Dziewczyna z Paryża - ebook
Dziewczyna z Paryża - ebook
Czy miłość i piękno przetrwają czas okupacji?
Paryż, rok 1939. Miasto Świateł ogarnia mrok. Dla Sandrine Paquet wojna zmieniła wszystko. Jej mąż zaginął na froncie, a szczęśliwe, pełne blasku życie stało się jedynie mglistym wspomnieniem. Tymczasem z polecenia nazistów Sandrine kataloguje dzieła sztuki kradzione żydowskim rodzinom, w tajemnicy przekazując informacje na ich temat francuskiemu ruchowi oporu. Pewnego dnia otrzymuje skrzynkę zawierającą suknię Chanel z zagadkową wiadomością…
Lila de Laurent, krawcowa dotychczas pracująca w domu mody Chanel, z dnia na dzień traci pracę – firma zamyka się w chwili, gdy do Paryża wkraczają Niemcy. Szykowne bale, praca u słynnej projektantki, uczucie do René Touliarda zastępują wojenna rzeczywistość, codzienna walka o przetrwanie i świadomość, że dawny ukochany kolaboruje z wrogiem. Wkrótce pod pretekstem szycia kreacji dla żon i kochanek niemieckich żołnierzy krawcowa zbiera informacje, które mogą zaważyć na losach Francji.
Czy Sandrine i Christian się odnajdą? Czy Lila przeżyje? Czy odkryje, co ukrywa René? Czy dawni kochankowie odzyskają utraconą miłość?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6457-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W ponadczasowym stylu Chanel, Ricci i Diora Kristy Cambron tworzy kolejne arcydzieło. To poruszający romans i fascynująca historia oporu mieszkańców okupowanego miasta wobec okrucieństwa nazistów. Czytelników z pewnością uwiedzie opowieść o odwiecznej walce, w której dobro zwycięża zło. _Très magnifique_.
J’Nell Ciesielski, autorka powieści _The Socialite_
Kristy Cambron po mistrzowsku łączy historyczne szczegóły i barwną narrację, co widać na każdej stronie jej najnowszej powieści. To fantastyczna mieszanka zręcznie skonstruowanych, zapadających w pamięć postaci, sugestywnego pisarstwa i okrucieństwa wojny, która przenosi czytelnika do ponurych czasów okupacji Miasta Świateł. Brawo!
Susan Meissner, autorka bestsellerowej powieści _The Nature of Fragile Things_
Sugestywne opisy Paryża i wstrząsający realizm życia pod niemiecką okupacją w nowej powieści Kristy Cambron zachwycą każdego czytelnika. Autorka zręcznie łączy wiele wątków i płaszczyzn czasowych w historię równie romantyczną, wyrafinowaną i piękną jak suknia od Chanel. Siła i odwaga dwóch głównych bohaterek, Lili i Sandrine, są dla nas natchnieniem, by żyć jak one. _Très magnifique!_
Sarah Sundin, autorka bestsellerowej książki _When Twilight Breaks_ oraz serii _The Sunrise at Normandy_
Misternie utkana opowieść o życiu dwóch kobiet, których ścieżki przecinają się podczas okupacji. W Paryżu z książki Cambron znajdujemy oszałamiający świat projektantów mody, zdradę i okrucieństwo wojny. Opisane z pietyzmem Miasto Świateł staje się areną zmagań o zachowanie wiary i nadziei w starciu z barbarzyństwem nazistów. Pomimo wszechogarniającej ciemności książka zabiera czytelnika w romantyczną podróż po stolicy Francji, która – choć zniszczona – zachwyca ponadczasowym pięknem.
Rachel McMillan, autorka _The Lond on Restoration_ i _The Mozart Code_
Cambron wznosi się na wyżyny intrygującą i znakomicie napisaną powieścią o miłości i zwycięstwie. Dzięki bogactwu historycznych szczegółów splecionych z fikcyjnymi wydarzeniami bohaterowie ożywają i wciągają czytelnika w swoją grę. Łatwo wyobrazić sobie, że jest się Lilą albo Amélie. Nowa powieść Kristy Cambron to książka, której nie da się łatwo zapomnieć.
Rachel Hauck, autorka bestsellerów „New York Timesa”
Zachwycająca. Kunsztowna jak suknie tytułowej bohaterki. Łączy wątki z życia dwóch kobiet walczących z mrokiem, który próbuje przejąć Miasto Świateł. W swojej nowej powieści Kristy Cambron proponuje czytelnikom nowe, świeże spojrzenie na – wydawałoby się – stary jak świat temat wojny. Starannie pozszywane słowa stworzyły fascynującą, mistrzowską powieść historyczną. To Cambron w najlepszym wydaniu. Świetne przypomnienie, że dobro zawsze zwycięża. Lektura obowiązkowa.
Jocelyn Green, zdobywczyni The Christy Award, autorka _Shadows of the White City_ROZDZIAŁ 1
_Rozejrzyjcie się między narodami i zobaczcie!_
_Zadziwcie się i zdumiejcie!_
_Bowiem za waszych dni spełni się dzieło –_
_nie uwierzylibyście, gdyby wam to opowiadano._
– Księga Habakuka 1,5
Nowa Biblia Gdańska
_31 grudnia 1943 roku_
_Forêt de Meudon
Meudon, Francja_
Jeśli ją schwytają, zginie.
Samotne płatki śniegu spadały cicho z nieba, sprawiając, że okolica wydawała się bardziej pusta i przerażająca niż wyludnione ulice Paryża. Światła latarek kołysały się za jej plecami, wydobywając z mroku sylwetki nagich drzew. Zarośla, przez które się przedzierała, rozdzierały rąbki jej kremowej sukni, zmieniając jedwab w mokre strzępy. Szczekanie psów odbijało się echem w oddali, zagłuszając łomot jej serca, gdy z trudem brnęła przez zaspy.
Jeśli złapią ją policjanci z Vichy, bez wahania wydadzą ją w ręce esesmanów. A naziści nie okażą litości. Nie będą dochodzić, dlaczego stylistka „Vogue’a” wałęsa się w sylwestrową noc po Forêt de Meudon. Zresztą rana od kuli w jej boku i pistolet w kieszeni powiedzą im o Lili de Laurent wszystko.
Rękawiczka na dłoni, którą przyciskała do zranionego ciała, przesiąkła krwią. To znak, że musi się spieszyć. Czerwone krople znaczyły gabardynę płaszcza w kolorze kości słoniowej, przekreślając nadzieje na to, że zdoła ukryć postrzał.
_– Il faut que je file!_ Biegnij szybciej! – napominała się cicho przez zaciśnięte zęby.
Bolał ją każdy oddech i każdy, nawet najdrobniejszy ruch, ale musiała brnąć dalej. W lesie roiło się od Niemców. Chwilami miała wrażenie, że jest ich więcej niż drzew. Wiedziała też, że _maquis_ krążą wokół Paryża, a to oznaczało, że na nich również musi uważać. Żaden z partyzantów nie gwarantował jej bezpieczeństwa, nawet wśród swoich. Zginie, jeśli znajdzie ją ktokolwiek – nieważne czy Niemiec, czy Francuz.
Zanim Lila wymknęła się wieczorem z hotelu Ritz, jej przyjaciółka Violetta chwyciła ją mocno za łokieć.
– Las Meudon to twoja jedyna szansa – powiedziała po raz kolejny. – Ale uważaj, nie będzie łatwo. Przebierz się i obetnij włosy. Jeśli Niemcy się dowiedzą, że uciekłaś, roześlą po kraju twoje zdjęcie. To z okładki, w wieczorowej sukni, z kasztanowymi lokami spływającymi po plecach. Zapomnij, że tak wyglądałaś. Jeśli chcesz żyć, tamta dziewczyna musi umrzeć.
Niestety w tej kwestii Lila zawiodła. Nie zdążyła zdjąć jedwabnej sukni, nie zauważyła, że rozplątany kok opadał długimi puklami na ramiona. Dlatego unikała dróg, niebezpiecznych także z powodu min, i brnęła przez śnieg i las wzdłuż strzeżonej przez Niemców linii kolejowej.
Dotarła do ścieżki, która skręcała łagodnym łukiem i prowadziła pod górę. W oddali ukazała się brama _château_.
Imponujące, obrośnięte jeżynami kamienne słupy, podtrzymujące kutą żelazną bramę, wyglądały niczym upiorni strażnicy strzegący wejścia. Błotnistą drogę znaczyły ślady opon. Zza drzew sączyła się złocista poświata bijąca od świec ustawionych na parapetach w oknach pałacu. Chybotliwe płomienie połyskiwały w oprawionych ołowiem szybach i wydobywały z mroku zdobienia portyku. Na okrągłym podjeździe tłoczyły się auta, niektóre przysypane śniegiem. Co jakiś czas za oknem przesuwały się cienie elegancko ubranych gości trzymających w dłoniach smukłe kieliszki do szampana.
Lila przywarła plecami do pnia sosny, próbując wyrównać oddech. Jej lekkie pantofelki zapadły się w zmrożonych igłach; stopy przeszył chłód.
Wielki księżyc w pełni wisiał nad jej głową. Dochodziła północ.
Nawet kolejna godzina marszu przez mroźny las nie skłoniłaby Lili do zatrzymania się w pałacu. W obecnych czasach wystawne przyjęcia widywało się jedynie w _château_ przejętych przez nazistów albo należących do tych, którzy kolaborowali z reżimem Vichy. Jednak krew sącząca się z rany nie pozostawiała jej wyboru. Jeśli szybko nie znajdzie schronienia, padnie z bólu na kolana i umrze, nim nastanie świt, nawet gdy do tego czasu nie znajdą jej Niemcy.
Miała dwie możliwości: uciekać dalej i skonać albo zatrzymać się, podjąć ryzyko i prosić Boga o miłosierdzie.
Pałac był duży, a to oznaczało, że prawdopodobnie ma z tyłu wejście dla służby. Może Lila znajdzie przy nim jakąś przybudówkę albo – jeśli los się do niej uśmiechnie – spiżarnię i jakoś przetrwa w niej do rana. Kilka godzin snu w miejscu osłoniętym od lodowatego wiatru… Cień nadziei, że napełni żołądek… Niby niewiele, a jednak to mogłoby uratować ją od śmierci.
Lila podjęła decyzję. Starannie unikając plam światła, przemknęła wzdłuż krawędzi lasu na tyły budynku. Trzymając rękę na broni, rozglądała się uważnie, by nie wpaść w łapy patrolu. Ominęła wybrukowaną ścieżkę prowadzącą do wejścia i ukryła się za stertą cegieł tuż przy wozie z połamanym kołem.
Śnieg sypał w najlepsze, osiadając na krytym gontem zadaszeniu i przed progiem ciężkich dębowych drzwi oświetlonych blaskiem kinkietu. Poznaczona plamami rdzy srebrzysta furgonetka stała na jałowym biegu tuż obok wejścia. Tylne drzwi były uchylone. Silnik mruczał miarowo, a z rury wydechowej unosił się obłoczek spalin, przywodzący na myśl dym sączący się leniwie z papierosów. Namalowany na boku znak firmowy obłaził, ale dało się odczytać napis.
BOULANGERIE
29 Boulevard Rouget de Lisle
Montreuil, Versailles
– Dzięki ci, Boże – szepnęła Lila, z ulgą przymykając powieki i przyciskając czoło do drewnianej belki wozu. Wzięła głęboki oddech. To była jej szansa. – Montreuil… To tylko dwa kilometry stąd.
Jeśli jej się uda, stamtąd dostanie się do Wersalu, odnajdzie kontakt i przekaże, co trzeba. A potem… Cóż, o tym jeszcze nie myślała.
– _Allons-y!_
Niespodziewany okrzyk sprawił, że się skuliła, a potem jeszcze raz ostrożnie wyjrzała z kryjówki.
Mężczyzna w wełnianych spodniach, rozpiętej kamizelce i białej koszuli z rękawami podwiniętymi nad łokcie, nie przejmując się szczypiącym mrozem, zeskoczył z paki furgonetki i pomaszerował w stronę wejścia dla służby, trzymając w dłoniach skrzynkę. Popchnął dębowe drzwi z taką mocą, że omal nie wyrwał ich z zawiasów. Otworzyły się szeroko, uderzając z hukiem o kamienną ścianę sieni.
– _Allons-y!_ Jedziemy! – Lila znów usłyszała ponaglający okrzyk mężczyzny, który zniknął wewnątrz.
Rozejrzała się czujnie po opustoszałym dziedzińcu. Za kierownicą furgonetki nie było nikogo. Przez uchylone drzwi renaulta dostrzegła więcej skrzynek i zamocowane wzdłuż ścianek regały. Starczy miejsca, żeby się ukryć. Gdy znajdzie się w środku, zwalczy jakoś senność i dojedzie do Montreuil. Tam wymknie się niepostrzeżenie i czmychnie dalej. Tym, jak to zrobi i czy kierowca nie okaże się przypadkiem jej wrogiem, postanowiła się na razie nie przejmować. Pomyśli o tym, gdy nadejdzie czas. Teraz miała inne zmartwienia.
Z nadzieją, że wśród licznych śladów przed wejściem nikt nie dostrzeże kolejnych, Lila przemknęła na tył auta, rozejrzała się raz jeszcze i szybko wspięła na pakę. Przywarła plecami do jednej z metalowych ścianek i osunęła się cicho na podłogę, chowając się za skrzynią pełną bagietek i okrągłych bochenków świeżego chleba. Była niemal bezbronna, jeśli nie liczyć małego pistoletu, który ciążył jej w kieszeni. W akcie desperacji zdarła z dłoni rękawiczkę i zacisnęła zakrwawione palce na jego rękojeści, ukrywając go pod klapą płaszcza.
– Zawsze się przez ciebie spóźniamy. – Dobiegło ją zrzędliwe utyskiwanie mężczyzny, ledwo słyszalne ponad mruczeniem odpalonego silnika furgonetki. Wyszedł z pałacu sam, trzymając przed sobą dwie ustawione jedna na drugiej puste skrzynki. Pewnie zakładał, że towarzysz, którego łajał, idzie tuż za nim, choć tak nie było.
W świetle padającym przez drzwi widziała go wyraźnie. Był wysoki i dość mocno zbudowany. Ciemne włosy wyglądały, jakby próbował starannie je ułożyć, ale zimowy wiatr zniweczył jego wysiłki. Mamrocząc pod nosem, podszedł do auta i wsunął skrzynki na metalową podłogę paki. Położył ręce na drzwiach, by je zatrzasnąć, i nagle znieruchomiał.
Lila wstrzymała oddech.
Modliła się w duchu, żeby jasny jedwab jej sukni nie zamigotał w przypadkowym błysku światła i nie zdradził jej kryjówki. Jednak jej nadzieje okazały się płonne. Mężczyzna, zerkając podejrzliwie, przesunął skrzynki i uniósł nogę, próbując wskoczyć do środka.
Ze stanowczością, która zaskoczyła nawet ją, Lila uniosła pistolet na wysokość ramienia, celując prosto w pierś mężczyzny.
– _Arrêtez!_ Stój! – krzyknęła. Starała się wyglądać pewnie, ale nagły ból sprawił, że ręka jej zadrżała. Opuściła broń na wysokość talii, opierając na niej łokieć. – _Arrêtez…_ – powtórzyła ciszej, mając nadzieję, że jej głos nadal brzmi stanowczo.
Mężczyzna uniósł ręce. Powoli opuścił nogę, stawiając ją na ziemi. Z jego ust wydobył się obłoczek pary, gdy powiedział:
– _D’accord!_ Spokojnie. Nic ci nie zrobię.
Z trudem stłumiła uśmiech. Zapewnia ją, że jest bezpieczna, choć to ona do niego mierzy? Jednak to, że się cofnął, wzięła za dobrą monetę.
– Czego pani chce?
Lila nie mogła zebrać myśli. Być może sprawił to szok spowodowany wielogodzinną ucieczką ulicami Paryża, a potem wyczerpujący marsz przez las w strachu przed depczącą jej po piętach pogonią. Poczuła ścisk w gardle, a zawodny umysł zaczął płatać jej figle. Nie wiedzieć czemu zwodniczo miękki głos mężczyzny przywołał z jej pamięci kogoś, kto odszedł dawno temu.
– _Bien_. Niech pani bierze, co chce. – Właściciel auta pochylił się ku niej nad skrzynką pełną bochenków. W świetle księżyca dostrzegła jego twarz. – Niech pani weźmie chleb i ucieka. Nie chcę kłopotów.
Lila spojrzała wprost w jego oczy. Jasny błękit tęczówek przywołał nową falę wspomnień. Trochę się postarzał i pewnie stracił parę kilogramów. Zapuścił zarost i zamiast wytwornego smokingu miał na sobie przybrudzoną koszulę, ale i tak go rozpoznała. Nie spodziewała się go tutaj, w lesie Meudon, na tyłach pałacu, w drzwiach starej furgonetki do rozwożenia chleba, jednak wzrok nie mógł jej mylić. Nie miała cienia wątpliwości.
– To ty – wyszeptała zbielałymi wargami, osuwając się ciężko na kolana.
René Touliard drgnął, gdy się pochyliła i światło padło wprost na jej twarz, ale nie odwrócił wzroku. Trwając wciąż w obronnej pozie z rękami uniesionymi na wysokość głowy, patrzył jej prosto w oczy. Zagubione płatki śniegu wirowały cicho między nimi.
– Tak… To ja.
– Myślałam, że nie żyjesz.
– Myliłaś się. Jak widzisz, mam się całkiem nieźle. – Zawiesił głos i zerknął na broń. Zmarszczył brwi, dostrzegając krew na palcach Lili. – Skąd masz ten pistolet? Liberatorem posługują się partyzanci z La Résistance.
– To prawda – przytaknęła, krzywiąc się z bólu. Miała nadzieję, że tego nie zauważył. Szczerze mówiąc, nie wiedziała, jaki pistolet trzyma w ręku. Liczyło się tylko to, żeby w razie potrzeby wystrzelił.
– W coś ty się wpakowała, Lila?
– Nie czas na wyjaśnienia. Umiesz prowadzić?
– Pewnie. Ale opuść broń przez wzgląd na starą przyjaźń. Chyba nie zamierzasz mnie zabić, prawda?
– A więc zostałam przyjaciółką z przeszłości? – rzuciła z przekąsem. Uniosła dumnie podbródek, nadal mierząc w René. Nie zamierzała dać po sobie poznać, jak bardzo ją ubodło, że jedyny mężczyzna, którego kochała, zdegradował ją właśnie do roli przyjaciółki z dawnych lat.
– Przecież się przyjaźniliśmy.
– Powiedzmy, że nie ufam przyjaciołom. Kto wie, czy nie wykorzystałbyś tego przeciwko mnie. – Zmęczona, zmarznięta i obolała, mogła pozwolić sobie na odrobinę goryczy. Może wcale nie przedarła się przez las, tylko zemdlała w paryskim rynsztoku? Może to jej ostatnie chwile, a los z niej zadrwił, zmieniając w farsę jej marzenie o powtórnym spotkaniu?
