Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwór Karola IX - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwór Karola IX - ebook

„Dwór Karola IX” inaczej „Kronika z czasów Karola IX” to powieść Prospera Mériméego z 1828 roku osnuta wokół wydarzeń nocy świętego Bartłomieja. Powieść spotkała się z dużym zainteresowaniem wśród publiczności i krytyków. Podkreślano związki łączące ją z Walterem Scottem i francuską powieścią historyczną. Henryk Patin zwracał uwagę na zakorzenienie powieści w człowieku i historii. Karol Magnin – na psychologiczną prawdę postaci. W kilka lat po ukazaniu się powieści historyk J. A. Buchon chwalił Mériméego za to, że potrafił wniknąć w głębie duszy „naszych kalwinistów i zwolenników Ligi”. Wraz ze zmierzchem powieści historycznej Kronika zaczęła uchodzić za powieść przygodową. (za Wikipedią).

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-336-0
Rozmiar pliku: 139 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. RAJTARZY.

Niedaleko Etampes, na drodze do Paryża, stoi odwieczny budynek, kwadratowy z gotyckiemi oknami, nad któremi widać szczątki rzeźb niezgrabnych. W niszy, nad drzwiami, mieścił się niegdyś kamienny posąg Matki Boskiej, ale tłuszcza rozbestwiona wypowiedziała wojnę Bogu, Świętym i rozbiła go, w obecności prezydenta klubu. Skoro przeszła burza, we framudze postawiono znowu posąg Matki Boskiej, zrobiony z gipsu, ozdobiony strzępami jaskrawej materyi i szklanemi paciorkami.

Więcej niż przed trzema wiekami, w r. 1572, budynek ten miał takie same jak dziś przeznaczenie: był gospodą dla podróżnych. Mury jego pokryte były napisami, które świadczyły o zmiennych kolejach wojny domowej. Obok wyrazów: „Niech żyje książę Kondeusz!” czytało się: „Śmierć hugonotomi Niech żyje książę Gwizyusz!” Nieco dalej jakiś żołnierz wyrysował węglem wisielca i chcąc usunąć wszelkie wątpliwości, dodał pod spodem: „Gaspard de Coligny”. Ostatniemi czasy nazwisko wodza protestantów zostało przekreślone, a natomiast podpisano: „Książę Gwizyusz.” Inne napisy, na wpół zamazane i trudne do odczytania, a jeszcze trudniejsze do przetłumaczenia na język przyzwoity, świadczyły, że nie oszczędzono tu ani króla, ani jego matki. Najwięcej jednak w wojnach domowych i religijnych ucierpiał posąg Matki Boskiej. Hugonoci znęcali się nad nim, tłukli kamieniami, rozbijali kulami, lżyli bezbożnemi słowy; każdy żołdak protestancki uważał za obowiązek strzelić do posągu z rusznicy i jeżeli trafił, czuł się tak dumnym, jak gdyby wykorzenił w kraju bałwochwalstwo.

Od kilku miesięcy pokój zapanował jędzy katolikami i hugonotami, ale choć usta go zaprzysięgły, serce nie potwierdziło. Nienawiść między dwoma stronnictwami nie zmniejszyła się bynajmniej; choć wojna ustała, można było przewidzieć, że rozejm nie potrwa długo.

Gospoda pod „Złotym lwem” pełna była żołnierzy. Sądząc po cudzoziemskim akcencie i dziwacznym stroju, byli to jeźdzcy niemieccy, zwani rajtarami, którzy za dobry żołd ofiarowywali protestantom swoje usługi. Odwaga ich i zręczność w używaniu broni palnej znane były ogólnie, ale zarazem słynęli jako rabusie i okrutnicy. Oddział, który się rozłożył w gospodzie, liczył może pięćdziesięciu jeźdzców i szedł z Paryża do Orleanu.

Jedni sypali obrok koniom, inni rozpalali ogień, obracali rożny i przyrządzali wieczerzę. Nieszczęśliwy oberżysta ze łzami w oczach przyglądał się dziełu zniszczenia; kurnik, spiżarnia i piwnica zostały zrabowane do szczętu, najlepsze wino płynęło strumieniem, najtłuściejsze kury padły pod nożem. Wiedział dobrze, że pomimo surowych rozporządzeń króla, zalecających karność wojskową, nie dostanie ani szeląga od łupiezców. W owych nieszczęsnych czasach, bez względu na to, czy panował pokój lub wojna, żołnierze żyli zawsze kosztem obywateli.

Przy dębowym stole, zatłuszczonym i zczerniałym od dymu, siedział dowódzca rajtarów, wysoki, pięćdziesięcioletni mężczyzna, z orlim nosem, rumianą cerą i szpakowatemi włosami, które nie zakrywały szerokiej blizny, idącej od lewego ucha do wąsów. Zdjął pancerz i hełm, zostawiając tylko łosiowy kaftan i takież spodnie. Obok na ławce, leżały pistolety i szpada, za pasem miał szeroki puginał, z którym człowiek roztropny nigdy się nie rozstawał.

Z lewej strony siedział młody oficer w haftowanym kaftanie, ubrany wiele staranniej niż jego zwierzchnik. Towarzyszyły im dwie kobiety, w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat, odziane w kosztowne szaty, zmięte i zbrukane. Starsza miała zwierzchnią suknię adamaszkową w złote kwiaty, młodsza fijołkową aksamitną i męski, pilśniowy kapelusz z koguciem piórem. Znać były to łupy wojenne, ofiarowane przez wdzięcznych wielbicieli. Obie kobiety były ładne, ale wyzywające ich spojrzenia, śmiałe ruchy i swobodna mowa świadczyły, że przyzwyczajone są do towarzystwa obozowego. Młodsza była pochodzenia cygańskiego, umiała wróżyć z kart i grać na mandolinie; starsza znała się na lekach, osobliwie na opatrywaniu ran.

Przed każdą z tych czterech osób stała szklanka i butelka; czekając na wieczerzę, popijano i gawędzono wesoło.

Tymczasem przed gospodę zajechał młodzieniec wytwornie ubrany, na pięknym bułanku. Trębacz rajtarów podniósł się z ławki i zbliżywszy się do konia, wziął go za uzdę. Nieznajomy chciał mu już podziękować za grzeczność, ale trębacz wnet wyprowadził go z błędu, gdyż przyjrzawszy się uważnie zębom, nogom i budowie wierzchowca, potrząsnął głową z miną znawcy i rzekł z zadowoleniem:

– Piękna szkapa, niema co mówić.

Dodał kilka słów po niemiecku, z których rozśmieli się jego towarzysze, i usiadł znowu na ławce.

Nieznajomy młodzieniec, obrażony temi oględzinami, spojrzał z ukosa na zuchwałego żołdaka i zeskoczył na ziemię. Oberżysta wyszedł z gospody, wziął konia za uzdę i rzekł zniżonym głosem, żeby rajtarzy nie słyszeli.

W złą chwilę waszmość przybywasz, dom jest pełen kacerzy, bodaj karki pokręcili! Towarzystwo ich wcale nie jest pożądane dla dobrych katolików.

Młodzieniec uśmiechnął się i zapytał:

– Więc to hugonoci?

– I rajtarzy w dodatku, żeby ich piekło pochłonęło! Niema godziny jak przyjechali a już wypili kilkadziesiąt butelek wina i połamali mi połowę sprzętów. Tacy sami hultaje i łupiezcy, jak ich wódz, pan Chatillon de Coligny, admirał szatana.

– Mało masz roztropności, mój stary – odparł młodzieniec – gdybyś przypadkiem natrafił na protestanta, mógłbyś co oberwać.

Mówiąc to, młodzieniec zaczął szpicrutą otrzepywać swoje żółte buty.

– Waszmość protestantem| – zawołał zdumiony oberżysta i odstąpiwszy nieco, zaczął mu się bacznie przyglądać. Wytworny strój i otwarte, uśmiechnięte oblicze nieznajomego mówiły na jego korzyść.

– To być nie może! – zawołał wreszcie – hugonoci nie noszą szat aksamitnych, ani kryz hiszpańskich Na Św. Marcina! to za piękne dla tych brudasów i oberwańców.

Szpicruta świsnęła w powietrzu i zostawiła czerwoną pręgę na twarzy oberżysty. Było to wyznanie wiary nowego gościa.

– Zuchwały gaduło! Naucz się trzymać język za zębami! Zaprowadź konia do stajni i pamiętaj, żeby mu na niczem nie zbywało.

Oberżysta zwiesił głowę powiódł wierzchowca do żłobu, klnąc po cichu wszystkich protestantów, francuskich i niemieckich.

Nieznajomy wszedł do izby, na znak pozdrowienia uchylił kapelusza, ozdobionego czarnemi i żółtemi piórami. Dowódca odkłonił się grzecznie i przez chwilę obaj patrzyli na siebie w milczeniu.

– Jestem szlachcicem i protestantem – przemówił młodzieniec – cieszę się bardzo, że spotykam tu moich spółwyznawców. Jeżeli panowie pozwolicie, to zjemy razem wieczerzę.

Rotmistrz, ujęty wytwornem obejściem i bogatym strojem nieznajomego, zapewnił, że będzie to wielki zaszczyt dla niego; a ładna cyganka, Mila, wskazała mu miejsce obok siebie i nalała wina.

– Nazywam się Dietrich Hornstein – rzekł wódz rajtarów, trącając się z młodzieńcem musiałeś waszmość słyszeć o mnie? Dowodziłem pułkiem Straconym pod Dreux i Arnay-le-Duc.

Nieznajomy zrozumiał, że musi także się przedstawić.

– Moje nazwisko nie jest tak sławne – odrzekł – za to mój ojciec znany jest dobrze w wojnach domowych. Nazywam się Bernard de Mergy.

– Znałem bardzo dobrze ojca waszmości, pijmy za jego zdrowie!

Napełnił kieliszek i wyrzekł kilka słów po niemiecku; w tej chwili wszyscy żołnierze rzucili czapki w górę, krzycząc: „Wiwat!” – Oberżysta myślał, że to hasło mordu i upadł na kolana. Bernard był także zdziwiony, ale poznawszy się na dowodzie hołdu i uznania, w odpowiedzi wniósł zdrowie rotmistrza.

– Na ten toast nie wystarczyło już wina w butelkach.

– Wstań, bałwanie, i przynieś nam wina – rzekł Hornstein, zwracając się do klęczącego oberżysty – czy nie widzisz, że butelki są próżne?

Chorąży, na dowód, pochwycił jedną i rzucił ją oberżyście na głowę; ten zdołał się uchylić i pobiegł spiesznie do piwnicy.

– To łotr wierutny – zauważył Bernard – ale gdyby butelką dostał, dyabelnie by miał pokiereszowaną głowę.

– Wielka rzecz! – zaśmiał się chorąży.

– Łeb jego jest twardszy od butelki, a równie jak ona pusty – odezwała się Mila.

Wszyscy przyklasnęli temu żartowi.

Przyniesiono wino, podano wieczerzę i przez chwilę milczenie panowało przy stole.

– Znałem bardzo dobrze pana Mergy – rzekł Hornstein, zaspokoiwszy głód – był pułkownikiem piechoty, podczas pierwszej wyprawy księcia Kondeusza. Podczas oblężenia Orleanu, przez dwa miesiące zajmowaliśmy jedną kwaterę. Jakże się teraz miewa?

– Dosyć dobrze, pomimo późnego wieku, Bogu dzięki. Nieraz opowiadał mi o rajtarach i o bitwie pod Dreux, w której się odznaczyli.

– Znałem także starszego syna pana de Mergy, kapitana Jerzego, brata waszmości... To jest, znałem go przedtem...

Bernard się zmieszał.

– To był także zuch – mówił dalej Hornstein – ale w gorącej wodzie kąpany. Przykro mi bardzo, że zmienił wiarę; musiał to być wielki cios dla ojca waszmości.

Bernard zarumienił się po uszy i wyjąkał kilka słów na usprawiedliwienie brata, ale znać było, że sądzi go jeszcze surowiej niż wódz rajtarów.

– Nie mówmy o tem – rzekł Hornstein – widzę, że ten przedmiot jest bolesny dla waszmości. Jest to wielka strata dla nas, a zysk dla króla, który podobno okazuje mu wielkie względy.

– Co słychać w Paryżu? – zagadnął Bernard de Mergy, chcąc przerwać niemiłą rozmowę – czy admirał wrócił? Jakże teraz wygląda?

– Doskonale. Przybył właśnie z Blois, wraz z dworem, kiedyśmy wyjeżdżali. Jeszcze dwadzieścia wojen będzie mógł prowadzić. Jego Królewska Mość obchodzi się z nim tak łaskawie, że papiści pękają z zazdrości.

– Nigdy jednak król nie zdoła wynagrodzić jego zasług.

– Wczoraj widziałem, na własne oczy, jak na schodach Luwru ściskał rękę admirała. Książę Gwizyusz, który szedł za nimi, wyglądał jak pies obity. Patrząc na króla i na pana de Coligny, przyszedł mi na myśl człowiek, który na jarmarku pokazuje lwa oswojonego: choć udaje, że się go nie boi, pamięta o jego zębach i pazurach.

– Admirał ma długie ręce – odezwał się chorąży.

– Bardzo dobrze wygląda, pomimo podeszłego wieku – zauważyła Mila.

– Wolałabym jego, niż młodego papistę – oświadczyła Gertruda.

– To podpora religii – dodał Bernard.

– Tak, ale strasznie jest surowy na punkcie karności – rzekł Hornstein, potrząsając głową.

Chorąży znacząco mrugnął okiem i wykrzywił się, co u niego oznaczało uśmiech.

– Nie przypuszczałem, że taki stary i wytrawny żołnierz, jak waszmość, będzie miał za złe admirałowi przestrzeganie karności w wojsku – odpowiedział Bernard.

– Zapewne, karność jest potrzebna, ale przecież trzeba być wyrozumiałym dla żołnierzy, kiedy po trudach i znojach chcą sobie pohulać. Każdy człowiek ma swoje wady, chociaż więc admirał kazał mię powiesić, piję za jego zdrowie.

– Nie może być! – zawołał Bernard – jesteś waszmość bardzo rześki jak na wisielca.

– Oto dowód, że nie mam do niego urazy.

Rotmistrz zdjął kapelusz, nalał wszystkim wina i kazał żołnierzom wrzeszczeć wiwat na całe gardło. Skoro spełniono toast i gwar się nieco uciszył, Bernard zagadnął ciekawie:

– Za co admirał kazał powiesić waszmość?

– Ot! głupstwo, za jeden marny klasztor w Saintonge, zrabowany umyślnie, a potem spalony przypadkiem.

– Spalony, razem z mnichami?

– A mogli byli uciekać. I co waszmość powiesz na to: admirał się rozsierdził i kazał mię aresztować! Sąd wojenny skazał mię na śmierć. Wszyscy dworzanie i dowódcy wstawiali się za mną, nawet pan de la Noue, który przecież nie słynie z miękiego serca. Admirał odmówił. Nigdy jeszcze nie widziałem go w takim gniewie; gryzł jak wściekły wykałaczkę do zębów, a waszmość znasz żołnierskie przysłowie: „Chroń nas Boże od pacierzy pana de Montmorency i wykałaczki admirała”. Zawziął się i mówił ciągle „nie i nie”. Mruczał, że trzeba raz dać przykład, bo inaczej wojsko rozpuściłoby się na nic; że karność nie pozwala na rabunek i różne inne rzeczy. Widzę, że ze mną będzie krucho. Ż kolei przychodzi ksiądz i prowadzą mię do wielkiego dębu... Mam go w oczach jeszcze, jedna gruba gałąź wystawała jakby naumyślnie dla wisielców. Zakładają mi powróz na szyję... Kiedy o tem teraz myślę, to mię jeszcze w gardle pali.

– Trzeba je odwilżyć – rzekła Mila, nalewając wina.

Hornstein duszkiem spełnił kieliszek i mówił dalej:

– Już myślałem, że zawisnę jak żołądź na dębie; wtem przyszła mi szczęśliwa myśl do głowy, zwracam się do admirała i mówię:” „Ach! jaśnie wielmożny panie, czy to się godzi wieszać człowieka, który pod Dreux dowodził pułkiem Straconym?” – Admirał wyplunął wykałaczkę i wziął nową. Myślę sobie, to dobry znak. Zawołał kapitana Cormier i rzekł mu kilka słów po cichu, a potem powiedział do mistrza: „Powiesić go!” – i odszedł spiesznie. Mistrz pociągnął mię w górę, ale zacny Cormier przeciął powróz szpadą, spadłem więc na ziemię, czerwony jak rak, ale żywy.

– Winszuję waszmości, że ci się udało uniknąć pewnej śmierci – rzekł Bernard de Mergy.

W głębi duszy przykro mu było, że przestaje z człowiekiem, który słusznie zasłużył na szubienicę, ale w owych czasach zbrodnie były za częste, żeby się na nie oburzać. Okrucieństwa jednego stronnictwa wywoływały odwet ze strony drugiego; wśród szału nienawiści religijnej ludzie zapominali o tem, że są dziećmi jednej ziemi. Dodać należy, że wyzywające spojrzenia cyganki i częste libacye usposobiły Bernarda do większej pobłażliwości.

– Przez tydzień ukrywałam rotmistrza na wozie – odezwała się Mila – i pozwalałam mu wychodzić tylko w nocy.

– A ja go żywiłam – dodała Gertruda.

– Admirał udawał, że się gniewa na kapitana Cormier, ale to była komedya ułożona między nimi. Długi czas nie śmiałem mu się pokazać na oczy, aż w końcu, przy oblężeniu Longnac, zdybał mię w okopach i powiada do mnie: „Słuchaj, Dietrich, kiedyś uniknął szubienicy, to daj się rozstrzelać” – i ręką wskazał na wyłom. Zrozumiałem go i rzuciłem się do szturmu, a nazajutrz, spotkawszy admirała na ulicy, pokazuję mu mój kapelusz przeszyty kulą i mówię: „Jaśnie Wielmożny panie, chybiła mię szubienica chybiły i kule”. – Uśmiechnął się i dał mi swoją sakiewkę, mówiąc: „Masz na nowy kapelusz” – – Odtąd bardzo się kochamy... Kiedy myślę o Longnac, aż mi ślinka idzie do ust. Obłowiliśmy się tam porządnie.

– Mieszczki miały moc jedwabnych sukien – odezwała się Mila.

– Całe stosy cienkiej bielizny – dodała Gertruda.

– Rajtarzy ubierali się w kapy i koniom zasypywali obrok w kościele – przechwalał się Hornstein.

Odwrócił głowę, żeby zażądać wina i parsknął śmiechem na widok oberżysty, który słuchał ze zgrozą, wznosząc oczy ku niebu.

– Głupcze! tobie się zdaje, że to świętokradztwo. Ha! ha! ha! Może wierzysz także w moc szkaplerzy? W bitwie pod Moncontour zabiłem z pistoletu dworzanina księcia d’Anjou obdzierając go, znalazłem u niego na piersiach szmat jedwabiu, zapisanego imionami Świętych. Przekonał się za późno, że kula protestancka przebije katolicki szkaplerz.

– W naszym kraju sprzedają jednak pergaminy, które chronią od kuli i szpady – odezwał się chorąży.

– Wolałbym zawsze dobry pancerz, ukuty ze stali we Flandryi – zażartował Bernard.

– Słuchajcie! – przemówił Hornstein: – jest maść, co stanie za najlepszy pancerz. Widziałem pod Dreux szlachcica, który dostał kulą w same piersi; miał on zaczarowaną maść i wysmarował się nią przedtem. Cóż powiecie, panowie? Kula odbiła się o łosiowy kaftan, i nawet śladu kontuzyi nie było.

– Łosiowy kaftan osłabił uderzenie kuli – odezwał się Bernard.

