Dziecko orchidea czy mlecz - ebook
Dziecko orchidea czy mlecz - ebook
Książka dla rodziców, lekarzy, pielęgniarek, specjalistów wczesnego wspomagania rozwoju, nauczycieli. Pomaga zrozumieć różnice między dziećmi i procesem ich rozwoju. Uczy, jak je wychowywać – zwłaszcza te, które stanowią największe wyzwanie dla konwencjonalnego podejścia do opieki i nauczania.
Doktor Boyle wyodrębnia grupę dzieci – "orchidei" – odstających od bardziej typowo rozwijających się rówieśników, czyli "mleczy". Dzieci orchidee są niezwykle zdolne i delikatne, potrzebują jednak szczególnej troski, żeby w pełni rozwinąć swoje możliwości. "Mlecze" są bardziej odporne i lepiej radzą sobie z problemami, ale często okazują się zwyczajne, przeciętne.
Imponująca i ważna książka – zbór teorii i wyników badań; mówi o głębokich prenatalnych i perinatalnych czynnikach, które wpływają na późniejszy rozwój dziecka.D
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-759-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przypadki opisane w niniejszej książce przez lekarza pragnącego przedstawić życie swoich młodych pacjentów, ich wzloty i upadki, przypominają mi okres, który jako student medycyny spędziłem z lekarzem i pisarzem Williamem Carlosem Williamsem. Doktor Williams często chodził z wizytami domowymi, żeby się dowiedzieć, jak żyją leczone przez niego dzieci, co robią w czasie wolnym i, owszem, zastanawiał się nad wyzwaniami życiowymi, trudnościami i możliwościami, przed jakimi stają. Podobnie doktor Boyce umożliwia nam, szczęśliwym czytelnikom, zapoznanie się z młodymi ludźmi, którymi zajmuje się jako lekarz, i zastanowienie się nad ich życiem. „Wystarczy połączyć prozę z pasją” – mówił pisarz E.M. Forster – i w tej książce właśnie to czynimy: mimowolnie snujemy refleksje o tym, ile dzieci stawia czoło życiowym trudnościom, i dzięki przenikliwości, a także wrażliwości ich lekarza dowiadujemy się bardzo wiele nie tylko o ludzkim cierpieniu, ale także o dzielności, odwadze i wysiłku, jakie tylu z nas wykazuje w dzieciństwie i później.
Robert Coles
Concord w stanie Massachusetts, 2017WPROWADZENIE
To imponująca i ważna książka – zbiór teorii i wyników badań. Mówi o głębokich prenatalnych i perinatalnych czynnikach, które wpływają na późniejszy rozwój dziecka. Doktor Boyce wyodrębnia grupę dzieci – „orchidei” – odstających od bardziej typowo rozwijających się rówieśników, czyli „mleczy”. Dzieci orchidee są niezwykle zdolne i delikatne, potrzebują jednak szczególnej troski, żeby w pełni rozwinąć swoje możliwości. Mlecze są bardziej odporne i lepiej radzą sobie z problemami, ale często okazują się zwyczajne, przeciętne.
Doktor Boyce wykazuje, że każde dziecko w efekcie interakcji między genami a środowiskiem jest inne. Te interakcje zaczynają się jeszcze w łonie matki, ponieważ na płód wpływają już przeżywane przez nią stresy i związane z nimi emocje, a także jej sposób odżywiania się. Matka i dziecko adaptują się do tych warunków jakby po to, by radzić sobie z nimi później, po porodzie. Dlatego też płód, którego matka podlega stresowi, mało je albo cierpi na depresję, może jako noworodek mieć wysoki poziom hormonów stresu, przejawiać szczególną ostrożność oraz zmniejszoną zdolność skupiania uwagi i uczenia się. Natomiast dzieci, których matki nie są zestresowane ani w depresji, z niecierpliwością czekają na poród, dobrze się odżywiają i dobrze śpią, wykazują z kolei niezwykłą gotowość do nauki, do nawiązywania satysfakcjonujących relacji i do optymalnego rozwoju. Będą mogły wykształcić mechanizmy autoregulacji (na przykład poprzez ssanie kciuka albo innych palców, żeby się uspokoić), a matka, która od razu zaczyna karmić, przytulać i głaskać dziecko, mówić do niego czule, daje mu to, co najlepsze do optymalnego rozwoju.
Te czynniki znajdują odzwierciedlenie w epigenomie dziecka i, jak wykazuje Boyce, mają wpływ na to, czy okaże się ono orchideą, czy mleczem. Wszyscy rodzice powinni mieć możliwość zrozumienia charakterów swoich dzieci i indywidualnych różnic między nimi już od samego początku. Aby im to ułatwić, pediatra, neonatolog albo doświadczona pielęgniarka powinni objaśniać możliwości noworodka i uczyć, w jaki sposób jego zachowanie przekłada się na język pozwalający matce i ojcu odpowiednio reagować. To zrozumienie dziecka i jego zachowania może pomóc wszystkim rodzicom zwiększyć troskę i wrażliwość.
W trakcie praktyki pediatrycznej w Cambridge w stanie Massachusetts sam miałem do czynienia z kochającymi rodzicami, którzy chcieli na każdym etapie chronić dzieci przed wszelkimi stresami. Ważne jest jednak, żeby od samego początku rozwijały one własne sposoby radzenia sobie z powodującymi stres trudnościami. Takie mechanizmy samoregulacji muszą się wykształcić i rozwijać już od wczesnego dzieciństwa zarówno u orchidei, jak i u mleczy, żeby jedne i drugie były gotowe pokonywać przeciwności, które w końcu, w sposób nieunikniony, staną na ich drodze.
Mam nadzieję, że książkę tę przeczytają wszyscy rodzice i profesjonaliści (lekarze, pielęgniarki, specjaliści wczesnego wspomagania rozwoju, nauczyciele i inni), powinni bowiem zrozumieć, jak różnie każde dziecko – choćby orchidea i mlecz – rozwija się i rośnie. Dzięki niej dowiedzą się więcej o tym, jak je wychowywać, zwłaszcza te, które stanowią największe wyzwanie dla konwencjonalnego podejścia do opieki i nauczania.
Dr n. med. T. Berry Brazelton
Barnstable w stanie Massachusetts, 2017WSTĘP
A co, jeśli dzieci, o które najbardziej się martwimy, mają największy potencjał? Jeżeli te młode istoty, w których życiu występują trudności i zawirowania, predestynowane są do najbardziej błyskotliwych, kreatywnych dokonań? Jeżeli najtrudniejsze dzieciństwo przy odpowiednim wsparciu i zachęcie może przejść w dorosłość oznaczającą nie tylko normalne życie i znośne osiągnięcia, ale także głębokie, serdeczne relacje i wielkie sukcesy? Jeśli nawet największą wrażliwość nieprzeciętnego dziecka na wyzwania można by, w sprzyjających warunkach, przekształcić w namacalne przejawy odporności? Co, jeśli, krótko mówiąc, ewidentne słabości i problemy występujące w młodym życiu da się obrócić na dobre – poprzez alchemię wspierającej rodziny czy też społeczności i zreformowany system opieki?
Ta książka to opowieść o takiej zadziwiającej odmianie losu, biorąca początek w badaniach nad rozwojem dziecka i trwających niemal całe życie bacznych obserwacjach – prowadzonych przez młodego pediatrę, potem, wskutek szczęśliwych okoliczności, ojca, dziadka, aż w końcu siwego, dobrze zakonserwowanego doradcę-konsultanta dzieci i rodziców. Ta relacja, zarazem naukowa i osobista, ma zachęcać i dawać nadzieję tym wszystkim, którzy opiekują się dziećmi, uczą je i wychowują, niepokoją się o nie, a także dla tych, którzy trudzą się od dzieciństwa, żeby zrozumieć źródło własnych doświadczeń wynikających z różnic między ludźmi. Jeśli twoje życie w jakimkolwiek stopniu przypomina moje, to nieustannie niepokoisz się o dobre samopoczucie i przyszłość swoich dzieci, zachodzisz w głowę, do jakiego stopnia ich zmagania i rozterki mogą wynikać z twoich. Pewnie tak samo jak ja ogromnie cieszysz się z ich triumfów i przejmujesz zmartwieniami, szczycisz ich dokonaniami i niepokoisz porażkami.
Kiedy synowa była w ciąży i miał się urodzić nasz pierwszy wnuk, moją żonę Jill i mnie pewnej nocy wyrwał z najgłębszego snu przenikliwy dzwonek telefonu przy łóżku. Dzwonił nasz syn, mieszkający trzy tysiące mil dalej, na Brooklynie w Nowym Jorku. Jego ukochana młoda żona, zbliżająca się do końca drugiego trymestru ciąży, nie mogła spać z powodu ostrego bólu w boku i miednicy. Bardzo cierpiała i oboje strasznie się niepokoili, zwłaszcza że byli nowicjuszami, jeśli chodzi o ciążę i dzieci. Starając się otrząsnąć ze snu, Jill, pielęgniarka, i ja w końcu uzyskaliśmy więcej informacji o tym bólu, usiłując dokładniej ustalić jego umiejscowienie, charakter i możliwą przyczynę. Przede wszystkim oboje mieliśmy obawy, że sygnalizuje on przedwczesny poród, w trzydziestym drugim tygodniu ciąży, ze wszystkimi związanymi z tym zagrożeniami dla matki i dziecka. Jednak kiedy poznaliśmy szczegóły, upewniliśmy się, że to tylko skurcz mięśni spowodowany pewnie tym, że drobna kobieta z niezwykle wielkim brzuchem gwałtownie obróciła się w łóżku. Uspokoiliśmy młodych, że ból sam ustąpi, a stanie się to szybciej pod wpływem okładu ogrzewającego i odpoczynku. Po zakończeniu rozmowy telefonicznej powiedziałem do Jill ze zmęczeniem, że choć to naprawdę wspaniałe, iż nasze dzieci znalazły partnerów i założyły rodziny, to jednak przybyły nam następne osoby, o które musimy się troszczyć. Nie dość, że przez prawie trzydzieści lat stale zamartwialiśmy się chorobami i innymi bolączkami własnej dwójki, to teraz jeszcze doszła nam trójka: synowa, zięć i trzydziestodwutygodniowy nienarodzony wnuk! W dobrym sensie tego słowa, ale zawsze1.
Były to jednak przeważnie prozaiczne, zwyczajne troski – normalne miny typowego rodzicielstwa: dwulatka, która rozcięła sobie wargę podczas upadku, próbując wysiusiać się do umywalki; pięciolatek, który czuł się samotny i opuszczony w przedszkolnej sali; uczeń podstawówki, który zgubił w ciągu jednego roku pięć kurtek i cztery kłódki do szafki na podręczniki; dwunastolatek zastraszany przez wątpliwych kolegów, którzy wielokrotnie wkładali mu głowę do kubła na śmieci; piętnastolatka, która pod nieobecność rodziców, ku ich stałemu niezadowoleniu i irytacji, spraszała kogo się da na imprezy w domu. To banalne problemy, z którymi, w takiej czy innej formie, stykają się niemal wszyscy rodzice, wychowując dzieci. Choć z perspektywy czasu wydają się śmieszne, w danej chwili bywają przyczyną niemałego stresu i zmartwienia.
