Dziewczynka - ebook
Dziewczynka - ebook
– Ma pan dzieci? – pyta mężczyzna.
– Nie – odpowiada mój ojciec. – Mam dwie córki.
Laurence Barraqué dorastała ze swoją siostrą w latach sześćdziesiątych w Rouen. Byłoby łatwiej, gdyby była chłopcem. W latach dziewięćdziesiątych sama zostaje matką dziewczynki. Czy byłoby łatwiej, gdyby urodziła chłopca?
Autorka demaskuje świat przepełniony seksizmem i mizoginią, podkreślając znaczenie słów w kreowaniu rzeczywistości. „Jesteś histeryczna, przestań robić z siebie ofiarę, bądź miła, nie wiesz, o czym mówisz, weź to na siebie” – ta zinternalizowana przemoc formatuje kobiety, ogranicza je i rani.
Bycie dziewczyną, posiadanie córki: jak to zrobić? Co przekazać? Laurens, mierząc się z tymi pytaniami, mistrzowsko opisuje zachodzące w latach dziewięćdziesiątych zmiany społeczne we Francji.
Camille Laurens (właśc. Laurence Ruel) – powieściopisarka, profesorka literatury francuskiej, zasiadała w Académie Goncourt. Za powieść „W tych ramionach” otrzymała nagrodę literacką Prix Femina. „Dziewczynka” zdobyła tytuł książki roku opiniotwórczego magazynu literackiego „Lire”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67817-85-1 |
Rozmiar pliku: | 1 022 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
„To dziewczynka”.
Zaczyna się od słowa, jak światło lub ciemność. Twoje narodziny przypominają stworzenie świata: jest niebo i ziemia, akt mowy rozcina przestrzeń na dwoje, przedziera się przez tłum, rozdziela czas. Słów nie wypowiada jednak Bóg, o ile możesz to w tamtej chwili stwierdzić, lecz Catherine Bernard, położna w Klinice imienia Świętej Agaty, gdzie zegar ścienny wskazuje kwadrans po piątej. Nie przygotowała sobie tego ogłoszenia, niczego nie pragnęła ani o niczym nie decydowała, mając w tej kwestii tym mniej wyrobione zdanie, że jest zakonnicą, jednak rezultat pozostaje ten sam: mówi to, nazywa cię, sprowadzając na świat, wydaje wyrok spod nieskazitelnego kornetu dziewiczej oblubienicy Bożej, sprawia, że się rodzisz, nadając ci nazwę. Rodzisz się ze słowa niczym z róży, rozkwitasz pod wpływem języka. Jesteś jeszcze niczym, ledwie podmiotem, masz problem z wkroczeniem w egzystencję; nie możesz na razie powiedzieć „jestem”, nikt nie mówi „ona jest”, nawet w czasie przeszłym, „i stała się dziewczynka”, nawet z użyciem zaimka nieokreślonego, „i stała się jakaś dziewczynka”, nic takiego nie pada. Nie jesteś zresztą nieokreślona, o nie; nie rodzisz się nieokreślona, bo widzisz, na końcu przymiotnika stoi „a”; to tylko jedna literka, zgoda, lecz jakże znacząca. Przeciwnie, jesteś zaimkiem bardzo określonym. Fakty mówią za ciebie. Urodzona jako dziewczynka. Tak już jest, słowo się rzekło, rezonuje w powietrzu – biały pokój, butelka wody, wąskie łóżko, krucyfiks. Twoje narodziny to banalna zagadka. Rodzisz się jako prawie nic, mimochodem. Dokonuje się pewna schizma, ale gdzie? Jest wieczór i jest poranek. Jeden następuje po drugim, jeden zmienia się w drugi. Ty nie. Ty jesteś niemodyfikowalna. Tak już jest. Minął czas, w którym dobre wróżki mogły jeszcze pochylić się nad twoją kołyską. Ofiara spełniona. Skaczesz na główkę między elementy scenografii, a twoje odebrane życie rozkurcza się na wolnym powietrzu, nareszcie, wolna, tak się tylko mówi, bo odtąd, dniem czy nocą, wieczorem czy rankiem, nie będzie nigdy inaczej niż tak, jak jest. Płaczesz, drzesz się, zimna jest prawda, która wypełnia twoje płuca, rym jest żeński, coś krzyczy i budzi w tobie chropawe doznanie separacji, czujesz, że coś się rozdziela, już po wszystkim, jest was dwie, coś tnie, coś zostaje przecięte. Narodziny oddzielają cię zarazem od matki, która, wiadomo, też jest dziewczynką, i reszty ludzkości, która nie nosi dziewczęcego miana. Słowo przeciwne nie zostaje wymówione – i nie bez powodu – lecz dryfuje milcząco w eterze sali, słowo odwrotne odciska się w powietrzu niczym od szablonu, ten embrion, ten płód, ten noworodek, aż do tej pory rodzaj był po jego stronie. Jeszcze kilka sekund temu, ona czy on, wszystko wciąż było możliwe, gramatyka przesycała krajobraz marzeniami, a teraz podcięto ci skrzydła (jak inaczej?), jesteś bardziej samotna niż Robinson, ale trudno, stało się, kości zostały rzucone wraz z łożyskiem, Bóg, który, jak mówią, urodził się chłopcem, który, jak wierzą, jest ojcem syna, Bóg to tylko dziecko grające w kości: to dziewczynka.
„To dziewczynka”.
Głos, który formułuje twój incipit, nie przybiera żadnej szczególnej modulacji, być może wyraża jedynie zadowolenie z dobrze wykonanej pracy. Catherine Bernard popija trochę po godzinach, ale jak dotąd nie miało to wpływu na wyniki jej pracy. Kobietom pomaga stać się matkami, o tak, wywabia owoce z ich łon. Nawet gdyby spojrzeć głębiej, nikt nie doszukałby się u niej żadnych preferencji – jeśli już, to może nieco ambiwalentnych odczuć: nowo narodzony chłopiec zawsze przywodzi jej na myśl małego Jezuska w żłóbku, sacrum jej zawodu i cud Bożego Narodzenia. Jednak dziewczynki wydają jej się mniej obce, łatwiej przychodzi jej ich obmywanie. Gdy się nad tym zastanowić, Catherine dużą część swojego czasu spędza na obmacywaniu genitaliów. Te chłopięce są ogromne w stosunku do reszty ciała, całe spuchnięte od hormonów, nie widać nic poza nimi. Te dziewczęce, dyskretne, mniej ją zawstydzają, mimo że to idiotyczne. Panie, wybacz mi moje myśli.
„To dziewczynka”.
Po drugiej stronie zdania siostry Catherine znajdują się twoi rodzice, jego adresaci, ludzie odpowiedzialni za sprawę, a przy tym dziewczynkoróbcy, winowajcy – on, ona, które z nich w momencie t nie zdołało czegoś przekazać? Jednak w tej chwili nie to pytanie zaprząta im głowy, choć później można będzie odbijać piłeczkę tam i z powrotem, by jakoś przypieczętować swoje rozczarowanie, zerwać z kapusty wszystkie liście. Rodzice przetrawiają wiadomość. Czekając na nią, czekając na ciebie, nie mieli pojęcia. Nie widzieli, jak przebijasz ciemność matczynego brzucha i rączkami rozgarniasz płynne powietrze na jakimś podświetlonym ekranie studiowanym uważnie przez osobę w białym fartuchu, na którą zerkaliby czujnie, uwieszeni decydującej wypowiedzi, zawsze otulonej cieniem wątpliwości (tak każe zawodowe sumienie), poruszeni prywatną interpretacją (skoro tyle się rusza, to musi być…) – uwieszeni przepowiedni wyroczni, jej potencjalnej prawdy, nie żadnego: „To dziewczynka”, lecz ostrożnego odpowiednika tego anonsu, jego bliskiego synonimu: „Nic tu nie widzę”. Nikt nie poinformował ich o braku kształtu w miejscu, gdzie powinien był się wykształcić. „Nic tu nie widzę”, czytaj: „To dziewczynka”… Nie ma tu nic do zobaczenia, proszę nie tamować ruchu, to dziewczynka. Twoi rodzice nie wyczekują i nie słyszą podobnych komunikatów, bo niezbędne maszyny jeszcze nie istnieją. Jest 1959 rok. Dopiero niedawno ktoś wpadł na pomysł, by badać ultrasonografem klejnoty rodzinne albo owo nic, pikselizujące się na oczach patrzącego; technologia nie pisze jeszcze pokrytej żelem fali pragnień i zawodów, żaden obraz nie chwyta w swoje sidła owodniowych pływaków, możesz więc machać nóżkami i rączkami, poruszać niebo i ziemię potężnymi kopniakami, lecz suspens utrzymuje się do samego końca. Na nic te wszystkie „a kuku!” wyciskane palcami u stóp na przekór ciążowym przepowiedniom: brak mdłości oznacza chłopca, wymioty podchodzące do gardła – dziewczynkę; podwyższone libido to chłopiec, pożądanie opuszczone do połowy masztu – dziewczynka. Ochota na słone, ochota na słodkie? Dziewczynki to łakomczuchy, wszyscy to wiedzą. Brzuch okrągły jak balon – będzie mały kawaler, brzuch jak do rugby piłka – to będzie dziewczynka. („Pff!” – prycha twój dziadek, który w 1925 roku na pełnym po brzegi stadionie zwodził zawodników All Blacks). Są nawet bardziej sekretne hipotezy, które rodzące powtarzają sobie na ucho między dwoma oddechami przez usta: jeśli kobieta doszła podczas zapłodnienia, będzie chłopak, jeśli nie czuła nic – dziewczynka. Twoja matka jest niespokojna.