– Wy, Francuzi, w nic nie wierzycie. Na własne oczy widziałem szląskiego piechura, jak położył rękę na stole i wszyscy dźgali w nią nożem, a nikt jej nawet nie drasnął. Spytaj się waszmość Mili, ona pochodzi z kraju, który roi się od czarowników; opowie ci takie straszne rzeczy, że włosy powstają na głowie. Nieraz, podczas długich, jesiennych wieczorów, kiedy siedzimy w obozie, przy ogniu, skóra nam cierpnie od jej powieści.

– Radbym usłyszeć jaką – rzekł Bernard – piękna Milo, spraw mi tę przyjemność.

– Opowiadaj, Milo – nalegał Hornstein – my tymczasem wysuszymy te butelki.

– Owszem, ale ty, mój młody paniczu, co w nic nie wierzysz, nie będziesz się śmiał ze mnie? – zagadnęła Mila.

– Broń Boże! – zapewnił Bernard – myślę, żeś rzuciła na mnie urok, gdyż się już zakochałem w tobie – dodał cicho.

Dziewczyna odepchnęła go z lekka i powiódłszy oczyma w około, zapytała:

– Czy kto z waszmościów był w Hameln?

– Mieszkałem tam przez rok – odrzekł chorąży.

– Widziałeś waszmość kościół?

– Mało sto razy.

– I okna kolorowe?

– Naturalnie.

– Co jest namalowane na szybach?

– W lewem oknie namalowany jest człowiek w czerni, który gra na flecie; za nim biegnie gromadka dzieci.

– Właśnie opowiem wam historyę tego człowieka:

Wiele lat temu, straszna plaga zwaliła się na Hameln, a były nią szczury. Przyszły one z północy; w tak wielkiej ilości, że się cała ziemia zaczerniła. Nie można było przejechać drogą, gdyż rzucały się na wszystko i na wszystkich. Wkrótce spichrze stanęły pustkami i głód zaczął zagrażać mieszkańcom.

Pułapki, żelaza, trucizny, wszystko nic nie pomagało; sprowadzono z Bremy tysiąc dwieście kotów, ale szczury je pożarły. Zabijano ich tysiącami, liczba ich wciąż się wzmagała, a żarłoczność nie miała miary.

Zrozpaczeni mieszkańcy nie wiedzieli co począć; wtem, jednego piątku, staje przed burmistrzem nieznajomy mężczyzna, chudy, śniady, wysoki, z wielkiemi oczyma, z ustami od ucha do ucha, ubrany w czerwony kaftan, spicząsty kapelusz, bufiaste spodnie ze wstążkami i trzewiki z czerwonemi kokardami. Przez plecy miał przewieszony skórzany woreczek. Zdaje mi się, że go widzę jeszcze...

– Jakto! więc widziałaś go? – zawołał Bernard.

– Nie, ale moja babka go widziała i tak szczegółowo opisała, że mogłabym go wyrysować.

– Cóż powiedział burmistrzowi?

– Ofiarował się za tysiąc dukatów uwolnić Hameln od szczurów. Naturalnie burmistrz i mieszkańcy zgodzili się na wszystkie warunki. Wtedy nieznajomy wyciągnął z woreczka flet bronzowy, stanął na rynku, tyłem do kościoła, i zaczął grać pieśń tak dziwną, jakiej nigdy jeszcze w Niemczech nie słyszano. Na odgłos tej pieśni, wszystkie myszy i szczury opuściły nory, kryjówki i poddasza, tysiącami zbierając się w około niego. Nieznajomy udał się w stronę Wezery, szczury za nim; wszedł w wodę po kolana, szczury za nim. Naturalnie wszystkie się potopiły. W Hameln został tylko jeden.

– Dlaczego Klaus, biały szczur, jeszcze nie przyszedł – zapytał flecista jednego z maruderów, który właśnie miał skoczyć do Wezery.

– Panie – odrzekł szczur – jest tak stary, że nie może chodzić.

– Przyprowadź go tu – rozkazał nieznajomy czarownik.

Szczur wrócił do miasta po patryarchę; młodszy wziął go za ogon, przyciągnął nad rzekę i obaj się utopii. Hameln było wolne od dokuczliwej plagi.

Kiedy flecista przyszedł do ratusza po obiecaną nagrodę, burmistrz i rajcowie, rozważywszy, że teraz nie potrzebują już lękać się szczurów, ofiarowali mu tylko dziesięć dukatów, zamiast umówionych stu. Nieznajomy się oburzył i zagroził, że zmusi ich do większej zapłaty. Parsknęli śmiechem i wyrzucili go za drzwi, nazywając „łapaczem szczurów”. Dzieci wytykały go palcami i biegły za mim aż do bram miasta.

W następny piątek, w południe, nieznajomy czarodziej ukazał się znów na rynku, ale tym razem miał ma głowie purpurowy kapelusz, dziwacznie powyginany. Wyciągnął z woreczka inny flet i zaczął grać jakąś pieśń dziwną, bardzo dziwną. Wnet otoczyły go wszyscy chłopcy, od lat sześciu do piętnastu, on zaś wyprowadził ich z miasta, przygrywając im ciągle.

– I mieszkańcy Halmen pozwolili mu to? – zagadnął Hornstein.

– Odwoływali ich, ale chłopcy nie chcieli słuchać. Czarownik wyprowadził ich do podnóża góry Kappenberg, gdzie była jaskinia. Wszedł do jaskini, dzieci za mim; jakiś czas słyszano jeszcze dźwięki fletu, potem wszystko ucichło, Dzieci zniknęły, i od tego czasu nigdy o nich nie słyszano.

Cyganka umilkła, śledząc na twarzach obecnych, jakie wrażenie sprawiło jej opowiadanie.

– Ta historya jest zupełnie prawdziwa – rzekł chorąży – dotąd jeszcze w Hameln mówią, że to i to stało się w lat dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, po uprowadzeniu naszych dzieci.

– Ale co dziwniejsze – prawiła dalej Mila – że jednocześnie w dalekim Siedmiogrodzie pojawili się nieznani chłopcy, którzy nie umieli powiedzieć skąd przychodzą. Pożenili się później w tym kraju i nauczyli dzieci swoje po niemiecku; odtąd w Siedmiogrodzie mówią tym językiem.

– Czy dyabeł tam przeniósł dzieci z Hameln? – z uśmiechem zapytał Bernard.

– To święta prawda! – zawołał Hornstein – byłem w Siedmiogrodzie i zapewniam waszmość, że ludzie mówią tam po niemiecku.

– Czy mam wróżyć z ręki waszmości? – zagadnęła Mila.

– I owszem – skwapliwie odparł Bernard, podając jej dłoń prawą.

Cyganka długo na nią patrzyła.

– Czeka cię szczęście i niedola – wyrzekł wreszcie – błękitne oczy wyrządzą ci wiele złego i dobrego, ale to najgorsza, że przelejesz własną krew.

