- W empik go
Dzień prawdy - ebook
Dzień prawdy - ebook
Rodzina Nowaków, chcąc odpocząć od interesów i miejskiego gwaru, przeprowadza się do nowej willi na wieś. Miało być cicho i spokojnie. Nic bardziej mylnego...
Nad wsią zawisła rzucona cztery wieki temu klątwa. Działa przez jeden dzień w roku. Rodzice dezerterują przed nią w popłochu. Na placu boju zostają Babcia i Zuzanna. W ich beztroskie życie wkradają się działania lokalnej mafii. Kim jest ofiara znaleziona w lesie i tajemniczy rycerz na czarnym motocyklu? Czy Nowaczkom uda się uwolnić mieszkańców wsi od groźnej szajki i od klątwy?
Tym razem Anna M. Brengos daje nam odpocząć od trudnych tematów społeczno-obyczajowych na rzecz powieści kryminalnej z przymrużeniem oka.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66332-60-7 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chatynka z ociosanych bali głęboko wrosła w ziemię, a słoma ze strzechy miejscami tak posmutniała ze starości, że sięgała niemal połowy okien. Okna były nie byle jakie, bo z prawdziwymi szybkami w miejsce częstych jeszcze na wsi zwierzęcych błon. Zarówno wokół domku, jak i w glinianych donicach na parapetach kwitły kwiaty. To one nadawały temu miejscu przyjazny charakter i z daleka sygnalizowały, że mieszka tu kobieta.
Nisko osadzona górna belka ościeżnicy wchodu wymuszała głęboki pokłon na każdym gościu przekraczającym wysoki próg chaty.
Przybysza witał zapach ziół i smakowitego jadła oraz blask wypolerowanych rondli wiszących nad glinianym piecem. W brzuchu pieca zawsze wesoło migały dające ciepło płomyki, a na blasze zachęcająco pyrkał pełen sagan.
Otaczający chatynkę ogródek miał równo wytyczone grządki, starannie wypielone i obficie podlane. Na pochylonym płocie suszyły się dzbany i sztuki białego płótna.
Słychać tu było wszechobecne ptaki i wesołe nuty pieśni nuconej przez gospodynię.
Kto to taki?
Maryjka miała piętnaście lat, kiedy odumarli ją rodzice. Kiedy matce pękło serce, ojciec nie wytrzymał żalu i żałoby. Ledwie tydzień minął od pogrzebu żony, jak znaleziono go na skraju lasu, nad rzeką. Powiesił się o poranku, ale zanim to zrobił, oporządził całą zagrodę.
Choć było wielu chętnych, by zaopiekować się urodziwą Maryjką (już w trakcie konsolacji zgłaszali chęć ożenku), to dziewczyna wolała oddać się pod opiekę babce ze strony matki. Kobieta, choć niemłoda, niejednego w kozi róg by zapędziła. Zażywna staruszka zadziwiała witalnością, krzepą i jasnością myślenia. Po wsi szeptano, że swoją kondycję zawdzięcza konszachtom z siłami nieczystymi, lecz nikt nie śmiał jej tego zarzucić wprost. Jedni dlatego, że nie do końca dawali wiarę, by mająca serce na dłoni Maria mogła mieć do czynienia ze złem w jakiejkolwiek postaci, inni obawiali się guseł, w które święcie wierzyli.
Maryjka odziedziczyła po babce nie tylko imię, ale i rękę do kwiatów, bystry umysł i głód wiedzy. Babka była jej opiekunką, mentorką i przewodniczką przez życie. Obie swoją wiedzę czerpały z praw natury, podglądania przyrody i doświadczenia wcześniejszych pokoleń. Było zwyczajem, że matka córce przekazywała wiedzę, uczyła postrzegania świata i zostawiała przestrzeń do własnych doświadczeń. W efekcie kobiety w ich rodzinie, choć pozostające na marginesie oficjalnego nurtu edukacji, przeznaczonego głównie dla chłopców, przewyższały wiedzą, intelektem i umiejętnościami niejednego adepta szkół parafialnych, a w niektórych dziedzinach, jak botanika i ziołolecznictwo, mogły się równać z posiadaczami uniwersyteckich dyplomów. Chwalenie się tą wiedzą nie było dla nich ani korzystne, ani bezpieczne, więc ile mogły, zachowywały dla siebie i kolejnych pokoleń. Jednak nie wtedy, gdy w grę wchodziło czyjeś zdrowie lub życie. Przyjęło się we wsi, w której nie było lekarza, a do balwierza trzeba było po piachu i błocie dotrzeć do Miasteczka, że w przypadku kłopotów ze zdrowiem własnym lub domowych zwierząt wszyscy zwracali się do babki Marii, a stopniowo również do Marianki.
Obu zielarkom zdarzało się wstawać w środku nocy i brnąć przez zaspy do kobiet w połogu, ratować konie z kolki i dzieci z gorączki. Zapłatą był koszyk jajek, świeże ryby prosto z rzeki, wiązka chrustu albo garść nasion do ogródka. Dzięki wzajemnej sąsiedzkiej pomocy kobiety radziły sobie bez męskiej opieki. Dom był skromny, lecz ciepły i dobrze utrzymany.
Gdy siły powoli zaczęły opuszczać babkę Marię, jej obowiązki względem społeczności, jak obie pojmowały swoją misję, stopniowo przejęła Maryjka.
Maria zmarła tak jak żyła, skromnie i bez rozgłosu. Pewnego dnia usiadła na przyzbie, spojrzała w słońce, uśmiechnęła się i odeszła do Boga.
Maryjka była już na tyle silna i samodzielna, że choć pełna smutku po śmierci najukochańszej osoby, to bez lęku patrząca w przyszłość. Ufna w swoją wiedzę, zaradność i opiekę Boską.
Sąsiedzi, choć bardziej ufali doświadczeniu siwych włosów Marii, szybko przywykli, że Maryjka przejęła schedę po babce i nadal przychodzili do małej chatki na skraju wsi po zioła na kochanie, poradę w bólu zęba, czy ratować złamane ptasie skrzydła.
Pewnego dnia przybiegła do Maryjki gospodyni księdza po pomoc dla dobrodzieja w bólu pleców. Maryjka onieśmielona prośbą tak zacnej osoby uznała, że jest niegodną zaszczytu i wymówiła się od wizyty na plebanii.
Nie minęło pół nocy, kiedy alarm podniosły wiejskie psy i przed jej chatką zatrzymała się furmanka. Otuloną w kożuch pomimo pięknej wiosny postacią okazał się księżulo, który stękając z bólu, dał się przywieźć Kaźmierzowi od kowala. Zbolałego i jęczącego wprowadzono pod ręce do izby i posadzono na jednym z dwóch stojących przy stole zydli. Kaźmierz pomógł księdzu zdjąć szubę i podwinął księżowską koszulę. Oczom zgromadzonych ukazał się ogromny, nabrzmiały, o zaognionych brzegach czyrak. Wrzód był tak napęczniały, że z pewnością dawał o sobie boleśnie znać, utrudniając ruchy i uniemożliwiając oparcie się i spanie na wznak.
– Księże dobrodzieju – tłumaczyła Maryjka. – Niechże ksiądz jedzie do miasta, do prawdziwego medyka. Nie mnie leczyć księżowskie ciało. Co innego pomóc cielakowi przyjść na świat, a co innego operować jego świętą osobę.
– Czyń, dziecko, co byś z cielakiem w takich razach robiła. Widać Pan Bóg chciał, żebym do ciebie przyszedł, bo medyk z miasteczka do Panny Świętej do Częstochowy się udał za syna podziękować. Nie ma do kogo odwołać się po pomoc. Czyń, co ci Pan Bóg podpowiada.
Maryjka przygotowała garnek wrzątku i czyste szarpie, wypaliła żywym ogniem nóż i przygotowała stertę ręczników. Znieczuliła księdza wódką i z tej samej butelki sowicie polała pole operacji, przeżegnała się pobożnie i zdecydowanie przecięła nabrzmiałą skórę opinającą wrzód. Materia chlusnęła na dziewczynę, brudząc jej suknię zielonożółtą mazią. Ropa spływała po księżowskich plecach, ściekając prosto w wełniane portki. Maryjka szybko przetarła plecy ręcznikiem. Przy pomocy dwóch następnych wycisnęła z rany resztkę materii, aż pokazała się czysta krew, ponownie przemyła miejsce operacji wódką i nałożyła opatrunek z ziół.
Ulga, jaką odczuł ksiądz, odmalowywała się na jego twarzy. Choć nadal blady, z wdzięczności hojnie wynagrodził trud dziewczyny. Odprowadzony z honorami wspiął się na furkę i polecił odwieźć wprost do łóżka.
Suknię musiała Maryjka wygotować, bo samą wodą z rzeki nie dało się doprać śladów operacji.
Nie minęła doba, jak cała wieś wiedziała o wyczynie Maryjki, wychwalała dziewczynę i dziwiła się księdzu, że zdecydował się skorzystać z tak niefachowej pomocy. Śladem ojczulka zaczęli do Maryjki nadciągać kolejni sąsiedzi. Z godziny na godzinę, z dnia na dzień przybywało jej pracy. Ponieważ miała poczucie służby ludziom, nie potrafiła nikomu odmówić. Bywały dni, że nie dojadała, nie spała, nie miała czasu ogarnąć izby. Mimo tak wielkiego obciążenia pracą ani trochę się nie wzbogacała. Niektórzy sąsiedzi uznawali, że jej powołaniem jest pomagać i uważali to za coś naturalnego, że przychodzą do niej, jak po swoje. Inni, którzy poczuwali się do wdzięczności, byli zbyt biedni, żeby ją okazać. Toteż Maryjka zadowalała się kawałkiem kołacza, dzbanem zebranych w pańskim lesie jagód albo wyświadczoną wzajemnie przysługą – Jaśko naprawił płot, gdy nastawiła skręconą nogę jego siostrze, a Jędrek narąbał stertę drew, gdy wyleczyła jego wielki jęczmień na oku.
Zdziwiła Maryjkę wizyta bryczki, która zajechała pewnego słonecznego dnia w jej obejście. Jeszcze bardziej zadziwiła ją osoba samego medyka z Miasta. Wszedł ze swoim praktykantem, rozejrzał się po podwórcu, po izbie, po garnkach i suszących się pękach ziół. Pomruczał coś pod nosem, wsiadł do bryczki i odjechał. Zgiętej w ukłonie Maryjki nie zaszczycił ani słowem.
Mijały kolejne dni i tygodnie, dziewczyna zdążyła zapomnieć o całym zajściu, pieliła ogródek, doglądała kurek, warzyła zioła i mieszała maści. Aż pewnego południa, na sam Anioł Pański, przed domkiem pojawili się obcy ludzie. Widać urzędnik wysokiego szczebla wraz z pachołkami. Wywlekli Maryjkę z chaty i nic nierozumiejącą powieźli do miasta. Osadzili w tiurmie i kazali czekać na sąd. Dwa razy dziennie dostawała pożywienie. Podłe było, lecz młody organizm dopominał się swego i zjadała wszystko do ostatka. Mimo to mizerniała z każdym dniem i bladła, odgrodzona od powietrza i słońca.
Rozprawa odbyła się w sali ratuszowej, gdzie zebrała się gawiedź wszelka z Miasta i okolic. Wśród wielu obcych twarzy odnalazła Maryjka również te swojskie ze swojej wioski, znane z wolności, wdzięczne i lubiane. Ich widok dodał dziewczynie otuchy.
Nie na długo jednak, bowiem szybko się okazało, że przyjaciół żadnych na tej sali nie ma. Czy ze strachu, czy by się przypodobać jaśnie panom, a może z przekupstwa, jeden po drugim sąsiad świadczył na krzyż święty, że ta oto Maryjka z Wioski Małej, córka Stanisława i Heleny, ochrzczona w parafii tutejszej, siły nieczyste wykorzystując i z diabłem się bratając, uroki ludziom czyniła i przeciw Bogu i Najświętszej Panience bluźniła. Ostatni cios zadał niczego nierozumiejącej dziewczynie ksiądz dobrodziej, który powołując się na rany Pana stwierdził, że sam szatan Maryjce pomagał uroki zapowiadać i ksiądz w przytomności będąc, na własne oczy widział, jak Zły na pannę rzygnął, aż jej sukienkę powalał.
I tak oto Maryjka została uznana za czarownicę. Nie pomogła jej próba wody, gdyż lato tego roku było piękne i rzeka miała niski poziom. Wrzuconej z mostu dziewczynie woda sięgała ledwie do piersi.
Nikt się za niewinną dziewczyną nie wstawił, nikt o niej dobrym słowem nie wspomniał, nikt nie zaprotestował, nie pocieszył, nie żałował.
Poprowadzono Maryjkę na przygotowany pośrodku rynku stos.
Podczas egzekucji, w chwili największego napięcia, gdy wszyscy zamarli w bezruchu i w ciszy, a w ręku kata płonęła już pochodnia, w niewinnej dziewczynie obudził się duch protestu.
– Kłamcy i obłudnicy, przeklinam was! – krzyknęła z wysokości stosu. – Na moją czystą duszę klnę się, żem niewinna. A was po stokroć przeklinam. Całą moją wieś przeklinam za kłamstwo. Kto tego dnia skłamie, niech go zło wszelkie spotka. Do ostatniego pokolenia. Póki naród wszelki kiedykolwiek cały dzień samej prawdy nie utrzyma, niech was ogień pokarze i wrzody obsypią. Każdy kłamca niech cierpi, jako ja cierpieć będę. W imię Ojca i Syna...
Jednak Maryjka nie cierpiała, bowiem zanim kat płonącą żagiew wsunął pomiędzy polana, serce dziewczyny pękło z żalu i rozczarowania, jak wcześniej jej matce.
Wiatr ogromny się zerwał i trzy razy trzeba było podkładać ogień pod stos, bo trzy razy już rozpalony płomień zdmuchnęło. Sypnęło kurzem i piachem po oczach gawiedzi, aż zasłaniali twarze i dusili się w tym tumanie. Chmura pyłu i klątwa zawisła nad zebranymi i przeniosła się za nimi do Wioski Małej i została po dziś dzień, bowiem do tych czasów nigdy nie zdarzyło się, by przez cały 3 sierpnia (świętego Nikodema – patrona miłujących prawdę) mieszkańcy Wioski Małej w tej prawdzie wytrwali.
Mijają lata i wieki, a klątwa trwa i zdjąć jej nikt nie potrafi.
Widać jeden dzień prawdy to dla Wioski Małej zbyt trudne wyzwanie.Świeżo upieczona pani magister z pietyzmem schowała odebrany kilka godzin wcześniej dyplom do szuflady pomiędzy inne ważne dokumenty. Był tam już paszport, akt notarialny kupna ziemi i domu, wcześniejsze świadectwa, dokumenty bankowe i pamiątki po przodkach – zdjęcia, ordery i inne ważne, choć dla obcych całkiem bezwartościowe drobiazgi – zniekształcona kula esesmana wyjęta z pleców pradziadka ze strony mamy, wachlarz praprababci ze strony ojca malowany w sceny z polowań, okulary lenonki z różowymi szkiełkami Babci Joanny z czasów licealnych, kiedy zafascynowana ideą dzieci kwiatów wiodła wolne jak na siermiężne czasy upadającego komunizmu życie, i inne przedmioty, których przeznaczenia nie sposób się domyślić.
Rodzice Zuzanny poznali się na koncercie Aerosmith na stadionie Gwardii, gdzie jej mama (jeszcze nią wtedy nie była) o mało nie straciła życia ściśnięta przez wielotysięczny tłum. Marek, późniejszy tata, kawał chłopa, rozepchnął rozentuzjazmowanych fanów i torując obojgu drogę swym potężnym ciałem, wywlókł Annę w bezpieczne rejony, gdzie liczba uczestników koncertu na metr kwadratowy gwarantowała możliwość oddychania.
Jako rycerz niosący ratunek został na zawsze u boku swej wybranki, z którą oprócz zamiłowania do głośnej muzyki, a później Zuzanny, łączyła go wolna miłość, usankcjonowana sakramentem dopiero po sześciu latach od urodzenia córki, oraz wyjątkowa umiejętność wyczuwania mody lub koniunktury szczególnie rozwinięta w jego przypadku, dzięki której mogli sobie pozwolić na dostatnie życie przez wszystkie lata.
Los oszczędził im trosk i burz, a że oboje mieli dość swobodne podejście do problemów, przeto nie zważając na pomniejsze trzęsienia ich kawałka ziemi, beztrosko spędzali dni, dbając o to, by żaden z nich nie był podobny do innego.
Zuzanna wzrastająca w atmosferze niefrasobliwości i braku priorytetów już jako dziecko zdawała się najbardziej odpowiedzialną osobą w rodzinie. Do dziś nie rozumiała, jak, myśląc głównie o planach na wakacje i menu na kolejne przyjęcia dla przyjaciół, rodzice ogarniali sprawy związane z zapewnieniem całej trójce bytu. Może dlatego nie stracili dachu nad głową i mieli zapełnioną lodówkę, że o takie przyziemne drobiazgi, jak pilnowanie rachunków i zawartości garnków dbała Babcia. To Babcia Joanna była skałą, na której z wysiłkiem, niewidocznym dla zewnętrznych oczu, utrzymywała się stabilizacja całej rodziny. To Joanna zadbała o zapisanie wnuczki na czas do szkoły, to ona tłumaczyła dziecku zawiłości tego świata, czytała bajki na dobranoc i smarowała kolana gencjaną. To jej Zuzanna zawdzięcza zakup butów na zimę w ostatniej minucie przed mrozami i aparatu ortodontycznego tuż po komunii. Komunię też zawdzięczała Babci, bo tylko Joanna w całym domu wierzyła w siłę nadprzyrodzoną, która czuwa nad ich bezpieczeństwem, przez innych zwaną Bogiem.
Skąd zatem brały się pieniądze na takie bytowanie?
„Brały się” z niepozornej starej drewnianej szkatułki, którą własnoręcznie stworzył pradziadek ojca (syn tej babci od wachlarza). Ofiarował ją (szkatułkę) swojej żonie, więc inicjały, które były wypalone wśród innych esów-floresów zdobiących wieko, należały do niej – H.N. – Hanna Nowak. Jak to się działo, że szkatułka zawsze zawierała banknoty w ilości wystarczającej na konieczne wydatki, tego nie wie nikt poza panem Markiem. To on dbał, żeby nigdy nie było widać pokrytego warstwą łuszczącego się lakieru dna. Choć jego żona Anna pracowała, jej interesy wymagały ciągłego doinwestowania i kończyły się, zanim zaczynały przynosić dochód. Mogła sobie pozwolić na takie eksperymenty, gdyż dla odmiany inwestycje jej męża były trwałe i bardziej trafione.
Pierwsze duże pieniądze głowa rodziny zrobiła na obrocie odzieżą używaną. Żona jako bizneswoman również mogła mieć swój udział w „łańcuchu pokarmowym” second – i kolejnych „handów”, ale lepsze ciuchy zostawiała dla członków rodziny albo rozdawała przyjaciółkom, gorsze za złamany grosz bez sentymentów przekazywała na czyściwo. Po zaledwie kilku miesiącach takich rządów państwo Nowakowie uznali, że ładniejsza część ich duetu stanowi raczej wyłom niż wsparcie całego przedsięwzięcia. Gdy rynek został nasycony ubraniami i na każdym rogu każdego miasteczka pojawiły się niekończące się szmateksy, a za nimi wkroczyli Wietnamczycy, pan Marek odkrył złotą żyłę w rozwijających się nowych technologiach. Telefonia komórkowa i części komputerowe okazały się czystszym, bardziej rentownym i, co nie bez znaczenia, bezpieczniejszym geszeftem, który z powodzeniem nadal się kręci. Jednak pan Marek jest wyznawcą „kociej teorii” w prowadzeniu interesów: „przy jednej dziurze kot zdechł”, więc zarobione na elektronice pieniądze zainwestował w spółkę sieci tłoczni soków owocowych. Umowa spółki jest tak skonstruowana, że jeszcze przynajmniej dwa pokolenia (jeśli same nic nie namieszają w papierach) będą czerpać z niej profity.
Po zapełnieniu po brzegi wszystkich kont i ustawieniu wszystkich firm na program perpetuum mobile państwo Nowakowie uznali, że mogą osiąść na laurach. Za bezcen kupili od Agencji Rynku Rolnego połać ziemi pięknie położonej opodal mostu nad rzeką i w ciągu zaledwie pięciu miesięcy postawili tu specjalnie dla nich zaprojektowany dom, składający się z trzech odrębnych mieszkań na górze połączonych wspólną powierzchnią wypoczynkową, czy jeśli ktoś woli pokojem dziennym lub salonem na dole, i wspólną kuchnią. Z przyzwyczajenia czy lenistwa założyli, że posiłki będą, jak dotąd, jedli wspólnie. Wspaniałe tło dla bryły domu stanowił piętrzący się tuż za rzeką las i ogromne topole od strony biegnącej przez Wioskę drogi. W tej pięknej okolicy postanowili osiąść, odcinając kupony od wciąż dochodowych, choć już niewymagających ich wysiłku biznesów. Z przeprowadzką wstrzymywali się do czasu, kiedy córka skończy studia, żeby nie musiała dojeżdżać do miasta na zajęcia.
Właśnie nastąpił ten czas.
Ostatnie rozdziały pracy magisterskiej nałożyły się na ostatnie prace wykończeniowe w domu, a okres oczekiwania na wyznaczony termin egzaminu zamiast na ugruntowanie wiedzy poświęcony został na wyposażanie wnętrz.
Pani Anna za punkt honoru postawiła sobie samodzielne zaprojektowanie kuchni, pozostawiając teściowej, córce i mężowi starania o całą resztę. Z łazienkami i garażem pan Marek nie miał najmniejszych kłopotów, zwłaszcza że w wyborze koniecznych akcesoriów towarzyszyła mu Zuzanna. Jednak pokoje, łącznie z sypialnią małżonków, niemal w każdym detalu zaprojektowała pragmatyczna Babcia, synowi zostawiając zadbanie o realizację jej wytycznych.
Swoją część domu (dwa „pokoiki” o łącznej powierzchni 35 metrów kwadratowych z niewielkim aneksem kuchennym i osobną łazienką) Zuzia urządziła „przypadkiem”. Przypadkiem złożyło się, że znajomi likwidowali mieszkanie po krewnych i mieli do wyrzucenia łóżko z kutym w secesyjne wzory wezgłowiem, sekretarzyk z milionem szuflad, toaletkę z wyblakłym lustrem i rozłożysty fotel. Choć ten ostatni wymagał pilnej i gruntownej interwencji tapicera, już na pierwszy rzut oka zapowiadał leniwe wieczory z książką i kotem na kolanach. Co prawda kota jeszcze nie było, ale przecież Zuza dopiero była na dorobku. Przyjdzie i na niego kolej. Staromodna szafa rzeźbiona w motywy roślinne również trafiła się Zuzi przypadkiem. Dziewczyna właśnie wybrała się do punktu handlu starzyzną w poszukiwaniu lampy, jeśli nie gotowej, to przynajmniej jakiegoś materiału na nią, kiedy okazało się, że komis jest zamknięty. Równie rozczarowany tym faktem okazał się posiadacz ogromnego mebla, przywiezionego specjalnie wypożyczoną na tę okazję furgonetką. Stali przed okratowanym drzwiami, bezskutecznie usiłując dojrzeć we wnętrzu jakiś ruch, mimo przyczepionej do kraty kartki z napisem „Poszłem do Banku. Dziś już nie czynne!”.
– Kurwa! – usłyszała Zuzanna za swoimi plecami i nie będąc pewna, czy to do niej, czy o niej, odwróciła się, by stwierdzić, że poziom jej rozczarowania jest niczym w porównaniu z wściekłością drugiego klienta.
– Umówiłem się z łachmytą na dziś, że weźmie ode mnie tę szafę – złorzeczył nieznajomy. – Zablokowałem we firmie samochód, a tu, kurw... Przepraszam panią, ale mnie nerw zżera... I co ja mam z tą landarą teraz zrobić?
– Może jutro pan spróbuje – nieśmiało zaproponowała Zuzka.
– A potem pojutrze i popojutrze i jeszcze po ilu pojutrach będę tak celował, zastanę – nie zastanę, hę? A to nie taborek, że se go wrzucę do bagażnika, tylko kawał szafy. Patrz pani. – I szerokim gestem otworzył pakę samochodu, żeby zademonstrować Zuzce imponujących rozmiarów mebel.
Zuzanka z ciekawością zajrzała do wnętrza furgonetki. Jej oczom ukazała się wspaniale zdobiona, choć bardzo zniszczona szafa, wprost idealnie pasująca do zgromadzonych wcześniej mebli. Oko błysnęło jej z pożądania, ale nie dała po sobie poznać.
– A ile by pan za nią chciał? – spytała, siląc się na obojętność.
– Jeśli ją tak będę woził wte i wewte, to więcej mnie transport będzie kosztował, niż ten krwiopijca mi za nią zapłaci.
– Bo jakby pan niedrogo wziął, to ja bym się mogła zastanowić.
– Staroć jeszcze w niezłym stanie jest, to tak ze stówkę bym wziął.
Zuzce aż ciśnienie podskoczyło na taką wiadomość.
– A jakby mi pan to jeszcze dowiózł do chałupy, to ile by tak w sumie...? – drążyła.
– Daleko ta pani chałupa?
– W Wiosce Małej, tuż z brzegu, zaraz przy moście.
– To musi być druga stówa, bo to kawał drogi jednak jest.
– Trochę drogo za ten transport – mruknęła, niby się targując Zuzanna, ale w obawie, że gość się wycofa z propozycji, czym prędzej dodała – no dobrze, niech będzie moja strata. Pan jedzie za mną.
Pojechał, podwiózł szafę pod same schody i jeszcze ją z Dominikiem i Kacprem od Bożymorskich, wyjątkowo trzeźwych o tej porze, wnieśli. Nieźle się przy tym naszarpali, bo mebel solidny, z litego drewna. Pomogło im trochę wyjęcie dolnych szuflad i trojga drzwi, w tym jednych ze rżniętym lustrem. W ferworze walki z ciężarem ułamali fragment gzymsiku, ale da się skleić. Bożymorscy dostali „na piwo”, przygodny nieznajomy zainkasował swoją dolę i wszyscy rozstali się zadowoleni.
Jeszcze na odchodne były właściciel mebla zatrzymał się przy furtce.
– Piękny dom – pochwalił. – Nie boicie się tu mieszkać?
– Że niby tak na uboczu i pod lasem? Mamy alarm – zlekceważyła Zuza.
– Ludzi to się tu nie trza bać. Swojskie chłopy, co najwyżej po pijaku drą gęby albo się między sobą poszturchają. Wy nietutejsi, to nie wiecie, a sąsiady pewno nie chciały straszyć... Bo ten wasz dom to na miejscu zielarek stoi. Tam bliżej drogi do niedawna były pozostałości ich komina. To przeklęte miejsce. I cała wieś przeklęta. Ale co ja tu będę siał popelinę po próżnicy. Pożyjecie, zobaczycie... Albo i nie. Bo na miastowych klątwa może nie zadziała. Szczęść Boże – dodał na pożegnanie i odpalił swoją furgonetkę.
Pan Marek oderwał się wreszcie od negocjacji z kominiarzem, który marudził z zatwierdzeniem domu do odbioru, ale po użyciu właściwych argumentów w postaci dodatkowego portretu Kazimierza Wielkiego w tonacji zgniłej zieleni złożył już ostatni ze wszystkich wymaganych podpisów. Gospodarz odprowadził kominiarza do furtki i wreszcie mógł sprawdzić, co tak bardzo zajmowało jego córkę i jej pomocników. Obrzucił krytycznym okiem to, na co Zuza patrzyła z czułością.
– Będzie trzeba przynajmniej dwa koła na renowację – orzekł.
– Że co proszę? – Zuzka myślała, że ojciec mówi o jakichś swoich potrzebach.
– Dwa tysiące potrzebujemy na renowację tej szafy, jeśli chcemy, żeby to było zrobione porządnie.
Zuza jak podcięta klapnęła na fotel, nie bacząc, że jeszcze nie został odkurzony, i nieprzytomnym wzrokiem wodziła między ojcem a szafą.
– Nie martw się, córuś – uspokoił tata. – Po odnowieniu jej wartość niewiele wzrośnie, ale nie kupiłaś jej jako lokaty kapitału, tylko będziesz w niej trzymała swoje majtki. Jeśli przyszłe wnuki nie będą po niej skakać, to jeszcze trochę wytrzyma.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------