Jednakże cierpienia rodzica, którego dziecko, syn albo córka, poważnie się zagubiło – biorąc narkotyki, dopuszczając się przestępstw albo nawiązując niebezpieczne związki – należą do zupełniej innej kategorii. Bezsilne obserwowanie, jak dziecko błądzi i zaczyna ponosić przewidywalne, często nieodwracalne konsekwencje zejścia na złą drogę, to ból wręcz fizyczny, „ściskanie w dołku”, mdląca, przepojona paniką rozpacz i strach, które nie pozwalają spać, zajmują myśli w pracy i mogą stopniowo, z powodu nieporozumień, konfliktów, żalu, zniszczyć nawet najsilniejsze małżeństwo. Patrzeć, jak własne dziecko zagłębia się w mroczny obszar problemów psychicznych, niepowodzeń w szkole albo przestępczości, to agonia nie do opisania. Choć nigdy jako rodzic nie zaznałem takich zmartwień, przez całe życie bezpośrednio się z nimi stykałem – za pośrednictwem siostry, o której więcej opowiem w swoim czasie.
Ta książka, gorąco na to liczę, może przynieść pocieszenie i nadzieję tym wszystkim umęczonym bliskim: rodzicom, nauczycielom, rodzeństwu i innym, który stracili już wiarę w dziecko, w to, że wyjdzie ono na prostą, i których wiara w jego wrodzoną dobroć i potencjał została podważona. W metaforze, od której ta publikacja bierze swój enigmatyczny tytuł – w pojęciach „orchidei” i „mlecza” – kryje się bowiem głęboka i często pomocna prawda o źródłach jego problemów i możliwościach ich rozwiązania. Przeważnie dzieci – w naszych rodzinach, klasach czy społecznościach – w większym albo mniejszym stopniu są jak mlecze: podlewane, rosną i kwitną niemal wszędzie tam, gdzie zostały wysiane. Ich dobre samopoczucie wynika z wrodzonej siły i odporności. Są jednak też inne, przypominające orchidee, które tak jak te kwiaty, niepodlewane, mogą zmarnieć, ale też potrafią pięknie rozkwitnąć, jeżeli otoczy się je odpowiednią opieką.
Podczas gdy konwencjonalna prawda głosi, że dzieci wykazują słabość albo odporność na wyzwania, jakie stawia przed nimi świat, nasze i innych badania coraz wyraźniej pokazują, że dualizm słabość/odporność jest z gruntu fałszywy, albo co najmniej mylący. To wadliwa dychotomia, która przypisuje słabość albo siłę – kruchość albo twardość – poszczególnym podgrupom dzieci i maskuje fakt, że one po prostu się różnią, tak jak orchidee i mlecze, pod względem wrażliwości na warunki życiowe, które je otaczają i dostarczają im pożywki. Większość naszego potomstwa, jak mlecze, dobrze się rozwija nawet w najtrudniejszych, najcięższych sytuacjach życiowych, a mniejszość, jak orchidee, albo pięknie zakwita, albo, niestety, usycha, zależnie od tego, jak się nimi opiekujemy. Niniejsza książka ujawnia zbawienną tajemnicę: że te z dzieci orchidei, które się załamują i nie dają rady, łatwo mogą odżyć i naprawdę zabłysnąć.
Są jednak i inne powody, dla których, czytelniku, możesz zechcieć zapoznać się z naukową historią opowiedzianą w tej książce. Na przykład jesteś rodzicem, który starając się dobrze wychować bardzo różniące się od siebie potomstwo, zmaga się z przykrą świadomością, że jeden rozmiar nie pasuje na wszystkich. Może masz dziecko, które boryka się z poważnymi trudnościami w szkole i w życiu, chociaż intuicja ci mówi, że to wyjątkowa i szczególnie obiecująca młoda istota. Niewykluczone też, że jesteś szkolnym nauczycielem szukającym sposobu, żeby lepiej zrozumieć nieopanowaną menażerię, jaką stanowią dzieci, które masz uczyć (i wychowywać!). A może metafora z orchideą i mleczem symbolizuje dla ciebie osobistą prawdę, którą zawsze przeczuwałeś, ale nie zdawałeś sobie sprawy z jej istnienia i o niej nie mówiłeś. Na następnych stronach przedstawię naukowe odkrycia i rady odnoszące się nie tylko do orchidei, ale także do mleczy. Te drugie, chociaż mniej zagrożone niż orchidee, mają własny niepowtarzalny zespół cech fizycznych i psychicznych, i zrozumienie wiążących się z nimi skłonności może przynieść rodzicowi większą świadomość, prowadzącą do sukcesu i zadowolenia. A same mlecze i tak stają w obliczu różnych okrutnych okoliczności życiowych, szans i możliwości. Jak wiemy z obserwacji kwiatów w środowisku naturalnym, niezależnie od tego, jak silny i odporny jest dany gatunek, wszystkie w jakimś momencie życia mogą zmarnieć. Dlatego, choć punktem wyjścia tej książki jest podatność człowieka na wpływ otoczenia w dzieciństwie, nasze pochodzenie i wrażliwość kształtują nas podczas całej drogi życiowej, także w okresie dojrzałości i na starość. Dlatego istoty ludzkie nie są wcale delikatnym gatunkiem – mają liczne potężne możliwości, żeby się odradzać i odzyskiwać siły.
Mam skromny, ale poważny zamiar zaoferować w kolejnych rozdziałach użyteczną wiedzę i pomoc szerokiemu gronu czytelników. Prześledzimy pierwsze badania dotyczące stresu wobec przeciwności w rozwoju fizycznym i psychicznym dziecka. Przyznam szczerze, że czasami tylko dzięki przypadkowym i nieoczekiwanym odkryciom naukowym zobaczymy, skąd biorą się u dzieci zasadnicze różnice w neurobiologicznej wrażliwości na społeczne konteksty. Omówię aktualną wiedzę o pochodzeniu orchidei i mleczy, wyjaśnię, dlaczego w tej samej rodzinie nie wychowa się dwojga takich samych dzieci i jak epigenetyka rewolucjonizuje nasze rozumienie współoddziaływania geny–środowisko przy określaniu, kim jesteśmy i kim się staniemy. Opierając się na dotychczas uzyskanych danych, przedstawię, w jaki sposób różnice między orchideami i mleczami wpływają na zdrowie i genezę chorób przewlekłych, rozwój ogólny, kształtowanie się zdolności do nauki oraz reakcje na medyczne interwencje zapobiegawcze. Przeanalizuję, co wiemy o miłości, wsparciu i zachęcie w przypadku orchidei – czy będzie to twoje dziecko, uczeń, pacjent, czy nawet ty sam – i jak wykorzystać jej cudowny potencjał w środowiskach, które kreujemy. Dla orchidei świat bywa czasami przerażającym i przytłaczającym miejscem, ale przy życzliwej pomocy i wsparciu może ona, jak ku naszemu zaskoczeniu odkryliśmy, radzić sobie równie dobrze, a nawet lepiej niż rówieśnicy w typie mleczy. W końcu orchideę określa nie słabość, ale wrażliwość, i jeśli otrzyma ona odpowiednie wsparcie, ta wrażliwość może przynieść jej w życiu wielką radość, powodzenie i satysfakcję.
Omawiając cechy orchidei, wezmę także pod uwagę tych z nas, którzy są bardziej w typie mleczy, i dowiodę, jak ważni są oni w „pomnażaniu dobra na świecie”, mówiąc słowami George Eliot2. Choć wybitne w wielu wymiarach, mlecze mają własne problemy i ograniczenia, które należy określić i zrozumieć. Przekonamy się, że za wygodnymi w użyciu kategoriami „orchidea” i „mlecz” kryje się bardziej odpowiadające rzeczywistości kontinuum, całe spektrum wrażliwości, w którym każdy z nas ma swoje miejsce. Na koniec zechcę podkreślić jakże ważną komplementarność orchidei i mleczy: użyteczność jednych dla drugich, a nawet ich miłości do siebie wzajemnie, symetryczność ich ról w historii człowieka oraz koewolucji jako różnych, ale równie skutecznych rozwiązań głębokich dylematów, wobec których stawia nas życie.
Żyjemy obecnie w czasach odradzającej się pogardy – być może bezprecedensowej w całym naszym życiu – wobec tych najbardziej wrażliwych i bezbronnych oraz obowiązku opieki nad nimi. W coraz większej liczbie państw – co, niestety, chyba najbardziej widać w moim własnym – są oni wyśmiewani i spychani na margines: ubogich wini się za ich biedę, bezdomnych uważa się za leniwych i niezdolnych, uciekających przed prześladowaniami odsyła się z powrotem, przeciętnych się ignoruje, a „braci najmniejszych”¹ odrzuca się i zapomina. To powszechny i, niestety, coraz bardziej nasilający się trend: negowanie potrzeb i postulatów najbardziej marginalizowanych, pozbawionych praw obywatelskich, bezbronnych ludzi.
Jednak szerszy wydźwięk tej książki najlepiej ilustruje jakże prawdziwe stwierdzenie, że to dzieci są najbardziej wrażliwe i delikatne z tych wszystkich, którzy pozostają z dala od władzy, najbardziej zależne wśród tych, którzy, aby przeżyć, muszą polegać na łasce i dobrej woli innych. To dzieci nie są zdolne same o siebie zadbać, nie wytrzymują bez opieki albo pomocy, są najbardziej podatne na porażki i uchybienia rządów. Chociaż wśród nich orchidee, jak się wkrótce przekonamy, są szczególnie wyczulone i żywo reagują na to, jak traktujemy, jak chronimy nasze potomstwo, w większej skali, skali ludzkich społeczeństw i całych populacji, takimi orchideami są wszystkie dzieci.
1.
Ewangelia według św. Mateusza 25, 40 (wszystkie przypisy z gwiazdką pochodzą od tłumaczki).Rozdział 2
MUZYKA I SZUM
Krzycząca ciężarna kobieta w jednosilnikowym samolocie, lecącym przez śnieżycę, z pilotem z czasów drugiej wojny światowej za sterami – to nie były przelewki. To była próba dla całego mojego jestestwa jako mlecza, każdej tkanki aż po ostatnią lepką kroplę soku z korzenia. Rok 1978 – byłem trzydziestodwuletnim początkującym pediatrą i nie wiedziałem, jak ten dzień się skończy.
Dwie godziny wcześniej, w piątek rano, z niespokojnego snu wyrwał mnie telefon ze szpitala Indian Health Service w Crownpoint, na suchym, zapomnianym przez Boga i ludzi wschodnim skraju plemiennego terytorium Indian Nawaho w Nowym Meksyku. Jako jedyny pediatra w promieniu 50–100 mil miałem w nagłych poważnych wypadkach udzielać pomocy dzieciom, w tym także jeszcze nienarodzonym. Pokonawszy pół przecznicy od rządowego budynku u podnóża płaskiej jak stół góry, w którym mieszkaliśmy z Jill, do szpitala na trzydzieści łóżek, poszedłem od razu na oddział porodowy, jeśli w ogóle można go było nazwać oddziałem. Składał się z pojedynczej, stosunkowo czystej sali ze stołem, strzemionami oraz zdjęciem prezydenta Jimmy’ego Cartera obserwującego z wyżyn swojego stanowiska odbywające się tu zabiegi położnicze (zawsze sprawiał wrażenie lekko zakłopotanego swoją obecnością). Tam powitał mnie widok stópki wcześniaka, liczącej zaledwie dwa cale, niczym żonkil z ziemi wiosną wyłaniającej się z waginy dwudziestoparoletniej Indianki, która została matką bez wizyt prenatalnych, za to miała już dwójkę dzieci. Zgodnie z kartą była w trzydziestym drugim tygodniu ciąży, ale brzuch miała większy, niż powinna na tym etapie ciąży. Zabraliśmy ją na USG i naszym oczom ukazało się nie jedno dziecko, lecz dwoje.
Szpital w Crownpoint, przynajmniej czterdzieści lat temu, nie był miejscem, gdzie chciałoby się przyjmować przedwczesny poród wysokiego ryzyka, z jedną stópką już na świecie, w dodatku poruszającą paluszkami. Wziąłem więc telefon z listą najbliższych, choć i tak odległych placówek medycznych, w których były oddziały intensywnej terapii noworodka, i szybko je obdzwoniłem, zaczynając od najbliższych. Każdy szpital z takim oddziałem – w Albuquerque, Gallup, Phoenix i Tucson – miał przepełnienie, jeśli chodzi o wymagające opieki wcześniaki, które zdążyły przed nami. W końcu, podejmując ostatnią próbę, zadzwoniłem do szpitala dziecięcego przy University of Colorado i z wielką ulgą usłyszałem, że mogą przyjąć tam moje malutkie indiańskie bliźnięta.
Obudziłem innego młodego miejscowego lekarza, najlepiej obeznanego z położnictwem w naszej małej, pięcioosobowej ekipie, i poprosiłem go, żeby spotkał się ze mną na tak zwanym lotnisku w Crownpoint, czyli wysoko położonym pasie suchej ziemi, pozbawionym roślinności i wyrównanym na tyle, na ile się dało przy użyciu koparki. Na tamtejszy zespół medyczny składało się pięciu lekarzy, wprawdzie z dyplomami, ale jeszcze niedoświadczonych i mających pełne ręce roboty podczas pierwszej prawdziwej praktyki po rozmaitych różnej długości stażach. Stanowiliśmy przypadkową zbieraninę wystraszonych nowicjuszy, których trzymało razem poczucie koleżeństwa młodych lekarzy w amerykańskim trzecim świecie. Gil, mój zaspany, ale pełen dobrej woli partner w tej porannej misji, przyjechał na lotnisko, a za nim zjawił się pilot, starszy mężczyzna nazywany Ole Bob, który latał nad buszem wiekowym samolotem. Młodą kobietę na noszach (nazwijmy ją Serena, ze względu na zdumiewający spokój wobec tego wszystkiego, co miało się zdarzyć) wsadziliśmy za fotel pilota; Gil zajął miejsce przy końcu noszy, a ja tuż obok nich, przy sprzęcie do reanimacji niemowląt, składającym się z worka tlenowego, maski oraz butli z tlenem. Wzbiliśmy się w bezkresne niebo o jaskrawych barwach nowomeksykańskiego wschodu słońca. Jak na razie wszystko szło dobrze.
Kiedy wznieśliśmy się na wysokość tysiąca stóp, wyglądało na to, że nam się powiedzie. Gil monitorował pozycję dzieci w kanale rodnym matki, ja czekałem przygotowany na resuscytację noworodka, gdyby poród nastąpił jednak przed wylądowaniem, a Ole Bob kierował się na północ, w stronę ośnieżonych szczytów Gór Skalistych, od czasu do czasu rzucając przez ramię nerwowe spojrzenia, żeby skontrolować scenę w głębi swojej maszyny. Jednak zbliżając się do granicy z Kolorado, trafiliśmy na wielką śnieżycę. Niebo nad nami przybrało niepokojąco ciemną barwę, widoczność, zasnuta ziarnistą bielą, znacznie się pogorszyła, a pod nami rozpostarło się morze białych gór i jednolicie szarego płaskowyżu. Samolot zaczął się trząść jak wiewiórka w psim pysku, opadał i wznosił się niemal pionowo 200–300 stóp w górę i w dół, wyraźnie stanowiąc wyzwanie dla Ole Boba, któremu już i tak drżały ręce, jakby miał chorobę Parkinsona. Serena, niewątpliwie przerażona perspektywą porodu we wzburzonym powietrzu, w asyście młodocianych lekarzy, zaczęła mimowolnie przeć. Gil, który niespodziewanie dostał choroby lokomocyjnej, nie wytrzymał i zwymiotował, zamieniając kabinę samolotu w trzęsącą się pralkę pełną rzygowin, płynu owodniowego i moczu. Ole Bob, wytrącony z równowagi, z determinacją pilotował maszynę.
Wtedy na świat, w drżące ręce Gila, przyszedł pierwszy bliźniak, ten, którego różowa stópka stanowiła zapowiedź nadchodzących przygód. Mój kolega przeciął pępowinę, udrożnił drogi oddechowe niemowlęcia za pomocą czerwonego gumowego irygatora i przekazał wrzeszczące dziecko mnie. Owinąłem je w koc, żeby nie zmarzło, położyłem sobie na kolanach, między udami, buzią do góry i główką do siebie, i za pomocą maski podałem mu tlen. Jak na biedne indiańskie dziecko, poczęte w samotnym rezerwacie i nieobjęte opieką prenatalną, urodzone w śnieżnym zimnym świecie wysoko nad płaskowyżem Nowego Meksyku, miało się całkiem nieźle; byłem wręcz zdumiony jego ewidentną witalnością – wyraźnie chciało żyć! Chwilę później, w ślad za bratem, równie głośno i spektakularnie urodziło się drugie niemowlę. Pisząc później raport, zdaliśmy sobie sprawę, że bliźniak A przyszedł na świat nad Nowym Meksykiem, podczas gdy bliźniak B – już nad Kolorado; obaj chłopcy, urodzeni w różnych stanach, podróżowali z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę w górnych warstwach atmosfery podczas dużej burzy śnieżnej. Opatuleni kocami, jak małe świnki, leżeli u mnie na kolanach i na przemian co piętnaście sekund dostawali dodatkową porcję tlenu.
Kiedy zbliżaliśmy się do lotniska w Denver, kontrola powietrzna – prawdopodobnie w odpowiedzi na relację Ole Boba z tego, co działo się w jego małym rzężącym samolocie – zaczęła przekierowywać i wstrzymywać chcące podejść do lądowania większe maszyny, żeby zrobić miejsce dla nadlatujących świeżo urodzonych bliźniaków. Wreszcie zatrzymaliśmy się przy terminalu i z ulgą ujrzeliśmy karetkę szpitala dziecięcego z czekającym zespołem medycznym. Dwaj maleńcy chłopcy, z których każdy ważył nie więcej niż trzy funty, znaleźli się w ciepłych, przytulnych inkubatorach, ze swoją oszołomioną, ale uśmiechniętą mamą tuż obok. W następnych tygodniach, z telefonów do szpitala w Denver, dowiedziałem się, że obaj bliźniacy czują się dobrze, rosną i mają być wypisani do domu za jakieś sześć tygodni, pod opiekę czekającej już na nie licznej rodziny.
Później, kiedy zastanawiałem się nad okolicznościami narodzin tych bliźniąt, w warunkach zagrożenia i niepewności, a także nad ich energią i wigorem w radzeniu sobie z tymi pierwszymi przeciwnościami, pomyślałem – dobrze to pamiętam – że przeżycie jednego i drugiego zależało nie tylko od obecności lekarzy i dostępności opieki medycznej. Owszem, być może nie przeżyłyby, gdyby nie zajęto się nimi odpowiednio na oddziale intensywnej terapii, ale to, że pochodziły z kochającej trzypokoleniowej rodziny indiańskiej, miało równie duże albo i większe znaczenie. Jak miałem się dowiedzieć w następnych latach, to przeczucie, które towarzyszyło mi długo po tamtym najbardziej pamiętnym locie samolotem w całym moim życiu, znalazło potwierdzenie nie tylko w niebawem podjętych przeze mnie badaniach naukowych, ale również w zaskakujących odkryciach, do których te badania doprowadziły.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki