Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Dziecko orchidea czy mlecz - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziecko orchidea czy mlecz - ebook

Książka dla rodziców, lekarzy, pielęgniarek, specjalistów wczesnego wspomagania rozwoju, nauczycieli. Pomaga zrozumieć różnice między dziećmi i procesem ich rozwoju. Uczy, jak je wychowywać – zwłaszcza te, które stanowią największe wyzwanie dla konwencjonalnego podejścia do opieki i nauczania.

Doktor Boyle wyodrębnia grupę dzieci – "orchidei" – odstających od bardziej typowo rozwijających się rówieśników, czyli "mleczy". Dzieci orchidee są niezwykle zdolne i delikatne, potrzebują jednak szczególnej troski, żeby w pełni rozwinąć swoje możliwości. "Mlecze" są bardziej odporne i lepiej radzą sobie z problemami, ale często okazują się zwyczajne, przeciętne.

Imponująca i ważna książka – zbór teorii i wyników badań; mówi o głębokich prenatalnych i perinatalnych czynnikach, które wpływają na późniejszy rozwój dziecka.D

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-759-9
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Przy­padki opi­sane w niniej­szej książce przez leka­rza pra­gną­cego przed­sta­wić życie swo­ich mło­dych pacjen­tów, ich wzloty i upadki, przy­po­mi­nają mi okres, który jako stu­dent medy­cyny spę­dzi­łem z leka­rzem i pisa­rzem Wil­lia­mem Car­lo­sem Wil­liam­sem. Dok­tor Wil­liams czę­sto cho­dził z wizy­tami domo­wymi, żeby się dowie­dzieć, jak żyją leczone przez niego dzieci, co robią w cza­sie wol­nym i, ow­szem, zasta­na­wiał się nad wyzwa­niami życio­wymi, trud­no­ściami i moż­li­wo­ściami, przed jakimi stają. Podob­nie dok­tor Boyce umoż­li­wia nam, szczę­śli­wym czy­tel­ni­kom, zapo­zna­nie się z mło­dymi ludźmi, któ­rymi zaj­muje się jako lekarz, i zasta­no­wie­nie się nad ich życiem. „Wystar­czy połą­czyć prozę z pasją” – mówił pisarz E.M. For­ster – i w tej książce wła­śnie to czy­nimy: mimo­wol­nie snu­jemy reflek­sje o tym, ile dzieci sta­wia czoło życio­wym trud­no­ściom, i dzięki prze­ni­kli­wo­ści, a także wraż­li­wo­ści ich leka­rza dowia­du­jemy się bar­dzo wiele nie tylko o ludz­kim cier­pie­niu, ale także o dziel­no­ści, odwa­dze i wysiłku, jakie tylu z nas wyka­zuje w dzie­ciń­stwie i póź­niej.

Robert Coles

Con­cord w sta­nie Mas­sa­chu­setts, 2017WPROWADZENIE

To impo­nu­jąca i ważna książka – zbiór teo­rii i wyni­ków badań. Mówi o głę­bo­kich pre­na­tal­nych i per­ina­tal­nych czyn­ni­kach, które wpły­wają na póź­niej­szy roz­wój dziecka. Dok­tor Boyce wyod­ręb­nia grupę dzieci – „orchi­dei” – odsta­ją­cych od bar­dziej typowo roz­wi­ja­ją­cych się rówie­śni­ków, czyli „mle­czy”. Dzieci orchi­dee są nie­zwy­kle zdolne i deli­katne, potrze­bują jed­nak szcze­gól­nej tro­ski, żeby w pełni roz­wi­nąć swoje moż­li­wo­ści. Mle­cze są bar­dziej odporne i lepiej radzą sobie z pro­ble­mami, ale czę­sto oka­zują się zwy­czajne, prze­ciętne.

Dok­tor Boyce wyka­zuje, że każde dziecko w efek­cie inte­rak­cji mię­dzy genami a śro­do­wi­skiem jest inne. Te inte­rak­cje zaczy­nają się jesz­cze w łonie matki, ponie­waż na płód wpły­wają już prze­ży­wane przez nią stresy i zwią­zane z nimi emo­cje, a także jej spo­sób odży­wia­nia się. Matka i dziecko adap­tują się do tych warun­ków jakby po to, by radzić sobie z nimi póź­niej, po poro­dzie. Dla­tego też płód, któ­rego matka pod­lega stre­sowi, mało je albo cierpi na depre­sję, może jako nowo­ro­dek mieć wysoki poziom hor­mo­nów stresu, prze­ja­wiać szcze­gólną ostroż­ność oraz zmniej­szoną zdol­ność sku­pia­nia uwagi i ucze­nia się. Nato­miast dzieci, któ­rych matki nie są zestre­so­wane ani w depre­sji, z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kają na poród, dobrze się odży­wiają i dobrze śpią, wyka­zują z kolei nie­zwy­kłą goto­wość do nauki, do nawią­zy­wa­nia satys­fak­cjo­nu­ją­cych rela­cji i do opty­mal­nego roz­woju. Będą mogły wykształ­cić mecha­ni­zmy auto­re­gu­la­cji (na przy­kład poprzez ssa­nie kciuka albo innych pal­ców, żeby się uspo­koić), a matka, która od razu zaczyna kar­mić, przy­tu­lać i gła­skać dziecko, mówić do niego czule, daje mu to, co naj­lep­sze do opty­mal­nego roz­woju.

Te czyn­niki znaj­dują odzwier­cie­dle­nie w epi­ge­no­mie dziecka i, jak wyka­zuje Boyce, mają wpływ na to, czy okaże się ono orchi­deą, czy mle­czem. Wszy­scy rodzice powinni mieć moż­li­wość zro­zu­mie­nia cha­rak­te­rów swo­ich dzieci i indy­wi­du­al­nych róż­nic mię­dzy nimi już od samego początku. Aby im to uła­twić, pedia­tra, neo­na­to­log albo doświad­czona pie­lę­gniarka powinni obja­śniać moż­li­wo­ści nowo­rodka i uczyć, w jaki spo­sób jego zacho­wa­nie prze­kłada się na język pozwa­la­jący matce i ojcu odpo­wied­nio reago­wać. To zro­zu­mie­nie dziecka i jego zacho­wa­nia może pomóc wszyst­kim rodzi­com zwięk­szyć tro­skę i wraż­li­wość.

W trak­cie prak­tyki pedia­trycz­nej w Cam­bridge w sta­nie Mas­sa­chu­setts sam mia­łem do czy­nie­nia z kocha­ją­cymi rodzi­cami, któ­rzy chcieli na każ­dym eta­pie chro­nić dzieci przed wszel­kimi stre­sami. Ważne jest jed­nak, żeby od samego początku roz­wi­jały one wła­sne spo­soby radze­nia sobie z powo­du­ją­cymi stres trud­no­ściami. Takie mecha­ni­zmy samo­re­gu­la­cji muszą się wykształ­cić i roz­wi­jać już od wcze­snego dzie­ciń­stwa zarówno u orchi­dei, jak i u mle­czy, żeby jedne i dru­gie były gotowe poko­ny­wać prze­ciw­no­ści, które w końcu, w spo­sób nie­unik­niony, staną na ich dro­dze.

Mam nadzieję, że książkę tę prze­czy­tają wszy­scy rodzice i pro­fe­sjo­na­li­ści (leka­rze, pie­lę­gniarki, spe­cja­li­ści wcze­snego wspo­ma­ga­nia roz­woju, nauczy­ciele i inni), powinni bowiem zro­zu­mieć, jak róż­nie każde dziecko – choćby orchi­dea i mlecz – roz­wija się i rośnie. Dzięki niej dowie­dzą się wię­cej o tym, jak je wycho­wy­wać, zwłasz­cza te, które sta­no­wią naj­więk­sze wyzwa­nie dla kon­wen­cjo­nal­nego podej­ścia do opieki i naucza­nia.

Dr n. med. T. Berry Bra­zel­ton

Barn­sta­ble w sta­nie Mas­sa­chu­setts, 2017WSTĘP

A co, jeśli dzieci, o które naj­bar­dziej się mar­twimy, mają naj­więk­szy poten­cjał? Jeżeli te młode istoty, w któ­rych życiu wystę­pują trud­no­ści i zawi­ro­wa­nia, pre­de­sty­no­wane są do naj­bar­dziej bły­sko­tli­wych, kre­atyw­nych doko­nań? Jeżeli naj­trud­niej­sze dzie­ciń­stwo przy odpo­wied­nim wspar­ciu i zachę­cie może przejść w doro­słość ozna­cza­jącą nie tylko nor­malne życie i zno­śne osią­gnię­cia, ale także głę­bo­kie, ser­deczne rela­cje i wiel­kie suk­cesy? Jeśli nawet naj­więk­szą wraż­li­wość nie­prze­cięt­nego dziecka na wyzwa­nia można by, w sprzy­ja­ją­cych warun­kach, prze­kształ­cić w nama­calne prze­jawy odpor­no­ści? Co, jeśli, krótko mówiąc, ewi­dentne sła­bo­ści i pro­blemy wystę­pujące w mło­dym życiu da się obró­cić na dobre – poprzez alche­mię wspie­ra­ją­cej rodziny czy też spo­łecz­no­ści i zre­for­mo­wany sys­tem opieki?

Ta książka to opo­wieść o takiej zadzi­wia­ją­cej odmia­nie losu, bio­rąca począ­tek w bada­niach nad roz­wo­jem dziecka i trwa­ją­cych nie­mal całe życie bacz­nych obser­wa­cjach – pro­wa­dzo­nych przez mło­dego pedia­trę, potem, wsku­tek szczę­śli­wych oko­licz­no­ści, ojca, dziadka, aż w końcu siwego, dobrze zakon­ser­wo­wa­nego doradcę-kon­sul­tanta dzieci i rodzi­ców. Ta rela­cja, zara­zem naukowa i oso­bi­sta, ma zachę­cać i dawać nadzieję tym wszyst­kim, któ­rzy opie­kują się dziećmi, uczą je i wycho­wują, nie­po­koją się o nie, a także dla tych, któ­rzy tru­dzą się od dzie­ciń­stwa, żeby zro­zu­mieć źró­dło wła­snych doświad­czeń wyni­ka­ją­cych z róż­nic mię­dzy ludźmi. Jeśli twoje życie w jakim­kol­wiek stop­niu przy­po­mina moje, to nie­ustan­nie nie­po­ko­isz się o dobre samo­po­czu­cie i przy­szłość swo­ich dzieci, zacho­dzisz w głowę, do jakiego stop­nia ich zma­ga­nia i roz­terki mogą wyni­kać z two­ich. Pew­nie tak samo jak ja ogrom­nie cie­szysz się z ich trium­fów i przej­mu­jesz zmar­twie­niami, szczy­cisz ich doko­na­niami i nie­po­ko­isz poraż­kami.

Kiedy synowa była w ciąży i miał się uro­dzić nasz pierw­szy wnuk, moją żonę Jill i mnie pew­nej nocy wyrwał z naj­głęb­szego snu prze­ni­kliwy dzwo­nek tele­fonu przy łóżku. Dzwo­nił nasz syn, miesz­ka­jący trzy tysiące mil dalej, na Bro­okly­nie w Nowym Jorku. Jego uko­chana młoda żona, zbli­ża­jąca się do końca dru­giego try­me­stru ciąży, nie mogła spać z powodu ostrego bólu w boku i mied­nicy. Bar­dzo cier­piała i oboje strasz­nie się nie­po­ko­ili, zwłasz­cza że byli nowi­cju­szami, jeśli cho­dzi o ciążę i dzieci. Sta­ra­jąc się otrzą­snąć ze snu, Jill, pie­lę­gniarka, i ja w końcu uzy­ska­li­śmy wię­cej infor­ma­cji o tym bólu, usi­łu­jąc dokład­niej usta­lić jego umiej­sco­wie­nie, cha­rak­ter i moż­liwą przy­czynę. Przede wszyst­kim oboje mie­li­śmy obawy, że sygna­li­zuje on przed­wcze­sny poród, w trzy­dzie­stym dru­gim tygo­dniu ciąży, ze wszyst­kimi zwią­za­nymi z tym zagro­że­niami dla matki i dziecka. Jed­nak kiedy pozna­li­śmy szcze­góły, upew­ni­li­śmy się, że to tylko skurcz mię­śni spo­wo­do­wany pew­nie tym, że drobna kobieta z nie­zwy­kle wiel­kim brzu­chem gwał­tow­nie obró­ciła się w łóżku. Uspo­ko­ili­śmy mło­dych, że ból sam ustąpi, a sta­nie się to szyb­ciej pod wpły­wem okładu ogrze­wa­ją­cego i odpo­czynku. Po zakoń­cze­niu roz­mowy tele­fo­nicz­nej powie­dzia­łem do Jill ze zmę­cze­niem, że choć to naprawdę wspa­niałe, iż nasze dzieci zna­la­zły part­ne­rów i zało­żyły rodziny, to jed­nak przy­były nam następne osoby, o które musimy się trosz­czyć. Nie dość, że przez pra­wie trzy­dzie­ści lat stale zamar­twia­li­śmy się cho­ro­bami i innymi bolącz­kami wła­snej dwójki, to teraz jesz­cze doszła nam trójka: synowa, zięć i trzy­dzie­sto­dwu­ty­go­dniowy nie­na­ro­dzony wnuk! W dobrym sen­sie tego słowa, ale zawsze1.

Były to jed­nak prze­waż­nie pro­za­iczne, zwy­czajne tro­ski – nor­malne miny typo­wego rodzi­ciel­stwa: dwu­latka, która roz­cięła sobie wargę pod­czas upadku, pró­bu­jąc wysiu­siać się do umy­walki; pię­cio­la­tek, który czuł się samotny i opusz­czony w przed­szkol­nej sali; uczeń pod­sta­wówki, który zgu­bił w ciągu jed­nego roku pięć kur­tek i cztery kłódki do szafki na pod­ręcz­niki; dwu­na­sto­la­tek zastra­szany przez wąt­pli­wych kole­gów, któ­rzy wie­lo­krot­nie wkła­dali mu głowę do kubła na śmieci; pięt­na­sto­latka, która pod nie­obec­ność rodzi­ców, ku ich sta­łemu nie­za­do­wo­le­niu i iry­ta­cji, spra­szała kogo się da na imprezy w domu. To banalne pro­blemy, z któ­rymi, w takiej czy innej for­mie, sty­kają się nie­mal wszy­scy rodzice, wycho­wu­jąc dzieci. Choć z per­spek­tywy czasu wydają się śmieszne, w danej chwili bywają przy­czyną nie­ma­łego stresu i zmar­twie­nia.

Jed­nakże cier­pie­nia rodzica, któ­rego dziecko, syn albo córka, poważ­nie się zagu­biło – bio­rąc nar­ko­tyki, dopusz­cza­jąc się prze­stępstw albo nawią­zu­jąc nie­bez­pieczne związki – należą do zupeł­niej innej kate­go­rii. Bez­silne obser­wo­wa­nie, jak dziecko błą­dzi i zaczyna pono­sić prze­wi­dy­walne, czę­sto nie­od­wra­calne kon­se­kwen­cje zej­ścia na złą drogę, to ból wręcz fizyczny, „ści­ska­nie w dołku”, mdląca, prze­po­jona paniką roz­pacz i strach, które nie pozwa­lają spać, zaj­mują myśli w pracy i mogą stop­niowo, z powodu nie­po­ro­zu­mień, kon­flik­tów, żalu, znisz­czyć nawet naj­sil­niej­sze mał­żeń­stwo. Patrzeć, jak wła­sne dziecko zagłę­bia się w mroczny obszar pro­ble­mów psy­chicz­nych, nie­po­wo­dzeń w szkole albo prze­stęp­czo­ści, to ago­nia nie do opi­sa­nia. Choć ni­gdy jako rodzic nie zazna­łem takich zmar­twień, przez całe życie bez­po­śred­nio się z nimi sty­ka­łem – za pośred­nic­twem sio­stry, o któ­rej wię­cej opo­wiem w swoim cza­sie.

Ta książka, gorąco na to liczę, może przy­nieść pocie­sze­nie i nadzieję tym wszyst­kim umę­czo­nym bli­skim: rodzi­com, nauczy­cie­lom, rodzeń­stwu i innym, który stra­cili już wiarę w dziecko, w to, że wyj­dzie ono na pro­stą, i któ­rych wiara w jego wro­dzoną dobroć i poten­cjał została pod­wa­żona. W meta­fo­rze, od któ­rej ta publi­ka­cja bie­rze swój enig­ma­tyczny tytuł – w poję­ciach „orchi­dei” i „mle­cza” – kryje się bowiem głę­boka i czę­sto pomocna prawda o źró­dłach jego pro­ble­mów i moż­li­wo­ściach ich roz­wią­za­nia. Prze­waż­nie dzieci – w naszych rodzi­nach, kla­sach czy spo­łecz­no­ściach – w więk­szym albo mniej­szym stop­niu są jak mle­cze: pod­le­wane, rosną i kwitną nie­mal wszę­dzie tam, gdzie zostały wysiane. Ich dobre samo­po­czu­cie wynika z wro­dzo­nej siły i odpor­no­ści. Są jed­nak też inne, przy­po­mi­na­jące orchi­dee, które tak jak te kwiaty, niepod­le­wane, mogą zmar­nieć, ale też potra­fią pięk­nie roz­kwit­nąć, jeżeli oto­czy się je odpo­wied­nią opieką.

Pod­czas gdy kon­wen­cjo­nalna prawda głosi, że dzieci wyka­zują sła­bość albo odpor­ność na wyzwa­nia, jakie sta­wia przed nimi świat, nasze i innych bada­nia coraz wyraź­niej poka­zują, że dualizm sła­bość/odpor­ność jest z gruntu fał­szywy, albo co naj­mniej mylący. To wadliwa dycho­to­mia, która przy­pi­suje sła­bość albo siłę – kru­chość albo twar­dość – poszcze­gól­nym pod­gru­pom dzieci i maskuje fakt, że one po pro­stu się róż­nią, tak jak orchi­dee i mle­cze, pod wzglę­dem wraż­li­wo­ści na warunki życiowe, które je ota­czają i dostar­czają im pożywki. Więk­szość naszego potom­stwa, jak mle­cze, dobrze się roz­wija nawet w naj­trud­niej­szych, naj­cięż­szych sytu­acjach życio­wych, a mniej­szość, jak orchi­dee, albo pięk­nie zakwita, albo, nie­stety, usy­cha, zależ­nie od tego, jak się nimi opie­ku­jemy. Niniej­sza książka ujaw­nia zba­wienną tajem­nicę: że te z dzieci orchi­dei, które się zała­mują i nie dają rady, łatwo mogą odżyć i naprawdę zabły­snąć.

Są jed­nak i inne powody, dla któ­rych, czy­tel­niku, możesz zechcieć zapo­znać się z naukową histo­rią opo­wie­dzianą w tej książce. Na przy­kład jesteś rodzi­cem, który sta­ra­jąc się dobrze wycho­wać bar­dzo róż­niące się od sie­bie potom­stwo, zmaga się z przy­krą świa­do­mo­ścią, że jeden roz­miar nie pasuje na wszyst­kich. Może masz dziecko, które boryka się z poważ­nymi trud­no­ściami w szkole i w życiu, cho­ciaż intu­icja ci mówi, że to wyjąt­kowa i szcze­gól­nie obie­cu­jąca młoda istota. Nie­wy­klu­czone też, że jesteś szkol­nym nauczy­cie­lem szu­ka­ją­cym spo­sobu, żeby lepiej zro­zu­mieć nie­opa­no­waną mena­że­rię, jaką sta­no­wią dzieci, które masz uczyć (i wycho­wy­wać!). A może meta­fora z orchi­deą i mle­czem sym­bo­li­zuje dla cie­bie oso­bi­stą prawdę, którą zawsze prze­czu­wa­łeś, ale nie zda­wa­łeś sobie sprawy z jej ist­nie­nia i o niej nie mówi­łeś. Na następ­nych stro­nach przed­sta­wię naukowe odkry­cia i rady odno­szące się nie tylko do orchi­dei, ale także do mle­czy. Te dru­gie, cho­ciaż mniej zagro­żone niż orchi­dee, mają wła­sny nie­po­wta­rzalny zespół cech fizycz­nych i psy­chicz­nych, i zro­zu­mie­nie wią­żą­cych się z nimi skłon­no­ści może przy­nieść rodzi­cowi więk­szą świa­do­mość, pro­wa­dzącą do suk­cesu i zado­wo­le­nia. A same mle­cze i tak stają w obli­czu róż­nych okrut­nych oko­licz­no­ści życio­wych, szans i moż­li­wo­ści. Jak wiemy z obser­wa­cji kwia­tów w śro­do­wi­sku natu­ral­nym, nie­za­leż­nie od tego, jak silny i odporny jest dany gatu­nek, wszyst­kie w jakimś momen­cie życia mogą zmar­nieć. Dla­tego, choć punk­tem wyj­ścia tej książki jest podat­ność czło­wieka na wpływ oto­cze­nia w dzie­ciń­stwie, nasze pocho­dze­nie i wraż­li­wość kształ­tują nas pod­czas całej drogi życio­wej, także w okre­sie doj­rza­ło­ści i na sta­rość. Dla­tego istoty ludz­kie nie są wcale deli­kat­nym gatun­kiem – mają liczne potężne moż­li­wo­ści, żeby się odra­dzać i odzy­ski­wać siły.

Mam skromny, ale poważny zamiar zaofe­ro­wać w kolej­nych roz­dzia­łach uży­teczną wie­dzę i pomoc sze­ro­kiemu gronu czy­tel­ni­ków. Prze­śle­dzimy pierw­sze bada­nia doty­czące stresu wobec prze­ciw­no­ści w roz­woju fizycz­nym i psy­chicz­nym dziecka. Przy­znam szcze­rze, że cza­sami tylko dzięki przy­pad­ko­wym i nie­ocze­ki­wa­nym odkry­ciom nauko­wym zoba­czymy, skąd biorą się u dzieci zasad­ni­cze róż­nice w neu­ro­bio­lo­gicz­nej wraż­li­wo­ści na spo­łeczne kon­tek­sty. Omó­wię aktu­alną wie­dzę o pocho­dze­niu orchi­dei i mle­czy, wyja­śnię, dla­czego w tej samej rodzi­nie nie wychowa się dwojga takich samych dzieci i jak epi­ge­ne­tyka rewo­lu­cjo­ni­zuje nasze rozu­mie­nie współ­od­dzia­ły­wa­nia geny–śro­do­wi­sko przy okre­śla­niu, kim jeste­śmy i kim się sta­niemy. Opie­ra­jąc się na dotych­czas uzy­ska­nych danych, przed­sta­wię, w jaki spo­sób róż­nice mię­dzy orchi­de­ami i mle­czami wpły­wają na zdro­wie i genezę cho­rób prze­wle­kłych, roz­wój ogólny, kształ­to­wa­nie się zdol­no­ści do nauki oraz reak­cje na medyczne inter­wen­cje zapo­bie­gaw­cze. Prze­ana­li­zuję, co wiemy o miło­ści, wspar­ciu i zachę­cie w przy­padku orchi­dei – czy będzie to twoje dziecko, uczeń, pacjent, czy nawet ty sam – i jak wyko­rzy­stać jej cudowny poten­cjał w śro­do­wi­skach, które kreu­jemy. Dla orchi­dei świat bywa cza­sami prze­ra­ża­ją­cym i przy­tła­cza­ją­cym miej­scem, ale przy życz­li­wej pomocy i wspar­ciu może ona, jak ku naszemu zasko­cze­niu odkry­li­śmy, radzić sobie rów­nie dobrze, a nawet lepiej niż rówie­śnicy w typie mle­czy. W końcu orchi­deę okre­śla nie sła­bość, ale wraż­li­wość, i jeśli otrzyma ona odpo­wied­nie wspar­cie, ta wraż­li­wość może przy­nieść jej w życiu wielką radość, powo­dze­nie i satys­fak­cję.

Oma­wia­jąc cechy orchi­dei, wezmę także pod uwagę tych z nas, któ­rzy są bar­dziej w typie mle­czy, i dowiodę, jak ważni są oni w „pomna­ża­niu dobra na świe­cie”, mówiąc sło­wami Geo­rge Eliot2. Choć wybitne w wielu wymia­rach, mle­cze mają wła­sne pro­blemy i ogra­ni­cze­nia, które należy okre­ślić i zro­zu­mieć. Prze­ko­namy się, że za wygod­nymi w uży­ciu kate­go­riami „orchi­dea” i „mlecz” kryje się bar­dziej odpo­wia­da­jące rze­czy­wi­sto­ści kon­ti­nuum, całe spek­trum wraż­li­wo­ści, w któ­rym każdy z nas ma swoje miej­sce. Na koniec zechcę pod­kre­ślić jakże ważną kom­ple­men­tar­ność orchi­dei i mle­czy: uży­tecz­ność jed­nych dla dru­gich, a nawet ich miło­ści do sie­bie wza­jem­nie, syme­trycz­ność ich ról w histo­rii czło­wieka oraz koewo­lu­cji jako róż­nych, ale rów­nie sku­tecz­nych roz­wią­zań głę­bo­kich dyle­ma­tów, wobec któ­rych sta­wia nas życie.

Żyjemy obec­nie w cza­sach odra­dza­ją­cej się pogardy – być może bez­pre­ce­den­so­wej w całym naszym życiu – wobec tych naj­bar­dziej wraż­li­wych i bez­bron­nych oraz obo­wiązku opieki nad nimi. W coraz więk­szej licz­bie państw – co, nie­stety, chyba naj­bar­dziej widać w moim wła­snym – są oni wyśmie­wani i spy­chani na mar­gi­nes: ubo­gich wini się za ich biedę, bez­dom­nych uważa się za leni­wych i nie­zdol­nych, ucie­ka­ją­cych przed prze­śla­do­wa­niami odsyła się z powro­tem, prze­cięt­nych się igno­ruje, a „braci naj­mniej­szych”¹ odrzuca się i zapo­mina. To powszechny i, nie­stety, coraz bar­dziej nasi­la­jący się trend: nego­wa­nie potrzeb i postu­la­tów najbar­dziej mar­gi­na­li­zo­wa­nych, pozba­wio­nych praw oby­wa­tel­skich, bez­bron­nych ludzi.

Jed­nak szer­szy wydźwięk tej książki naj­le­piej ilu­struje jakże praw­dziwe stwier­dze­nie, że to dzieci są naj­bar­dziej wraż­liwe i deli­katne z tych wszyst­kich, któ­rzy pozo­stają z dala od wła­dzy, naj­bar­dziej zależne wśród tych, któ­rzy, aby prze­żyć, muszą pole­gać na łasce i dobrej woli innych. To dzieci nie są zdolne same o sie­bie zadbać, nie wytrzy­mują bez opieki albo pomocy, są naj­bar­dziej podatne na porażki i uchy­bie­nia rzą­dów. Cho­ciaż wśród nich orchi­dee, jak się wkrótce prze­ko­namy, są szcze­gól­nie wyczu­lone i żywo reagują na to, jak trak­tu­jemy, jak chro­nimy nasze potom­stwo, w więk­szej skali, skali ludz­kich spo­łe­czeństw i całych popu­la­cji, takimi orchi­de­ami są wszyst­kie dzieci.

1.

Ewan­ge­lia według św. Mate­usza 25, 40 (wszyst­kie przy­pisy z gwiazdką pocho­dzą od tłu­maczki).Roz­dział 2

MUZYKA I SZUM

Krzy­cząca cię­żarna kobieta w jed­no­sil­ni­ko­wym samo­lo­cie, lecą­cym przez śnie­życę, z pilo­tem z cza­sów dru­giej wojny świa­to­wej za ste­rami – to nie były prze­lewki. To była próba dla całego mojego jeste­stwa jako mle­cza, każ­dej tkanki aż po ostat­nią lepką kro­plę soku z korze­nia. Rok 1978 – byłem trzy­dzie­sto­dwu­let­nim począt­ku­ją­cym pedia­trą i nie wie­dzia­łem, jak ten dzień się skoń­czy.

Dwie godziny wcze­śniej, w pią­tek rano, z nie­spo­koj­nego snu wyrwał mnie tele­fon ze szpi­tala Indian Health Service w Crown­po­int, na suchym, zapo­mnia­nym przez Boga i ludzi wschod­nim skraju ple­mien­nego tery­to­rium Indian Nawaho w Nowym Mek­syku. Jako jedyny pedia­tra w pro­mie­niu 50–100 mil mia­łem w nagłych poważ­nych wypad­kach udzie­lać pomocy dzie­ciom, w tym także jesz­cze nie­na­ro­dzo­nym. Poko­naw­szy pół prze­cznicy od rzą­do­wego budynku u pod­nóża pła­skiej jak stół góry, w któ­rym miesz­ka­li­śmy z Jill, do szpi­tala na trzy­dzie­ści łóżek, posze­dłem od razu na oddział poro­dowy, jeśli w ogóle można go było nazwać oddzia­łem. Skła­dał się z poje­dyn­czej, sto­sun­kowo czy­stej sali ze sto­łem, strze­mio­nami oraz zdję­ciem pre­zy­denta Jimmy’ego Car­tera obser­wu­ją­cego z wyżyn swo­jego sta­no­wi­ska odby­wa­jące się tu zabiegi położ­ni­cze (zawsze spra­wiał wra­że­nie lekko zakło­po­ta­nego swoją obec­no­ścią). Tam powi­tał mnie widok stópki wcze­śniaka, liczą­cej zale­d­wie dwa cale, niczym żon­kil z ziemi wio­sną wyła­nia­ją­cej się z waginy dwu­dzie­sto­pa­ro­let­niej Indianki, która została matką bez wizyt pre­na­tal­nych, za to miała już dwójkę dzieci. Zgod­nie z kartą była w trzy­dzie­stym dru­gim tygo­dniu ciąży, ale brzuch miała więk­szy, niż powinna na tym eta­pie ciąży. Zabra­li­śmy ją na USG i naszym oczom uka­zało się nie jedno dziecko, lecz dwoje.

Szpi­tal w Crown­po­int, przy­naj­mniej czter­dzie­ści lat temu, nie był miej­scem, gdzie chcia­łoby się przyj­mo­wać przed­wcze­sny poród wyso­kiego ryzyka, z jedną stópką już na świe­cie, w dodatku poru­sza­jącą palusz­kami. Wzią­łem więc tele­fon z listą naj­bliż­szych, choć i tak odle­głych pla­có­wek medycz­nych, w któ­rych były oddziały inten­syw­nej tera­pii nowo­rodka, i szybko je obdzwo­ni­łem, zaczy­na­jąc od naj­bliż­szych. Każdy szpi­tal z takim oddzia­łem – w Albu­qu­erque, Gal­lup, Pho­enix i Tuc­son – miał prze­peł­nie­nie, jeśli cho­dzi o wyma­ga­jące opieki wcze­śniaki, które zdą­żyły przed nami. W końcu, podej­mu­jąc ostat­nią próbę, zadzwo­ni­łem do szpi­tala dzie­cię­cego przy Uni­ver­sity of Colo­rado i z wielką ulgą usły­sza­łem, że mogą przy­jąć tam moje malut­kie indiań­skie bliź­nięta.

Obu­dzi­łem innego mło­dego miej­sco­wego leka­rza, naj­le­piej obe­zna­nego z położ­nic­twem w naszej małej, pię­cio­oso­bo­wej eki­pie, i popro­si­łem go, żeby spo­tkał się ze mną na tak zwa­nym lot­ni­sku w Crown­po­int, czyli wysoko poło­żo­nym pasie suchej ziemi, pozba­wio­nym roślin­no­ści i wyrów­na­nym na tyle, na ile się dało przy uży­ciu koparki. Na tam­tej­szy zespół medyczny skła­dało się pię­ciu leka­rzy, wpraw­dzie z dyplo­mami, ale jesz­cze nie­do­świad­czo­nych i mają­cych pełne ręce roboty pod­czas pierw­szej praw­dzi­wej prak­tyki po roz­ma­itych róż­nej dłu­go­ści sta­żach. Sta­no­wi­li­śmy przy­pad­kową zbie­ra­ninę wystra­szo­nych nowi­cju­szy, któ­rych trzy­mało razem poczu­cie kole­żeń­stwa mło­dych leka­rzy w ame­ry­kań­skim trze­cim świe­cie. Gil, mój zaspany, ale pełen dobrej woli part­ner w tej poran­nej misji, przy­je­chał na lot­ni­sko, a za nim zja­wił się pilot, star­szy męż­czy­zna nazy­wany Ole Bob, który latał nad buszem wie­ko­wym samo­lo­tem. Młodą kobietę na noszach (nazwijmy ją Serena, ze względu na zdu­mie­wa­jący spo­kój wobec tego wszyst­kiego, co miało się zda­rzyć) wsa­dzi­li­śmy za fotel pilota; Gil zajął miej­sce przy końcu noszy, a ja tuż obok nich, przy sprzę­cie do reani­ma­cji nie­mow­ląt, skła­da­ją­cym się z worka tle­no­wego, maski oraz butli z tle­nem. Wzbi­li­śmy się w bez­kre­sne niebo o jaskra­wych bar­wach nowo­mek­sy­kań­skiego wschodu słońca. Jak na razie wszystko szło dobrze.

Kiedy wznie­śli­śmy się na wyso­kość tysiąca stóp, wyglą­dało na to, że nam się powie­dzie. Gil moni­to­ro­wał pozy­cję dzieci w kanale rod­nym matki, ja cze­ka­łem przy­go­to­wany na resu­scy­ta­cję nowo­rodka, gdyby poród nastą­pił jed­nak przed wylą­do­wa­niem, a Ole Bob kie­ro­wał się na pół­noc, w stronę ośnie­żo­nych szczy­tów Gór Ska­li­stych, od czasu do czasu rzu­ca­jąc przez ramię ner­wowe spoj­rze­nia, żeby skon­tro­lo­wać scenę w głębi swo­jej maszyny. Jed­nak zbli­ża­jąc się do gra­nicy z Kolo­rado, tra­fi­li­śmy na wielką śnie­życę. Niebo nad nami przy­brało nie­po­ko­jąco ciemną barwę, widocz­ność, zasnuta ziar­ni­stą bielą, znacz­nie się pogor­szyła, a pod nami roz­po­starło się morze bia­łych gór i jed­no­li­cie sza­rego pła­sko­wyżu. Samo­lot zaczął się trząść jak wie­wiórka w psim pysku, opa­dał i wzno­sił się nie­mal pio­nowo 200–300 stóp w górę i w dół, wyraź­nie sta­no­wiąc wyzwa­nie dla Ole Boba, któ­remu już i tak drżały ręce, jakby miał cho­robę Par­kin­sona. Serena, nie­wąt­pli­wie prze­ra­żona per­spek­tywą porodu we wzbu­rzo­nym powie­trzu, w asy­ście mło­do­cia­nych leka­rzy, zaczęła mimo­wol­nie przeć. Gil, który nie­spo­dzie­wa­nie dostał cho­roby loko­mo­cyj­nej, nie wytrzy­mał i zwy­mio­to­wał, zamie­nia­jąc kabinę samo­lotu w trzę­sącą się pralkę pełną rzy­go­win, płynu owo­dnio­wego i moczu. Ole Bob, wytrą­cony z rów­no­wagi, z deter­mi­na­cją pilo­to­wał maszynę.

Wtedy na świat, w drżące ręce Gila, przy­szedł pierw­szy bliź­niak, ten, któ­rego różowa stópka sta­no­wiła zapo­wiedź nad­cho­dzą­cych przy­gód. Mój kolega prze­ciął pępo­winę, udroż­nił drogi odde­chowe nie­mow­lę­cia za pomocą czer­wo­nego gumo­wego iry­ga­tora i prze­ka­zał wrzesz­czące dziecko mnie. Owi­ną­łem je w koc, żeby nie zmar­zło, poło­ży­łem sobie na kola­nach, mię­dzy udami, buzią do góry i główką do sie­bie, i za pomocą maski poda­łem mu tlen. Jak na biedne indiań­skie dziecko, poczęte w samot­nym rezer­wa­cie i nie­ob­jęte opieką pre­na­talną, uro­dzone w śnież­nym zim­nym świe­cie wysoko nad pła­sko­wy­żem Nowego Mek­syku, miało się cał­kiem nie­źle; byłem wręcz zdu­miony jego ewi­dentną wital­no­ścią – wyraź­nie chciało żyć! Chwilę póź­niej, w ślad za bra­tem, rów­nie gło­śno i spek­ta­ku­lar­nie uro­dziło się dru­gie nie­mowlę. Pisząc póź­niej raport, zda­li­śmy sobie sprawę, że bliź­niak A przy­szedł na świat nad Nowym Mek­sy­kiem, pod­czas gdy bliź­niak B – już nad Kolo­rado; obaj chłopcy, uro­dzeni w róż­nych sta­nach, podró­żo­wali z pręd­ko­ścią dzie­więć­dzie­się­ciu mil na godzinę w gór­nych war­stwach atmos­fery pod­czas dużej burzy śnież­nej. Opa­tu­leni kocami, jak małe świnki, leżeli u mnie na kola­nach i na prze­mian co pięt­na­ście sekund dosta­wali dodat­kową por­cję tlenu.

Kiedy zbli­ża­li­śmy się do lot­ni­ska w Denver, kon­trola powietrzna – praw­do­po­dob­nie w odpo­wie­dzi na rela­cję Ole Boba z tego, co działo się w jego małym rzę­żą­cym samo­lo­cie – zaczęła prze­kie­ro­wy­wać i wstrzy­my­wać chcące podejść do lądo­wa­nia więk­sze maszyny, żeby zro­bić miej­sce dla nad­la­tu­ją­cych świeżo uro­dzo­nych bliź­nia­ków. Wresz­cie zatrzy­ma­li­śmy się przy ter­mi­nalu i z ulgą ujrze­li­śmy karetkę szpi­tala dzie­cię­cego z cze­ka­ją­cym zespo­łem medycz­nym. Dwaj maleńcy chłopcy, z któ­rych każdy ważył nie wię­cej niż trzy funty, zna­leźli się w cie­płych, przy­tul­nych inku­ba­to­rach, ze swoją oszo­ło­mioną, ale uśmiech­niętą mamą tuż obok. W następ­nych tygo­dniach, z tele­fo­nów do szpi­tala w Denver, dowie­dzia­łem się, że obaj bliź­niacy czują się dobrze, rosną i mają być wypi­sani do domu za jakieś sześć tygo­dni, pod opiekę cze­ka­ją­cej już na nie licz­nej rodziny.

Póź­niej, kiedy zasta­na­wia­łem się nad oko­licz­no­ściami naro­dzin tych bliź­niąt, w warun­kach zagro­że­nia i nie­pew­no­ści, a także nad ich ener­gią i wigo­rem w radze­niu sobie z tymi pierw­szymi prze­ciw­no­ściami, pomy­śla­łem – dobrze to pamię­tam – że prze­ży­cie jed­nego i dru­giego zale­żało nie tylko od obec­no­ści leka­rzy i dostęp­no­ści opieki medycz­nej. Ow­szem, być może nie prze­ży­łyby, gdyby nie zajęto się nimi odpo­wied­nio na oddziale inten­syw­nej tera­pii, ale to, że pocho­dziły z kocha­ją­cej trzy­po­ko­le­nio­wej rodziny indiań­skiej, miało rów­nie duże albo i więk­sze zna­cze­nie. Jak mia­łem się dowie­dzieć w następ­nych latach, to prze­czu­cie, które towa­rzy­szyło mi długo po tam­tym naj­bar­dziej pamięt­nym locie samo­lo­tem w całym moim życiu, zna­la­zło potwier­dze­nie nie tylko w nie­ba­wem pod­ję­tych przeze mnie bada­niach nauko­wych, ale rów­nież w zaska­ku­ją­cych odkry­ciach, do któ­rych te bada­nia dopro­wa­dziły.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: