Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dublińczycy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 września 2021
Ebook
24,90 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,90

Dublińczycy - ebook

Piętnaście opowiadań składających się na Dublińczyków powstało w latach 1904–1907, kiedy Joyce liczył sobie lat dwadzieścia kilka. Zdumiewa wnikliwość psychologicznych obserwacji oddanych ze stylistyczną finezją; są to przecież cechy dojrzałego, wyrobionego pisarza. Realistyczne scenki z życia zwyczajnych ludzi – uczniów, panien sklepowych, drobnomieszczańskich matron, kancelistów, urzędników i obiboków wydają się nie skrywać żadnej tajemnicy, ukazując monotonną, szarą egzystencję, pozbawioną pasji, wielkich dramatów czy namiętności. A jednak poddane wnikliwej lekturze mogą odsłonić drugie dno, skrzętnie ukryte pod warstwą na pozór przeźroczystego języka.
(fragment posłowia)

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66511-35-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SIOSTRY

Tym razem nie było dlań nadziei; nastąpił trzeci atak. Co wieczór, przechodząc obok jego domu (miałem akurat wakacje), przyglądałem się uważnie oświetlonemu prostokątowi okna i co wieczór stwierdzałem, że światło jest wciąż tak samo nikłe i równomiernie rozproszone. Gdyby zmarł, myślałem sobie, zobaczyłbym odblask świec na zaciągniętych storach, wiedziałem bowiem, że u wezgłowia nieboszczyka powinny stać dwie gromnice. Ostatnio coraz częściej mawiał: _Chwile moje na tym świecie są policzone_, ale ja odbierałem to jako czczą gadaninę. Teraz zrozumiałem, że mówił prawdę. Ilekroć spojrzałem w okno, powtarzałem sobie po cichu słowo paraliż. Brzmiało mi ono zawsze dziwnie, tak jak _gnomon_ u Euklidesa czy _świętokupstwo_ w katechizmie. Teraz jednak zaczęło mi się kojarzyć z imieniem jakiejś złośliwej i grzesznej istoty. Przejmowała mnie ona lękiem, a przecież pragnąłem się do niej zbliżyć i przyjrzeć się dokładniej jej śmiertelnemu dziełu.

Kiedy zszedłem na kolację, stary Cotter siedział przy ogniu, paląc fajkę. W chwilę później, gdy ciotka nalewała mi owsianki, odezwał się, jakby nawiązując do jakiejś wcześniejszej, niedokończonej refleksji:

– Nie, nie powiedziałbym, żeby on był rzeczywiście… ale jednak było w nim coś dziwacznego… jakaś tajemnica. Powiem wam, co o tym myślę…

Zaczął pykać z fajki, jakby musiał poukładać sobie te swoje myśli w głowie. Stary, głupi nudziarz! Kiedy go poznaliśmy, wydawał się nam człowiekiem dość interesującym – opowiadał o jakichś fuzlach i wężownicach – ale szybko mnie znudził i on sam, i jego niekończące się opowieści o gorzelni.

– Mam swoją teorię na ten temat – rzekł. – Myślę, że był to jeden z tych… szczególnych przypadków, kiedy… Choć właściwie trudno powiedzieć…

Powrócił do swojej fajki, nie wyłożywszy nam swej teorii. Wuj, widząc, że gapię się na gościa szeroko otwartymi oczami, powiedział:

– No cóż, pewnie zasmuci cię wiadomość, że zmarł twój stary przyjaciel.

– Kto taki? – zapytałem.

– Ksiądz Flynn.

– Ksiądz Flynn nie żyje?

– Właśnie dowiedzieliśmy się o tym od pana Cottera. Przechodził dzisiaj koło jego domu.

Wiedziałem, że wszyscy uważnie mnie obserwują, nie przerwałem więc jedzenia, jak gdyby wiadomość wcale mnie nie zainteresowała.

– Chłopak bardzo się z nim przyjaźnił – wyjaśnił wuj Cotterowi. – No wie pan, staruszek nauczył go wielu rzeczy i, jak to powiadają, miał do niego słabość.

– Panie, zmiłuj się nad jego duszą – westchnęła pobożnie ciotka.

Stary Cotter przyglądał mi się przez chwilę. Czułem, że jego małe, paciorkowate oczka przewiercają mnie na wskroś, ale nie dałem mu satysfakcji i nie podniosłem wzroku znad talerza. Zaczął znów pykać z fajki, a potem splunął jak prostak do ognia.

– Ja tam bym raczej nie chciał, żeby moje dzieci zadawały się z takimi ludźmi jak on.

– Jakże to, panie Cotter? – zapytała ciotka.

– A tak to – odparł stary – że takie znajomości nie wychodzą dzieciom na dobre. Ja uważam, że młodzi powinni przestawać i bawić się z młodymi, a nie z… Mam rację, Jack?

– Ja wyznaję podobną zasadę – rzekł wuj. – Niech młody uczy się sam radzić sobie w życiu. Zawsze powtarzam temu tutaj różokrzyżowcowi: ćwiczenie fizyczne to podstawa wszystkiego. Bo ja za młodu brałem codziennie rano zimną kąpiel – latem i zimą. I do dziś się tego trzymam. Edukacja to bardzo dobra i ważna rzecz, ale… – tu urwał i zwrócił się do ciotki: – Pewnie pan Cotter chętnie by skosztował tego baraniego udźca.

– Nie, nie, dziękuję bardzo – rzekł stary Cotter.

Ciotka wyjęła z kredensu półmisek z udźcem i postawiła go na stole.

– Ale dlaczego pan uważa, panie Cotter, że to niedobre dla dzieci? – zapytała.

– Dlatego – odparł Cotter – że umysły dzieci są bardzo podatne na wpływy. Kiedy dzieci widzą takie rzeczy, odbija się to…

Nabrałem pełne usta owsianki w obawie, że nie wytrzymam i wybuchnę. Stary głupi dziadyga z czerwonym nosem!

Wieczorem długo nie mogłem zasnąć. Choć byłem zły na starego Cottera, że nazywał mnie dzieckiem, wciąż łamałem sobie głowę nad sensem jego niedokończonych myśli. Zdawało mi się, że znów widzę nad sobą wynurzającą się z mroku nalaną i szarą twarz paralityka. Naciągnąłem kołdrę na głowę i starałem się myśleć o Bożym Narodzeniu. Ale szara twarz ciągle majaczyła w ciemnościach. Cały czas mamrotała niewyraźnie, zrozumiałem więc, że pragnie mi coś wyznać. Czułem, jak moja dusza wycofuje się w jakieś przyjemne i zarazem grzeszne rejony, gdzie jednak znów czekała na mnie ta twarz. Zjawa zaczęła mi się spowiadać szemrzącym głosem, ja zaś zastanawiałem się, dlaczego wciąż się uśmiecha i czemu ma tak bardzo obślinione wargi. Przypomniałem sobie wszakże, iż przyczyną śmierci był paraliż i poczułem, że i ja uśmiecham się blado, jakbym odpuszczał świętokupcy jego winy.

Nazajutrz po śniadaniu poszedłem rzucić okiem na domek przy Great Britain Street. Na parterze mieścił się niepozorny sklepik z szyldem _Tkaniny dekoracyjne_, co było dość mylące, bo do tkanin tych należały głównie parasolki oraz damskie i dziecięce botki. Zazwyczaj w oknie wystawowym wisiał napis _Pokrywamy parasole_, ale teraz, przy opuszczonych żaluzjach, nie było go widać. Do kołatki przywiązano wieniec żałobny ze wstęgami. Jakieś dwie ubogie kobieciny i goniec z poczty czytali przypiętą do krepy karteczkę. Podszedłem bliżej i przeczytałem również:

1 lipca 1895

Wielebny James Flynn (dawny proboszcz kościoła św. Katarzyny przy Meath Street), zmarł w wieku 65 lat.

_R.I.P._

Treść nekrologu przekonała mnie w końcu, że mój przyjaciel naprawdę nie żyje; wstrząśnięty do głębi poczułem się tak, jakbym nagle trafił na jakąś niespodziewaną przeszkodę. Gdyby żył, mógłbym wejść do mrocznej klitki za sklepem, gdzie zastałbym go siedzącego w fotelu przed kominkiem, niemal niewidocznego w fałdach obszernej sutanny. Może ciotka dałaby mi dla niego paczkę przedniej tabaki i ten podarunek wytrąciłby go z sennego odurzenia. To ja zawsze wysypywałem zawartość paczki do czarnej tabakiery, bo jemu za bardzo trzęsły się ręce, żeby mógł to zrobić, nie rozsypując połowy na podłogę. Już kiedy podnosił swą wielką, drżącą dłoń do nosa, obłoczki tabakowego pyłu ulatywały mu spomiędzy palców i opadały na pierś. Może to właśnie ten niekończący się deszcz tabakowych drobin pokrył jego starą kapłańską szatę patyną spłowiałej zieleni, bo nosząca ślady tytoniu z całego tygodnia czerwona, sczerniała chustka, którą usiłował strzepywać opadający pył, zupełnie nie zdawała egzaminu.

Chciałem wejść i popatrzeć na niego, ale zabrakło mi odwagi, by zapukać. Odszedłem z wolna słoneczną stroną ulicy, czytając po drodze wszystkie afisze teatralne wywieszone w witrynach sklepów. Wydawało mi się dziwne to, że ani ja, ani aura nie ulegliśmy nastrojowi żałoby i z przykrością stwierdziłem, że odczuwam wręcz jakąś dziwną swobodę, jakby jego śmierć od czegoś mnie uwolniła. Zdziwiło mnie to, bo jak powiedział poprzedniego wieczoru wuj, ten człowiek naprawdę wiele mnie nauczył. Sam kształcił się w irlandzkim Kolegium w Rzymie, dzięki niemu zdobyłem między innymi umiejętność czytania po łacinie. Opowiadał mi o katakumbach, o Napoleonie Bonapartem i objaśniał znaczenie poszczególnych części mszy oraz symbolikę rozmaitych szat liturgicznych przywdziewanych przez kapłanów. Czasem dla rozrywki stawiał mi różne trudne pytania, na przykład: jak powinien człowiek postąpić w pewnych okolicznościach albo czy taki to a taki grzech jest grzechem śmiertelnym, powszednim, czy tylko przejawem ludzkiej niedoskonałości. Jego pytania uświadomiły mi, jak złożone i tajemnicze są pewne nakazy Kościoła, które zawsze uważałem za najprostsze pod słońcem. Powinności kapłana związane z eucharystią i tajemnicą spowiedzi wydawały mi się zawsze tak poważne, że trudno mi było pojąć, jak ktokolwiek może znaleźć w sobie dość odwagi, żeby nałożyć na siebie dobrowolnie ich jarzmo. Toteż nie byłem wcale zaskoczony, kiedy powiedział mi, że Ojcowie Kościoła dla rozświetlenia wszystkich tych zawiłych kwestii pisali księgi tak grube, jak książka adresowa i drukowane tak gęsto, jak urzędowe ogłoszenia w gazecie. Często, jak sobie teraz uświadomiłem, nie potrafiłem dać żadnej odpowiedzi albo jedynie dukałem coś z oporami, a on uśmiechał się tylko i kiwał głową. Czasem egzaminował mnie ze znajomości porządku mszy świętej, którego musiałem się wyuczyć na pamięć i kiedy ja odklepywałem zadaną lekcję, on potakiwał i uśmiechał się w zadumie, wpychając sobie od czasu do czasu to do jednej, to do drugiej dziurki w nosie solidną szczyptę tabaki. Odsłaniał przy tym wielkie, pożółkłe zęby i oblizywał koniuszkiem języka górną wargę – który to nawyk bardzo mnie peszył na początku naszej znajomości.

Kiedy tak szedłem w słońcu, powracały do mnie echem słowa starego Cottera, usiłowałem sobie też przypomnieć, co jeszcze zdarzyło się w moim śnie. Zapamiętałem jakieś długie aksamitne zasłony i rozkołysaną staroświecką lampę. Miałem wrażenie, że jestem gdzieś daleko, w jakimś obcym kraju – może w Persji – w którym panują dziwne obyczaje, ale nie mogłem sobie przypomnieć, czym się mój sen skończył.

Wieczorem ciotka zabrała mnie z sobą do domu żałoby. Słońce już zaszło, ale w szybach okien odbijała się jeszcze płowozłota ławica chmur. W holu powitała nas Nannie, a ponieważ ciotka uznała, że byłoby niestosowne wykrzykiwać starowince do ucha, uścisnęła jej tylko bez słowa dłonie. Staruszka wskazała z pytającym wyrazem twarzy na górę, a kiedy ciotka skinęła głową, zaczęła piąć się z wysiłkiem po wąskich schodach, zgarbiona tak, że jej głowa ledwie wystawała ponad poręcz. Na półpiętrze przystanęła i zachęciła nas gestem, żebyśmy weszli w otwarte drzwi pokoju, w którym leżał zmarły. Ciotka przekroczyła próg od razu, a staruszka, widząc, że się zawahałem, powtórzyła kilkakrotnie ten sam zapraszający gest.

Wszedłem do środka na palcach. Pokój wypełniał ciemnozłoty blask przesączonego przez koronkowe zasłony światła, przy którym płomienie świec robiły wrażenie bladych i nikłych. Zmarły leżał w trumnie. Na znak dany przez Nannie uklękliśmy wszyscy troje. Udawałem, że się modlę; nie mogłem zebrać myśli, bo rozpraszało mnie mamrotanie staruszki. Zauważyłem, że ma krzywo zapięte haftki sukni na plecach i mocno starte z jednej strony obcasy płóciennych pantofli. W pewnej chwili uroiłem sobie, że stary ksiądz uśmiecha się, leżąc w trumnie.

Ale nie – kiedy wstaliśmy i podeszliśmy do wezgłowia, stwierdziłem, że bynajmniej się nie uśmiecha. Leżał uroczysty i imponujący, ubrany jak do ołtarza, z kielichem w wielkich dłoniach. Szara, obrzmiała, okolona rzadkim, białym zarostem twarz z czarnymi jamami nozdrzy, miała hardy i surowy wyraz. Pokój wypełniała ciężka woń kwiatów.

Przeżegnaliśmy się i wyszliśmy. W izdebce na dole zastaliśmy zbolałą Elizę, siedzącą w jego fotelu. Niemal po omacku dotarłem do krzesła, na którym zwykle siadywałem, a tymczasem Nannie wyjęła z kredensu karafkę sherry i parę kieliszków. Postawiła to wszystko na stole i zaprosiła nas gestem, żebyśmy się napili. Potem upomniana przez siostrę nalała sherry do kieliszków i podsunęła je nam. Zachęcała mnie także, abym poczęstował się maślanymi herbatnikami, ale odmówiłem, obawiając się, że będę zbyt głośno chrupał. Najwyraźniej urażona moją odmową odeszła od stołu i usiadła na sofie obok siostry. Nikt się nie odzywał, wszyscy wpatrywaliśmy się w wygasły kominek.

Ciotka odczekała do pierwszego westchnienia Elizy, po czym westchnęła:

– No cóż, odszedł do lepszego świata.

Eliza westchnęła znowu i pochyliła potwierdzająco głowę. Ciotka przez chwilę obracała w palcach nóżkę kieliszka, w końcu upiła mały łyczek.

– Czy… czy odszedł spokojnie? – zapytała.

– Ach, nadzwyczaj spokojnie, proszę pani – odparła Eliza. – Nawet nie było wiadomo, kiedy wydał ostatnie tchnienie. Piękną miał śmierć, dzięki Bogu.

– I wszystko było…

– W czwartek przyszedł do niego ksiądz O’Rourke, namaścił go, przygotował i w ogóle…

– A więc wiedział?

– Tak, i był z tym całkowicie pogodzony.

– No i wygląda na pogodzonego – rzekła ciotka.

– To samo mówiła kobieta, która przyszła go umyć. Powiedziała, że wygląda, jakby spał, taką ma spokojną i pogodną twarz. Kto by pomyślał, że będzie z niego taki piękny nieboszczyk.

– To prawda – pokiwała głową ciotka.

Wypiła jeszcze kilka łyków wina i dodała:

– Cóż, tak czy inaczej musi być dla was wielką pociechą świadomość, że zrobiłyście dla niego z siostrą wszystko, co było można. Bo trzeba powiedzieć, że obie byłyście dla niego bardzo dobre.

Eliza wygładziła suknię na kolanach.

– Ach, biedny James! – westchnęła. – Bóg świadkiem, że zrobiłyśmy wszystko, co było można. Choć nam się nie przelewa, nie mogłyśmy dopuścić, żeby mu czegokolwiek zabrakło w tych ostatnich dniach życia.

Nannie oparła głowę o poduszki sofy; wydawało się, że zasypia.

– Biedaczka – powiedziała Eliza, patrząc na nią. – Jest skonana. Tyle miałyśmy roboty! Trzeba było sprowadzić kobietę, żeby go umyła, załatwić trumnę, ułożyć go, a potem jeszcze zamówić mszę w kaplicy. Gdyby nie ksiądz O’Rourke, nie wiem, jak byśmy sobie poradziły. To on przyniósł kwiaty i dwa lichtarze z kaplicy, napisał nekrolog do _Freeman’s General_, zajął się formalnościami na cmentarzu i sprawą ubezpieczenia biednego Jamesa.

– Jakże to pięknie z jego strony! – powiedziała ciotka.

Eliza zamknęła oczy i z wolna pokręciła głową.

– Ach, nie ma to jak starzy przyjaciele. – Jak przychodzi co do czego, na niewielu można naprawdę liczyć.

– To prawda – zgodziła się ciotka. – Jestem pewna, że teraz, kiedy już udał się na wieczny spoczynek, nie zapomni o was i o waszej dobroci.

– Ach, biedny, kochany James. Nie był dla nas wielkim ciężarem. Nie słyszało się go w domu za życia bardziej niż teraz. A jednak ta świadomość, że odszedł…

– Dopiero kiedy będzie po wszystkim, zacznie wam go brakować – rzekła ciotka.

– Wiem – westchnęła Eliza. – Już nigdy nie podam mu filiżanki bulionu, a pani nie przyśle mu więcej tabaki. Ach, biedny James!

Zamilkła, jakby przez chwilę błądziła myślami w przeszłości, po czym dodała już całkiem przytomnie:

– A wie pani, zauważyłam, że ostatnio działo się z nim coś dziwnego. Za każdym razem, kiedy przynosiłam mu zupę, zastawałam go w fotelu bezwładnego, z otwartymi ustami, a brewiarz leżał na podłodze.

Przytknęła palec do nosa i zmarszczyła brwi.

– Wciąż jednak powtarzał – dodała – że nim lato się skończy, musimy się kiedyś przy ładnej pogodzie wybrać w trójkę do miasteczka, odwiedzić dom, w którym się wszyscy urodziliśmy. Że wystarczy za niewielką opłatą wynająć niedaleko, u Johnny’ego Rusha, taki nowomodny, cichy powóz, o jakim opowiadał ksiądz O’Rourke – z tych na reumatycznych kołach – i obrócić w jeden dzień, tak żeby być wieczorem w niedzielę w domu. Wciąż o tym myślał, biedaczek.

– Niech Bóg zmiłuje się nad jego duszą – powiedziała ciotka.

Eliza wyjęta chusteczkę i otarła oczy. Potem włożyła ją z powrotem do kieszeni i zapatrzyła się w milczeniu w wygasłe palenisko.

– Był zawsze taki przesadnie skrupulatny – rzekła po chwili. Obowiązki kapłańskie były dla niego zbyt wielkim obciążeniem. Można powiedzieć, że miał zmarnowane życie.

– Tak, tak – potwierdziła ciotka. – Był człowiekiem zrezygnowanym. I to się widziało.

Cisza zapanowała w izdebce; pod jej osłoną podszedłem do stołu i upiłem łyczek sherry, po czym wróciłem na palcach do swego kąta. Eliza robiła wrażenie głęboko zatopionej we wspomnieniach. Czekaliśmy z szacunkiem, aż przerwie milczenie. Wreszcie po dłuższej pauzie powiedziała powoli:

– To przez ten rozbity kielich… Od tego się zaczęto. To znaczy mówią oczywiście, że nic się nie stało, bo kielich był pusty. Ale jednak… Wina spadła na tego ministranta. Ale biedny James tak się zdenerwował, niech Bóg zlituje się nad nim…

– A więc to była przyczyna? – rzekła ciotka. – Coś tam słyszałam….

Eliza pokiwała głową.

– To go bardzo zmieniło – powiedziała. – Od tego czasu zrobił się osowiały, do nikogo się nie odzywał i snuł się zawsze samotnie po okolicy. Tak że kiedy jednej nocy chcieli go wezwać do umierającego, nie można go było znaleźć. Przeszukali cały dom – nigdzie ani śladu. I wtedy zakrystian pomyślał o kaplicy. Wzięli klucze, otworzyli kaplicę i zakrystian razem z księdzem O’Rourke i jeszcze jednym księdzem zaczęli go szukać z lampą… I co się okazało? Siedział tam w ciemnościach w konfesjonale, przytomny jak w środku dnia i chichotał cichutko.

Urwała nagle, jakby nasłuchując. Także i ja nadstawiłem uszu, ale z góry nie docierał żaden odgłos; wiedziałem, że stary ksiądz leży w swej trumnie, tak jak go widzieliśmy, uroczysty i surowy w obliczu śmierci, z pustym kielichem na piersi.

– Nie spał i jakby śmiał się sam do siebie – kontynuowała Eliza. No więc oczywiście kiedy to zobaczyli, od razu pomyśleli, że coś z nim nie w porządku…SPOTKANIE

To Joe Dillon wprowadził nas w świat Dzikiego Zachodu. Miał w domu całą biblioteczkę złożoną ze starych roczników pism _The Union Jack_, _Pluck_ i _The Halfpenny Marvel_. Co wieczór po szkole zbieraliśmy się w ogródku za jego domem i bawiliśmy się w Indian. Joe i jego gruby, ospały braciszek Leo bronili stryszku nad stajnią, a my usiłowaliśmy go szturmem zdobyć. Albo też staczaliśmy walne bitwy na trawniku. Bez względu jednak na to, jak zaciekle walczyliśmy, nigdy nie udało nam się zwyciężyć, ani oblegając strych, ani w starciu z przeciwnikiem w polu i wszystkie nasze bitwy kończyły się triumfalnym tańcem wojennym Joego. Jego rodzice wychodzili co rano o ósmej na mszę do kościoła przy Gardiner Street i w domu unosił się jeszcze długo łagodny, kojący zapach, jaki roztaczała wokół siebie pani Dillon. Ale jej syn okazywał się w zabawie zbyt dziki i zapalczywy jak dla nas, znacznie młodszych i bardziej nieśmiałych. Wyglądał rzeczywiście jak jakiś Indianin, kiedy w kapturku na imbryk na głowie uganiał się po ogrodzie, waląc pięścią w blachę i wrzeszcząc na cale gardło:

– Juhu, juhu, juhu!

Nikt nie chciał wierzyć, kiedy rozeszła się pogłoska, że Joe poczuł powołanie do kapłaństwa. Niemniej, była to prawda.

W tym czasie szerzył się wśród nas duch anarchii i pod jego wpływem zacierały się różnice w naszym poziomie kulturalnym i usposobieniu. Zaczęliśmy się łączyć w bandę, jedni z zamiłowania do ryzyka, inni dla żartu, jeszcze inni ze strachu i właśnie do tych ostatnich, Indian mimo woli, którzy nie chcieli uchodzić za kujonów czy słabeuszy, zaliczałem się także ja. Przygody opisywane w powieściach z Dzikiego Zachodu nie odpowiadały wprawdzie mojej naturze, ale przynajmniej stwarzały jakąś furtkę umożliwiającą ucieczkę. Ja wolałem amerykańskie kryminały, w których pojawiały się od czasu do czasu dzikie, nieokiełznane i piękne dziewczęta. Choć w tych historiach nie było nic niestosownego, a ich wymowa bywała wręcz budująca, krążyły po szkole potajemnie. Pewnego dnia, kiedy ksiądz Butler przepytywał nas z czterech zadanych do wykucia na pamięć stronic historii Rzymu, ofermowaty Leo Dillon został przyłapany z egzemplarzem _The Halfpenny Marvel_.

– Ta strona, czy tamta? No która? Wstań, Dillon! _Ledwie dzień…_ No, dalej. Co dzień? _Ledwie dzień zaświtał…_ Nauczyłeś się tego, czy nie? Co tam masz w kieszeni?

Serca waliły nam jak szalone, gdy Leo Dillon podawał księdzu pisemko; wszyscy przybraliśmy miny niewiniątek. Ksiądz Butler przewracał ze zmarszczonymi brwiami kartki.

– Co to za śmiecie? – zapytał w końcu. – _Wódz Apaczów_! A więc to takie rzeczy czytasz, zamiast uczyć się historii Rzymu? Żebym więcej nie widział tego paskudztwa w szkole. Ten cały autor to jakiś pismak, który prawdopodobnie zarabia w ten sposób na butelczynę. Dziwię się, że tacy inteligentni chłopcy jak wy czytają coś podobnego! Mógłbym to jeszcze zrozumieć, gdybyście chodzili… do szkoły państwowej. A tobie, Dillon, radzę po dobroci, zabierz się do nauki, bo…

Ta reprymenda wygłoszona w porze solennej nauki sprawiła, że blask Dzikiego Zachodu mocno przybladł w moich oczach, a widok zmieszanej, pyzatej twarzy Lea Diliona obudził we mnie na chwilę sumienie. Kiedy jednak znalazłem się poza zasięgiem restrykcyjnego oddziaływania szkoły, znów pojawiła się żądza szalonych doznań, pragnienie ucieczki, której szansę zdawały się stwarzać tylko te awanturnicze historie. Nasze udawane przedwieczorne wojny stały się w końcu tak nużące jak rytuał porannych lekcji, tęskniłem bowiem do przygód prawdziwych, które sam mógłbym przeżyć. Ale prawdziwe przygody, myślałem sobie, nie przydarzają się tym, którzy siedzą w domu: trzeba ich szukać w dalekich krainach.

Wakacje były tuż-tuż, kiedy powziąłem postanowienie, by choć na jeden dzień wyłamać się z monotonii szkolnego życia. Wraz z Leo Dillonem i jeszcze jednym chłopcem nazwiskiem Mahony zaplanowaliśmy jednodniowe wagary. Każdy z nas uciułał sześć pensów. Umówiliśmy się o dziesiątej przy moście nad kanałem. Starsza siostra Mahony’ego miała mu napisać usprawiedliwienie, a Joe Dillon miał powiedzieć, że brat jest chory. Postanowiliśmy iść wzdłuż nabrzeża aż do przystani, a potem przeprawić się promem, żeby zobaczyć pijalnię Pigeon’s House. Leo Dillon bał się wprawdzie, że możemy się tam natknąć na księdza Butlera albo innego nauczyciela z kolegium, ale Mahony zapytał, bardzo zresztą sensownie, co miałby robić ksiądz Butler pod pijalnią. Dodało nam to pewności siebie, ja zaś zakończyłem pierwszy etap realizacji konspiracyjnych planów zebraniem sześciopensówek po uprzednim okazaniu swojej. Kiedy czyniliśmy w przeddzień wyprawy ostatnie przygotowania, odczuwaliśmy wszyscy lekkie podniecenie. Uścisnęliśmy sobie ze śmiechem dłonie i Mahony powiedział:

– No to do jutra, koledzy.

Tej nocy spałem kiepsko. Rano byłem na moście pierwszy, bo mieszkałem najbliżej. Ukryłem książki w wysokiej trawie w głębi ogrodu, koło dołu na popiół, gdzie nie zaglądał nikt z domowników, i puściłem się pędem brzegiem kanału. Był ciepły i słoneczny poranek czerwcowy. Usiadłem na balustradzie mostu i przyglądałem się z podziwem swoim lekkim płóciennym pantoflom, które poprzedniego dnia starannie natarłem kredą. Patrzyłem też na konie ciągnące pod górkę tramwaj pełen ludzi jadących do pracy. Gałęzie wysokich drzew rosnących wzdłuż bulwaru obsypane były drobnymi jasnozielonymi listkami, a przesiane przez ich gęstwę promienie słońca padały ukośnie na wodę. Granitowy parapet mostu zaczął się nagrzewać; siedziałem sobie i wybijałem na nim rytm melodii, która chodziła mi po głowie. Przepełniało mnie uczucie szczęścia.

Czekałem już tak dobre parę minut, gdy zobaczyłem w oddali szare ubranie Mahony’ego, który piął się z uśmiechem pod górę. Wgramolił się na balustradę i usiadł obok mnie. Po chwili wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki procę i zaczął objaśniać, jakie wprowadził ulepszenia w jej konstrukcji. Zapytałem go, po co ją wziął, na co odpowiedział, że po to, żeby dać do wiwatu ptakom. Mahony swobodnie posługiwał się żargonem; na księdza Butlera mówił _stary pierdoła_. Czekaliśmy jeszcze kwadrans, ale Dillon wciąż nie nadchodził. Wreszcie Mahony zeskoczył z parapetu i zawołał:

– Chodźmy, wiedziałem, że Gruby skrewi.

– A jego pieniądze? – zapytałem.

– Konfiskujemy – zdecydował Mahony. – Tym lepiej dla nas: wypada więcej na łebka.

Poszliśmy północnym nabrzeżem aż do fabryki witriolu, a potem skręciliśmy w prawo, ku przystani. Kiedy tylko znaleźliśmy się poza zasięgiem ludzkich oczu, Mahony zaczął się zachowywać jak Indianin. Wywijając procą, pogonił stadko obszarpanych dziewcząt, a kiedy jakieś dwa rycerskie obdartusy zaczęły w ich obronie rzucać w nas kamieniami, zaproponował, żeby dać im wycisk. Sprzeciwiłem się, bo chłopcy byli moim zdaniem za mali, poszliśmy więc dalej ścigani okrzykami: _Kocia wiara! Kocia wiara!_ Wzięli nas pewnie za protestantów, bo Mahony, który miał śniadą cerę, przypiął sobie do czapki srebrną odznakę klubu krykietowego. Kiedy dotarliśmy do kąpieliska Smoothing Iron, próbowaliśmy się zabawić w oblężenie, ale nic z tego nie wyszło, bo do takiej zabawy potrzeba co najmniej trzech osób. Odgrywaliśmy się na Leo Dillonie, opowiadając sobie, jaki z niego cykor, i próbując odgadnąć, jak mu się oberwie o trzeciej od pana Ryana.

Potem poszliśmy nad rzekę. Przez dłuższy czas wałęsaliśmy się po hałaśliwych ulicach oflankowanych wysokimi, kamiennymi murami, przyglądając się pracy dźwigów i żurawi i narażając się na wrzaski woźniców, którzy łajali nas za opieszałość w uskakiwaniu przed skrzypiącymi przeraźliwie wozami. Było południe, kiedy zeszliśmy na nabrzeże, a ponieważ wszyscy robotnicy zaczęli się właśnie posilać, kupiliśmy sobie po bułce z rodzynkami i usiedliśmy na rurach biegnących wzdłuż rzeki, żeby także coś zjeść. Z przyjemnością chłonęliśmy widoki świadczące o handlowej aktywności miasta – barki, które już z daleka sygnalizowały swe przybycie gęstymi kłębami dymu, flotyllę brunatnych kutrów rybackich za Ringsend, wielki biały żaglowiec rozładowywany na przeciwległym brzegu. Mahony doszedł do wniosku, że fajnie byłoby prysnąć na morze na jednym z takich olbrzymów i nawet ja, patrząc na wysokie maszty, wyobrażałem sobie, że widzę, jak moja wiedza z geografii, którą dozowano nam skąpo na lekcjach, znajduje praktyczne zastosowanie. Szkoła i dom zdawały się być gdzieś daleko i ich wpływ na nas malał.

Uiściwszy stosowną opłatę, przeprawiliśmy się promem na drugi brzeg Liffey w towarzystwie dwóch robotników i małego Żydka z workiem. Zachowywaliśmy śmiertelną powagę, ale raz podczas tego krótkiego rejsu nasze oczy się spotkały i parsknęliśmy śmiechem. Po zejściu z promu zaczęliśmy się przyglądać rozładunkowi zgrabnego trójmasztowca, który wcześniej obserwowaliśmy z tamtego brzegu. Jakiś człowiek powiedział, że to statek norweski. Podszedłem bliżej i próbowałem odcyfrować napis na rufie, ale mi się nie udało, zacząłem się więc przyglądać zagranicznym marynarzom, czy któryś z nich nie ma zielonych oczu, bo nie wiem czemu wyobrażałem sobie… ale marynarze mieli oczy niebieskie, szare, a nawet czarne. Był tam tylko jeden, wysoki mężczyzna, którego oczy można było od biedy uznać za zielone i który bawił gapiów, wykrzykując wesoło przy każdej spadającej desce: Hopla! Hopla!

Kiedy znudził nas ten widok, udaliśmy się nieśpiesznie na Ringsend. Zrobiło się parno, na wystawach sklepów bielały w słońcu zapleśniałe suchary. Zakupiliśmy parę sucharów i czekoladę i pochłonęliśmy to łapczywie, wałęsając się po zapuszczonych uliczkach, przy których mieszkały rodziny rybaków. Nie mogliśmy nigdzie znaleźć mleczarni, kupiliśmy więc sobie w sklepie spożywczym po butelce malinowej lemoniady. Orzeźwiony napojem Mahony puścił się w jakimś zaułku w pogoń za kotem, ale ten umknął na otwartą przestrzeń. Zaczęliśmy już odczuwać znużenie, więc wyszedłszy na pole, ruszyliśmy prosto w stronę nasypu, z którego widać było rzekę Dodder.

Zrobiło się późno i byliśmy już zbyt zmęczeni, żeby zrealizować plany odwiedzenia pijalni. Zresztą jeśli zależało nam na tym, żeby nic się nie wydało, musieliśmy wrócić do domu przed czwartą. Mahony spoglądał z żalem na swoją procę i dopiero moja propozycja, by wracać do domu pociągiem, nieco go ożywiła. Słońce schowało się za chmury, pozostawiając nas zniechęconych, z nędznymi resztkami naszego prowiantu.

Byliśmy na polu sami. Kiedy tak leżeliśmy w milczeniu na nasypie, zobaczyłem zbliżającego się do nas mężczyznę. Obserwowałem go leniwie, gryząc zieloną łodyżkę jednej z tych roślin, z których wróżą sobie dziewczęta. Szedł wzdłuż nasypu z jedną ręką wspartą na biodrze. W drugiej trzymał laskę, którą lekko uderzał w darń. Był nędznie ubrany w wyrudziały garnitur, na głowie miał kapelusz z wysoką główką. Wydawał się bardzo stary, bo wąsy miał zupełnie siwe. Kiedy przechodził dołem u naszych stóp, obrzucił nas przelotnym spojrzeniem, ale się nie zatrzymał. Odprowadzając go wzrokiem, zobaczyliśmy, że po przejściu jakichś pięćdziesięciu kroków przystanął i zawrócił. Wciąż uderzając w ziemię laską, zbliżał się do nas bardzo wolno, tak wolno, jakby szukał czegoś w trawie.

Kiedy zrównał się z nami, zatrzymał się i pozdrowił nas, uchylając kapelusza. Odpowiedzieliśmy na jego pozdrowienie, usiadł więc obok nas na zboczu, bardzo powoli i ostrożnie. Zaczął mówić o pogodzie; przewidywał, że lato będzie upalne i dodał, że klimat bardzo się zmienił od czasu, gdy on był – bardzo dawno temu – małym chłopcem. Stwierdził też, że najszczęśliwszym okresem w życiu są bez wątpienia lata szkolne i że oddałby wszystko za to, aby znów być młodym. Jego sentymentalne wynurzenia trochę nas nudziły, więc milczeliśmy obaj. Potem zaczął mówić o szkole i książkach. Zapytał nas, czy czytaliśmy poezje Thomasa Moore’a, dzieła Waltera Scotta albo lorda Lyttona. Udawałem, że znam wszystkie książki, które wymieniał, więc w końcu rzekł:

– Widzę, że jesteś takim samym molem książkowym jak ja. Za to on – dodał, wskazując na Mahony’ego, który przyglądał się nam szeroko rozwartymi oczami – jest całkiem inny. On woli zabawę.

Powiedział, że ma w domu wszystkie dzieła Waltera Scotta i lorda Lyttona i że może je czytać w nieskończoność bez najmniejszego znużenia. – Oczywiście są takie książki lorda Lyttona – dodał – których chłopcy czytać nie powinni.

Mahony spytał, dlaczego; pytanie to wzburzyło mnie i zabolało, obawiałem się bowiem, że nieznajomy uzna mnie za takiego samego głupca jak mój kolega. On jednak tylko się uśmiechnął. Zobaczyłem, że ma wielkie szpary pomiędzy żółtymi zębami. Potem zapytał, który z nas więcej razy kochał się w dziewczynie. Mahony odpowiedział od niechcenia, że on miał trzy ukochane. Na pytanie, ile miałem ja, odpowiedziałem, że żadnej. Nie uwierzył mi i stwierdził, że na pewno mam jakąś sympatię. Milczałem.

– A pan nam powie – zagadnął go Mahony bezczelnie – ile pan ich miał?

Mężczyzna znów się uśmiechnął i wyznał, że kiedy był w naszym wieku, miał całe tłumy ukochanych.

– Każdy chłopiec ma jakąś ukochaną.

Takie podejście do sprawy wydawało mi się dziwnie liberalne jak na człowieka w jego wieku. W głębi duszy uważałem, że to, co mówił o chłopcach i ich ukochanych, jest rozsądne. Nie podobały mi się jednak takie słowa w jego ustach i zastanawiałem się, dlaczego wzdrygnął się parę razy, jakby przestraszył się czegoś albo dostał nagle dreszczy. Słuchając go, stwierdziłem, że ma dobry akcent. Zaczął nam opowiadać o dziewczętach, opisując ich miłe, miękkie włosy i dłonie i ostrzegając nas, jak się można co do nich pomylić, jeśli człowiek nie ma doświadczenia. Nie zna większej przyjemności, mówił, niż popatrzeć sobie na ładną młodą dziewczynę, na jej śliczne białe ręce i miękkie włosy. Miałem wrażenie, że recytuje coś, czego wyuczył się na pamięć albo że upojony własnymi słowami pozwala nieśpiesznie krążyć myślom wciąż po tej samej orbicie. Czasem mówił tak, jakby po prostu nawiązywał do jakiegoś powszechnie znanego faktu, a czasem zniżał głos i przybierał tajemniczy ton, jak gdyby zdradzał jakiś sekret, którego nikt postronny nie powinien poznać. Powtarzał w kółko pewne zdania, nieco je tylko zmieniając i lekko modulując swój monotonny głos. Kiedy go tak słuchałem, cały czas wpatrywałem się w jeden punkt u podnóża nasypu.

Po dłuższej chwili przerwał swój monolog. Wstał powoli i oświadczył, że musi nas opuścić na jedną, dwie minutki. Choć nie odwracałem wzroku od podnóża nasypu, widziałem kątem oka, jak odchodzi na skraj pola. Milczeliśmy. Po jakimś czasie Mahony wykrzyknął:

– O rany! Spójrz, co on robi!

Nie odpowiadałem ani nie podnosiłem wzroku, więc Mahony zawołał ponownie:

– A niech to… To ci dopiero stuknięty dziadyga!

– Gdyby pytał nas o nazwiska, to ty jesteś Murphy, a ja Smith.

Zamilkliśmy. Zastanawiałem się, czy nie odejść, gdy mężczyzna wrócił i znów przysiadł się do nas. Ledwie to zrobił, Mahony, zobaczywszy kota, który zwiał mu wcześniej, zerwał się i pognał za nim przez pole. Obserwowaliśmy z nieznajomym ten pościg. Kotu znów udało się uciec i Mahony zaczął ciskać kamieniami w mur, za którym zwierzę zniknęło. Potem zrezygnowany zaczął krążyć bez celu po obrzeżach pola.

Po dłuższej przerwie mężczyzna znów przemówił. Stwierdził, że mój kolega jest nieokrzesanym chłopcem i zapytał, czy często dostaje w szkole baty. Oburzony, chciałem mu odpowiedzieć, że nie chodzimy do szkoły państwowej, więc nie dostajemy batów, jak to określił, ale w końcu się nie odezwałem. Tymczasem on zaczął rozwijać temat kar cielesnych w szkołach dla chłopców. Jego myśli, jakby ulegając magnetycznemu wpływowi słów, zdawały się uparcie krążyć wokół tego nowego przedmiotu zainteresowania. Stwierdził, że tacy chłopcy jak Mahony powinni brać baty, i to porządne. Nic nie działa lepiej na nieokrzesanego i krnąbrnego chłopaka, mówił, niż dobre, solidne baty. Wytrzaskanie takiego po łapie czy wytarganie za uszy nie daje nic; potrzebne są zdrowe, porządne baty. Zdziwiony jego stanowiskiem zerknąłem nań mimo woli i napotkałem spojrzenie pary oczu o barwie butelkowej zieleni, spoglądających na mnie spod drgających nerwowo brwi. Odwróciłem pośpiesznie wzrok.

Nieznajomy ciągnął swój monolog. Wydawało się, że całkiem zapomniał o swoich liberalnych poglądach sprzed paru minut. Oświadczył, że gdyby napotkał chłopca, który rozmawia z dziewczętami albo wręcz zadaje się z jakąś dzierlatką, chłostałby go bez litości i to tak długo, dopóki smarkacz nie nauczyłby się moresu. A gdyby jeszcze chłopak, który ma dziewczynę, próbował kłamać, że dziewczyny nie ma, to on sprawiłby mu takie lanie, jakiego świat nie widział. Niczego bardziej nie pragnął niż właśnie tego. Opisał mi ze szczegółami, jak chłostałby takiego nieszczęśnika, zupełnie jakby odkrywał przede mną jakąś głęboką tajemnicę. Byłaby to największa rozkosz, jaką może sobie wyobrazić. W miarę jak wyjawiał mi tę tajemnicę, jego głos nabierał tonów namiętnych, jakby błagał mnie o zrozumienie.

Odczekałem, aż znów na chwilę zamilknie, i wstałem raptownie. Żeby nie zdradzić się ze swoim wzburzeniem, zwlekałem chwilę z odejściem, udając, że zawiązuję sznurowadła, a potem, stwierdziwszy, że muszę już iść, pożegnałem go. Wchodziłem po zboczu nasypu na pozór spokojnie, ale serce waliło mi jak oszalałe ze strachu, że nieznajomy schwyci mnie za kostki. Kiedy znalazłem się na szczycie, odwróciłem się i nie patrząc na niego, zawołałem głośno w przestrzeń:

– Murphy!

W moim głosie pobrzmiewał ton sztucznej brawury i sam zawstydziłem się tych swoich tandetnych gierek. Musiałem zawołać jeszcze raz, nim Mahony mnie zauważył i pomachał mi w odpowiedzi. Ach, jakże mocno biło mi serce, kiedy biegł do mnie przez pole! Pędził tak, jakby śpieszył mi na ratunek. A ja poczułem skruchę, bo w głębi duszy zawsze nim trochę pogardzałem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: