Dziennik upadku - ebook
Dziennik upadku - ebook
Wbrew pozorom głupi żart na dziecięcym przyjęciu urodzinowym może odmienić czyjś los. Tego dnia solenizant João staje się ofiarą, ale to oprawca opowiada nam, jak potoczyło się dalsze życie obu chłopców po tym sądnym dniu. Na przykładzie swojego ocalałego z Auschwitz dziadka, powoli pogrążającego się w chorobie Alzheimera ojca oraz na podstawie własnych trudnych doświadczeń życiowych narrator tej opowieści snuje rozważania o sile pamięci, poczuciu sprawczości, kontroli nad własną egzystencją i o tym, co nas tak silnie łączy, choćby niewidzialną nitką, z rodziną.
Poczucie winy, ciągnące się za nami konsekwencje wydarzeń i decyzji z przeszłości, odpowiedzialność za siebie i bliskich – Michel Laub z niezwykłą delikatnością pokazuje nam przemyślenia wrażliwego człowieka w średnim wieku, który wie już, jakie błędy on sam popełnił.
W grudniu 2019 roku w São Paulo Laub powiedział mi: „Ta książka, złożona z trzech dzienników rodzinna opowieść, jest o tym, czego nie da się zapomnieć i przed czym nie da się uciec”.
– Michał Nogaś „Gazeta Wyborcza” / Radio Książki
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-958009-9-3 |
Rozmiar pliku: | 665 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KTÓRE WIEM O DZIADKU
1.
Dziadek nie lubił mówić o przeszłości. To w zasadzie nie powinno dziwić, przynajmniej w kwestii tego, co najważniejsze: że jest Żydem, że przypłynął do Brazylii na jednym z tych statków wiozących tłumy imigrantów, że jest człowiekiem, dla którego historia najwyraźniej dobiegła kresu, gdy miał dwadzieścia albo trzydzieści lat, albo czterdzieści, to nieistotne, i pozostały mu jedynie powracające wspomnienia, a te mogą być jeszcze gorszym więzieniem niż to, w którym się było.
2.
W zeszytach dziadka próżno szukać wzmianki o tej podróży. Nie wiem, gdzie wszedł na pokład, czy załatwił sobie jakiś dokument tożsamości przed wypłynięciem, czy miał pieniądze albo wskazówki co do tego, dokąd ma się udać w Brazylii. Nie wiem, ile dni trwał rejs, czy wiał wiatr, czy nad ranem rozpętał się sztorm, czy robiło mu różnicę, że statek pójdzie na dno i jego podróż zakończy się tak ironicznie w lodowatym ciemnym wirze, a on nie będzie miał żadnych szans na pozostanie w czyjejś pamięci poza statystyką – fakt, który podsumowałby jego biografię, pochłonąwszy wszelkie odniesienia do miejsca wychowywania, tego, gdzie chodził do szkoły, i wszystkie te sytuacje, które wydarzyły się między jego urodzeniem a dniem, kiedy wytatuowano mu numer na przedramieniu.
3.
Mnie także nie podoba się rozmawianie o tych sprawach. Jeśli jest coś, czego świat nie potrzebuje, to na pewno moich uwag na ten temat. Kino już się tym zajęło. Książki już to przetrawiły. Świadkowie już opowiedzieli wszystko w najdrobniejszych szczegółach, poza tym dysponujemy sześćdziesięcioma latami reportaży i esejów, i analizami pokoleń historyków i filozofów, którzy poświęcili życie na dorabianie przypisów do tego materiału, męczyli się po to, aby po raz kolejny przypomnieć opinię świata na ten temat, reakcje zwykłych ludzi na wspomnienie słowa „Auschwitz”, ani przez moment nie przyszłoby mi więc do głowy powtarzanie tych myśli, gdyby one w pewnym momencie życia nie okazały się zasadnicze w historii dziadka i w konsekwencji taty, i w konsekwencji mnie samego.
4.
Kilka miesięcy przed ukończeniem trzynastego roku życia pobierałem nauki, żeby przystąpić do bar micwy. Dwa razy w tygodniu szedłem do rabina. Było nas sześciu czy siedmiu uczniów i każdy z nas zabierał do domu taśmę z wyimkami z Tory odśpiewanymi i nagranymi przez niego. Na następnej lekcji musieliśmy wszystko znać na pamięć i do dziś jeszcze jestem w stanie zaintonować tę piętnasto- czy dwudziestominutową mantrę, nie znając znaczenia ani jednego słowa.
5.
Rabin żył z pensji wypłacanej przez synagogę i z datków rodzin. Zmarła mu żona, a on nie miał dzieci. Podczas lekcji popijał herbatę ze słodzikiem. Zaraz po rozpoczęciu brał jednego z uczniów, zwykle tego, który się nie przygotował w domu, i sadzał go obok siebie, i mówił z twarzą niemal przytkniętą do jego twarzy, i kazał mu raz za razem wyśpiewywać każdy wers, aż uczeń mylił się drugi albo trzeci raz, i rabin uderzał w stół i wrzeszczał, i groził, że nikt z nas nie będzie miał bar micwy.
6.
Rabin miał paznokcie jak łopaty i śmierdział octem. Jedyny w mieście prowadził te przygotowania i nierzadko przed wyjściem siedzieliśmy w kuchni i czekaliśmy, aż skończy rozmowę z naszymi rodzicami, podczas której oznajmiał, że jesteśmy niezainteresowani i niezdyscyplinowani, i bezmyślni, i agresywni, na koniec zaś przemowy prosił o jeszcze trochę pieniędzy. W tym czasie, też jak zwykle, jakiś uczeń – wiedząc, że rabin jest cukrzykiem, leżał już bowiem w szpitalu na tę chorobę, miał komplikacje i istniało niebezpieczeństwo, że trzeba mu będzie amputować nogę – ofiarowywał się, że przyniesie mu jeszcze herbaty, i zamiast słodzika wsypywał cukier do filiżanki.
7.
Właściwie wszyscy moi koledzy odbyli bar micwę. Ceremonię urządzano w sobotnie poranki. Obchodzący urodziny nosił talit i był wzywany, żeby modlić się wspólnie z dorosłymi. Później organizowano obiad albo kolację, zwykle w luksusowym hotelu, w którym dowcipni koledzy lubili smarować klamki pokojów pastą do butów. Innym psikusem było sikanie do szuflad z ręcznikami w łazience. Jeszcze innym, chociaż ten wydarzył się tylko raz, w chwili śpiewania Sto lat, a w tamtym roku zwykle podrzucano jubilata w górę trzynaście razy i podrzucający łapali go, gdy spadał, jak w strażacką siatkę – tego dnia jednak przy trzynastym podrzuceniu siatka się otworzyła i jubilat wyrżnął plecami o podłogę.
8.
Impreza, podczas której to się wydarzyło, nie odbywała się w luksusowym hotelu, ale w świetlicy, w budynku bez windy i portiera, ponieważ jubilat był stypendystą i synem konduktora autobusowego, którego widziano również, jak sprzedaje watę cukrową w parku. Jubilat nie zostawał w kozie, nigdy nie był na żadnym przyjęciu, nie brał udziału w bójkach w bibliotece ani nie było go pośród uczniów, którzy wsadzili nauczycielce do kieszeni kawał surowego mięsa, nie rozśmieszyło go też, gdy ktoś zostawił bombę za muszlą klozetową – worek z prochem i zamocowanym do niego papierosem, który spalił się i całość eksplodowała. Spadając, złamał sobie żebro, musiał leżeć w łóżku przez dwa miesiące, nosić gorset ortopedyczny przez następne pół roku i przez cały ten czas poddawać się fizjoterapii, a wszystko to już po tym, jak zawieziono go do szpitala i impreza została zakończona w atmosferze powszechnego wzburzenia, przynajmniej ze strony obecnych dorosłych, zaś jednym z tych, którzy powinni złapać podrzucanego kolegę, byłem ja.
9.
Szkoła żydowska, przynajmniej taka szkoła jak nasza – niektórzy są do niej odwożeni samochodem z kierowcą, inni przez lata są w niej wyśmiewani, jednemu codziennie pluje się do jedzenia, innego zamyka się w maszynowni na każdej przerwie, a kolega, który połamał się na urodzinach, wcześniej cierpiał z tego powodu, że w poprzednich latach w kółko zasypywano go w piasku – szkoła żydowska jest mniej więcej taka sama jak każda inna. Różnica polega na tym, że przez całe dzieciństwo słuchasz o antysemityzmie: są nauczyciele, którzy poświęcają się wyłącznie temu tematowi, wyjaśniają okropności popełnione przez nazistów, odnoszące się do okropności popełnionych przez Polaków, które były echem okropności popełnionych przez Rosjan, a do tego rachunku można było jeszcze doliczyć Arabów i muzułmanów, i chrześcijan, i kogo jeszcze trzeba – wszystkich, którzy tworzyli całą tę spiralę nienawiści powstałą z powodu zazdrości o inteligencję, siłę woli, kulturę i bogactwo osiągnięte przez Żydów mimo tych wszystkich przeszkód.
10.
W wieku trzynastu lat mieszkałem w domu z basenem i na lipcowe wakacje pojechałem do Disneylandu, gdzie jeździłem kosmiczną kolejką górską i widziałem piratów z Karaibów, i obejrzałem paradę, i sztuczne ognie, następnie odwiedziłem Epcot Center i widziałem delfiny w Sea World, i krokodyle w Cypress Gardens, i rwące strumienie w Busch Gardens, i lustra wampira w Mystery Fun House.
11.
W wieku trzynastu lat miałem: grę wideo, odtwarzacz wideo, półkę pełną książek i płyt, wrotki, mundur NASA, tabliczkę z napisem „zakaz parkowania” znalezioną na ulicy, rakietę tenisową, której nigdy nie użyłem, namiot, deskorolkę, koło ratunkowe, kostkę Rubika, kastet, mały scyzoryk.
12.
W wieku trzynastu lat nigdy nie miałem dziewczyny. Nigdy nie byłem poważnie chory. Nigdy nie widziałem, jak ktoś umiera albo ma poważny wypadek. W nocy po dniu, kiedy jubilat wyrżnął plecami o podłogę, śnił mi się jego ojciec, z wujkami i dziadkami, którzy byli na przyjęciu, z chrzestnym, który być może pomógł opłacić wydatki, a na imprezie były tylko tort czekoladowy i popcorn, i paszteciki z kurczaka, i tekturowe talerzyki.
13.
Wiele razy śnił mi się moment upadku, cisza, która zaległa na sekundę, może dwie, sześćdziesiąt osób na sali, a nikt nie pisnął ani słowem, jakby wszyscy czekali na krzyk kolegi, choćby jedno chrząknięcie, ale on leżał na podłodze z zamkniętymi oczyma, aż ktoś powiedział, żeby wszyscy się odsunęli, bo może on się połamał, scena, która ciągle ze mną była, aż on wrócił do szkoły i ledwie powłóczył nogami po korytarzach, w gorsecie pod mundurkiem, w chłodzie i upale, w słońcu i deszczu.
14.
Gdyby w tamtym czasie mnie zapytać, co zrobiło na mnie największe wrażenie: widok kolegi w takim stanie czy fakt, że mój dziadek przeszedł przez Auschwitz, a przez wrażenie rozumiem intensywne uczucie, jako coś namacalnego i obecnego, wspomnienie, które nie musi być przywoływane, by się pojawić – nie wahałbym się z odpowiedzią.
15.
Dziadek umarł, kiedy tata miał czternaście lat. Jego obraz, jaki posiadam, pochodzi z kilku fotografii, zawsze w tym samym ubraniu, zawsze ten sam ciemny garnitur i włosy, broda, i nie mam pojęcia, jaki był jego głos, i nie wiem nic o zębach, czy były białe, bo on na żadnym zdjęciu się nie uśmiecha.
16.
Nie znałem domu dziadka, ale kilka mebli stamtąd, fotel, okrągły stolik, oszklona drewniana witryna, stało w mieszkaniu, w którym później zamieszkała babcia. To mieszkanie bardziej pasowało wdowie, która niewiele wychodziła z domu, co najwyżej raz w tygodniu, żeby napić się herbaty u przyjaciółki, i trzymała się tego zwyczaju, dopóki przyjaciółka nie trafiła do domu starców, gdzie spędziła kolejnych pięć czy dziesięć lat, i w tym okresie złamała sobie nogę, a potem biodro, i miała przynajmniej trzy zapalenia płuc i zawał, i wylew, a później umarła.
17.
Któregoś razu poszedłem z babcią do tego domu starców. Był usytuowany na przedmieściach. Pokoje pachniały eukaliptusem, a budynek otaczała zieleń, wśród której tu i ówdzie stały ławki i pyszniły się rabatki z kwiatami, i widzieliśmy stamtąd pielęgniarki i krewnych pensjonariuszy, tego czy innego funkcjonariusza w mundurze, czasem jakiegoś mężczyznę na zmotoryzowanym wózku i z butlą tlenową. Babcia z koleżanką rozmawiały o oglądanych telenowelach, o przemocy opisywanej w gazetach, o coraz bardziej prostacko zachowujących się ludziach na ulicy, o coraz dłuższych zimnych dniach, i w żadnej chwili rozmowy ani w ogóle w żadnej rozmowie, którą odbyłem z babcią aż do jej śmierci, mniej więcej takiej samej jak przyjaciółki z domu starców, z tą różnicą, że u niej po drodze nie było zawału, jej wylew zaś okazał się śmiertelny, co zaoszczędziło wszystkim oglądania jej w łóżku przez całą wieczność, kiedy człowiek nie mówi i się nie rusza – w żadnej chwili swojego życia babcia nie wspomniała dziadka.
18.
To znaczy czasem mówiła rzeczy oczywiste, że dziadek był milczkiem, że spał w piżamie z długim rękawem aż do lata, że na początku małżeństwa miał zwyczaj gimnastykować się z rana przez piętnaście minut zaraz po obudzeniu i pewnego razu spadł z drabiny, po której wchodził na strych, i mógłbym ciągnąć tę listę, aż wymienię dwadzieścia albo trzydzieści elementów, jeśli jest ich za mało, ale w żadnej chwili przez te wszystkie lata ona nie opowiedziała mi o nim tego, co najważniejsze.
19.
Przez ostatnie lata życia dziadek spędzał całe dnie w gabinecie. Dopiero po śmierci odkryto, co tam robił. Znaleźliśmy mnóstwo zapisanych maczkiem zeszytów, a kiedy przeczytałem ten materiał, wreszcie zrozumiałem, przez co przeszedł. Wtedy dopiero to doświadczenie okazało się dla mnie nie tylko historyczne, nie tylko zbiorowe, odnoszące się do abstrakcyjnej moralności, w znaczeniu, że Auschwitz zmieniło się w swoistą markę, w którą człowiek wierzy z całych sił swojego wykształcenia, swoich lektur, wszystkich swoich dyskusji, które słyszał już na ten temat, z pozycji, na których się okopał i bronił z samozaparciem, z potępień, które już gwałtownie wygłosił, jednak ani przez chwilę nie czuje, że to coś należy do niego.
20.
Gdybym miał opowiedzieć o czymś własnym, zacząłbym od historii z kolegą, który upadł na swoich urodzinach. Jak pojawił się w szkole kilka miesięcy później. Jak zdobyłem się na odwagę, żeby do niego podejść, jedno pytanie, kiedy obaj staliśmy w holu, czekając na następną lekcję, jakiś komentarz o klasówce w następnym tygodniu albo o marynarce nauczyciela, która zawsze jest zasypana łupieżem, i sposób, w jaki on odpowiedział na moją uwagę, jakby to była zwyczajna rozmowa i jakbyśmy obaj mogli zapomnieć, że on jest w gorsecie i za każdym razem, kiedy wstaje, wszyscy jakby się przyglądają, czy on chodzi inaczej, jeden krok nieco wyższy niż drugi, rytmem odrobinę nieregularnym, jaki na zawsze będzie towarzyszyć jemu i tym, którzy byli na tamtym przyjęciu.
21.
Kolega miał na imię João i w miarę jak się do siebie zbliżaliśmy, odkryłem, że: a. jego ojciec sprzedaje watę cukrową w parku, bo pensja konduktora autobusu nie wystarcza; b. jego ojciec sam wychowywał syna, bo matka João zmarła przed czterdziestką; c. po śmierci matki jego ojciec nigdy więcej się nie ożenił ani nie miał dzieci, ani narzeczonej.
22.
O João dowiedziałem się, że: a. nigdy nie opowiedział ojcu, że codziennie zakopywano go w piasku; b. zawsze mu powtarzał, że nie umawiał się z żadnym kolegą po lekcjach, bo woli się uczyć; c. nigdy nie zdradził, że bycie jedynym nie-Żydem w szkole, gojem, jest problemem.
23.
Absolwenci mojej szkoły tradycyjnie bez problemów dostawali się na studia na najlepszych uczelniach w kraju – wychodzili stamtąd przyszli odnoszący sukcesy przemysłowcy, inżynierowie, adwokaci. Ojciec João uznał, że warto się wysilić i zapisać syna do tak drogiej i prestiżowej szkoły: istniał program stypendialny i jego syn uzyskał osiemdziesiąt procent zniżki miesięcznego czesnego. Mimo wszystko musiał bardzo mocno się napocić, żeby zapłacić resztę, do tego mundurek, materiały do nauki, transport.
24.
Ojciec João postanowił uczcić trzynaste urodziny syna, ponieważ rodzina nigdy przedtem nie wyprawiła mu żadnego przyjęcia. Pomijając urodziny dziecka, zwykle zapraszali krewnych do siebie na piwo i normalnie João nikogo nie przyprowadzał do domu, poza kuzynem i jednym chłopakiem z bloku, cztery lata młodszym. Skoro jednak João był w szkole żydowskiej, gdzie wszyscy wyprawiali bar micwę w wieku trzynastu lat i na każdym przyjęciu jubilata podrzucano trzynaście razy, co było swego rodzaju rytuałem przejścia jubilata do świata dorosłych, kiedy on się staje – jak to się mówi po hebrajsku i od tego wzięła nazwę sama uroczystość – „synem przykazania”, z tych wszystkich powodów ojciec przekonał syna, żeby zaprosił całą klasę do świetlicy budynku, w którym mieszkał jego szwagier.
25.
Dowiedziałem się tego kilka miesięcy później, kiedy już bywałem u nich w domu. Mieszkanie znajdowało się w budynku jeszcze skromniejszym niż ten szwagra, było miejscem, gdzie farba łuszczyła się na ścianach, z kablami na wierzchu, a tego dnia przyszedłem po południu i João nie było w domu. Poszedł zapłacić jakiś rachunek albo na pocztę, albo do notariusza, gdzie dorabiał, żeby wspomóc budżet domowy, przyjął mnie jego ojciec i dał mi szklankę soku. Usiedliśmy przed telewizorem, w którym leciały właśnie lokalne wiadomości. Siedzieliśmy tak przez jakiś czas w zupełnym milczeniu, bo do tamtego dnia nie wymieniłem z nim więcej niż pięć słów, gdy więc cisza stała się jeszcze bardziej niezręczna, a telenowela jeszcze nudniejsza, i już niemal zapadła noc, a jego syn ciągle nie wracał, on zaczął mnie wypytywać – o szkołę, o tatę, o dziadka.
26.
Ojciec João słuchał mnie z włączonym telewizorem, jakby nic z tych rzeczy go nie interesowało, ponieważ przez cały czas patrzył przed siebie, a w przerwach zmieniał kanał. Przy jednej z tych zmian rzucił komentarz na temat programu z widownią, w którym widzowie mieli prosić o pieniądze, ludzie szczerbaci, ślepi, głusi, poranieni i poparzeni, i tata João powiedział, że to absurdalne, by pokazywać takich ludzi. „Co za absurd! Co oni wyczyniają z tymi ludźmi? Co za absurd, że rząd się tym nie zajmuje. Mam dosyć życia w tym pierdolonym kraju! Nie sądzisz, że to pierdolony kraj? Że to, co się tu robi, to wszystko gówno? Że mieszkają tu same chuje?” Wtedy wstał i wyłączył telewizję, i zaczął opowiadać o sobie i o synu, i o życiu, aż zapytał z tą samą złością, patrząc mi w oczy, jakby czekał na tę chwilę od zawsze, czy nie wstydzę się tego, co się wydarzyło na urodzinach João.
27.
W szkole takiej jak moja tych niewielu uczniów, którzy nie byli Żydami, cieszyło się nawet niejakimi przywilejami. Na przykład nie musieli chodzić na lekcje hebrajskiego. Albo na kulturę hebrajską. W tygodnie poprzedzające święta religijne byli zwalniani z uczenia się typowych pieśni, modlitw i tańca, i choreografii, i z uczestnictwa w szabacie, i z chodzenia do synagogi i domu spokojnej starości, i z ozdabiania kołyski Mojżesza przy dźwiękach hymnu Izraela, nie mówiąc już o obozach tak zwanego syjonistycznego ruchu młodzieżowego.
28.
Na obozach dzielono nas na grupy, każda pozostawała pod opieką starszego wychowawcy i część dnia była poświęcona na zwykłe zajęcia, obiad, piłkę nożną, zbiorowe uściski wzmacniające jedność grupy, konkursy sprawnościowe z talkiem i jajkami. Zabieraliśmy z sobą namioty, repelenty, prowiant, manierki, i pamiętam, że ukryłem wszystko, co mogło zostać ukradzione pod moją nieobecność: tabliczkę czekolady na dnie worka z brudnymi ubraniami, a ładowarkę do baterii pośród pokrzyw.
29.
Nocą dzielono nas na dwie grupy, gra nosiła nazwę „atak na flagę”, jedni siedzieli ukryci w zaroślach, a drudzy zajmowali się obroną obozu, i nad ranem na łące formowaliśmy plutony, które powtarzały strategie patroli, z busolą i kolumną, biegami i ze wspinaczką – była to symulacja tego, co usłyszeliśmy na wykładach, gdzie wychowawcy mówili o wojnie sześciodniowej, wojnie o niepodległość, o wojnie Jom Kippur, wojnie libańskiej.
30.
Byli jeszcze inni nie-Żydzi w szkole, ale żaden nie był taki jak João. Któregoś razu jeden z nich złapał kolegę i wlókł go przez czterdzieści metrów i wyciągnął mu prawą rękę, i kilka razy uderzył go po palcach żelaznymi drzwiami, a kiedy kolega zwijał się z bólu, chwycił go za lewą rękę i zrobił to samo. João był inny: kolega kazał mu stać i on stał. Kolega odrzucał kanapkę João i on po nią szedł. Kolega trzymał João i zmuszał go do zjedzenia tej kanapki kęs za kęsem, a na twarzy João nie było nic – żadnego bólu, żadnej prośby, żadnego wyrazu.
31.
Kiedy ojciec João zapytał, czy się nie wstydzę tego, co się wydarzyło na przyjęciu, mogłem opisać tę scenę. Mogłem powiedzieć coś więcej niż tylko to, czego on oczekiwał, opowiedzieć o tym, jak przeprosiłem João, kiedy on wrócił do szkoły. Zamiast opowiedzieć, jak się dowiadywałem, czy João wydobrzeje, czy będzie normalnie chodził i będzie miał takie samo życie, co wcześniej, i jak ta wiedza uczyniła naszą rozmowę łatwiejszą, jakby prośba o wybaczenie w jednej chwili wymazała to, co się wydarzyło po upadku – on wyciągnięty na podłodze na oczach swoich krewnych, nie mógł złapać tchu, bo uderzył plecami o podłogę, on w karetce i na pogotowiu, i w szpitalu, gdzie nie odwiedził go żaden kolega, i następne dwa miesiące w domu, gdzie również nie pojawił się żaden z nas, i wrócił do szkoły, a żaden z nas do niego nie podszedł, aż do dnia, kiedy zebrałem się na odwagę – zamiast tego wszystkiego mogłem mu opowiedzieć, jak to jest patrzeć na João jedzącego kanapkę przed szkolnym prześladowcą, gdy kończy ostatni kęs, i jak znowu jest bity przez tego chłopaka, za drzewem w rogu dziedzińca, otoczony grupką codziennie śpiewającą tę samą piosenkę.
32.
Piosenka zaczynała się tak: „Żryj piach! Żryj piach!”. To był niejako rytuał, zachęta, podczas gdy João odwracał głowę i starał się unikać ciosów, aż nie mógł nie otworzyć ust – smak gorący i szorstki, podeszwa trampka na twarzy – i dopiero wtedy prześladowca męczył się i krzyki cichły, i João był zostawiany w spokoju, aż wstawał sam, jeszcze czerwony na twarzy, i poprawiał ubranie, i znowu łapał tornister, i znowu wchodził po schodach jak urzędnik państwowy – tak był brudny i słaby, i godny pogardy.
33.
Nic z tego nie przeszkodziło, żeby pojawił się z zaproszeniami na urodziny. Na ceremonię bar micwy zaproszenia zamawiano w drukarni, były na składanym kartoniku, ze wstążką i złotą kaligrafią, z nazwiskiem rodziców jubilata, numerem telefonu, żeby potwierdzić obecność, adresem, pod który można dostarczyć prezenty. Te João były domowej roboty, na zwykłym papierze, włożone w koperty z brystolu, napisane flamastrami. Wręczył je w milczeniu, przechodząc od ławki do ławki, z dwutygodniowym wyprzedzeniem, zaproszona została cała siódma klasa.
34.
Tamtej soboty obudziłem się wcześnie. Ubrałem się, poczłapałem do lodówki, a następnie spędziłem poranek w swoim pokoju. Lubiłem oglądać telewizję w taki sposób – zamknięte okno balkonowe, łóżko jeszcze rozgrzebane i okruchy chleba na prześcieradle – aż ktoś zastukał do drzwi, była już bowiem za kwadrans pierwsza, a resztę dnia wypełniły: obiad u babci, zakupy z mamą, ona pytała, czy kolega, który ma urodziny, woli szorty czy tornister, teczkę czy koszulkę, czy lubi muzykę i ucieszy się z vouchera na płytę, a ja odpowiadałem i czekałem, aż ona zapłaci i sprzedawca zapakuje prezent, żebyśmy jeszcze poszli do salonu gier, gdzie zagrałem w wyścig samochodowy i snookera elektronicznego.
35.
Gdy przyszedłem na przyjęcie, złożyłem João życzenia. Wręczyłem mu prezent. Możliwe, że przywitałem się z jego ojcem, jakimś najbliżej stojącym krewnym, i możliwe, że cieszyłem się przyjęciem, jak wszyscy pozostali zaproszeni, że nawet się bawiłem, ani przez chwilę się nie denerwowałem, pięciu kolegów wybranych, by stworzyć sieć strażacką, z którymi ja też się przywitałem po przyjściu, z którymi też normalnie rozmawiałem, my wszyscy ubrani i przećwiczeni, i zebrani w oczekiwaniu na tort i śpiewanie Sto lat.
36.
Nie wiem, czy wziąłem w tym udział podpuszczony przez pozostałych kolegów, i łatwo byłoby w tej chwili właśnie ich winić za wszystko, czy ja sam w pewnej chwili byłem aktywny w tej historii, czy w poprzedzające dni wpadłem na jakiś pomysł, czy zrobiłem jakąś sugestię, czy w jakiś sposób byłem niezbędny, żeby wszystko wyszło, jak zaplanowano, my chórem w wersji finalnej: Niech żyje nam, zanim do niego podeszliśmy, po jednym na nogę, po jednym na rękę, ja trzymałem szyję, bo to najwrażliwsza część ciała.
37.
Nie wiem, czy zrobiłem to tylko dlatego, że małpowałem kolegów, João został podrzucony do góry raz, dwa razy, ja go podtrzymywałem, aż za trzynastym razem, kiedy jeszcze się wznosił, cofnąłem ręce i zrobiłem krok w tył, i patrzyłem, jak João zatrzymuje się w powietrzu i zaczyna spadać, czy może było odwrotnie? Czy właściwie to mnie wcześniej przyszedł do głowy ten pomysł, czy ja coś powiedziałem albo przyjąłem jakąś postawę, stając przed kimś, ktokolwiek to mógł być, niezależnie od okoliczności i usprawiedliwień, bo w końcu to może oni też małpowali mnie?
38.
Bo oczywiście ja też używałem tych słów, tych samych, które doprowadziły do chwili, gdy on uderzył karkiem o podłogę, i zaraz zobaczyłem kolegów w te pędy umykających, dziesięć kroków na korytarz i do wyjścia, i na ulicę, i nagle biegniesz za róg, nie oglądasz się za siebie i nie myślisz, że wystarczyło tylko wyciągnąć rękę, tylko zamortyzować uderzenie i João wstałby, a ja nigdy więcej nie widziałbym w nim konsekwencji wszystkiego, co robiłem wiele razy przez długi czas, aż dotarłem do tamtej chwili – szkoła, dziedziniec, schody i podwórko, i murek, na którym siadywał João, żeby zjeść drugie śniadanie, kanapka odrzucona daleko, i João zakopany, i ja dawałem się ponieść zbiorowym emocjom razem z innymi, powtarzałem wersy, rytm, wszyscy razem i w jednym rytmie, piosenkę, którą śpiewasz, bo tylko to potrafisz zrobić w wieku trzynastu lat: „Żryj piach, żryj piach, goju, skurwysynie!”.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Dziennik upadku to dwudziesta ósma książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryca – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros