- W empik go
Dziedzictwo - ebook
Dziedzictwo - ebook
Dziedzictwo to składająca się z trzech części saga rodzinna Kossaków. W części pierwszej sagi autorka przedstawia dom dziadków w Siąszycach oraz pobyt młodych Kossaków, Zofii i Juliusza, w Paryżu, gdzie urodzili się bliźniacy: przyszły malarz Wojciech i ojciec autorki, Tadeusz. W części drugiej Kossakowie z dziećmi wracają do Warszawy. Śledząc tutaj ich losy, poznajemy środowisko artystyczne miasta oraz klimat społeczny i polityczny przed wybuchem Powstania Styczniowego.
Zofia Kossak (1889–1968) – polska pisarka katolicka, studiowała malarstwo w Warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych i w szkole rysunku w Genewie (1913–1914). Po odzyskaniu niepodległości rozpoczęła działalność pisarską. Debiutowała w 1922 roku powieścią Pożoga. W okresie okupacji uczestniczyła w konspiracyjnej pracy kulturalnej. Była więźniarką Auschwitz i Pawiaka. W latach 1945–1956 przebywała na emigracji w Anglii. Do Polski powróciła w 1957 roku.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-211-2060-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DOM NIEOBECNEGO
Był początek października 1848 roku. Sadownik Dawidek opuścił ogród, załadowawszy na wóz swoje narzędzia, drabiny, rozebraną budę, puste kosze, żonę Ruchlę, pięcioro kędzierzawych dzieci i chudego złego psa. Gdy stary kamerdyner Józef oznajmił tę wiadomość dziedziczce, pani Aniela narzuciła na siebie sznelkowy szal i poszła przejść się po sadzie, w którym nie była od paru miesięcy.
Absencji tej nie powodowała niechęć do sadownika. Owszem, Żyd był sposobny – protegowany Lejby, generalnego dostawcy i faktora dworu. Co przyszłoby z sadu, gdyby rokrocznie Dawidek nie brał go w arendę? Jedyną przyczyną, dla której dziedziczka omijała sad, kiedy Żyd w nim gospodarzył, była jej wrodzona nieśmiałość. Chudy zły pies ujadał na nią zawzięcie i bała się go, choć był uwiązany do drzewa. Brudne dzieciaki zbiegały się do niej. Kiedyś nieopatrznie dała im błękitny papier z resztkami słodkiego miału, stanowiący opakowanie głowy cukrowej, i od tego czasu nie mogła się pozbyć ich milczącej asysty. Za dziećmi ciągnęła Ruchla, wiecznie narzekająca, pełna współczucia dla dziedziczki, że taka jeszcze młoda, taka przystojna, a pana zabrali... Na koniec pojawiał się sam Dawidek i trąc oczy łzawiące wśród czerwonych powiek ubolewał nad swoją dolą nieszczęsną. Na co jemu było brać ten sad? Z przyjaźni to zrobił, żeby pani dziedziczce dogodzić, i wyszło jemu na stratę... Wielką stratę... Ten sad, czy to jest sad? Same stare drzewa. Kwitnąć kwitł, a potem wszystko obleciało. On, Dawidek, dołożył ze swego, bardzo dużo dołożył. Może by jaśnie dziedziczka dorzuciła Dawidkowi choć korczyk pszenicy...
W tym momencie podchodził ogrodnik, przyglądający się z dala rozmowie, i nazywał Dawidka złodziejem.
– Niech pani dziedziczka nie wierzy! Cygani jucha. Tyle się pieniędzy nabrał za jabłka w tym roku, co w żadnym.
– Auf meine mues! – wykrzykiwał Dawid oburzony, a pani Aniela odchodziła spiesznie, nie czując się na siłach rozsądzać, kto ma słuszność. Dlatego, chociaż lubiła ten sad, przez nieboszczyka teścia zakładany przed laty, nie była tutaj od paru miesięcy.
Teraz, spokojna, że nikt do niej nie podejdzie, chodziła po uliczkach, obsadzonych krzakami porzeczek i agrestu, z bólem konstatując szkody, jakie co roku zostawiał sadownik w postaci połamanych gałęzi, a nawet młodych drzewek, i trapiąca ją melancholia wzrastała.
Z Kurnatowskich Aniela Gałczyńska była drobna, szczupła; jasne włosy wysuwały się spod stroiku obszytego wdowią szlarką. Ciemna długa suknia zgarniała z szelestem opadłe liście, zalegające już ścieżkę. Twarz kobiety, przedwcześnie na wzór tych liści przywiędła, zachowała ślady dawniejszej urody. Musiała być kiedyś śliczna i zaprawdę nie stworzona do losu, jaki stał się jej udziałem.
W swym utrapieniu nie była odosobniona. Społeczny status pani Anieli zdarzał się często w Polsce, niezależnie od stanowiska i zamożności rodziny. Była żoną zesłańca. Okrutna dola, gorsza od wdowieństwa. Śmierć towarzysza przecina życie na dwoje, pokrywa serce i myśl żałobą, ale ta żałoba mija. Po dwóch, trzech latach rodzina i krewni nalegają, by wdowa zdjęła czarne szaty. Dość już uczciła pamięć nieboszczyka. Niech teraz myśli o nowym małżeństwie, niech szuka zacnego opiekuna dla dzieci i majątku. I rozgrzeszona tymi radami kobieta rozpoczyna życie na nowo. Lecz być wdową i nie wdową, czekać dozgonnie na tego, co nigdy nie wróci, oczekiwać wiadomości, które nigdy nie nadchodzą, modlić się nie wiedząc, czy słać do Boga pacierze za żywego, czy za umarłego, podejmować obowiązki mężowskie, biorąc na barki ciężar gospodarstwa, interesów – to niewymownie bolesne.
Zdarzały się kobiety, których to nie przerażało. Odziane na wpół po męsku, w jałowiczych butach, w kożuszku ściągniętym w pasie rzemieniem, ujeżdżały konno po polach, pilnując osobiście poczynań ekonoma czy pisarza. Same odmierzały ordynarię służbie i wydzielały fornalom obrok dla koni. Nieraz się zdarzało, że zawiadywane przez nie gospodarstwa stały lepiej niż za rządów nieobecnego właściciela. I choć mężczyźni wyśmiewali pod wąsem owe hic mulier-baby, wzbudzały one powszechny szacunek.
Niestety, pani Aniela nie miała w sobie ni źdźbła podobieństwa do herod-baby. Przeciwnie. Łagodna i lękliwa jak jagnię, nie znosiła wyzwisk, łajań, prawie na równi ze strzałami, których się panicznie bała. Wolała zamykać oczy na niewątpliwe nadużycia gorzelanego i ekonoma niż występować do walki o swoje. Gdyby nie zacni sąsiedzi, przyjaciele Gałczyńskiego, samorzutnie opiekujący się majątkiem, Siąszyce byłyby dawno stopniały. Pani Aniela zdawała sobie z tego sprawę i czuła się winna wobec dzieci. Nie dziw więc, że duszę jej zalewała melancholia.
Dzieci... To słowo mile brzmi. Pozwala domyślać się synów, którzy niebawem zajmą miejsce ojca. Ponownie trzeba powiedzieć: niestety! Aniela Gałczyńska była matką sześciu córek. Sześciu: Róża, Zofia, Cecylia, Aniela, Jadwiga, Józefa. Sześć.
Przed zesłaniem męża nie przejmowała się tą obfitością. Zawsze pogodny i niefrasobliwy Woś zapewniał, że chętnie ujrzy choćby dwanaście dziewczynek. Kiedyś Niemojowski, sąsiad i facecjonista, ujrzawszy na ganku gromadkę maleńkich panienek, wykrzyknął do gospodarza: „Bój się Boga! I ty myślisz to wszystko chować?” Woś śmiał się do łez, a spoważniawszy zapewnił, że Siąszyce podołają wianom. Lecz teraz Wosia nie było.
Pchając stopą zwiędłe liście, pani Aniela wspominała znane francuskie powiedzenie, według którego matka jedynaczki jest dumna; matka dwóch córek – uprzejma; matka trzech córek – niespokojna; matka czterech córek tamuje ruch na ulicach; matka pięciu córek jest zdolna do zbrodni.
„...Ale ja mam ich sześć – myślała nieboga. – Więcej niż kalamburzyści przewidzieli. Mój casus jest bez rejestru...”.
Wesołe parsknięcie dolatujące z wysoka przerwało te smutne rozmysły. Pani Aniela cofnęła się o krok przerażona, spojrzała w górę i załamała ręce.
– Sophie! – jęknęła. – Sophie! Co ty wyrabiasz?
– Już schodzę, proszę mamci! – odpowiedziano z drzewa. Po chwili przed oczami zgorszonej dziedziczki zawirowały długie cienkie nogi, para stóp klasnęła sprężyście o ziemię i druga z kolei panna Gałczyńska stanęła na ścieżce, przewyższając matkę o głowę.
– Sophie! – biadała ta ostatnia. – Zabijesz się kiedy!
– Proszę mamci, niech się mamcia nie boi.
– Co by panna Apolonia powiedziała?
– Oj, na pewno dostałaby spazmów, ale się nie dowie. Ona teraz męczy Cesię, a ja już lekcję wydałam.
Wbrew tej pewności od dworu rozległo się gniewne wołanie:
– Sophie! Sophie! Gdzie jesteś?
– Oho, Poliniusz się złości! – stwierdził podlotek, kierując się bez pośpiechu ku domowi.
Aniela została sama i znów myślała o córkach. Zofia była przedmiotem dodatkowej troski. Żywość tej dziewczyny, jej hardość i samowola, jej zapowiadająca się uroda, wróżyły wiele kłopotów. Inaczej z najstarszą, Rozalką, pociechą matki, babki i wychowawczyni. To dziewczątko zawsze taktowne, ślicznie ułożone, było wzorem, słusznie stawianym za przykład „kozakowi”, czyli Zofii. Z kolei krzepiąca była myśl o trzeciej córce. Wprawdzie Cesia przenosiła nad wszystko czytanie powieści i kochała psy. Gdy wyszła z domu, wszystkie kundle zbiegały się ku niej. Nawet stary Sułtan, niegdyś ulubieniec pana domu, teraz zreumatyzowany, mrukliwy, drzemiący całe dnie na swym legowisku w oborze – dla Cesi robił wyjątek i towarzyszył jej na przechadzce. Jamnik Jagulek, kąśliwy i zły, nie odstępował jej na krok. Przeraźliwym wyciem, ilekroć drzwi odgrodziły go od Cesi, wywalczył sobie przywilej znajdowania się w salonie, w jadalni, w sypialni – wszędzie, gdzie była jego pani. Mimo to z Cesią nie powinno być kłopotu. Przyszły epuzer otrzyma wprawdzie kiepską gospodynię, ale anioła dobroci. Czwarta z rzędu, Anielka, tęga, biała i różowa dziewczyna, była... jakby tu powiedzieć... Panna Apolonia określała ją wyszukanie: „une innocente”, a służące prostacko: „przygłupia”. Umysł Anielki zatrzymał się na poziomie kilkuletniego dziecka. Powiadano, że w czasie jej niemowlęctwa, gdy Wojciech Gałczyński z żoną pojechali na wojaż, mamka małej, chcąc zapewnić sobie spokojne noce, poiła niemowlę odwarem z makówek – lecz dowodów na to nie było. Każda przyzwoita rodzina w razie nienormalności jednego z jej członków szukała przyczyny z zewnątrz. A to przodek brał udział w zabójstwie świętego Stanisława i kara za zbrodnie odezwała się po wiekach, a to Cyganka przeklęła...
Anielka nie czuła swojego upośledzenia. Z zapałem hodowała drób i gołębie. Wszystko, czego nie rozumiała, przyjmowała wybuchami śmiechu i klaskaniem w dłonie. Z trudem nauczono ją sylabizować i kreślić koślawe litery. Na tym jednak zakończyła się nauka.
Co do dziesięcioletniej Jadwisi i ośmioletniej Józi – były to jeszcze dzieci, pozostające pod opieką bońci Klary. Lecz Aniela wiedziała z doświadczenia, że proces przekształcania się dzieci w dorastające panienki jest niewiarygodnie szybki. Tylko patrzeć, gdy i one będą zagadnieniem. Ach, gdyby Woś był!
Przed trzema laty mówiono wiele o amnestii. Do Siąszyc przyjechał isprawnik poinformować dziedziczkę o możliwości powrotu zesłańca. Był uprzejmy i dziesięciorublową asygnatę przyjął łaskawie, jako rzecz należną. Zapytany, od czego zwolnienie „pomieszczyka” zależy, objaśnił, że od zachowania. Buntownicy, hardzi, nieposłuszni z amnestii nie skorzystają.
Po tej wizycie Aniela żyła przez pół roku jak w gorączce. Zrywała się na nogi za lada turkotem, szczekanie psów przyprawiało ją o palpitację. Daremne oczekiwanie, bo mąż nie powrócił i przestano go wyglądać.
Październikowy zmierzch osnuwał ziemię, kiedy dziedziczka zawróciła ku dworowi. Na ganku spotkał ją służący Józef meldując, że podwieczorek na stole. Pani starsza kazała podać w saloniku, bo tam cieplej niż w jadalni. Pani starsza i panna nauczycielka czekają na panią dziedziczkę.
Aniela przyśpieszyła kroku. Na prawo z jadalni dolatywały wesołe głosy dziewczynek przerywane bezsilnymi „Voyons, voyons” bońci. Młoda czereda jadała podwieczorek osobno, na czym nie traciła, gdyż Sznajdzia, gospodyni, podrzucała ulubienicom nadprogramowe przysmaki. Właściwe miano gospodyni było Frau Schneider, lecz rzadko go używano. Piastowała swe obowiązki w Siąszycach od dnia ślubu Anieli z Wojciechem. Uczciwa, pracowita, oddana, dzieliła każdą radość czy zmartwienie domu. Mimo osiemnastu lat spędzonych tutaj poprawna polska wymowa sprawiała jej wiele trudności, a starsze dziewczynki rade wspominały czasy, kiedy Sznajdzia dziwiła się polskiej mowie, że taka zabawna. Na przykład: „sznyk” – znaczy „Schnee ist da”, zaś „sznyk, sznyk” – „Schnee ist weg”. Znakomite jej ciasta słynęły w całym Kaliskiem. Darmo jednak panie sąsiadki dopraszały się recepty. Sznajdzia zazdrośnie kryła swe sekrety.
Wielki salon o jesionowych meblach, krytych czarną włosiennicą, o ścianach ozdobionych sztychami z Napoleonem oraz szeregiem kolorowych litografii, przedstawiających dzieje Pawła i Wirginii, był nie używany i nie opalany od wyjazdu pana domu. W przylegającym doń małym saloniku, do którego pani Aniela weszła zawstydzona opóźnieniem, stały meble mahoniowe z lirami w oparciu krzeseł. Nad kanapą wisiał portret Anieli w stroju balowym, dobrego pędzla. Zalotny uśmiech, spadziste ramiona, wysoka koafiura z piór, loków, sztywnej kokardy i złotego sznura. Ta samaż to kobieta? Aniela pierwsza gotowa była wątpić.
– Jesteś, kochanko – powitała ją ciotka Melania. – Byłyśmy już niespokojne. Niech no Józef przysunie parawan. Od salonu ciągnie jak ze dworu. Ach, te kurandery!
Ciotka Melania była zażywną staruszką łatwego usposobienia. Życie jej wypełniały kulinarne narady ze Sznajdzią, oczekiwanie na mariaże wnuczek, stawianie pasjansów, a we wtorki i piątki – kabały.
Siedząca obok niej panna Apolonia Koszutska milczeniem wyrażała dezaprobatę dla niepunktualności lękliwej pracodawczyni. Wyprostowana i sztywna, usta miała wąskie, rysy twarzy surowe, jak przystało osobie, w nieobecności gospodarza rządzącej tym domem kobiet.
Panna Koszutska, familiantka dość zamożna, znacznie starsza od Anieli, nie była postacią przeciętną. Dziewczęce lata spędziła w kole arystokracji francuskiej mieszkającej w Polsce. Ci emigranci w drugim pokoleniu nie odstąpili od rojalistycznych przekonań swych ojców i dziadów. Nienawidzili porewolucyjnej rzeczywistości francuskiej i gardzili nią. Znakomity kaznodzieja, abbé Dumier, pouczał młodą panienkę, że ład uświęcony przez Boga, utrwalany wiekami chwalebnej przeszłości, zniszczyły potwory wspomagane przez obałamucony plebs. Zły przykład jest zaraźliwy, ogarnie po kolei wszystkie państwa, jeżeli w porę nie postawi się tamy zarazie. W pojęciu abbé Dumier tamą miała być religia. W opinii świeckich kierowników duchowych młodej Apolonii religia była nawykiem zbawiennym, godnym pielęgnacji, lecz tylko ze względu na gmin. Dla warstw oświeconych najdoskonalszym środkiem, konserwującym stary ład, było staranne wychowanie. Formy zewnętrzne z zadziwiającą siłą działają na wewnętrzne dyspozycje umysłu. Bon ton, savoir vivre, tradycja rycerska – to najskuteczniejsza zbroja przed szkodliwym nowinkarstwem.
Apolonia Koszutska przejęła powyższe zasady odpowiadające jej wrodzonej pedanterii. Nie miała jeszcze osiemnastu lat, gdy spotkało ją nieszczęście: narzeczony, pan Tytus Baliński, poległ pod Lipskiem. Apolonia przywdziała żałobę i ślubowała zmarłemu wierność aż do śmierci.
Tej przysięgi dotrzymała. Wprawdzie w trzydzieści lat później nie pamiętała, jak Tytus Baliński wyglądał, niemniej wystarczyło wymienić to imię, by w oczach starej panny zabłysły zdyscyplinowane, automatyczne łzy.
Niegdyś, gdy pomiędzy nią i światem wzrósł mur dobrowolnie wzniesiony, a normalnego w takiej sytuacji powołania zakonnego brakło – młoda, inteligentna dziewczyna jęła rozmyślać, co uczynić z życiem.
Na równi z panią Klementyną z Tańskich Hoffmanową Apolonia doceniała zapoznaną rolę społeczną kobiety. Mężczyzna – jej zdaniem – miał mniejsze znaczenie, wiadomo bowiem, że w Polsce szlachcic długo nie pożyje. Byle zostawił pamięć mężnego patrioty, to i dosyć. Natomiast niewiasta, wychowująca przyszłe pokolenia... Apolonia poczuła wokację wychowawczą. Wspomniana pedanteria, skłonności despotyczne, przemyślany program – podsycały te pragnienia. Marzyła o utworzeniu instytutu dla panien, lecz warunki polityczne przekreślały to marzenie. Musiała się zadowalać wpajaniem wykwintnych manier dorastającym herytierom i na tym polu osiągnęła pewną sławę, lecz to jej nie wystarczało. Wiadomość o zesłaniu Wojciecha Gałczyńskiego i jego sześciu córkach, zostających pod opieką nieporadnej matki, poczytała za wiadomość szczęśliwą. Wprawdzie dziewczynki były jeszcze małe, lecz nigdy nie jest za wcześnie rozpoczynać edukację. Panna Koszutska zaofiarowała się sama jako wychowawczyni, co Aniela Gałczyńska przyjęła za zrządzenie Opatrzności, zdejmujące z niej ciężar nad siły. Apolonia Koszutska zamieszkała na stałe w Siąszycach. Wprędce stała się wyrocznią nie tylko dla dzieci, ich matki i babci, lecz dla całej okolicy.
Sumienna i odpowiedzialna, podjęte obowiązki spełniała wzorowo. Uczyła starsze dziewczynki literatury francuskiej i historii Francji (w myśl własnych poglądów naświetlanej), nieco literatury polskiej, historii Polski według książeczki księżnej Czartoryskiej „Pielgrzym z Dobromilu” oraz „Śpiewów historycznych” Niemcewicza, ortografii obu języków, stylizacji listów, lektury, deklamacji, śpiewu, muzyki, ułożenia. Naukę łączyła z nieubłaganą tresurą. Tresura winna była wejść w krew, przeniknąć świadomość i utworzyć ową zbroję strzegącą przed złymi prądami.
Kawę wypito w milczeniu. Niezadowolenie nauczycielki ciążyło obu paniom. Aniela powitała z ulgą wkroczenie dziewczynek dziękujących mamci, babci i pannie Apolonii za podwieczorek. Mistrzyni ogarnęła chłodnym spojrzeniem swe wychowanki i zawyrokowała:
– Będziemy teraz ćwiczyły entrée.
Niepoprawna Zofia manifestacyjnie jęknęła, Cesia posmutniała. Liczyła, że do kolacji będzie mogła czytać cudowną, przepiękną powieść „Hrabia Monte Christo”. Tylko zawsze przykładna Rozalka zapewniła grzecznie:
– Doskonale, proszę pani.
– Mademoiselle – dysponowała Apolonia – proszę zabrać Anielkę i dzieci, będą przeszkadzać. Cécile! Wyrzuć tego psa.
– On będzie okropnie wył...
– Daj go mnie – pośpieszyła z pomocą matka. – Wezmę go na kolana.
Ciotka Melania z zaciekawieniem podniosła do oczu lorgnon czekając na przedstawienie. W pannie Apolonii obudził się duch wodzowski. Ustawiała swe karne szeregi. Entrée – wkroczenie młodej panny na salę pełną obcych ludzi – traktowała jako sprawę poważną i wymagającą studiów. Jakże często – mawiała – zalety umysłu i powierzchowności mijają niespotrzeżone z powodu chybionego entrée!
Według obowiązujących kanonów panna, gotująca się do wejścia na salę, winna była tuż przed progiem przystanąć na moment i w ciągu ćwierci minuty wykonać szereg precyzyjnych ruchów w ustalonej kolejności. A więc: uszczypnąć końce uszu, by poróżowiały, klapnąć się tęgo w policzki, żeby wywołać rumieniec, wznieść ręce do góry i potrząsnąć dłońmi, by krew odpłynęła z palców, złożyć ręce pod piersiami „w małdrzyk”, na koniec szepnąć wyraźnie „pom” – i zatrzymując wargi w pozycji wymaganej przez to słowo, wpłynąć jak łabędź na salę, głowę mając wzniesioną, a oczy skromnie spuszczone. Potem następowały dygi przed każdą starszą osobą, głębsze lub pobieżne w zależnośc i od hierarchii. Całość wymagała nie lada wprawy i umiejętności.
Najpoprawniej wykonywała ćwiczenia Rozalka – najpiękniej Zofia (jeśli jej się chciało); Cesi przeszkadzał Jagulek, którego Aniela puściła, gdyż warczał na nią (warczał na wszystko, co nie było Cesią), a wznoszenie rąk, plaskanie w policzki brał jako zapowiedź zabawy.
Po wielokrotnych powtórkach ćwiczono sortie, też ważne, ale łatwiejsze. Poprawne sortie wymagało opuszczenia sali tym samym skromnym, a pełnym godności krokiem; ujmując klamkę panna obracała się z wdzięcznym uśmiechem ku pozostałym, wykonując głęboki dyg pod adresem pani domu.
Teraz nastąpiła deklamacja. Zofia, stojąc pośrodku pokoju, recytowała z przejęciem:
Od dworaków opuszczona, Helena w stroju niedbałym...
W połowie pieśni wszedł Józef, anonsując kolację.
– Oddal Goworka! – żądała patetycznie deklamująca, lecz starsze panie powstały.
– Ach, ta Polińcia – wzdychała Cesia w ucho starszej siostry – chyba umyślnie kazała nam ćwiczyć, żebym nie czytała „Hrabiego Monte Christo”!
Po wieczerzy młoda trzódka, wykonawszy sprawnie ceremoniał całowania rąk i życzeń dobrej nocy, wycofała się do dwóch sypialni pod opieką mademoiselle. W saloniku pani Melania wróciła do pasjansa, pani Aniela do kibicowania, panna Apolonia czytała ostatnią powieść pana Sue, znacząc ołówkiem ustępy nieodpowiednie dla panien. Jeżeli rzeczonych ustępów wypadało zbyt wiele, chowała książkę pod klucz. Jeżeli nie przenosiły jednej trzeciej tekstu, wystrzygała zaznaczone miejsca nożyczkami. Ponieważ czyniła tak nie z chęci dokuczenia wychowankom, lecz z uwagi na ich dobro, zakładała wycięte strony karteczką informującą krótko o przebiegu akcji. Czasem pani Aniela wypominała nieśmiało niszczenie książek, na co wyrocznia odpowiadała stanowczo, że należyta edukacja jest ważniejsza niźli książki. Dziewczęta mają prawo pożądać strawy duchowej, musi być ona jednak starannie przesiana.
Józef wszedł objaśnić knoty świec, na których narosły grzyby. Ciotka Melania ziewając zgarnęła karty. Zły dzień dzisiaj. Pasjans nie wyszedł ani razu.
– Przy ćwiczeniu entrée zamiast „pom” można też powiedzieć „ciup”. Na jedno wychodzi.
– Pani hrabina de La Tour Boussac zalecała mówić „pom”.
– Francuzka, skąd mogłaby znać polskie słowo? Po francusku „pom”, a po polsku „ciup”. Przecie mówi się często: „buzia w ciup”.
– Dziewczynki przywykły do „pom”.
– Oczywiście, kochanko, oczywiście. Ja tylko tak sobie powiadam. Bardzo ładnie wypadło entrée. Szczególnie Rozalka... Jakie wrodzone poczucie dystynkcji. Jaki charme...
Apolonia Koszutska przyjmowała pochwały z połowicznym zadowoleniem.
– Rose ładnie się rusza – przyznała – Cécile ujdzie także. Gdybyż jeszcze udało się wyrobić podobnie Sophie...
– Ach, Sophie!
Umilkły wszystkie trzy, jednako zafrasowane przyszłością krnąbrnej dziewczyny. Wyrasta na piękność. Piękna kobieta bardziej niż inne potrzebuje mądrego kierownictwa, czujnej opieki i przestrogi. Znalazłaby to wszystko wśród pań tu obecnych, cóż jednak począć, skoro Sophie z reguły postępuje odwrotnie, niż ma zalecone.
Pani Melania pierwsza otrząsnęła się z frasunku.
–A propos dziewczynek... Biernacki był dwa razy w ostatnim kwartale, choć to dalekie sąsiedztwo. Nie sądzisz, kochanko, że o Rozalkę mu idzie? Bo powód ostatniej wizyty wyglądał niejasno. Nam powiedział, że chce kupić konia, a Odkiewiczowi, że potrzebuje buhaja...
– Myż młodego Biernackiego nie znamy!
– Stary go przywiezie, bądź spokojna. Wpierw musi sam się rozejrzeć i ewentualną synową zobaczyć. Uważałam, że przy obiedzie przyglądał się uważnie dziewczętom, szczególnie Rozalce...
– Ona jeszcze taka młoda!
– Kochanko, Rose za dwa miesiące kończy szesnaście lat. Nim by przyszło do ślubu, będzie miała siedemnaście. Sama pora do małżeństwa. Wprawdzie zawczasu o tym mówić, bo ani stary się nie deklarował, ani młodego nie znamy, lecz ze strony wieku obiekcji nie zgłaszaj. Myśl raczej, co trzeba robić, by konkury nie zaskoczyły nas ciemnych jak tabaka w rogu...
– Ja nie wiem, ciociu, co trzeba!
– Powinnaś, kochanko, posłać po Lejbę i w cztery oczy, żeby służba nie słyszała, kazać mu się wszystkiego dokumentnie dowiedzieć.
– Czego?!
– Ach, moja biedna Anielko! „Czego”?... Wszystkiego. Naprzód – jaki jest stan fortuny, ile długów, jaką opinię mają starzy u sąsiadów i u kupców, jaką opinię ma młody... Powiedz Lejbie, niech nie pyta, co godne pochwały, ale co jest do zganienia, bo tym, co dobre, sami się chwalić będą.
– Czy on potrafi taką dyskretną rzecz zrobić?
– Kochanko, od czegóż są Żydzi? Zawsze oni to robią. Nie bój się. Biernacki pewnie dobrze spenetrował, zanim drugi raz przyjechał.
– Ach, gdyby Woś tu był! – zawołała udręczona matka. Uznawała słuszność ciotki, której zmysł praktyczny był godzien podziwu, lecz zastosowanie się do rady przerastało jej możliwości. Do matki należy przygotowanie wyprawy, wesela... Informacjami powinien zająć się ojciec. Gdybyż Woś tu był...
Rozżaliła się do łez.
– Gdybym miała chociaż portret Wosia – narzekała – gdybym mogła na niego popatrzeć... Podobno są jakieś maszyny, które robią wizerunki osób.
Apolonia zamknęła książkę, zakładając stronicę fidybusem wyjętym z kryształowego wazonu.
– Są – potwierdziła. – Monsieur Daguerre w Paryżu wymyślił taką machinę. Nakrywa ją czarnym suknem, sam pod sukno włazi, coś tam przesuwa, zasuwa... Każe naprzeciwko stanąć, nie ruszać się chwilę, ani okiem mrugnąć – potem wyłazi, dziękuje, a po paru dniach oddaje portret jak żywy.
– Jak to?! Bez patrzenia?! Bez malowania?
– Dlaczego czarne sukno? To jakaś diabelska sztuczka!
Panna Koszutska uśmiechnęła się z wyższością.
– Widziałam portret arcybiskupa Paryża robiony przez pana Daguerre.
– Ha, skoro sam arcybiskup... Jakże ten portret wyglądał?
– Lica były jakby zamazane, ale koronki u manszetów, łańcuch na piersi – ślicznie odrobione. Ręcznie by tak nie potrafił.
– Gdybym mogła mieć podobny wizerunek Wosia!
– Za mojej młodości chodzili po kraju fizycy, którzy z kolorowego wosku lepili podobizny, nieraz bardzo cudne i utrafione. Najczęściej Francuzi. Ulepiali płaskorzeźbę z profilu albo całą głowę. Jeden taki siedział u mnie więcej niż pół roku. Robił podobiznę trzeciego mojego nieboszczyka męża, pana Konstantego. Och, to był majster! Nazywał się Monsieur Delaux... Może ja już wam o nim opowiadałam?
Niewątpliwie opowiadała wieleset razy. Trzy kobiety po długoletnim współżyciu znały wszystko, cokolwiek każda z nich mogła mieć do opowiedzenia. Niemniej, w braku nowych zdarzeń, słuchały z przyjemnością dawnych, jak chętnie otwiera się znaną książkę, by odczytać po raz setny rozdział umiany na pamięć.
Pani Melania nie czekała odpowiedzi na swe retoryczne pytanie. Tasując machinalnie karty, podjęła narrację:
– Każdego z moich świętej pamięci małżonków czule opłakiwałam, ale Konstantego najwięcej. Młoda jeszcze byłam i trzeci raz wdowa! Z desperacji można było zmysły stracić. Ledwie którego pokochałam, lepiej poznałam, już ci go nie było. Pan Stanisław ubit w insurekcji. Pan Maciej pod Sandomierzem. Na trzeciego upatrzyłam sobie pana Konstantego. Dobry był człowiek, spokojny, wojaczki nie lubił. Domatorstwem się zabawiał... Stanąwszy z nim na ślubnym kobiercu, myślałam: „Wiek przeżyjemy. On nikomu nie wadzi, ja też k’temu nieskora; zgodnie będziem szli w małżeńskiej obroży...”. Niedługo było tego szczęścia. Dwa miesiące po ślubie znów się wdową obaczyłam! Drzewo tracze ścinali. Jegomość poszedł na pracę popatrzeć... W złym miejscu stanął, wołali na niego, nie pojął, dlaczego krzyczą – drzewo się zwaliło i ducha na miejscu wypuścił. Kiedy go martwego przynieśli, tom tylko mdlała raz za razem, potem zesłabłam tak, że nawet na pogrzebie nie byłam.
Pan Konstanty fortunkę mi niezłą zostawił, więc chciałam jego zacną pamięć uhonorować, a swoją melancholię czymś rozerwać. Jak raz przyjechał do Kalisza ów monsieur Delaux ze swoimi figurkami. Zamówiłam u niego figurę świętej pamięci pana Konstantego w całej postaci, ale nie taką malutką... Grandeur naturelle. „Konterfekt – mówię mu – mam, resztę dopowiem”. Zdziwił się, ale rad przystał. Dopieroż Żydki zaczęły dla mnie wosk po pasiekach wykupywać, aż się dziekan złościł. „Cóż to – powiada – z racji pani dobrodziejki do drugiej diecezji będę po świece posyłał?” Francuzowi dałam dwie izby w oficynie, dobrze ogrzane, żeby wosk w miękkości utrzymać; w kredensie jadał, odpasł się, bo chudy przyjechał jak szczapa, w listopadzie lepić zaczął, a w maju skończył. Zachodziłam patrzeć na robotę, żeby podobieństwa doglądnąć, i co spojrzałam na ręce świętej pamięci pana Konstantego, na lica, to mnie płacz porywał i spazmy. Na koniec figura była gotowa, w surdut, spodnie, halsztuk nieboszczyka odziana. Majster był Delaux. Twarz zrobił jak żywą. Tylko patrzeć, kiedy przemówi. Ludzie żegnali się, myśląc, że zjawa. Zdecydowałam ustawić figurę w sypialni na postumencie. Pociechą w moim wdowieństwie będzie na niego spoglądać, wiedząc, że on zawsze zostanie, że nie odejdzie. Zaraz też po mularzy posłałam, żeby postument stawiali.
...Tymczasem figura leżała w garderobie. Francuza już zapłaciłam i odjechał. Brzuch mu taki urósł. Krzywdy nie miał. Niecierpliwie czekałam, kiedy się mularze wyguzdrzą i posąg na miejscu przeznaczonym stanie. Ale nie było sądzone. Nie stanął, kochanko, nie stanął... Któregoś odwieczerza przyjechał pan Onufry, świętej pamięci Konstantego krewniak. Ja go wcale nie znałam, bo do legionów poszedł niedorostkiem, potem ciągle gdzieś wojował, aż dopiero teraz z naszymi wojskami z Francji wrócił. Posłyszawszy o zgonie kuzyna, przyjechał swoją kompasję wyrazić. Zastał mnie w tych kirach wdowich, siedzącą w parku na ławeczce. Grzeczny był, bywały kawaler. Pocieszał mnie, opowiadając o swoich wojennych kolejach. Chodzimy po szpalerach i to ja się od płaczu zanoszę, stratę wspomniawszy, a on się nade mną użala, to z kolei on łzy roni, a ja go przywołuję, by żałości nie folgował. Tak się wzajemnie krzepimy, spacerując, aż widzę, że Jan kamerdyner szuka mnie po parku. Zła byłam, że kolacji beze mnie nie potrafią zadysponować. Przecie widzą, że gość jest. Ale nie o wieczerzę chodziło. Podszedł Jan i do ucha mi szepcze: „Proszę jaśnie pani, świec nie ma”. Zacukałam się. Świec nie ma? Przy olejnej lampie gościa sadzać? Przy łojówce? Nie wypada. To ręką usta zasłaniam i na stronie do Jana powiadam: „Stopcie tam kawałek nieboszczyka pana”. No i stopili, kochanko... Potem już mnie służba wcale nie pytała, tylko topili po trochu. Kiedyś zapytałam, co z figurą, to już jej połowa ubyła. Ale że jak raz wychodziły zapowiedzi moje i pana Onufra, tom się nie zalterowała...
– Cóż bym dała za taką podobiznę świętej pamięci pana Tytusa! – westchnęła Apolonia i nieunikniona łza spłynęła po jej policzku. Aniela zauważyła nieśmiało, że musi już być późno i pora spać. Posłyszawszy odsuwanie foteli, Józef wszedł, by pogasić świece, a z trzymanym w ręku kandelabrem odprowadzić każdą z pań do drzwi jej sypialni.
W pokoju pani Melanii czekała pokojowa Marcysia z gotową szkandelą. W to płaskie pudło miedziane na długiej rączce kładziono żar z pieca i przesuwano nim między pościelą, by chłód z prześcieradeł wypędzić. Czynność należało wykonać dość szybko, by pościeli nie przypalić, lecz na tyle długo, by ją ogrzać. Marcysia robiła to znakomicie i pani Melania ceniła jej sprawność.
– Czy żaru w piecu dość? – dopytywała się już spod pierzyny. – Jeśli cię w nocy zawołam, żebyś nie macała za krzesiwem jak kiedyś...
– Żaru jest dość, proszę starszej pani. Nakryłam popiołem. Ino fidybusa wetknąć, a zapłonie.
– To dobrze, kochanko. Gdzie te fidybusy? Nie rusz, niech tam stoją. A wiesz, że po miastach ludzie wymyślili drewienka w siarce maczane? Nazywają je siarniki. Gorzeją same, byle potrzeć...
– Byle o krzesiwo potrzeć?
– Gdzie tam. Bez krzesiwa, same.
– Ady nie rozumiem, proszę łaski starszej pani.
– Ja też nie rozumiem, ale tak wymyślili. O byle co potrzesz, o podeszwę, o rękaw, o deskę – już się pali jak łuczywo.
– Na deszczu też?
– Na deszczu chyba nie.
– I, i... Nie takie znów mecyje. Hubka, jak wysuszona, też płonie od razu. Żeby one siarniki na deszczu gorzały, to co insze.
– Pewnie. A do tego bardzo niebezpieczne, bo się same zatlić mogą. Opowiadali mi zeszłego roku państwo Potworowscy, że jeden, co te siarniki przy sobie nosił, ręką czegoś po kieszeni trzepnął, a tu mu ze spodni ogień buchnął. Strasznie się poparzył...
– Jezus, Maryjo!
– I otruć się nimi łatwo. To znów pani Wyganowska ze Złotnik mówiła: Dziewczynę chłopiec ladaco rzucił. Z desperacji objadła wierzchy tych siarników i od razu trup...
– Ja bym czegoś takiego do ręki nie wzięła!
– Ja też, kochanko.
– I po co takie pomysły ludziom przychodzą do głowy? Tylko na szkodę?
– Jużci, co nie na korzyść... Podaj mi koronkę i nalej do szklaneczki eliksiru.
– Tej nalewki?
– Co dzień ci mówię, kochanko, że to nie nalewka, tylko eliksir, czyli lekarstwo. Uważaj, nie rozlej... Dobrze. Możesz już iść.
– Dobrej nocy winszuję starszej pani.
– Dobranoc, kochanko.
Służąca wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi. Pani Melania wychyliła napój, zwany przez nią eliksirem, a przez Marcysię nalewką, i poczuła się bardzo dobrze. Przetarte szkandelą łóżko grzało jej kości od zewnątrz, płyn od wewnątrz. Dla starego człowieka jestli rzecz milsza niż ciepło? Jęła przesuwać w palcach koronkę, modląc się kolejno za każdego z czterech zmarłych mężów, za Anielę i jej córki, za nieobecnego Wojciecha, na koniec za siebie. Przez uchylone drzwiczki pieca żar połyskiwał różowo, kładł poświatę na suficie. Patrząc na ruchliwą grę skrzyń myślała między jedną zdrowaśką a drugą o siarnikach, o tajemniczym wynalazku pana Daguerre, robiącym portrety pod czarnym suknem, o wozach bez koni wymyślonych w Anglii. Jedzie podobno na kołach machina z kominem, buzująca jak samowar, do niej doczepione kocze nadążają z tyłu... Dziwy, dziwy niepojęte... Ostatnią świadomą myślą pani Melania dziękowała Bogu, że te wymysły-przemysły, jak mówi Marcysia, są tak od Siąszyc dalekie.
Pani Aniela traktowała pacierze sumiennie i rygorystycznie. Nie pozwalała sobie odmawiać ich w łóżku i drzemała wsparta na aksamitnym klęczniku, póki nie zbudziło jej zimno. Ta gorliwość nie dziwiła nikogo, leżała bowiem w tradycjach Kurnatowskich z Brudzewa, zawziętych kalwinów. Sprawa tak się przedstawiała, że za panowania króla Zygmunta Augusta ówczesny dziedzic Brudzewa poróżnił się ze swoim proboszczem o dziesięcinę. Obaj byli krewcy; od słowa do słowa Kurnatowski przysiągł na cmentarzu przykościelnym, że noga jego tutaj więcej nie postanie, i na kalwinizm przeszedł z całym domem. Uraza dawno zwietrzała, niemniej tradycja została w sile. Gdyby jej zaniechano, obcy mógłby sądzić, że ma do czynienia z innymi, gorszymi od brudzewskich Kurnatowskimi. I tak szło z ojca na syna i wnuka. Lecz kobiety tego rodu były katoliczkami. Gdzież by Kurnatowscy szukali żon protestantek? Któż by im w ostatniej godzinie sprowadzał księdza, by in articulo mortis mogli się z Bogiem pojednać? Nie życzyli sobie również zięciów luteranów. Więc córki były w prawdziwej wierze chowane, podczas gdy mężczyźni śpiewali kalwińskie psalmy. Ta różnowierność rodziła rywalizację, w wyniku której wychowanie religijne panien Kurnatowskich staranniejsze było niż w innych rodzinach.
I choć sen morzył dziedziczkę na jej klęczniku – bo i ciało było mdłe, i duch niezbyt mocny – modliła się żarliwie, prosząc Boga miłosiernego o powrót Wojciecha, o pomyślne mariaże córek. O siebie już nie miała czasu prosić, bowiem zasypiała.
Panna Apolonia pierwsza zgasiła światło w swej sypialni. Pacierzy nie odmawiała, będąc „esprit fort”, chociaż formy religijne zachowywała przy ludziach starannie. Nie było w tym obłudy, tylko przekonanie o cennym wpływie pobożności na maluczkich. Z właściwym większości niedowiarków brakiem logiki bała się panicznie duchów. Lada szmer w nocy stawiał jej przed oczy straszne powieści o strzygach lub zjawach. Jedynym środkiem na lęk było szybkie zaśnięcie z kołdrą naciągniętą na głowę.
Co do panien Gałczyńskich, wszystkie one: grzeczna Rozalka, niegrzeczna Zosia, miłująca psy i powieści Cesia, przygłupia Anielka, bawiące się jeszcze lalkami Jadwisia i Józia – spały od dawna najszczęśliwszym snem młodości. Obchodzący dziedziniec i ogród stróż nocny gwizdał na psy podwórzowe i postukiwał lagą koło ganku, póki ostatnie światła we dworze nie pogasły. Wtedy spokojny udał się do stajni, by tam spać równie smacznie w sianie za drabiną.ROZDZIAŁ IV
DAWNYM OBYCZAJEM
Zagłębiony w fotelu zwanym wolterem, Wojciech czytał przed kolacją, czytał po kolacji, głuchy na wszystko, co się działo wokoło. W drugim końcu saloniku przy stole panie, podniecone sprawozdaniem Lejby, rozprawiały z ożywieniem. Karty leżały bezczynnie.
– ...za moich czasów, kochanko, przyszła świekra, la future belle mère, dawała pannie motek splątanej zielonej peli. Panienka musiała motek rozplątać, kłębuszek zwinąć, udziergać sakiewkę i w wilię ślubu ofiarować ją narzeczonemu na dowód, że pilna, cierpliwa i pracowita... Dobrze, że to wyszło z mody, bo ileż nadużyć! Jeżeli przyszła belmera była nieżyczliwa, to dała pelę tak splątaną i zbitą, że dziewczyna mogła biedzić się rok, nimby rozwinęła! Słyszałam, że jedna matka cisnęła motek do pieca, kupiła nie poplątany i dała córeczce...
– Ja bym tak właśnie zrobiła – zauważyła Aniela.
– Ostrożnie, kochanko, posłuchaj, co dalej... Ta baba belmera zachowała sobie pasmo. Sakiewka pięknie wyszła, ale kiedy świekra przyłożyła do niej próbkę, poznała że odcień inny. Podobno wypominała to synowej aż do śmierci.
– Ja robiłam dla Wosia sakiewkę z paciorków. Niebieską w czerwone róże... Turbacji miałam wiele, bo pacioreczki były w szkatułce, wszystkie kolory zmieszane... Ale rozplątywać nie musiałam.
– Paciorkowe sakiewki – także już vieux jeu. Wszakże dobrze, jeśli familia epuzera widzi, że panna ochocza do pracy i zręczna. Zamiast zwijać pelę, lub też przebierać paciorki, można haftować obrus czy serwetę...
– Bonne idée. Rozalka lubi haftować.
– Rose ma wrodzony gust artystyczny. Nie to, co Sophie albo Cécile. Dla jednej istnieją tylko konie, dla drugiej monsieur Dumas.
– Mam piękne wzory, kochanko. Cienkie płótno znajdziesz u siebie, Anielko?
– Wiele chcieć. Wyprawne, holenderskie.
– Jutro, za dnia, wybierzemy deseń. Żmudny, nie nadto szybki... Ilekroć młody czy jego rodzina przyjadą, zastaną panienkę z tamburkiem w ręku. To zrobi doskonałe wrażenie.
– Gdzie są dziewczynki? – zapytał nagle gospodarz z głębi woltera.
– Dawno poszły spać. Przecież mówiły wszystkie Wosiowi dobranoc.
– Prawda. Zaczytałem się. Niczym Cesia... Ależ to książka przepiękna. Panny będą ją nam czytać wieczorami, na zmianę.
– Rozalka ma wątły głos. Niech lepiej nie czyta. Zosia i Cesia wystarczą...
W połowie postu przyjechał z Kujaw pan Biernacki z najstarszym synem, Nikodemem, wymusztrowanym i dobrze myślącym młodzieńcem. Wojciech Gałczyński był nieco zaskoczony wizytą dalekiego sąsiada, natomiast trzy panie nie przejawiały żadnego zdziwienia. Bez wyraźnego interesu w kredensie zjawił się Lejba, pragnący naocznie stwierdzić powodzenie zeszłorocznej misji. Oby podobne zlecenia zdarzały się często! Pani Melania wynagrodziła swego Lejbę nieoszczędnie, dodatkowy, acz mniej hojny datek wypłacił Biernacki senior w zamian za informacje o majątku Gałczyńskiego. Nie dziw, że Lejba z nadzieją i rozrzewnieniem spoglądał na pozostałe cztery panny.
W ciągu tej wizyty mówiono o koniach, zasiewach, szczęśliwym powrocie Wojciecha z zesłania i o polityce. Choć żadne matrymonialne tematy nie zostały potrącone, od tej bytności zaczęły się oficjalne konkury młodego epuzera o rękę najstarszej z panien Gałczyńskich. Konkury miały trwać blisko rok. Cały ten okres starsze panie przeżyły w błogim nastroju, szczęśliwe, że akcja rozwija się według tradycji przyjętych w dobrej sferze. Wszystko było przepisowe, nawet ilość i rozmiar bukietów przysyłanych przez Nikodema Rozalce, nawet dobór kwiatów i sposób ich ułożenia. Panienka przyjmowała dary ze zwykłym swym grzecznym uśmiechem i pilnie haftowała, pokrywając cienkie płótno wypukłym „atłasowym” ściegiem. Babka, matka i wychowawczyni gratulowały sobie wzajemnie pomysłu, gdyż konkurent i jego ojciec wynosili pod niebiosa pracowitość i zdolności Rozalki. Potem przyjechali oboje starsi państwo Biernaccy i nastąpił uroczysty moment deklaracji. Rozalka zapytana o zdanie odpowiedziała, że jeśli mamcia i tatko pochwalają ten wybór, skłonna jest oddać swą rękę panu Nikodemowi. Wypowiedziała te słowa z takim wdziękiem i dystynkcją, że Apolonia poczuła się nagrodzona za wszystkie poniesione trudy wychowawcze.
Dom wszedł w znak zaślubin. Duży salon był znów zamieszkały. Od dwu okrągłych pieców z białych żłobkowanych kafli, czasy napoleońskie pamiętających, biło miłe ciepło. Spod drzwi, wiodących do ogrodu, znikła smuga śniegu, utrzymująca się tam stale w czasie zimy. Pani Aniela odmłodzona, szczęśliwa, prezydowała uroczystościom, a ekscytacja młodszych sióstr Rozalki dosięgła szczytu. Ile nowości, ile cukrów i bombonierek, ile swobody, bo ważniejsze sprawy spychają lekcje na uboczny tor! Ile dyskusji o toaletach drużek! Cesi lepiej w niebieskim, Zofii w różowym – a muszą być jednakowe. Mamcia, kochana mamcia, znajduje kompromis: bladoniebieskie sukienki i różowe kwiaty. Anielce wszystko jedno, co włoży. I tak się śmieje bez przerwy. Jadwisia i Józia, noszące dotąd króciutkie dziecinne sukienki, ujawniające falbanki majteczek, domagają się na tę uroczystość sukienek dorosłych. Spotkała je kategoryczna odmowa. Otrzymają długie suknie dopiero na ślub Cesi. Do tego czasu nie mają co robić tłoku. Wychodziły obrażone. Dwie szwaczki, jedna aż z Kalisza, szyły w garderobie wyprawę. Na szerokim świecie używano już maszyn do szycia, w porządnych domach jednak odnoszono się z lekceważeniem do tandetnego wynalazku.
– Widziałam taką machinę, kochanko. Łączy materię przeplatając dwie nitki. Na końcu szwu trzeba nitki luźno obciąć, w igłę nawlec i porządnie zakończyć, inaczej cały szew spruje się od razu, byle za nić pociągnąć...
Słuchaczki wzruszeniem ramion wyrażały pogardę dla takiej nowości. Cóż to za szycie, dające się pruć jak fastryga? Szyć trzeba tak, żeby wnuczki donaszały koszule babek, nie wymagające reperacji.
Wieczorami toczyły się długie rozprawy nad wyborem monogramów, szerokością koronki klockowej do obszycia bielizny, ilością prześcieradeł, ręczników, poszewek. Czy tuzin tuzinów podpinek wystarczy?
– Dorzuć jeszcze ze dwa tuziny, kochanko.
Rozalka szczęśliwie ukończyła haft i wszyscy szczerze zachwycali się piękną robotą. Szwaczka kaliska demonstrowała paniom nowy model majtek, „un pantalon fermé”, z klapą zamykaną w pasie i złączonymi nogawkami. Oglądano je krytycznie. Cieplej w nich zapewne, ale co za utrudnienie! Każda pani nosi przecież pod suknią trzy, cztery sute spódnice... Dźwigać to wszystko do góry za każdym razem? Merci!
– Szkoda, że nie noszono takich za czasów stryjenki Karolowej. Słyszałyście o niej? Nie? Ona miała taką chorobę, kochanko, że strasznie marzła w pośladki. Więc kiedy palono na kominku, stawała tyłem do ognia, suknie podnosiła i co było zziębłe, grzała. Tak jej to w zwyczaj weszło, tak sobie w tym lubowała, że nieraz przy gościach podobnie czyniła. Nikt nie przypuszczał, co ona tam robi. Obsmyczone empiry już były wtenczas zarzucone – przy Bourbonach wróciły do mody suknie fałdziste, szerokie, dwanaście łokci obwodu. Choćby je do pleców ugięła, nie było nic widać z przodu. Stryj bardzo ganił ten zwyczaj. „Przestań, dobrodziejko – mawiał – bo ci kiedy wstydu narobię”. Obiecywała, że więcej nie będzie, obiecywała i zapominała. Aż tu kiedyś, gości pełno w salonie, pani domu przed kominkiem blisko stoi, ręce sobie w tył założyła, rozprawia, a jegomość jak nie podejdzie, jak jej raptem nie odwróci... Zobaczyli wszyscy goliznę. Biedaczka zemdlała, potem na złość mężowi dziesięć lat w łóżku leżała...
Panna Apolonia słuchała z niesmakiem, za to dziewczynki aż się popłakały ze śmiechu. Gospodarz, zagłębiony w swym ulubionym fotelu, roztargnionym uchem chwytał te pogwarki. Patrzył na córki. Córki... Jak to mówią: „Czesz, pierz, strzeż, potem zapłać komu, żeby zabrał z domu”. Uprzytomnił sobie, że najstarszej, tej, co już, już miała być zabrana, prawie nie znał. Co się kryło za jej wzorową, rozsądną układnością? Co myślała w czasie długich godzin spędzonych nad haftem? Czy grały w niej nie wyjawione pragnienia – lub też może nic nie myślała, biernie poddając się życiu i nie czyniąc wyboru? Żałował, że nie próbował zbliżyć się do niej, lecz kiedyż miał to uczynić? Co ona wie o czekających ją obowiązkach żony i matki? O ciężkiej odpowiedzialności? Czy jej o tym mówiono? Towarzysko jest dobrze przygotowana, ale jak podoła życiu? Niepokoiło go, że nie widzi u narzeczonej żywszego zainteresowania narzeczonym. Rozalka była zajęta przyszłym urządzeniem mieszkania, cieszyła się z licznych otrzymanych podarków, ale osoba Nikodema zdawała się nie odgrywać w jej uczuciach poważniejszej roli. Wojciech wyraził swe wątpliwości niewieściemu areopagowi. Został zakrzyczany z miejsca. Wszelka uczuciowa egzaltacja jest mauvais genre. Rozalka postępuje właściwie. Babka, matka i wychowawczyni są dumne z jej zachowania.
W tym okresie Apolonia była podwójnie szczęśliwa: powszechnie uznawany sukces wychowania i ułożenia Rozalki, następnie znaczna amelioracja usposobienia Zofii.
Apolonia korzystną zmianę przypisywała skuteczności swoich metod, nic nie wiedząc o rozmowie, jaka miała kiedyś miejsce pomiędzy ojcem i córką.
Przegalopowali konie i stępa wracali do domu.
– Zosiu – rzekł Wojciech – nie podoba mi się sposób, w jaki odpowiadasz nauczycielce.
Zdziwiła się, sądząc dotychczas, że ma w nim sojusznika.
– Ona taka strasznie nudna!
– Nudna nie nudna, przykro mi widzieć, że moja córka zachowuje się wulgarnie.
– Tatku!?
– Trudno inaczej określić ton, jakim odpowiadałaś jej wczoraj.
– Ja nie potrafię być jak Rozalka! – wybuchnęła.
– Wystarczy, jeśli będziesz jak Cesia.
Zwiesiła głowę. Jechali dłuższą chwilę w milczeniu.
– A przy tatce, kiedy jesteśmy we dwoje, będę mogła na nią psioczyć? – spytała pokornie.
– Ile chcesz.
– No to już... ja... obiecuję...
Nadszedł dzień ślubu. Zjazd był bardzo liczny. Przybyli krewni i przyjaciele obu bogato spowinowaconych rodzin. Jeden kuzyn pana młodego przyjechał aż z Galicji. Kościół tonął w kwiatach i światłach. Czerwone sukno mościło drogę od karety do ołtarza. Druhny wyglądały prześlicznie, panna młoda, w miarę zapłakana, była urocza i poważna. Matrony miały wygląd dostojny, ojcowie – szlachecki, że mimo woli szukało się wzrokiem przy ich boku karabeli. Wszyscy ze wzruszeniem patrzyli na młodą parę, godnie wkraczającą na ścieżkę życiową, udeptaną krokami pokoleń. Ta ścieżka ich nie zawiedzie. Co dawne – to słuszne i zbawienne.
Uczta weselna była wspaniała. Przygrywały dwie kapele umieszczone na tarasie. Wina były starannie dobrane, mowy liczne, lecz dorzeczne. Żadne uchybienie nie zamąciło przebiegu uroczystości.
Nim wielki dzień minął, młodzi odjechali do siebie, żegnani błogosławieństwami, muzyką, pucharami strzemiennego, paleniem z batów, wylewaniem wody przed konie na szczęście. Z domu ubyło jedno dziecko...
Nazajutrz przy rannej kawie Drohojowski, ów galicyjski krewniak Biernackiego, spojrzał przelotnie na obraz przedstawiający Solimana, podającego przednie nogi ruchem psa, który służy, i zauważył, że u Dzieduszyckich na Podolu bawił malarz, który oddaje przednio konie arabskie. Podobno wyglądają jak żywe. Tylko czekasz, kiedy zarżą i z obrazu zejdą...
– Chciałbym to widzieć – westchnął gospodarz. – Co on, krewny Dzieduszyckich czy oficjalista?
– Ani jedno, ani drugie. Przyjechał do nich, zdaje się ze Lwowa. Jak się nazywa, zapomniałem.
– Dobrodzieju mój! Nie można by go tu sprowadzić?
Stary pan Działyński zaciekawił się również tematem.
– Zapłacę mu, wiele zechce, byle do Kórnika przyjechał i konie mi odmalował.
– Moja fortuna skromniejsza, ale żałować nie będę. Przyjechawszy z Galicji do Księstwa ten malarz mógłby być w Siąszycach za jednym zachodem. O przepustkę niech się nie troszczy. Wyrobimy.
– Nie wiem, gdzie on się teraz obraca ani czy Dzieduszycki ma jego adres, ale zapytać zapytam i dam znać.
Ślub i wesele Biernackich były długi czas przedmiotem rozmów w okolicy. Najstarszy z trzech młodych Pułaskich, Mieczysław, zwierzył ojcu, że chętnie wziąłby żonę z panien siąszyckich.
Senior pochwalił ten zamiar: Zośka dziewczyna jak malwa.
– Wolałbym Cesię – przyznał młody – bo taka spokojna. Zosia rusza się jak chłopak. Myślę, że będzie chciała trzymać męża za łeb.
– Musisz zatem asan zaczekać, aż Zofię zabiorą. Woś nie pozwoli przecież przebierać w córkach niby w ulęgałkach.
– Ha, zaczekam. Zofia długo siać rutki nie będzie.
Na tym stanęło. Pułaski-ojciec w ścisłej dyskrecji powiadomił Gałczyńskiego o zamiarach syna. Wojciech przyjął nowinę z zadowoleniem. Chłopiec był dobry, porządny, znany od dziecka. Cesia i on utworzą dobraną parę. A jak to dobrze, że sprawa odwleka się o parę lat! Nie było mu wcale spieszno pozbywać się córek z domu.