Nowina zaskakuje ich tym bardziej, że nie jesteś pierwsza. To nie tylko dziewczynka, to kolejna dziewczynka, którą im oznajmiają. Druga córka – druga i ostatnia, myślą, bo nie spodziewają się kontynuacji tego trendu (są w błędzie). Jesteś nie tylko dziewczynką, jesteś znowu dziewczynką. Przychodzisz po innej. Twoja siostra (wkrótce to zrozumiesz) urodziła się przed tobą – to ty, przychodząc na świat, nadajesz jej miano siostry; to ty chrzcisz was obie słowem innym niż „dziewczynki”, tym rzeczownikiem pospolitym: siostry (tymczasem ona nie chce ani ciebie, ani w ogóle nikogo). Twoją starszą siostrę w Chrystusie przyjęto bez wielkiego targowania się. Mimo to nadano jej męskie imię Claude, by powiedzieć Bogu (w którego nikt tu nie wierzy), że hm, czekaliśmy, wyobrażaliśmy sobie, mieliśmy nadzieję… Ty, druga, zbijasz ich z tropu. „To znowu dziewczynka”: jesteś rozczarowującą wiadomością. Ciebie się nie spodziewali. Twoja siostra nie była wprawdzie tą bardziej pożądaną częścią parki, ale ty w ogóle wszystko zepsułaś. Zamiast parki mają teraz parę dziewcząt.
A przecież ojciec się pofatygował. Niecierpliwy, uczestniczy w twoich narodzinach. Na dziesięć miesięcy przed majem 1968 roku nie jest to jeszcze powszechna praktyka; ojców trzyma się z dala od rozwartych wagin kobiet, od bólu, który budzi się w nich wśród woni gówna i krwi, od ich jęków konającego, patroszonego zwierzęcia. Ludzie mówią, że po czymś takim nie doszliby do siebie, może nawet staliby się impotentami. Mężczyzn chroni się więc przed porażką, a pary przed wzajemnym obrzydzeniem. Jednak dla twojego ojca zrobiono wyjątek, uznano go za dość krzepkiego, by mógł pozostać w sali porodowej, to w końcu człowiek z branży, no, prawie: jest dentystą. Przyzwyczaił się zatem do dziur, nie ruszają go krwawe błony śluzowe. Przywykł do dziąseł, niestraszna mu zębata wagina. Nie ma ryzyka, że padnie, puf!, zemdlony, do końca życia wykastrowany przez tę straszliwą wizję. Codziennie… Ale nie, chwileczkę… To nie twój ojciec jest dentystą, bzdura, lecz doktor Galiot, na którego przed chwilą wpadł w korytarzu, w chmurze dymu nieopodal dyżurki położnych; to on będzie twoim dentystą, kiedy wyrosną ci zęby, a syn, którego Galiot ma zaraz wziąć w ramiona, nawet nie gasząc peta, będzie z tobą chodził do trzeciej i czwartej klasy – Jérôme Galiot, mały dureń urodzony tego samego dnia co ty, fałszywy bliźniak, który za pomocą swoich suchych żartów sprawi, że uwierzysz w określenie „płeć przeciwna”, ale chwilowo jest trofeum rodziców w Klinice imienia Świętej Agaty w Rouen, na mecie o kwadrans i krótki dystans przed tobą. Nie, twój ojciec jest internistą przyjmującym na rue Jeanne-d’Arc i już wybrał dla ciebie imię: Jean-Matthieu. Jean jak jego ojciec i Matthieu jak on sam, na cześć mężczyzn z rodziny i dwóch najwspanialszych ewangelistów, ot, wiara niedowiarków. W gabinecie powiadomiono go, że to już wkrótce, więc przybiegł, rzuciwszy wszystko, później wyszedł i wrócił znów o piątej rano, nocne powietrze pachnie chromosomem XY, tym razem jest dobrze, to chłopiec, czuje to, chce przy tym być. W biegu pozdrowił doktora Galiota, „gratulacje”, i wniknął w otchłań sali porodowej akurat w momencie, gdy ty wychodziłaś z własnej. Siostrze Catherine średnio podoba się to wtargnięcie, jednym ruchem poprawia fartuch, jakby zaskoczono ją nago, ojciec ledwie zdąża zauważyć twoją główkę, gdy położna odsyła go, by stanął u boku twojej wykończonej, niewyedukowanej matki: obejdzie się bez zazdrości, no i tak jest przyzwoiciej. Sądząc po rzadkich kosmykach przyklejonych do szczytu twojej czaszki, jesteś płci męskiej, to pewne, można nawet bezpiecznie założyć, że masz na karku pięćdziesiątkę i w błyskawicznym tempie tracisz włosy, a wkrótce całkiem wyłysiejesz: twój ojciec żartuje, ale nikt się nie śmieje, matka cierpi jak potępiona, rozdziera ją owoc jej łona, zapomniała o tym nieludzkim bólu, nigdy nie napomknie ci o nim ani słowem, bo fizyczne cierpienie wymazuje się z pamięci ciała dużo niezawodniej niż przyjemność, natura została dobrze urządzona, a o niezrównanym cierpieniu osób urodzonych jako dziewczynki wystarczająco szybko dowiesz się sama. Stojący przy łóżku ojciec nieuważnie przytrzymuje maskę przy nosie matki, której brakuje tlenu i czułości; szyję wyciąga w stronę siostry Catherine, a ta zamyka się w bańce wysiłku życia, „dalej, przemy, dalej, oddychamy”, no, no, jeszcze raz, nie przestajemy, przepychamy ramiona, ile dzieci urodziła już słowami? Rozwiązanie jest blisko, twój ojciec z zapartym tchem czeka na nienarodzonego, nagle traci wiarę, coś ściska go za gardło, odbiera mu mowę, twój ojciec staje na krawędzi przepaści. „Co to jest?” – pyta matka między dwoma haustami powietrza, nic jeszcze nie wiadomo, jeszcze ostatni raz, niby nie pachnie różami, a jednak, twój ojciec rozpada się na kawałki, czy kiedykolwiek wierzył, że może być inaczej? Co to jest? To porażka.
Kładą cię na brzuchu matki, „a kuku”, myśli ojciec na widok niezaprzeczalnej wulwy. Lamentujesz. Ojciec machinalnie sili się na uśmiech, potem rezygnuje. Nie kwilisz, ryczysz, drzesz się ile sił w płucach, jaki donośny głos; polegając wyłącznie na słuchu, nie dałoby się stwierdzić różnicy. Gromki głos, trzy kilo dziewięćset, pięćdziesiąt dwa centymetry: nieszczególnie imponujące wyniki. Ojciec się wycofuje. Nagle wszystko wydaje mu się męczące, w środku czuje pustkę, wraca, by się położyć – pępowina, karmienie, mycie nic go nie obchodzą, za cztery godziny trzeba będzie znów przyjmować pacjentów. Zadzwonić do rodziny z Ardèche, modulując łamiący się głos: „To dziewczynka… Tak, tak, też dobrze”. Dziewczynka. Proszę bardzo, słowo się rzekło i pozamiatane. Szampan zostanie w czterysta trójce. Gdyby to był chłopiec, ojciec asystowałby przy pierwszej kąpieli dla czystej przyjemności patrzenia, jak fortunny członek unosi się na wodzie. Tymczasem przy dziewczynce… Nie ma nic do zobaczenia. To nie tak, że jest nieszczęśliwy, skąd. Do szczęścia brakuje mu pewnego drobiazgu i tyle. Przemyka pod ścianami, by nie spotkać ponownie doktora Galiota, jednak wpada na niego przy wyjściu na parking.
– I co?
– To dziewczynka.
– Ach! Też dobrze.
„To dziewczynka”.
Jeśli porządnie się nad tym zastanowić, nie jest to być może pierwsze zdanie, jakie słyszysz – bo słyszysz je, to nie ulega wątpliwości: nie do końca wiadomo, ile widzą dzieci tuż po narodzeniu, czy na początku są w jakimś stopniu ślepe lub krótkowzroczne, ale nikt nigdy nie podejrzewał, że mogą być głuche. Mówi się nawet, że słyszą dźwięki jeszcze w macicy, kilka miesięcy przed przyjściem na świat, że rozróżniają zniekształcony przez bulgotanie i szum płynu owodniowego głos matki lub jego wibracje, ojcowskie „puk, puk” w brzuch, o ile takie się zdarza, czy puszczoną wystarczająco głośno muzykę. Jeśli o ciebie chodzi, ojciec z pewnością nie próbował nawiązać z tobą dialogu jeszcze przed twoim urodzeniem, pogawędki z nieznajomymi jakiejkolwiek płci to nie w jego stylu. Niewielkie są też szanse, że słyszałaś kantaty Bacha lub sonaty Mozarta, bo płyty nastawia późnym wieczorem, kiedy ciężarna kobieta powinna już leżeć w łóżku. Z drugiej strony, gdy ojca nie ma, rano, po południu, matka w kółko słucha zeszłorocznego przeboju, Only You, nuconego słodko przez The Platters, you’re my dream come true, my one and only you, bo maxi singla kupiła zaraz w dniu premiery. Albo Doris Day, qué será, será, whatever will be, will be… Może więc przed tamtym inauguracyjnym zdaniem gdzieś w poliglotycznej brzemienności, w trybie głęboko basenowym, podłapałaś kilka strzępków angielskiego, które przetłumaczysz później, kiedy tym właśnie zajmiesz się zawodowo, jesteś spełnieniem moich marzeń, a nawet trzy słówka po hiszpańsku, stłumione jakby przez zatyczki do uszu, nadejdzie, co ma nadejść (nie mamy wpływu na przyszłość). Te drugie lepiej niż pierwsze pasują do szczęśliwej okazji, gdyż to, co nadchodzi, z pewnością nie jest urzeczywistnieniem niczyich marzeń, bo przecież nadchodzisz tylko ty, to znaczy: jedynie ty, nic więcej. Oto jesteś, w szóstym miesiącu swojego rozwoju zamieniasz się w słuch, jesteś gotowa chłonąć najpierw refreny swojej przyszłej egzystencji, a później, na skraju świata zewnętrznego, pluśnięcie kamyczka puszczonego niczym kaczka na relatywnie gładką powierzchnię ciszy („To dziewczynka”), a potem kolejne odbicia rozchodzące się od głosu do głosu („Też dobrze”, „Następnym razem się uda”, „Z dziewczynkami łatwiej”, „Będziecie musieli próbować dalej”).
Opatulają cię w białe śpioszki podarowane przez babcię, która nie chciała rzucać wyzwania losowi. Znasz dowcip o dwojgu niemowlętach na oddziale położniczym? „Dwa noworodki leżą obok siebie na bloku porodowym. Jeden pyta drugiego: »Ej, a czym ty jesteś? Chłopcem czy dziewczynką?«. »Nie wiem« – odpowiada drugi. »Czekaj« – mówi pierwszy, nachylając się w stronę jego łóżeczka. Podnosi okrycie, zagląda pod nie i oznajmia: »Jesteś chłopcem«. »Skąd wiesz?« – chce wiedzieć ten drugi. »No jak to? Przecież masz niebieskie skarpetki!«”. W twoim przypadku domownicy zachowali ostrożność, powstrzymali się przed dzierganiem nieba, zaniechali malowania ścian na kolor barwinka, zrezygnowali z przyklejania ultramarynowego szlaczka w gotowym pokoju. Cierpliwość w lazurze¹. Nie dzieli się skóry na niedźwiedzicy, dopóki ta nie kołysze niedźwiedziątka. Nie poszli też jednak w cukierkowy róż, łososiowy czy piwoniowy, odrzucili nawet kremowy beż na rzecz czystej bieli, śnieżnej (dziewiczej) bieli, na którą los i chromosomy rzucą potem czerwień (krwistą) lub błękit (królewski): baśń tę pisze natura, a nie marzenia. Prezenty z okazji przyjścia na świat prędko nadrobią ten okres niewiedzy. Królik, grzechotka, czapeczka, ręcznik, wkrótce ujrzysz życie w różowych barwach – różowych jak sukienka Grace Kelly, którą naśladują wszystkie kobiety, odkąd poślubiła swojego księcia. Nawet agrafki spinające twoje pieluszki będą różowe – tak, rodzisz się na historycznej granicy między wielorazowymi a jednorazowymi pieluchami; wiem, ten fakt cię nie odmładza. Nie ułatwia też życia twojej matce, tylko pomyśl! Tymczasem biała wyprawka okazuje się nie całkiem trafionym pomysłem. Ponieważ babcia naprodukowała śpioszków, śpiworków, kurteczek i bucików na co najmniej sześć miesięcy, wszystkie w neutralnej bieli, przechodnie na ulicy, sąsiedzi z budynku oraz pacjenci ojca wciąż dopytują i dociekają, bo nie napotykają żadnych wskazówek: „Co to za maluch?” albo: „A jak on ma na imię?”, na co matka bez końca musi odpowiadać: „To dziewczynka”, a nawet (czysty absurd) wyprowadzać z błędu zdumionych rozmówców, których zmyliły twoje gabaryty: „Nie, nie, zapewniam pana, że to dziewczynka”.
Rano twój ojciec wybiera się do merostwa, by zgłosić twoje urodzenie (ale nie przyrodzenie). Stojąc przed urzędnikiem, nie potrafi sobie przypomnieć, jakie imię wybrali na wszelki wypadek, gdyby tak nieszczęśliwym trafem, w razie czego… No, co to miało być? Juliette, jak twoja matka chrzestna? Nie, niemożliwe, Juliette – Julia – to tylko dodatek uwieszony Romea, wisi, choć nic jej nie wisi, ha, ha! Juliette to stopień zero siusiaka, to czekanie na coś, czym nie jest, na coś, czego nie ma, to dożywotnia dziewczyńska końcówka, dziewczyneczka, kokieteczka, ślicznoteczka, Juliette to zdrobnienie przeobrażone w dziewczynkę, na wieki spieszczona Julia wyczekująca na balkonie, słaby rym do zgorzkniałego poety. Dzięki niej Romeo, bohater, świeci jeszcze jaśniej swoją nieobecnością. Trzeba dodać, że twój ojciec nosi nazwisko Barraqué, co brzmi jak francuskie słowo oznaczające kogoś postawnego i muskularnego. „Pisze się przez dwa »r«”, uściśla zawsze, „żeby było do pary”. Jean-Matthieu Barraqué to dopiero nazwisko, powinno gwarantować człowiekowi syna. A tymczasem… Onomastyka stawia mu niewygodne pytania – i nawiasem mówiąc, tobie też nie ułatwi życia. No więc? Nathalie? Annie? Sophie? – walc niemych „e”, tango niemych dziewcząt. Martine? (Jeszcze czego!) Jeannine? Phi. Josette? Nie (uff!). Błądzi po omacku. Wreszcie przypomina mu się film widziany niedawno w kinie, Książę i aktoreczka, z Marilyn Monroe i Laurence’em Olivierem. Aktoreczką była Marilyn Monroe. Więc może Marilyn? Z „e” na końcu, żeby wyglądało bardziej francusko? Marilyne. Nie tak źle… Ale co, jeśli dorastając, okażesz się brzydka? Jeśli nie wyrośnie ci nic, czym dałoby się wypełnić dłoń uczciwego mężczyzny? Marilyn to zatruty podarunek. Takie imię kładzie się ciężarem na dziewczęcych barkach. I na piersiach, i na pośladkach. (Poza tym Marilyn Muskularna… tja. Twój ojciec nie jest jednak skończonym idiotą). To jak z Juliette, tylko w innym stylu: za dużo skojarzeń. To może od razu Carmen, hm? I co powiedziałaby na nie Simone, twoja matka? Zupełnie jakby ofiarował jej rywalkę w kołysce. Za to książę… „Imię dziecka?” – powtarza pracownik urzędu stanu cywilnego. Laurence Olivier… W dodatku ojciec jest do niego podobny, mówiono mu to już kilkakrotnie (przypomina też Seana Connery’ego. I trochę Tyrone’a Powera). Laurence Olivier. Ciemny brunet, zupełnie jak on. Syn pastora (anglikańskiego, ale trudno…), genialny aktor (tak się składa, że grał Romea). A że podejrzewa się go o bycie gejem? Twój ojciec nie ma o tym pojęcia, nie słucha jadowitych języków. „Laurence” – odpowiada. Laurence, od łacińskiego laurus, „laur (na głowie zwycięzcy)” (twój ojciec nie zgłębiał etymologii, ale jest lekarzem, zna wszystkie rośliny po ich łacińskich nazwach). Będziesz greckim atletą, rzymskim trybunem z czołem opasanym wieńcem. Będziesz Spartakusem, będziesz Romeem, będziesz Cezarem, Apollem, Napoleonem, jeśli trzeba. Będziesz księciem, córeczko. Przynajmniej u brytoli. Będziesz Laurence, wiecznym laureatem. Lub wieczną laureatką, jeśli wolisz (w dniu twoich narodzin ojciec jest w nastroju do ustępstw. „Język inkluzywny? A co to za bzdura?” – powie ci sześćdziesiąt lat później. – „Przecież kobieta zawiera się w mężczyźnie”).
Później wraca z twoją siostrą Claude, która jeszcze nie pojęła, że zabiorą cię do domu, nie rozumie też, co inni w tobie widzą, skąd ta cała ekstaza. Mówiąc w skrócie: usta wujka Alberta (biedactwo), nos babci Marcelle (całe szczęście), stopy za duże jak na twój wiek (dwanaście i pół godziny), a do tego skośne oczy, można się zastanawiać, skąd się wzięły. Dwie szparki na środku twarzy: wyglądasz jak Azjatka (ale nie jak mongołka, słowo). „Spytałem siostry Catherine, dlaczego moja córka przypomina Chinkę” – mówi ojciec, by rozbawić towarzystwo (i odciągnąć uwagę od zaniku pamięci, który dopadł go w merostwie). – „Gadała coś o żółtaczce poporodowej, genetyce, woli boskiej: w ogóle mnie nie przekonała. Nalegałem, a wtedy się ugięła: »No dobrze, wyślę panu spis innych możliwych przyczyn. Proszę wypatrywać listonosza«. »Aha! Czułem, że to jego sprawka…«”. Śmieją się wszyscy poza twoją prababcią (która później pójdzie na pocztę, by zbadać sprawę). „Lorąs? Jak oczopląs?” – babcia ze zmarszczonym nosem wymawia twoje imię. – „Czemu nie Florąs? To przynajmniej kojarzy się z Florencją, no i z florą”. „Chyba bakteryjną” – ripostuje ojciec. Miałabyś być dziewczynką z miastem-sobowtórem? Też pomysł. Straciłyby się laury, nie czułabyś motywacji, by gromadzić je na głowie niczym mężczyzna. Szkoda by było. „Wygląda na to, że na moją drużynę rugby jeszcze sobie poczekam” – stwierdza dziadek, lecz mimo to maca na próbę twoje bicepsy.Powieść Dziewczynka została przetłumaczona w ramach projektu „Tandemy translatorskie” dofinansowanego ze środków programu „Kreatywna Europa. Wsparcie obiegu literatury europejskiej”. Głównym założeniem programu jest przekład tytułów z rzadziej reprezentowanych języków, przede wszystkim beletrystyki odznaczającej się wysoką jakością literacką oraz poruszającej ważne społeczne problemy i odwołującej się do europejskich wartości.
Celem projektu jest również zainicjowanie dobrych praktyk mentoringu w branży tłumaczeniowej, które realizujemy poprzez tworzenie tandemów translatorskich. Wybrane do projektu książki zostaną przełożone przez dwie osoby: początkującego tłumacza (mentee), którego pracę będzie wspierał i komentował doświadczony tłumacz z dorobkiem występujący w roli mentora i głównego tłumacza powieści.
Przy przekładzie Dziewczynki współpracowały ze sobą Elżbieta Janota (mentorka) i Karolina Sojka (mentee). Więcej informacji o tłumaczkach i powieści można znaleźć w filmikach, do których odsyłają poniższe kody QR.
Elżbieta Janota
Karolina Sojka