Nieopodal zaskrzypiały kroki.
René omiótł spojrzeniem wnętrze furgonetki i szybko odwrócił głowę. Lila cofnęła się głębiej w cień i ukryła między skrzynkami. Chwilę później przy furgonetce pojawił się młodszy towarzysz René. Też miał na sobie ubiór dostawcy, ale nie dźwigał skrzynek.
– Już jestem. Duckworth do usług.
– _En français, s’il te plaît!_ – upomniał go chłodno René. – I nie wymieniaj tu tego nazwiska. Wiesz dlaczego.
– _Oui, votre Majesté!_ Choć przecież nikt nas nie słyszy… – Chłopak ukłonił się zamaszyście, krzywiąc się przy tym w uśmiechu. – Nie mam pojęcia, dlaczego tak się upierasz, żeby już jechać. Nie dziw się, że chcę zostać. Pięknie mnie tu zapraszają na sylwestra z nazistami, co jest takie... _je ne sais quoi_.
– _Non._ Po prostu pamiętaj, kim jesteś, bo w końcu ktoś przez ciebie zginie. A jeśli przypadkiem zaszkodzisz akurat mnie, będę wściekły i bez wahania wygarbuję ci skórę. – René zatrzasnął jedne z drzwi furgonetki, ukrywając Lilę przed wzrokiem kolegi. – Zostań, jeśli dobrze się bawisz. Ja muszę przed świtem rozwieźć towar.
– Do tego czasu dowiem się wszystkiego, co trzeba. Jak zawsze.
– Wobec tego wpadnę po ciebie rano – rzucił René, zatrzaskując drugie drzwi.
Przez grubą blachę Lila nie słyszała dalszej części rozmowy. Widocznie jednak René dogadał się z towarzyszem, bo po chwili sam wspiął się do szoferki i usiadł na zniszczonym fotelu kierowcy.
– Co mu powiedziałeś? – spytała, wychylając się z ukrycia.
René przez chwilę milczał, zapatrzony na pogrążoną w ciemności drogę niknącą w sosnowym zagajniku, jakby i on potrzebował czasu, by zebrać myśli.
– Nic ważnego – mruknął w końcu. – Prosiłem, żeby na siebie uważał, i obiecałem, że rano go odbiorę. Przynajmniej jeden problem z głowy.
A więc tym dla niego była? Problemem? Zawsze myślała, że problemem we Francji są Niemcy w szarych mundurach, mierzący do nich z karabinów.
– Dlaczego…?
_Dlaczego tu mieszkasz? Dlaczego żyjesz? Dlaczego przed laty odszedłeś?_
Przeszywający ból sprawił, że słowa zamarły jej na ustach. Ze wszystkich pytań, jakie mogła mu zadać, wybrała chyba najgłupsze.
– Dlaczego pracujesz jako dostawca w piekarni?
René zerknął na nią przez ramię, choć w ciemności, która panowała z tyłu samochodu, pewnie niewiele widział. Ona natomiast miała niezły widok. Dostrzegła w jego oczach delikatność i – Boże dopomóż! – w głębi serca wiedziała, co ona oznacza. Bezbłędnie rozszyfrowała jego minę. Mężczyzna kalkulował, co jej powiedzieć, a co przemilczeć.
– Jesteś ranna?
– Niestety tak.
– Masz. – Rzucił jej swój płaszcz. Gruba wełna natychmiast otuliła jej kolana. – Spróbuj się rozgrzać, Luciole. Zabiorę cię stąd. – Odpalił silnik furgonetki i ruszył w mrok.
Lila zarzuciła płaszcz na ramiona. _Luciole_. Wolałaby już nie słyszeć tego zdrobnienia.
Minęły wieki od czasu, gdy razem oglądali latem taniec świetlików nad ogrodami Wersalu. Myślała, że już nigdy nie usłyszy jego głosu i nie poczuje na sobie jego przejmującego spojrzenia. A jednak znów go spotkała. Jej René. Powrócił z martwych na własne życzenie. Jakby to było najprostsze na świecie. Jakby niczego się nie bał.
I chyba tak było, bo gdy mijali bramę, spokojnie pomachał stojącym przy niej umundurowanym wartownikom. Furgonetka wsiąkła w atramentową ciemność.
Liberator chyba przestał być potrzebny.
Lila wypuściła go z dłoni. Poczuła ciepłą falę ulgi i opadła z sił. Bezwładnie osunęła się na metalową podłogę i przytuliła do niej policzek. Leżała otoczona zapachem drożdży, oliwy i René, który wydobywał się z kołnierza jego płaszcza. Zapadała w słodką drzemkę, gdy przeszyło ją nagłe ukłucie bólu. Zacisnęła mocno palce na wełnianych połach i zagryzła wargi, żeby nie jęknąć.
– Lila? – rzucił cicho René, a potem podniósł głos. – Lila? _Réveille-toi!_ Nie zasypiaj! Słyszysz mnie?
– Nie śpię.
A jednak od czasu do czasu zamykała oczy i pogrążała się we śnie, bujana przypominającym starą kołysankę rytmem podskakującej w koleinach furgonetki.
– Nie mogę jednocześnie prowadzić i cię pilnować. Nie zasypiaj. Mów do mnie. Powiedz, skąd u licha wzięłaś się w Meudon? Nie wiesz, jak tu niebezpiecznie?
– Właśnie to odkryłam.
– Daruj sobie dowcipy. Jak się tu dostałaś?
_O nie! Nie będziemy gadać o przeszłości, która mnie tu doprowadziła. Nie teraz._
Musi skupić się na zadaniu.
– Nie wiem, nie do końca pamiętam. Szłam przez las, póki nie opadłam z sił.
– Skąd? – René znów zerknął przez ramię, posyłając jej spojrzenie, które znała i które znaczyło, że nie odpuści. – Jak udało ci się zajść tak daleko?
– Próbuję dojść do Wersalu. W pobliże pałacu. Na pewno go pamiętasz.
– Roi się tam od żandarmerii.
_Wiem przecież. Nie jestem już naiwnym dziewczątkiem._
Westchnęła, gdy ból znów przeszył jej ciało.
– Wiem.
– Więc pewnie zdajesz sobie sprawę, że bez pozwolenia szwabów mysz się tam nie prześlizgnie. Furgonetką do rozwożenia pieczywa na pewno tam nie wjadę, zwłaszcza z pasażerem na gapę. Oboje przypłacilibyśmy to życiem.
– Muszę się tam dostać – mruknęła przez zaciśnięte zęby.
Ból niemal rozrywał ją na dwoje. Opowiadając jej o wielkiej wojnie, ojciec wspominał, że żołnierze, którzy dostali kulkę, padali na ziemię w kałuży krwi i nieruchomieli na zawsze albo zaciskali zęby, jakby chcieli skruszyć nimi żelazo. Teraz wiedziała dlaczego. Każdy z tych scenariuszy wydawał się lepszy niż ból, który musiała znosić.
Do oczu napłynęły jej łzy. Chcąc je ukryć, przycisnęła czoło do zimnej, pordzewiałej podłogi furgonetki. Nie chciała, żeby René widział jej słabość.
– _C’est pas possible!_ – zawołał, skręcając gwałtownie, by nie wjechać w zaspę.
– Kiedyś wierzyłeś, że wszystko jest możliwe.
Zapadło milczenie, przerywane jedynie mocniejszym warkotem silnika. A więc trafiła w czuły punkt.
– Nie było tak? Przyznaj.
– Tamte czasy minęły, Luciole.
Lila przesunęła dłonią wzdłuż wyłogi swojego płaszcza, szukając wszytego w rąbek zawiniątka. Odetchnęła z ulgą, kiedy poczuła znajomą wypukłość. Jej skarb był bezpieczny. Ona też, przynajmniej na razie. Opatrzność nad nią czuwała. Dzięki niej wydostała się z hotelu Ritz i z Paryża. I udało jej się trafić na kogoś, komu mogła zaufać i kto na pewno znajdzie sposób, żeby zawieźć ją do Wersalu.
– Może i tak, ale skoro się to skończyło, warto spróbować.
– Co się skończyło?
– Koszmar w Paryżu. Trwał od dnia, w którym zniknąłeś.
Nim zasnęła, do głowy przyszła jej myśl, że nawet w świecie targanym wojną niemożliwe bywa czasem w zasięgu ręki. W końcu René Touliard zmartwychwstał, choć dawno go pogrzebała. Mogła się tylko modlić, by nie zająć jego miejsca.
– Szczęśliwego Nowego Roku, René – szepnęła i odpłynęła w sen.ROZDZIAŁ 2
_1 stycznia 1944 roku_
_12 rue François Millet
Paryż, Francja_
–Nie. Nie możecie dzisiaj wejść.
Monsieur Mullins stał w drzwiach do piekarni. Blokował przejście Sandrine Paquet i Henriemu, mimo że od czterech lat regularnie kupowali u niego chleb.
Sandrine zatrzymała się tak gwałtownie, że synek omal nie wpadł jej na plecy. Obcas jej półbuta ześlizgnął się z nierównego stopnia. Przez chwilę łapała równowagę. Nawet jej odbicie w witrynie Le Fournier Boulangerie wyrażało zdziwienie. To niemożliwe, że piekarz postanowił się ich pozbyć, w dodatku bez słowa wyjaśnienia.
– Nie możemy wejść? – spytała. – Dlaczego?
Mullins omiótł spojrzeniem niemieckich żołnierzy w szarych mundurach, stojących w grupkach na chodniku, i pokręcił smutno głową. Zmarszczył brwi i wyszeptał:
– Obserwują nas.
Sandrine ledwie go słyszała, ale wyraz twarzy piekarza powiedział jej więcej niż słowa. Widząc strach w oczach staruszka, poczuła zimny dreszcz na plecach.
– Niech pani odejdzie, pani Paquet – dodał nagląco.
– _Oui._ Oczywiście – mruknęła, pochylając głowę i wygładzając nieistniejące zagniecenia na płaszczu. Mocniej zacisnęła palce na dłoni syna i pociągnęła go za sobą.
Monsieur Mullins pospiesznie zatrzasnął drzwi. Zazgrzytał zamek i cień staruszka zniknął we wnętrzu piekarni.
Sandrine zrobiła ledwie krok do przodu, gdy nagle…
– _Salope!_ – Jakaś kobieta splunęła jej pod nogi. – Dziwka – rzuciła z nienawiścią.
Sandrine znieruchomiała, zaskoczona. Zerknęła na ślinę, która lśniła na chodniku tuż przed noskiem jej buta, po czym spojrzała w zmrużone gniewnie oczy kobiety. Skrzywiona ze złości staruszka odwróciła się do Henriego. To był błąd.
Pod wpływem impulsu, znanego wszystkim matkom na świecie, Sandrine zasłoniła sobą syna. Włoski na karku zjeżyły jej się ze strachu. Kobieta wymierzyła w nią kościsty palec w geście oskarżenia.
– Nic dziwnego, że cię stąd przegnali. Widziałam cię z nimi, zdziro. Zadajesz się z _collaborateurs! Allemands! Les cochons Vichy…_
Kolaboranci, Niemcy… Świnie z Vichy.
– Dość tego, madame. _Pardon._ – Sandrine stanowczym krokiem minęła kobietę, chowając kartki żywnościowe do bordowej skórzanej torby, i pociągnęła syna na drugą stronę ulicy.
– O czym ona mówiła, _maman_?
– Kto?
– _Cette famme_. – Henri obejrzał się i spojrzał w twarz kobiecie, która nadal krzywiła się ze złości i burcząc coś pod nosem, poprawiała granatowy kapelusz.
– Nie pokazuj palcem – skarciła go łagodnie Sandrine, udając, że nic się nie stało. – Bo ktoś pomyśli, że obmawiamy tę panią. A tego byśmy nie chcieli, prawda?
Chłopiec opuścił rączkę, ale zmarszczył zabawnie brwi. Jak jego ojciec, który zawsze mawiał, że ciekawości Henriego nie zaspokoi się byle wymówką. Przeciwnie. Gdy dorośli udają, że nie słyszą pytania, wywołują tylko lawinę kolejnych. Po matce mały odziedziczył jasne włosy i karmelowe oczy, ale poza tym był lustrzanym odbiciem swojego ojca, Christiana Paqueta – miał jego maniery, zdrowy rozsądek i upór.
A to oznaczało, że wkrótce znów zacznie wypytywać.
– Dokąd idziemy, _maman_?
– Musimy znaleźć otwartą piekarnię. Należy się nam noworoczna herbata z kawałkiem ciepłego ciasta. W Paryżu jest pełno piekarni i wszędzie obowiązują kartki. Zarejestrujemy się w innej. – Energicznie poprawiła zsuwającą się z ramienia torbę i skręciła za róg dużo szybciej niż zazwyczaj.
Henri był już duży. Widział i robił rzeczy, których większość dorosłych nie doświadczyła w dzieciństwie. Ale nawet jemu należała się odrobina normalności w świecie ogarniętym szaleństwem. Rządy Vichy trwały od czterech lat. Mimo rosnącej nienawiści do marszałka Pétaina i jego służalczej postawy wobec okupantów Sandrine nie chciała być marionetką w rękach rządzących. Ona i jej syn zasłużyli na odrobinę spokoju.
Paryż był ich domem. Nie porzucą go bez względu na krążące wokół nich plotki.
– Ale… – Henri zwolnił, więc mocniej pociągnęła go za sobą. – Kupowaliśmy w Le Fournier, odkąd _papa_ odszedł. Obraziliśmy czymś pana Mullins? Dlatego nie wpuścił nas do sklepu?
Czy obrazili pana Mullins? Sandrine wolała o tym nie myśleć. Obawiała się, że wcale nie chodziło o drobną urazę. Strach w oczach staruszka powiedział jej więcej niż słowa.
Milczała, Henri pokiwał więc głową i dodał:
– Jest przecież przyjacielem taty.
_Co z tego, skoro twojego taty tu nie ma?_
– Potraktujmy to jak przygodę i poszukiwanie skarbów. Słyszałam, że w _pâtisserie_ na Montmartre mieli w zeszłym miesiącu croissanty. Wyobrażasz sobie? Urządzilibyśmy ucztę jak za dawnych czasów. Z prawdziwą herbatą i rogalikami – rzuciła wesoło.
Ciekawe, czy Henri pamiętał jeszcze czasy, gdy ich jedynym zmartwieniem było to, czy herbata będzie punktualnie, a croissanty okażą się tak maślane, jak to sobie wyobrażali. Tamte szczęśliwe dni skończyły się dawno temu. Zwyczajność stała się odległym snem.
– Nie mam ochoty na przygody.
– Zmienisz zdanie, gdy znajdziesz ulubione...
– Nie! – Zniecierpliwiony Henri podniósł nieco głos. – Chcę chodzić tylko tam, gdzie _papa_ będzie mógł nas znaleźć. Gdy wróci, na pewno zajrzy do Le Fournier. Co jeśli nas tam nie będzie? Albo jeśli nigdy nie wróci, i to przez nas?
Ból w głosie chłopca sprawił, że czas wokół nich się zatrzymał. Delikatny podmuch igrał z promieniami słońca we włosach Henriego, gdy ten wyczekująco patrzył na matkę. Z oddali dobiegał dźwięk dzwonów. Wszechobecni niemieccy żołnierze stali na ulicach, bacznie obserwując paryżan, niczym bestie śledzące ofiarę, mimo tego, że ruch był niewielki.
Sandrine spojrzała na nich i ścisnęła dłoń malucha.
– Nigdy tak nie myśl – powiedziała z mocą. – W niczym nie zawiniłeś. Twój ojciec na pewno do nas wróci. Zobaczysz. – Przyklękła i ciaśniej otuliła szyję synka szalikiem w niebiesko-białe paski. Uśmiechnęła się pokrzepiająco, czubkiem palca delikatnie trąciła go w nos, a potem pogładziła rumiany policzek usiany piegami. – Pójdziemy do Le Fournier we trójkę, z tatą, żeby uczcić jego powrót – obiecała. – A na razie zaczniemy kupować chleb w innej piekarni. Może bliżej mojej pracy? Z Le Fournier do ogrodów Tuileries i szkoły jest dość daleko. Warto tym pomyśleć. Kilka ulic mniej robi różnicę, zwłaszcza kiedy pada. A przez to mój ulubiony kapelusz wygląda jak zmokła kura!
Henri słuchał argumentów, którymi próbowała go przekonać, choć niewiele miały wspólnego z rzeczywistością. Zaułek, przy którym mieściła się piekarnia Le Fournier, mijali oczywiście po drodze. Z ich domu do pierwszej dzielnicy wcale nie szło się krócej. Mimo to syn chyba wierzył w jej słowa. W pewnej chwili zerknął nawet na jej szykowny, niegdyś liliowy kapelusik. Przyczepione do niego sztuczne kwiaty wyraźnie wyblakły, a jego fason dawno wyszedł z mody.
– Wcale nie wygląda jak zmokła kura – wyszeptał, próbując pocieszyć mamę. Jego szczerbaty uśmiech przypomniał jej, że nadal jest niewinnym dzieckiem, nawet jeśli świat wokół nich zmienił się nie do poznania. – Poza tym kupił ci go _papa_.
Łzy zapiekły Sandrine pod powiekami, ale nie zamierzała płakać na ulicy. Mocno zagryzła dolną wargę, próbując stłumić żal. Przy Niemcach zawsze starała się udawać zadowoloną z życia pod okupacją. Zaciskała zęby i milczała, zachowując kamienną obojętność, nawet jeśli pod warstwą pozoru kryło się złamane serce.
– Masz rację. Dostałam go od twojego taty. I będę go nosić z dumą, _mon trésor_, póki nie kupi mi nowego. A teraz chodźmy już, bo stracimy wolne popołudnie i ochotę na świętowanie. _Mémé_ na pewno już na nas czeka. A przecież nie chcemy, żeby w ten dzień została sama.
A czego chciała teraz Sandrine? Wrócić do domu i porządnie się wypłakać – nieważne, czy dostaną dzisiaj chleb, czy nie. Marzyła, żeby zwinąć się na łóżku i choć na kilka godzin odciąć się od świata.
***
_1 stycznia 1944 roku_
_XVI dzielnica
Paryż, Francja_
Mimo że dzwonek przy drzwiach nie brzmiał przenikliwie, jego dźwięk sprawił, że obie natychmiast się zaniepokoiły. Siedząca przy kominku Sandrine pytająco spojrzała na teściową. Jej wzrok wyrażał trwogę.
– Ja otworzę. – Uśmiechnęła się jednak uspokajająco do Marguerite i odłożyła Biblię na ustawioną do góry dnem drewnianą skrzynkę. – Nie martw się. Pewnie dostawca pomylił adres. – Podniosła się i pospieszyła do drzwi. Stuk obcasów na marmurowej podłodze niósł się głośno po opustoszałych pokojach.
Piękne niegdyś mieszkanie jej teściów w modnej szesnastej dzielnicy także ucierpiało w czasie wojny. Opuszczona biblioteka nie wyglądała już jak w czasach słynnych przyjęć literackich towarzystwa skupionego wokół Wydawnictwa Paquet, na których zjawiały się takie sławy jak Ernest Hemingway, James Joyce i Sylvia Beach. Teraz pośród pustych półek, ogołoconych ścian i wypłowiałych, wiecznie zasuniętych zasłon snuły się jedynie duchy.
Tuż przy drzwiach Sandrine się zatrzymała, czujnie nasłuchując. Po czterech latach wojny nie otwierało się już drzwi swobodnie i szeroko – teraz należało się upewnić, kto za nimi stoi, a potem – na wszelki wypadek – jedynie ostrożnie je uchylić. Uniosła rękę i bezszelestnie przesunęła złoconą klapkę zasłaniającą judasza. Natychmiast ją opuściła i przycisnęła dłoń do ust, jakby nie chciała, żeby usłyszał jej oddech.
Przed nim zawsze musiała dobrze wypaść. Przez chwilę nieświadomie obracała w palcach pasek granatowej sukienki, a potem wyprostowała ramiona, odetchnęła i zdjęła łańcuch z drzwi. Zaskrzypiały, gdy je otworzyła.
Za progiem stał mężczyzna. Wysoki, mierzący prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów, wyprostowany jak struna. W idealnie wyprasowanym mundurze, jakby właśnie wybierał się do pracy, a nie wracał z niej późnym wieczorem, w dodatku w świąteczny dzień. Na jej widok lekko uniósł jasne brwi i wyciągnął przed siebie jasnoróżowe pudełko przewiązane kremową wstążką, ze złoconą nazwą cukierni na pokrywce: Les Petits Galettes.
– Kapitanie von Hiller…
– Proszę mi mówić Josef. _Bonne année_, pani Paquet. – Składając noworoczne życzenia, uśmiechnął się blado.
Sandrine nie wyciągnęła ręki po podarek.
– Czym możemy panu służyć?
– Podobno miał dziś miejsce przykry incydent.
– Doprawdy? – uprzejmie odparła Sandrine. Lepiej będzie udawać, że nie ma pojęcia, o czym mowa. Zastanawiała się też, jakim cudem tak szybko się o tym dowiedział. Widać miał siatkę szpicli w całym mieście.
– Wyrzucono panią z piekarni – wyjaśnił krótko i rzeczowo, jak zawsze.
– Zamknęli wcześniej ze względu na święto. A może po prostu zabrakło im chleba? Zapewne pan wie, że kolejki po żywność wydłużają się niemal z dnia na dzień. Jestem pewna, że właściciel nie miał złych intencji.
– Jest pani przesadnie skromna, nie prosząc mnie o pomoc w tej sprawie. Zapewniam, że to się więcej nie powtórzy. Osobiście tego dopilnuję. Proszę wziąć pudełko. To prezent. Dam głowę, że Henri będzie zachwycony. Są w nim croissanty, miód i konfitura z fig. – Zerknął ponad jej ramieniem w głąb mieszkania, jakby był ciekaw, co kryje się w jego mroku. – Synek w domu?
Sandrine przycisnęła palec do ust i lekko przymknęła drzwi, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że nie zamierza go wpuszczać. Od początku jasno wyznaczyła granice między pracą a życiem prywatnym.
– Śpi. Miał dzień pełen wrażeń.
– Rozumiem. Może innym razem.
Jego zielone oczy – mądre i bardzo bezpośrednie – nieco zbyt długo zatrzymały się na jej twarzy. Zapadła niezręczna cisza. Przerwał ją, lekko potrząsając pudełkiem, by wyciągnęła po nie rękę. Poczuła ukłucie strachu, gdy ich palce spotkały się na ułamek sekundy.
– Wpadłem, żeby zabrać panią do _galerie_.
Oddech uwiązł jej w gardle. Wychodząc na zewnątrz, zawsze przygotowywała się na najgorsze. Bała się świata pod okupacją. A ten świat chciał teraz, w świąteczny dzień, zaciągnąć ją do magazynu w Jeu de Paume. Każdy telegram budził grozę, bo mógł zawierać wiadomość o śmierci jej męża. Każda stacja radiowa nadawała propagandowe wiadomości o kolejnej klęsce aliantów i błyskawicznych zwycięstwach Trzeciej Rzeszy, więc starała się ich nie słuchać. Każda dostawa wiązała się z ryzykiem. Jej najgorsze obawy mogły się ziścić przy byle okazji. Choćby dzisiaj, bo wezwanie do Jeu de Paume przyszło nagle i odbiegało od rutyny.
A tylko rutyna przynosiła jej spokój.
Bez słowa przestąpiła próg mieszkania, zatrzaskując za sobą drzwi, żeby teściowa nie słyszała, o czym rozmawiają.
Korytarz był pusty. Dzięki Bogu!
Zerknęła z niepokojem w dół szerokich schodów, częściowo niewidocznych zza kutych ozdobnych poręczy. Odetchnęła z ulgą, że sąsiedzi jej nie widzą. Nikt nie będzie szerzył plotek ani obrzucał jej niechętnym spojrzeniem. Mocniej zacisnęła palce na pudełku, trzymając je przed sobą jak tarczę.
– O co chodzi? – spytała.
– Ktoś pomylił paczki. W kolekcji antyków zebranych od prywatnych właścicieli, w tym w części cennej kolekcji Rothschildów, znalazły się przypadkiem dzieła degeneratów. Musimy jak najszybciej wyjaśnić sprawę – tłumaczył jej chłodnym tonem, który dobitnie świadczył o tym, co kapitan myśli o przedmiotowym traktowaniu sztuki w Trzeciej Rzeszy.
– Ładunek miał przyjść dopiero po Nowym Roku. Ktoś się pospieszył?
– _Ja._ Wczoraj odkryto i otwarto w Paryżu dwa ukryte sejfy. O jednym nie mieliśmy pojęcia. Ciężarówki pełne skrzyń z dziełami sztuki przyjechały dzisiaj po południu. Trzeba je skatalogować i oddzielić ziarno od plew, usuwając dzieła degeneratów. Führer jest tym żywo zainteresowany. Z jego ramienia sprawą zajmie się marszałek Hermann Göring. Będzie osobiście nadzorował wybór eksponatów do muzeum führera w Linzu. Dziś baron von Behr powierzył przygotowania mnie… A właściwie nam.
Proszę, proszę. Szef Sztabu Operacyjnego Rosenberga i jeden z najważniejszych oficjeli führera. Dwa ważne nazwiska wprost ze świecznika… A mimo to…
– Rozumiem, ale czy to nie może zaczekać do jutra?
– W jednej ze skrzyń znaleziono coś niezwykłego. Kurator zażądał, żeby panią sprowadzić.
_A czy będzie też mademoiselle Valland?_
To z pewnością postawiłoby w innym świetle życzenie kuratora...
– Czekam. – Kapitan chrząknął znacząco, zniecierpliwiony jej przedłużającym się milczeniem.
– _Oui_, oczywiście. Tylko… – Sandrine skinęła głową, podtrzymując pudełko z łakociami, które zakołysało się niebezpiecznie, gdy chwyciła je jedną ręką, żeby drugą sięgnąć do klamki.
Zanim zatrzasnęła za sobą drzwi, by w spokoju włożyć płaszcz i kapelusz, a potem szepnąć Henriemu, że wychodzi, żeby się nie przestraszył, gdy po przebudzeniu jej nie zobaczy, podchwyciła jeszcze spojrzenie kapitana. Znieruchomiała.
– Co dokładnie znaczy to coś niezwykłego? – spytała. – Proszę wybaczyć, ale jestem pewna, że baron von Behr już panu o tym powiedział, a mnie będzie łatwiej się przygotować. Zaoszczędzimy sporo czasu.
– Ponoć to suknia.
– Suknia?
– _Ja._ – Znowu chrząknął znacząco.
Frustracja lub zniecierpliwienie – nie umiała jednoznacznie tego ocenić – sprawiły, że po raz pierwszy okazał irytację. Spojrzał na nią surowo i poprawił czapkę, jakby już wybierał się w drogę.
– Przypomniałem Valland, że Sonderstab Bildende Kunst* nie zajmuje się tkaninami. Specjalizujemy się w obrazach i miniaturach. Mimo to nalegała.
– Oczywiście. Jak zawsze. Zaraz będę gotowa. – Skinęła głową i zniknęła w mieszkaniu, zamykając za sobą drzwi.
Kapitan – nawet w myślach nie zamierzała zwracać się do niego po imieniu – został w korytarzu, jak zaproponował.
Suknia?
To oznaczało problemy.
Sandrine nie miała doświadczenia z tkaninami. Z kartkami i okładkami książek radziła sobie z zamkniętymi oczami. Pod czujnym okiem panny Valland stała się również ekspertką od olejów na płótnie i drewnie. Ale suknia… To zadanie wymagało wielkiej odwagi, bo niewiele wiedziała o satynie czy koronkach.
W głębi hallu zaskrzypiała podłoga. W prostokącie światła padającego z kuchni stanęła teściowa Sandrine. Niegdyś wyrafinowana i elegancka, teraz przygasła i przygarbiła się pod ciężarem kłopotów. Odgarnęła z czoła pasemko siwych włosów i bawiąc się obleczonym w skórę guzikiem sukni we wzór paisley, spytała:
– Czego chciał od ciebie ten diabeł?
– Niczego. Przyszedł w sprawie pracy. Mówiłam, żebyś się nie martwiła. – Sandrine uśmiechnęła się lekko i krzepiąco poklepała teściową po ręce.
– Nie żartuj. Poprzednio też się tak zaczęło. Pewnego dnia się zjawili i zażądali, żeby im pomóc. A potem zaczęli zabierać ludzi. Dobrze wiesz, że nasi nie wrócili. Straciłam męża i syna. Obie zostałyśmy wdowami.
– Nie jestem wdową.
– Nie wiesz, kim jesteś. – Marguerite podniosła głowę i obrzuciła synową lodowatym spojrzeniem.
Sandrine nie miała pojęcia, czy ten komentarz był wyrazem troski czy potępienia. Być może obu.
– W galerii jest już mademoiselle Valland. Zażyczyła sobie, żeby mnie sprowadzić. Nie mogę odmówić.
– Pojedziesz tam z nim?
– Nie mam wyboru. Wiesz o tym.
Marguerite wściekle zmrużyła oczy.
– Igrasz z ogniem – syknęła. – Wiesz, czego w końcu od ciebie zażąda? Bądź pewna, że nie będzie ładnie prosił. Obie wiemy, że oni nigdy nie proszą. Biorą, co chcą, i już.
Sandrine minęła teściową i stanowczym ruchem wrzuciła prezent od Hillera do kosza na śmieci, wciskając go głęboko i miażdżąc zawartość. Żeby nie smucić synka, przysypała pudełko skórkami pomarańczy i gazetami z poprzedniego dnia. Starała się przy tym nie czytać nagłówków głoszących chwałę Rzeszy.
– Ucałuj ode mnie Henriego – poprosiła. – Wkrótce wrócę.
Przypinając do loków w kolorze blond granatowy kapelusik, spojrzała w lustro przy drzwiach. Z jego tafli spojrzała na nią zmęczona życiem kobieta, która z trudem kryła łzy zbierające się w kącikach oczu. Zacisnęła powieki, by nie popłynęły.
Nie igrała z ogniem. Nie chciała. Dlatego wyrzuciła ciastka do kosza. Marguerite powiedziała jednak prawdę – właśnie tak widzieli Sandrine jej sąsiedzi.
Co ciekawsi rozchylą zasłony i stojąc dyskretnie przy oknie, będą patrzeć, jak niemiecki oficer otwiera przed nią drzwi zaparkowanego przy bramie auta. Kolejny znak wyższości rasy panów – mieszkańcy miasta od dawna jeździli na rowerach albo poruszali się pieszo. Będą mierzyć ją wrogimi spojrzeniami, szeptać złośliwie i komentować moment, w którym kapitan wyciągnie do niej rękę, a ona będzie musiała się na niej oprzeć.
Wsiądzie do środka. Dla syna. I dla teściowej, która tak surowo ją ocenia. Dla zmarłego teścia i zaginionego męża. Dla chwil, które muszą wytrzymać w Paryżu, mimo że tych dwóch już nie ma.
Wojna nie pozostawiała im wyboru. Nie dawała pola do negocjacji. Co dzień balansowało się na cienkiej granicy między życiem a śmiercią, modląc się, by znaleźć się po właściwej stronie, gdy gra dobiegnie końca.
Sandrine nie płakała, ale serce ściskało jej się z żalu, gdy wyszła z bramy na ponurą paryską ulicę i spojrzała na czekający samochód niemieckiego oficera.
_Christian... Gdzie jesteś?_
------------------------------------------------------------------------
* Specjalne komando Sztabu Operacyjnego Rosenberga zajmujące się dziełami sztuki malarskiej.