Wszyscy zamilkli pod wrażeniem tej posępnej wróżby. Oberżysta żegnał się na stronie, jeden tylko Bernard, któremu szumiało w głowie od wina, śmiał się i poufale zaczął żartować z Milą.

Gertruda wzięła mandolinę i odegrawszy marsza wojskowego, zaśpiewała pieśń niemiecką; którą rajtarzy chórem powtarzali. Hornstein, idąc za jej przykładem, huknął starą jakąś pieśń wojenną, aż szyby w oknach zabrzęczały. Wtórowali mu żołnierze, a gospoda trzęsła się śmiechu, krzyku i hałasu. Rozbijano puste misy i butelki, aż wreszcie sen zmorzył ucztujących. Jedni pokładli się na ławach, inni rzucili się na ziemię, a dowódca z trudnością zdołał zawlec się na górę, do pokoju oberżysty.

Cisza niebawem zapanowała w gospodzie, tylko właściciel nie spał, obliczając poniesione straty.II. NAZAJUTRZ.

Było już blizko południa, kiedy Bernard de Mergy obudził się i przetarłszy oczy, zaczął rozglądać się w około. Szaty jego były porozrzucane po całej izdebce, kufer otwarty, wszędzie panował największy nieład. Młodzieniec podniósł głowę, starając się przypomnieć sobie wszystko, co zaszło dnia poprzedniego; na jego obliczu malowało się znużenie, podziw i niepokój.

Ciężkie kroki rozległy się na kamiennych schodach, prowadzących do jego izdebki i za chwilę wszedł oberżysta, nie racząc nawet zastukać, ani zdjąć czapki. Zuchwała jego mina świadczyła, że nie ma już powodu do obawy.

Obejrzał się po pokoju i przeżegnał się na widok nieporządku, który tam zastał.

– Hej! paniczu, czas byłoby wstać! – zawołał – mamy z sobą rachunki do załatwienia.

Bernard ziewnął i spuścił jedną nogę z łóżka.

– Co znaczy ten nieład? – sarknął – dlaczego mój kufer jest otwarty?

– A ja skąd mogę o tem wiedzieć? – oburknął właściciel gospody – pański kufer nic mnie nie obchodzi. Przewróciliście mi dom do góry nogami, narobiliście szkód bez liku, ale na Św. Eustachego, mojego patrona! zapłacisz mi waszmość za to.

Bernard zaczął się ubierać i wypadł mu z kieszeni trzos ze złotem. Wydał mu się jakoś lekkim, otworzył go więc z niepokojem.

– Okradziono mnie! – zawołał.

Zamiast dwudziestu sztuk złota, w trzosie były tylko dwie.

Oberżysta ruszył ramionami i uśmiechnął się pogardliwie.

– Odpowiesz mi za to! – mówił Bernard – brakuje mi ośmnastu sztuk złota. W twojej gospodzie okradziono mnie!

– Bardzo się z tego cieszę – zuchwale oświadczył oberżysta – będziesz waszmość miał naukę, żeby się nie wdawać z czarownicami. Swój swego szuka, żołdacy, kącerze i złodzieje zawsze muszą się zwąchać z sobą – dodał ciszej.

– Co ty mówisz, hultaju! – krzyknął Bernard, tem więcej rozjątrzony, że czuł zupełną słuszność wymówek oberżysty.

– Mówię, żeście wszystko potłukli w moim domu i musicie mi za to zapłacić!

– Zapłacę za siebie tylko, ani grosza więcej. Gdzie jest dowódca rajtarów?

– Wypiliście mi dwieście butelek najlepszego wina! – wrzeszczał oberżysta, ujmując się pod boki.

– Pytam się, gdzie jest rotmistrz Hornstein? – powtórzył Bernard grzmiącym głosem.

– Pojechał od dwóch godzin. Bodaj go piekło pochłonęło, podobnie jak wszystkich hugonotów, których radbym spalić na jednym stosie!

Głośny policzek był odpowiedzią na zniewagę.

Oberżysta potoczył się do drzwi, ale nie tracąc przytomności, sięgnął po nóż do kieszeni. Jednocześnie Bernard pochwycił długi rapir, wiszący na ścianie. Przeciwnik jego widząc, że to nie przelewki, umknął na schody i wrzeszczał w niebogłosy:

– Mordują! Zabijają!

Bernard pozostał panem pola bitwy, niespokojny jednak o skutki swego zwycięstwa. Zasadziwszy za pas pistolety, wziął w rękę kuferek i miał już zejść ze schodów, kiedy mu zaszedł drogę hufiec nieprzyjacielski. Dowodził nim oberżysta, ze starą halabardą w ręku, za nim postępowało trzech kuchcików z rożnami, ostatni szedł sąsiad, z zardzewiałą rusznicą. Z jednej i drugiej strony nie spodziewano się tak rychłego spotkania; zaledwie pięć czy sześć schodów dzieliło wojujące strony.

Bernard postawił kuferek i wyjął pistolet z za pasa. Ten ruch odrazu otworzył oczy oberżyście i jego sprzymierzeńcom na wadliwość ich szyku bojowego. Jedyny człowiek, zaopatrzony w broń palną, nie mógł jej użyć, gdyż zraniłby swoich towarzyszy idących w przedniej straży, tymczasem pistolety hugonota, stojącego na szczycie schodów, mogły straszliwe sprawić spustoszenie.

Trzask odwodzonego kurka zabrzmiał złowrogo, niby głos dzwonu pogrzebowego. jednomyślnie oddział napastników zawrócił w tył, szukając w kuchni obszerniejszego placu boju. Podczas tego manewru, oberżysta zaplątał w halabardę i upadł, Bernard de Mergy postąpił bardzo wspaniałomyślnie, gdyż zamiast użyć pistoletów, rzucił na głowy nieprzyjaciół swój kuferek, niby odłam skały. To przyczyniło się do zupełnej rozsypki, schody opustoszały w oka mgnieniu i tylko halabarda pozostała jako łup wojenny.

Bernard udał się do kuchni, gdzie nieprzyjaciel uszykował się do boju. Sąsiad z rusznicą zapalał lont, kuchciki groźnie wywijali rożnami, a skrwawiony oberżysta roztropnie krył się za plecami towarzyszy, podobnie jak ranny Menelaj za szeregami greckiemi. Godna jego połowica, rozczochrana z czepkiem przekręconym na głowie, ocierała mu twarz brudną ścierką.

Bernard ani chwili się nie wahał. Przystąpiwszy do sąsiada z rusznicą, przyłożył mu pistolet do piersi, wołając:

– Rzuć lont, inaczej zginąłeś!

Lont upadł na ziemię, a Bernard przycisnął go butem, dopóki nie zgasł. Sprzymierzona armia odrazu broń złożyła, poddając się na łaskę i niełaskę.

– Co do ciebie – rzekł Bernard, zwracając się do oberżysty – mam nadzieję, że teraz nauczysz się być grzeczniejszym dla gości. Gdybym chciał, mógłbym cię zaskarżyć do wójta i odebranoby ci gospodę, ale nie chcę cię gubić. Gadaj, ile ci jestem winien?

Oberżysta zauważył, że przeciwnik schował pistolet, nabrał więc odwagi i mruknął żałośnie:

– Potłuczone naczynia, wypite wino, sińce i guzy, nie wiem jak to wszystko ocenić.

– To nie tak trudno – rzekł Bernard z uśmiechem – co się tyczy twego rozbitego nosa, ja sam go ocenię i zapłacę podług wartości, Chciałbym tylko wiedzieć, ile jestem winien za wieczerzę i nocleg. Naczynia nie ja potłukłem, lecz rajtarzy, ich zatem powinieneś poszukiwać.

Oberżysta spoglądał kolejno na żonę, sąsiada i kuchcików, jak gdyby żądał od nich rady i pomocy.

– Ach! ci rajtarzy! – westchnął – nie łatwo od nich grosz wytargować. Dowódca dał mi trzy talary, a chorąży kopnął nogą.

Bernard rzucił mu dukata.

– Masz, sądzę, że to dosyć.

– Dukata! – żałośnie zawołał oberżysta – dukata za sto butelek wypitych, za tyle naczyń potłuczonych, za tyle hałasu, nie licząc policzka i guzów!

– Dukata za tyle szkód i strachu! – wyrzekała jego żona – panowie katolicy nieraz także sobie pohulają, ale przynajmniej dobrze płacą.

Gdyby Bernard miał trzos pełny, z pewnością byłby im dał dobre wyobrażenie o hojności hugonotów.

– Być może – rzekł sucho – ale panów katolików nikt nie okradł. Bierzesz dukata, czy nie?

Oberżysta skwapliwie podniósł pieniądz.

– Przyprowadźcie mi konia! – rozkazał Bernard, zwracając się do jednego z kuchcików.

Chłopak podrapał się w głowę i pytająco spojrzał na swego pana.

W oczach oberżysty mignęła złośliwa radość.

– Ja sam go przyprowadzę – rzekł wychodząc.

Jakież było zdumienie Bernarda, kiedy zamiast swego pięknego bułanka, ujrzał starą myszatą szkapę, z szeroką na łbie blizną, a zamiast wytwornego siodła z aksamitu flandryjskiego, skórzane siodło żołnierskie.

– Co to znaczy? Gdzie mój wierzchowiec?

– Trzebaby się o to zapytać panów rajtarów – odparł oberżysta – w pośpiechu widać się pomylili.

– Piękny koń! – rzekł jeden z kuchcików – założyłbym się, że nie ma więcej nad lat dwadzieścia.

– W każdym razie to bitny rumak – dodał drugi – patrzcie, jaką ma bliznę na łbie.

– A jaka śliczna maść! – zawołał trzeci – szara jak u myszy.

Bernard wpadł do stajni. Była pusta.

– Dlaczego pozwoliłeś zabrać mego konia? – ze złością zawołał do parobka.

– Trębacz mi powiedział, że się zamienił z waszmością – odrzekł parobek.

Gniew dusił Bernarda.

– Udam się do dowódcy rajtarów – rzekł przez zęby – musi wymierzyć mi sprawiedliwość.

– Pewno to zrobi – podchwycił oberżysta – wyglądał na uczciwego człowieka.

Bernard tymczasem pomyślał, że Hornstein niewątpliwie wiedział o kradzieży, a może upoważnił do niej.

– Czy mam przytroczyć do siodła kuferek wielmożnego pana? – z uszanowaniem zagadnął kuchcik, mrugając oczyma, żeby się wstrzymać od śmiechu.

Bernardowi pilno było odjechać, kazał więc przymocować swój pakunek i skoczył na siodło. Wierzchowiec poczuł nowego pana i chcąc wypróbować jego umiejętność, zaczął wierzgać i wspinać się. Wkrótce jednak zrozumiał, że ma do czynienia z wytrawnym jeźdzcem; dostawszy kilkakrotnie ostrogą, uspokoił się, ale siły jego wyczerpały się w tej walce, więc padł jak długi na ziemię. Ogólny śmiech rozległ się za niefortunnym jeźdzcem, który miał już ochotę wypłazować żartownisiów, ale się pomiarkował w porę i dosiadłszy powtórnie myszatej szkapy, puścił się w stronę Orleanu, w pogoń za rajtarami.

Ujechawszy z pół mili, zaczął się zastanawiać, że nie tak łatwo ich dopędzi; kto wie, może koń jego już sprzedany? może trębacz nie zechce go oddać? Po namyśle, zawrócił ku Paryżowi, pocieszając się tem, że mógł zostać ograbiony do szczętu, a nawet zamordowany. Dobrze, że się na małej szkodzie skończyło. Ta myśl wprawiła go w dobry humor.

Szkapa rajtara miała niezłego kłusa, nad wieczorem Bernad przyjechał do Paryża przed samem zamknięciem bram, i stanął w gospodzie Św. Jakóba.III. MŁODZI DWORZANIE.

Bernard de Mergy miał nadzieję, że przy pomocy admirała Coligny, któremu był gorąco polecony, otrzyma stopień oficerski w armii. Zanosiło się na wojnę we Flandryi, a młodzieniec pałał żądzą walczenia pod rozkazami wielkiego wodza. Rachował także na poparcie brata, który miał znaczenie na dworze królewskim, niechętnie jednak udawałby się do niego, gdyż odstępstwo spowodowało zupełne zerwanie stosunków między bratem a rodziną. Ojciec zabronił wymawiać przy sobie imienia Jerzego, a Bernard, choć mniej zawzięty, uważał jednak, że przejście brata na wiarę katolicką splamiło honor nazwiska.

Otrzepawszy szaty z pyłu, postanowił udać się do złotnika, który winien był ojcu znaczną kwotę pieniędzy. Wchodząc na most Św. Michała, spotkał kilku młodych paniczów, którzy szli rzędem, trzymając się za ręce i tamowali swobodą ruchu na moście, z obu stron zapełnionym kramami i sklepami. Za nimi kroczyła ich służba, niosąc w pochwach wielkie, obosieczne miecze i puginały z szerokiemi rękojeściami. Ci panowie nie chcieli dźwigać swojej broni, albo też pragnęli przed całym światem pochwalić się służbą pięknie odzianą.

Musieli być w dobrym humorze, gdyż śmieli się na całe gardło. Spotkawszy kobietę strojną, kłaniali jej się uprzejmie, choć zuchwale, za to potrącali mieszczan, którzy usuwali im się z drogi, klnąc po cichu zawadyackich dworzan.

Jeden tylko młodzieniec szedł z głową spuszczoną, nie biorąc udziału w ogólnej wesołości.

– Na moją duszę! – zawołał jego towarzysz, uderzając go po ramieniu – co tobie, Jerzy? Zachmurzyłeś się jak noc, od kwadransa ust nie otworzyłeś. Czyżbyś chciał wstąpić do Kartuzów?

Na dźwięk imienia „Jerzy”, Bernard de Mergy drgnął i zbliżył się cokolwiek, nie dosłyszał jednak odpowiedzi młodzieńca, którego nazwano tem imieniem.

– Założyłbym się o sto pistolów – odezwał się drugi – że zakochał się. Biedny przyjacielu, jakże cię żałuję!

– Idź do czarownika Rudbecka po filtr miłosny – radził trzeci.

– Niestety! – odparł smutnie młodzieniec – mniejbym się martwił, gdyby chodziło o jaką miłostkę, ale de Pons, któremu dałem list do mego ojsca, wrócił i powiada, że ojciec ani chce o mnie słyszeć.

– Twój ojciec jest nieubłagany – odrzekł jeden z towarzyszy.

W tej chwili Jerzy przypadkiem odwrócił głowę i ujrzał Bernarda. Z okrzykiem radości poskoczył ku niemu, a brat, nienamyślając się ani chwili, rzucił się w jego objęcia. Głos serca był silniejszym do urazy.

Jerzy, uściskawszy go, zwrócił się do młodzieży.

– Darujcie, panowie, że was opuszczę, ale radbym nacieszyć się bratem, którego od lat siedmiu nie widziałem.

– Nie puścimy cię! – zawołał jeden, chwytając go za połę płaszcza – obiad już zamówiony, musisz go zjeść z nami.

– Beville ma słuszność – odezwał się drugi – twój brat może iść także. Zamiast jednego wesołego towarzysza, będziemy mieli dwóch.

– Wybaczcie, panowie – rzekł Bernard – ale mam ważne listy do oddania.

– Oddasz je waszmość jutro.

– Nie mogę, a przytem – dodał z uśmiechem – przyznam się panom, że jestem bez pieniędzy, muszę się dopiero o nie postarać.

– A to mi wymówka! – zawołali wszyscy – ależ my nie ścierpimy, żeby porządny szlachcie szedł do żyda lichwiarza pożyczać na obiad.

– Słuchaj przyjacielu – rzekł Beville, potrząsając trzosem – weź mnie za swego podskarbiego. Źle na tem nie wyjdziesz, gdyż od dwóch tygodni ciągle wygrywam.

– Nie traćmy czasu i chodźmy na obiad – nalegali młodzieńcy.

Bernard pytająco spojrzał na brata.

– Daj pokój ceregielom – rzeki Jerzy – będziesz jeszcze miał czas oddać listy, a co się tyczy pieniędzy, ja mam ich dosyć. Chodź, poznasz życie paryskie.

Bernard dał się namówić. Brat przedstawił mu swoich towarzyszy: barona de Vandreuil, pana de Rheincy i wice-hrabiego Béville. Wszyscy uściskali go po przyjacielsku.

– Założyłbym się o mój złoty łańcuch, że jesteś hugonotem – zawołał Béville.

– I wygrałbyś, bo jestem nim rzeczywiście – poważnie odparł Bernard.

– A co? Odrazu poczułem heretyka! Przyznajcie panowie, że mam węch przedziwny. Ale czemu przybierasz uroczystą, minę, mój przyjacielu? Ja tylko żartowałem.

– Z religii nie godzi się żartować.

– Pan de Mergy ma zupełną, słuszność – oświadczył baron Vandreuil – ale ty jesteś niepoprawny, Béville, ze wszystkiego musisz drwić po swojemu.

– Nie sądź, braciszku, że my się zajmujemy dysputami religijnemi – rzekł Jerzy – nie znajdziesz między nami uczonych teologów, jak przezacny Teobald Wolfsteinius.

– Szkoda, żeś więcej nie korzystał z jego nauk – odparł podrażniony Bernard.

– Dajmy temu pokój, braciszku, później wytłumaczę ci wszystko... W każdym razie jestem uczciwym człowiekiem... Kiedyś przekonasz się o tem, a teraz myślmy tylko o zabawie.

Przesunął ręką po czole, jak gdyby chciał odegnać jakąś myśl bolesną.

– Przebacz, drogi bracie – szepnął Bernard, ściskając mu rękę.

Jerzy odwzajemnił mu się gorącym uściskiem i obaj poszli za gronem młodzieży.

Przechodząc około Luwru, spotkali mnóstwo osób wychodzących z zamku. Jerzy i jego towarzysze z każdym się witali, przedstawiając zarazem młodego de Mergy, który w ten sposób poznał odrazu wielu głośnych i znakomitych ludzi. Jednocześnie dowiedział się, jakie mają przydomki i czem się odznaczają.

– Czy widzisz tego sędziego, w czarnej todze, o żółtej i chudej twarzy? – mówiono – to Petrus de finibus, inaczej imci pan Piotr Séguier, który zawsze musi na swojem postawić... Patrz, to kapitan Brûlebanes, Thoré de Montmorency... Tamten to bohater waszego stronnictwa, waleczny hrabia de La Rochefoucauld, przezwany „Kapuścianym rycerzem”. W ostatniej wojnie, wziął zagon kapusty za oddział piechoty i kazał strzelać do niego.

Bernard dowiedział się także rozmaitych skandalicznych przygód, w których wybitną rolę grała złota młodzież stolicy i piękne panie dworskie.

Uwagę jego zwróciła kobieta, o kształtnej i pełnej kibici, siedząca na białym mule, za którym jechało dwóch giermków. Szaty jej były ozdobione złotemi i srebrnemi haftami, oblicze kryła czarna aksamitna maska, bez której panie ówczesne nigdy nie wychodziły. Musiała być bardzo ładną, sądząc po cerze olśniewającej białości, prześlicznych ustach i szafirowych oczach, błyszczących przez otwory wycięte w masce.

Przejeżdżając obok gromadki młodzieńców, zwolniła nieco kroku i spojrzenie jej padło na Bernarda, którego nie znała. Wszyscy skłonili się przed nią nizko, zamiatając ziemię pióropuszami, ona zaś wdzięcznem skinieniem głowy odpowiadała na hołdy.

– Kto jest ta pani? – ciekawie zapytał Bernard.

– Już się zakochał! – wykrzyknął Béville – wszyscy, zarówno hugonoci jak katolicy, biją czołem przed urodą hrabiny Dyany de Turgis.

– To jedna z najpiękniejszych kobiet na dworze, a przytem niebezpieczna jak Circe – objaśnił Jerzy – niełatwo zdobyć jej względy.

– Ileż stoczono za nią pojedynków? – zaśmiał się Bernard, któremu przed chwilą opowiadano, że miarą urody, powodzenia i rozgłosu każdej panie, jest liczba stoczonych, z jej powodu, pojedynków.

– Na tuziny trzebaby je liczyć – odrzekł baron de Vandreuil – ale co najzabawniejsze, że sama chciała się bić i posłała wyzwanie pani de Sainte-Foix, która starała się zaćmić ją na dworze.

– Pojedynek między kobietami? – zawołał Bernard.

– Ona nie pierwsza, która w ten sposób dochodzi krzywd swoich – objaśnił go Jerzy.

– Jakżebym chciał być sekundantem takiego rycerza! – westchnął pan de Rheincy.

– I pojedynek doszedł do skutku? – zagadnął Bernard.

– Nie, pogodziły się – odrzekł Jerzy.

– Przez ciebie – wtrącił Béville – byłeś w dobrych stosunkach z panią de Sainte-Foix

– Powtarzasz niedorzeczne plotki – mruknął Jerzy.

– Pani de Turgis jest bardzo pobożna – rzekł Vandreuil.

– Co jej nie przeszkadzało kochać się w tym biednym Lonnoy, który zginął pod Orleanem – dodał Béville.

– Obecnie Comminges stara się o jej względy.

– Ach! teraz rozumiem, dlaczego Navarette się usunął! wykrzyknął Béville – zląkł się takiego spółzawodnika. Comminges jest zazdrosny jak tygrys; oświadczył, że zabije każdego, kto się ośmieli zakochać w pięknej hrabinie.

– Któż jest ten człowiek? – badał zaciekawiony Bernard.

– Znać, że przybywasz z prowincyi – rzekł de Rheincy – jest to jeden ż rafinowanych, to znaczy, że wyzwie cię na pojedynek, jeżeli muśniesz go płaszczem, spluniesz o cztery kroki od niego, albo z innego, równie ważnego powodu. Młodzież rafinowana to kwiat towarzystwa.

– Comminges stanął raz na Pré aux Clercs ze swoim przeciwnikiem – mówił Vandreuil – kiedy już mieli skrzyżować szpady, pyta go: Wszak pan jesteś Berny z Owernii? – Bynajmniej – odparł tamten – nazywam się Villequier i pochodzę z Normandyi. – Tem gorzej – odparł Comminges – wziąłem cię za kogo innego, ale kiedy wyzwałem, to musimy się bić. – I przeszył go na wylot.

Każdy opowiadał o męstwie i kłótliwości pana de Comminges, a przedmiot był tak bogaty, że zanim go wyczerpano, weszli do gospody „pod Maurem”, położonej wśród ogrodu za miastem, gdzie budowano Tuilleries. Zastali tam kilku znajomych i wszyscy razem zasiedli do stołu.

Wino podnieciło humory i wkrótce taki gwar zapanował w pokoju, że Bernard z Jerzym mogli swobodnie gawędzić na stronie, nie zwracając niczyjej uwagi. Nagle przerwał im odgłos gwałtownej kłótni, między panem de Rheincy a baronem Vandreuil.

– To kłamstwo! – wołał pierwszy, czerwony jak burak.

– Jak śmiałeś wymówić takie słowo? – zżymał się drugi, blednąc z gniewu.

– To najcnotliwsza kobieta pod słońcem! – gorąco zapewniał Rheincy.

Vandreuil uśmiechnął się z lekceważeniem i ruszył ramionami. Wszyscy patrzyli na nich ciekawie, nie mieszając się wcale do sporu.

– O cóż to idzie, panowie? – zagadnął Jerzy de Mergy, chcąc pogodzić zwaśnionych.

– Nasz przyjaciel, Rheincy, upiera się, że pani de Sillery jest mu wierną, a przyjaciel Vandreuil utrzymuje, że go zdradza – spokojnie objaśnił Béville.

Ogólny wybuch śmiechu jeszcze więcej rozjątrzył pana de Rheincy, który rozpłomienionym wzrokiem mierzył barona.

– Na dowód mogę pokazać jej listy – oświadczył Vandreuil.

– Zobaczymy! – wykrzyknął Rheincy.

– Przeczytam panom jeden tylko bilecik – rzekł Vandreuil, sięgając do kieszeni – sądzę, że to wystarczy. Zresztą, nie mnie jednego ta pani obdarza swemi względami.

– Kłamiesz! – wrzasnął Rheincy.

Baron siedział za daleko, ażeby ręka jego mogła dosięgnąć przeciwnika.

– Zapłacisz mi za tę zniewagę! – syknął i rzucił w niego butelkę.

Rheincy zręcznie uniknął ciosu; zerwawszy się, pobiegł po swój rapir.

Wszyscy powstali, jedni żeby przeszkodzić pojedynkowi, inni żeby się usunąć.

– Czyście poszaleli! – zawołał Jerzy, stając przed baronem – przyjaciele mieliżby się bić o kobietę?

– Butelka, rzucona w twarz, to jak policzek – chłodno oświadczył Béville – sprawa ta inaczej nie może być zakończoną.

– Hej! Jaśku, zamknij drzwi! obojętnie rzekł oberżysta – straż mogłaby przechodzić tędy i panowie mieliby jeszcze jaką nieprzyjemność.

Był tak przyzwyczajony do scen tego rodzaju, że nie sprawiały już na nim wrażenia.

– Chcecie się bić w gospodzie, jak pijani knechci? – przekładał Jerzy, chcąc zyskać na czasie – poczekajcież przynajmniej do jutra.

– Dobrze – zgodził się Rheincy, chowając rapir do pochwy.

– Stchórzył – rzekł Vandreuil.

Słysząc to, Rheincy odepchnął wszystkich i jak wściekły rzucił się na barona. Walka jakiś czas toczyła się bez skutku, wreszcie Vandreuil zranił niebezpiecznie przeciwnika i postawiwszy nogę na jego piersiach, chciał go dobić, co było dozwolone, ale Jerzy zręcznym ruchem wyrwał mu rapir z ręki.

– Wstydź się! – zawołał – wszak on bezbronny.

Rana pana de Rheincy nie była śmiertelną, stracił jednak dużo krwi i blizki był omdlenia. Wkrótce zjawił się chirurg, opatrzył go i zawiózł łodzią do mieszkania.

Służba zmyła krew z podłogi, zebrała szczątki rozbitych butelek i przyniosła wina. Vandreuil starannie obtarł rapir, schował do pochwy i wyjąwszy z kieszeni list, który był powodem zwady, zaczął czytać głośno:

„Kochany baronie. Ten nieznośny Rheincy już mię zaczyna nudzić...”

Przerwał mu ogólny wybuch śmiechu.

– Wyjdźmy stąd – szepnął Bernard do brata, przejęty oburzeniem.

Obaj wyszli ukradkiem, ale reszta towarzystwa była tak zajęta listem, że nie zauważono ich zniknięcia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: