- W empik go
Dziewice nocy albo anioły rodziny - ebook
Dziewice nocy albo anioły rodziny - ebook
Dziewice nocy albo anioły rodziny, tytuł oryginału francuskiego: Les Belles-de-nuit ou les Anges de la famille to powieść przygodowa Paula Févala. Po raz pierwszy została publikowana w odcinkach we francuskiej gazecie ‘L’Assemblée nationale’ od 21 września 1849 do 27 kwietnia 1850. Historia rozgrywa się od listopada 1817 do listopada 1820 w Bretanii i Paryżu. Książka podzielona jest na pięć części o różnej długości. ‘Piękności nocy’ to stworzenia z bretońskiego folkloru. Są to dziewczyny, które zmarły z powodu złamanego serca. Legenda Nocnych Piękności zrodziła bretoński lament – tren (namiętny wyraz żalu, często w formie muzyki, poezji lub piosenki), który Paul Féval przepisał w swojej powieści.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-444-2 |
Rozmiar pliku: | 611 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Oberża pod uwieńczonym baranem.
W r. 1817, najznakomitsza oberża miasta Redon, była przy porcie i miała za szyld czarnego barana uwieńczonego koroną.
Baran znany był w Rennes, w Vannes a nawet w Nantes; było to dogodne miejsce wytchnienia dla jezdnych i pieszych podróżnych; właścicielem jego był ojciec Géraud. (Żero) były kucharz.
Redon, jest miasteczko mające 3,000 dusz, położone przy granicy departamentów Niższéj Loary i Jlle-et-Vilaine, nad brzegiem rzeki od któréj nadano nazwę ostatniemu departamentowi. Pomimo rzymskiego nazwiska, to miasto nie odznacza się starożytnemi pomnikami, i dom ojca Géraud o sześciu oknach, mógł się współ-ubiegać z najznakomitszemi budynkami a mianowicie z pod prefekturą i koszarami żandarmeryi.
Przed oberżą czyli za wązkim chodnikiem, rzeka Vilaine (Wilen) płynęła, tocząc mętną i błotnistą wodę; przy wezbraniu, małe statki przewoźnicze dostępować mogły do okien oberży.
W sobotę wieczorem, albo w dniach targowych, trudno było znaleść miejsca w zakładzie ojca Géraud, uczęszczali tam bowiem marynarze, handlarze i szlachta. Zdarzało się często, że gdy wszystkie izby były przepełnione, obszerną i ciepłą kuchnię zajmowała gromada majtków i handlarzy bydła.
Ztąd też ojciec Géraud miał się bardzo dobrze, i lubo już był podeszły, córki kramarzy miasta Redon marzyły często o prawdopodobieństwie pozyskania jego oszczędności. Lecz ojciec Géraud zdawał się być nieprzyjacielem związków małżeńskich, a ponieważ nie miał krewnych, wszyscy byli ciekawi kto po nim odziedziczy.
Było to w połowie jesieni, nie była sobota ani dzień targowy, pod uwieńczonym baranem było prawie pusto. Popiół był zimny w kuchni, rożny spoczywały w kącie i rondle na ścianach wisiały.
Ojciec Géraud palił fajkę przechodząc się po przedpiersieniu portu. Jeden tylko pokój był zajęty w jego oberży i to przez gości przypadkowych, dla których ojciec Géraud lubo uprzejmy dla wszystkich, lecz umiejący stopniować swoją grzeczność, nie uważał się obowiązany złożyć swego uszanowania jak to zwykł czynić dla swych zwyczajnych i dawnych gości.
Podróżni ci przybyli niewiadomo zkąd, byli to dwaj mężczyźni i młoda kobieta. Ubiór ich i powierzchowność znamionująca znużenie wydawały daleki pochód pieszy; lecz właściciel uwieńczonego barana nie był podejrzliwy i uwierzył ich zapewnieniu, że przyjechali dyliżansem przybywającym z Rennes.
Podług tego, ich tłomoki zostać musiały w biurze pocztowym.
Młoda kobieta ubrana była bardziej jak skromnie. Pomimo przejmującego zimna listopadowego, miała suknię płócienkową odznaczający jej kształtny kibić. Mały szalik z lekkiej tkaniny i kapelusz słomkowy z zasłony, uzupełniały jej przybranie.
Te szczegóły cechowały niedostatek i nieszczęście, przyznać należy że młoda kobieta przyozdabiała odzież swoją. Lubo nie można było dostrzedz jej twarzy, łatwo było odgadnąć wdzięki i urodę za gęstęmi fałdami jej zasłony. Pomimo tej powabnej powierzchowności, oberżysta z okolic Paryża powziąłby niekorzystne mniemanie z sukni płócienkowej i słomianego kapelusza, lecz nasz gospodarz oswojony był z rostropną oszczędnością szlachcianek sąsiednich. Wiedział bowiem że w podróży po drogach Bretanii, często się spotyka hrabiny i margrabiny bardzo dziwacznie przybrane.
Jeden z mężczyzn był w bluzie, drugi miał pantaliony i surdut elegancki na którym spostrzedz się dawały liczne ślady zaschniętego błota.
W ogólności ci podróżni nie byli znakomitościami, lecz pod uwieńczonym baranem stawali często gorzéj odziani którzy mieli kieszenie naładowane talarami.
W Bretanii niekorzystnie jest sadzić ludzi z powierzchowności.
Była godzina druga po południu. Podróżni zajmowali pokój z dwoma łóżkami, a którego okna na port wychodziły. Gdy pucołowata służąca w czepcu piramidalnym, nakrywała stół grubym obrusem, mężczyzna w bluzie i towarzysz jego, ogrzewali przemokłe nogi przy zarzewiu kominka.
Nie było widać młodej pani której szal i kapelusz zawieszone były na zawiasie okna, lecz w chwilach ciszy, słyszeć się dawał jej oddech jednostajny za pawilonem jednego z łóżek.
– Czy mam nakryć na trzy osoby? – zapytała służąca.
Mężczyzna w bluzie otwierał już usta w potwierdzający sposób, lecz towarzysz przerwał mu:
– Na dwie tylko – rzekł żartobliwie i zarazem surowo.
Poczém dodał cedząc przez zęby:
– Kto śpi to się nasycił...
Dwaj podróżni pomimo różnicy ubioru wydawali się być z sobą na stopie zupełnej równości. Przyjrzawszy się im nawet uważniej, można było dostrzedz w tym który był w ubiorze pańskim, jakąś uległość którą powściągał.
Obaj byli młodzi i dość przystojni. Obywatel imieniem Błażej, był dobrze zbudowany, szeroki w plecach, uśmiechając się, ukazywał dwa rzędy zębów niezwykłej białości. Twarz miał czerwony i włosy blond kędzierzawe. Oblicze jego przedstawiało rubaszny wesołość która w tej chwili ukrywała się pod widocznym niezadowoleniem.
Dobrzy przyjaciele Błażeja nie znali jak się zdaje jego rodzinnego nazwiska, albowiem dla odróżnienia go od innych Błażejów, przezwano go śpiochem (l’Éndormeur).
Drugi mógł mieć lat 25 najwięcej, pomimo lego jednakże miał już pięć lub sześć zajmujących romansów. Znający go zbliska wiedzieli o jego kilku nazwiskach; obecnie nazywał się Robertem Amerykaninem. Był niższym od swego towarzysza, i członki jego nie odznaczały się powierzchownością znamionującą siłę, lecz postać jego była kształtną i zwinność poruszeń nie wyłączała mocy.
Rysy twarzy miał odznaczające, orlich zarysów; czoło jego surowe i pokryte kępką czarnych włosów objawiało wytrwałą wolę, w śmiałém zatoczeniu jego wargi wystającej czerwoności krwistéj, cechowała się niejako potęga, jako też na tle brunatnego lica.
Widząc go z zamkniętemi powiekami, można było w nim uważać człowieka silnego, zuchwałego, nie strudzonego, upatrującego walki i wznoszącego się do przezwyciężenia wszelkiego niebezpieczeństwa. Wtedy można było podziwiać kształt owalny jego twarzy i gorącą bladość lica pod którym drgały stalowe muszkuły. Lecz jeżeli oczy otworzył, fizjonomia jego zmieniała się w czarodziejski sposób. W spojrzeniu jego błędném, widać było wzruszenie niespokojne i nerwowe. Było to coś dziwacznego i dolegliwego; długie czarne rzęsy w bezprzestannym ruchu, zwracały na wszystkie strony spojrzenia przejmujące, igrając jak ostrze szpady odpierające pchnięcia. To miało miejsce tylko wtedy, gdy p. Robert nie potrzebował się wystrzegać badawczego dostrzegacza; gdyż p. Robert trzymał się pewnika starożytnej filozofii, znał bowiem siebie samego i swoje wady. Doświadczył już wiele w swojem życiu i mógł się maskować równie jak najzdolniejszy aktor. Ci panowie siedzieli naprzeciw siebie po obu końcach komina, przypatrując się płomieniowi z gałęzi, pogrążeni w zadumaniu które nie zdawało się być wesołéj barwy.
– Przeklęta podróż – rzekł nagle Błażéj potrącając silnie nogą o głownię – twoja to myśl Robercie zapuszczać się w ten kraj wilków.
Robert ująwszy cęgi, poprawił drewka w kominku.
– Myśl moja mogła być równie złą jak dobrą – odpowiedział – jednakże nie ma potrzeby dla tego, palić jedynéj pary butów naszych.
Rzeczywiście, zachodziła różnica w obuwiu naszych podróżnych równie jak w całym składzie ich ubioru. Robert miał stare trzewiki dziurawe, gdy Błażej był w butach dość dobrych.
Ostatni tupnął silnie.
– Nie wiesz co się ze mną dzieje!.... pomruknął marszcząc brwi gęste – gdy ciebie słyszę podobnie mówiącego Panie Robercie!... otóż parę miesięcy jak biegamy szukając miejsca w którym spadają jarząbki pieczone z nieba... w Paryżu przynajmniej z Bibandierem, można było się wyżywić...
– Było to złe towarzystwo! – przerwał Robert ze spuszczonemi oczami pogrążony w smętnej obojętności – Bibandier jest teraz na galerach.
– Na galerach jeść dostają – pomruknął Błażej.
Amerykanin wzniósł na niego wzrok ruchomy i przenikający; spojrzenia ich się spotkały. Błażéj odwrócił głowę wzruszając ramionami.
– Tak, tak... przemówił – wydajesz się mądrym i dla tego udałem się z tobą, lecz dla tego nie jesteś bieglejszym od innych mój paniczu.... nasze zapasy się kończą.... cóżeś zrobił dobrego przez pół roku?
– Starałem się – rzekł Robert.
– Peuh!... – odezwał się blondyn – ty będziesz się starał przez całe życie... nie lubię ludzi myślących... z takiemi tylko można się narazić na skręcenie karku.
Robert spojrzał na ogień gdzie płomień czerwony przebiegał pośród dymu.
– Mam jednakże pewnę myśl.... pomruknął.
Śpioch udał że tego nie słyszy.
– Mogę ci jednakże powiedzieć coś zrobił – dodał – zabraniałeś mi pracować ile razy powziąłem zamiar...
– Biedota!... rzekł z pogardy Amerykanin.
– Kazałeś mi cięgle iść dalej – mówił Błażej – ukazując mi u kresu podróży jakąś. chimerę, w którą wierzyłem jak głupiec.
– Cierpliwości.
– Cierpliwości... lecz jesteśmy o 100 mil od Paryża, o jednej sukni na dwóch i z kilkoma frankami.
– Mamy 7 franków 60 cent: – przerwał Amerykanin licząc na dłoni wyjęło z kieszeni pieniądze.
– A nadto – dodał Błażej, którego gniew zastąpił poprzedni smutek – dziewczynę którą z sobą wodzimy... i która je....
Robert włożył pieniądze pod bluzę; powieki jego szybko drgały.
– Ona jest bardzo piękną – pomruknął z przesadą.
– Ale do czegóż może nam służyć?
Amerykanin spojrzał w stronę łóżka z zasłoną pokrywającą ich towarzyszkę podróży, poczém przybrawszy tajemniczą i uroczystą postać, odpowiedział:
– Do wszystkiego!
Błażej oparł się łokciami o kolana i odpowiedział tylko poruszeniem znużenie i zniechęcenie okazującém.
Nastąpiło milczenie, w czasie którego Robert pogrążony w rozwadze którą objawiały brwi zmarszczone, zdawał się uganiać za ulubioną myślą.
Po kilku minutach, apetyczna woń potraw przeniknęła przez szczeliny drzwi i rozeszła się po pokoju.
Śpioch wyprostowawszy się, wciągał w siebie dużą dozę tego powietrza tyle obiecującego. Nozdrza jego się wydęły, oblicze rozjaśniło przemieniając się w uśmiech żarłoka.
– Do djabła! – zawołał prawie wesoło – będziemy mieli dosyć czasu do bicia się jak przejemy siedm franków.... dopomóż mi stół przysunąć Robercie... Jeszcze raz trącimy z sobą kieliszkami jak dobrzy przyjaciele.
Amerykanin nie zwracał również uwagi na ten powrót wesołego humoru, jak na poprzedni gniew Błażeja. Przysunął stół w milczeniu do samego kominka.
Służąca w téj chwili weszła z półmiskiem jajecznicy i z łopatką baraniny.
Nasi towarzysze usiedli naprzeciw siebie i przez kwadrans zajęci byli wyłącznie jedzeniem. Obaj byli walnemi żarłokami; Błażej szczególniej pochłaniał kawały z zadziwiającą szybkością.
Jajecznica i baranina znikały skrapiane lekkiem winem.
Na półmisku pozostała tylko kość ogładzona i mały kawałek sera na stole.
Błażej wyciągnął rękę po tę ostatnią zdobycz, lecz napotkał dłoń Roberta który zdawał się bronić talerza.
– Podzielimy się – rzekł z uśmiechem.
– To nie dla mnie – odpowiedział Amerykanin – Lola od wczoraj nie jadła.
Twarz Błażeja zasępiła się.
– Lola,... Lola... pomruknął – poczem dodał głośno:
– Ty p. Robercie jesteś podobnym do tych głupich żebraków którzy poszczą ażeby zachować cóś dla psów swoich... lecz tym razem spóźniłeś się, trzeba było oszczędzić z twojej porcji.
Spojrzenie Roberta objawiało nieprzyjazne usposobienie, lecz ręka cofnęła się.
– Ty nie masz serca – odezwał się.
– Jestem głodny, – odpowiedział Śpioch.
Wypróżniwszy w szklankę swego towarzysza resztę z ostatniej butelki, uderzył w stół pięścią:
– Dawaj nam wina! – zawołał na nadchodzącą służącę – tytoniu i fajek....
W kilka chwil potém, spoglądali na siebie przez kłęby dymu. Błażej był w stanie nieporównanej ociężałości, nie myślał o teraźniejszości i o przyszłości. Robert nawet widocznie uległ upływowi szczęśliwemu obfitego posiłku po długim poście; oblicze jego wyrażało dobry byt i spoczynek, lecz zdawało się że jest pogrążony w zadumaniu.
– Czy masz do mnie urazę – zapytał Śpioch.
– Z przyczyny?
– Z przyczyny Loli.
– Bynajmniej.
– Wybornie.... Bo widzisz Robercie gdybym wiedział żeś zakochany to bym ci wybaczył.... lecz niech mnie djabli porwą jeżeli ty się zakochasz!
Robert nałożywszy swoją fajkę, spoglądał machinalnie na papier w którym był tytuń zawinięty.
W tym oczy jego zaiskrzyły się, gdy jednocześnie głębokie zmarszczki wyryły się na czole.
– W istocie toby nam interessa poprawiło! – pomruknął.
I zamiast odpowiedzieć na nieme zapytanie które mu spojrzenie Błażeja przesłało, dodał.
– Pięć tysięcy franków stałych podatków.... to stanowi 40,000 fr. dochodu, nie prawda Śpiochu?
– Prawie.
– Czterdzieści tysięcy franków z dóbr nieruchomych... ty Błażeju który się trudniłeś interessami, wiesz zapewne od jakiego kapitału jest taki procent.
– To zależy od miejscowości.
– W Bretanii... tutaj... w okolicach Redon?
Błażej zaczął liczyć na palcach; teraz był w humorze zadość czynienia wszelkim wymaganiom.
– W tych stronach płacą licho dzierżawy. Potrzeba dużo gruntu ażeby zebrać z niego 1,000 franków... kapitał prowizji 40000 wynosić tutaj musi 1,200,000 do 1,500,000 franków.
Robert poprawił się na swym krześle i oczy jego zaiskrzyły się bardziej.
Wysypawszy tytuń na obrus, rozwinął trąbkę ażeby mógł lepiej przeczytać.
Zdawało się, że pismo na tym kawałku papieru wywierało czarowną władzę tak dalece wzruszenie Amerykanina było widoczne.
– 1,500,000 fr. – powtórzył spoglądając na papier; to przynajmniej warto podjąć trudu.
Śpioch pochylił się naprzód dla przyjrzenia się temu tajemniczemu zwitkowi, który pogrążył jego towarzysza w tak głębokie rozmyślanie.
Trąbka do tytuniu była zwiniętą z szematu podatkowego ha rok 1816 podpisanego przez poborcę okręgu Gacilly.
Błażej przechylił się na zaplecznik swego krzesła. Spodziewał się czegoś lepszego. Amerykanin tym czasem, czytał zwolna pół-głosem.
„Remigjeusz-Karol-Juljan le Tixier, wicehrabia Penhoêl, właściciel, od pałacu i budynków okolicznych 350 franków, od folwarku Lande-Triste 714 fr. od konopisk Port-Korbo i przyległości 150 franków od folwarku Pré-Neuf, wraz z laskiem Fontaine 100 franków.”
– To ciebie bawi... przerwał Śpioch – „Od domu zwanego domem starszego – czytał dalej Robert który coraz z większą uwagą – i młynów Hussay na górach 120 franków – od małego Penhoelu z laskiem Quintaine...
Błażej ziewnął; poczem zaczął gwizdać piosnkę pijacką.
Robert przestawszy czytać przypatrywał się papierowi z natężonym wzrokiem.
– I któż powie żem nie miał dobrej myśli – pomruknął przykładając palec do czoła – i otóż właśnie nasuwa mi się pod rękę...
– Rzeczywiście jest to dar Nieba – odpowiedział Błażej, jeżeli mając 7 franków i nie wiem ile centymów: kupiemy zamek Penhoel, młyny na łąkach, folwark i las pretanten.
Robert przyjrzał się mu uważnie i wzruszył głową.
– Ja nie żartuję – rzekł.
– I mnie się tak zdaje.
– Powziąłem myśl...
Błażej skrzywił się.
– Słuchaj – mówi Amerykanin przybliżając krzesło i tonem tak stanowczym, że otyły blondyn pohamował swój żartobliwy uśmiech – nie mamy za co dalszej odbywać podróży... nie podobna również powrócić.... musimy zatem tu osiąść.
– Chętnie się na to zgadzam – zaczął Błażej.
– Nie przerywaj mi... Paryż jest dobry do zabaw, podróże zaś przystoją młodzieży. Lecz ty Błażeju dopiero doszedłeś pełnoletności... ja zaś jestem starszym nad moje lata.
– Zkąd wnieść należy – pomruknął Śpioch że byłoby dla nas korzystném zostać spokojnymi wieśniakami opłacającemi podatki gruntowe... podzielam twoje zdanie.
– Powtarzam ci ażebyś mnie nie przerywał... Przybyliśmy do Bretanii polegając na jej starożytnej dobrej wierze i patryarchalnej szlachetności... Przyznaję że zdała uważałem ją za ziemię obiecaną... moje marzenia były cokolwiek wybujałe... lecz w ogólności jeżeliśmy nic nie zyskali, to dla tego, żeśmy nic nie poświęcili. Oczekiwałem sposobności... szukałem... byliśmy zbyt bogaci... dziś jesteśmy w tym błogiém położeniu, w którém się wygrywa walne bitwy; musimy zwyciężyć lub umrzéć.
To mówiąc, podniósł zwitek tytoniowy nad swoją głowę.
– Oto nagroda zwycięztwa! zawołał z prawdziwém uniesieniem – ogół podatków wynosi 5,000 franków co podług twego obliczenia daje 40,000 dochodu od 500,000 talarów kapitału.... a więc w najgorszym razie, gdybyśmy pozyskali tylko połowę....
Wino które pili nie było mocne, lecz nasi podróżni wypróżnili nie jedną butelkę.
Błażej był czerwony jak wiśnia, krążenie krwi było widoczném pod ogorzałą cerą Roberta.
Błażej zaczął się śmiać z wniosku swego współbrata; lecz ten śmiech nie był już żartobliwym, gdyż przebijała się w nim tajemnicza nadzieja.
Wspomnieliśmy że Robert lubo dość młody odznaczył się w swojem zawodzie.
– Ograniczyłbym się na najgorszym razie – jakieś mówił – rzekł Błażej. –
– Przypadek jest najpotężniejszym ze wszystkich bogów – odpowiedział Robert – i w tym świstku widzę przepowiednię, którą mi niebo zesłało... czy chcesz dzielić ze mną korzyści?
Śpioch wahał się przez chwilę, albowiem zachował znaczną dozę niedowiarstwa.
– Decyduj się – rzekł Robert – gdyż ściśle biorąc, mogę się obejść bez ciebie... i rzeczywiście... gdyby nie było mi przykro... i niebezpiecznie opuszczać tak dobrego towarzysza jakim ty jesteś... wołałbym sam spróbować szczęścia.
Błażéj teraz przysunął do niego swoje krzesło.
– Jakież więc są twoje zamiary – rzekł poważnie.
– Czy się zgadzasz?
– Jak mi wytłómaczysz.
– Idzie tu o przyjęcie lub odrzucenie...
Zgadzasz się?
– Zgadzam.
– Daj rękę – odezwał się Amerykanin którego wzrok niespokojny, ustalił się nakoniec – biada temu kto się cofnie!
Powstawszy z miejsca otworzył drzwi i wyjrzał czy ich kto nie podsłuchuje.
– Nie było nikogo na korytarzu.
Powracając do kominka, zatrzymał się przed łóżkiem na którym spoczywała ich towarzyszka podróży i odsunął zwolna zasłonę.
Światło padając tym otworem, odznaczyło powabną postać młodej kobiety.
Była to twarz doskonałej kształtności, lecz której rysy znużone i już wywiędłe pokryte były niejaką powłoką otrętwiałej oziębłości. Było to może skutkiem cierpień lub znużenia. Lola spała w głębokim śnie pogrążona. Jej czoło i policzki ukrywały się pod gęstemi puklami czarnych włosów w nieładzie rozpuszczonych.
Lola rzuciła się na łóżko w ubraniu. Zachowała tam postawę jaką nadzwyczajne utrudzenie jej wskazało w chwili przybycia. Głowę miała opartą na ręku, całe jej ciało uginało się w zaniedbaniu chciwém wypoczynku. Wytarta suknia odznaczała jej powaby ponętne i młode, jak draperje które rzeźbirz przykleja do ciała obnażonego.
Robert miał słuszność; była bardzo piękną.
Przypatrzywszy się jej przez chwilę, spuścił zasłonki.
Uśmiech zadowolenia igrał na jego ustach.
Śpioch czekał, wzrok jego wyrażał gorączkowy ciekawość.
Robert zajął poprzednie miejsce przy kominie i napełnił obie szklanki.II. Jeden surdut dla dwóch.
Robert zastanowił się nieco.
– Uważ dobrze co będę mówił – rzekł ozięble popijając zwolna.
– Jest tu młody człowiek bardzo bogaty i znakomitego rodu który podróżuje ze swoim służącym.
– Gdzie? – zapytał Błażej oglądając się prostodusznie po pokoju.
– Nie trudź się szukaniem – odpowiedział Amerykanin. – Młodzieniec bogaty i jego służący jest to ty i ja.
– Ach!... rzekł Śpioch z otwartą gębą pozostawszy.
– Mamy tylko jedną suknię – mówił dalej Robert w sposobie tłómaczącym – a należy się przedstawić jeżeli się chce dokazać czego.
– Masz słuszność – rzekł Śpioch który zaczął odgadywać pomysł swego towarzysza; lecz to może potrwać długo, i gdy raz przyjmiemy rolę, nie będzie można jej zmienić jak dawniej.
Błażej czynił tu alluzję do układu braterskiego który zachowywali wspólnicy.
Obaj opuścili Paryż, gdzie ich przemysł narażony był na przesilenie, w skutku którego gromady im podobnych rozpierzchają się po prowincjach. Mówiono im o Bretanii jak o raju starożytnej dobrej wiary, gdzie nieufność dotąd nieprzeniknęła. Przybyli napojeni wyobrażeniami o zwycięztwach, jak Pizarro lub Kortez w wigillją pokonania Montezeumy i Jukasów. Lecz z Paryża do Redon jest daleko i kilka razy zatrzymywali się w drodze. Spieniężyli więc wiele rzeczy.
Od czasu jak ostatnia suknia została sprzedaną na koszta podróży, dwaj towarzysze dzielili się szlachetnie pozostałym surdutem. Każdodziennie kolejno nosili go wraz z butami prawie nowemi, z czarnym kapeluszem i resztę ubioru. Nazajutrz pan surdutowy zdejmował go i odziewał się w bluzę, w trzewiki dziurawe i czapkę.
Robert postawił próżnę szklankę na stole.
– Idzie tu o majątek – rzekł bez podniesienia głosu lecz z przesadę – od kilku miesięcy układam ten plan w mej głowie. Lubię dobrze rozważyć wszystko i gdybyśmy nie byli nad brzegiem przepaści... chętniebym oczekiwał.
– Co do mnie – przerwał Błażej – lubię kończyć dzieło w dwóch tempach; lecz idzie o to kto będzie panem a kto służęcym...
Amerykanin zanurzywszy rękę pod bluzę wyjął talję kart których barwa świadczyła o dawnym i częstym użyciu.
– Możemy się o to rozegrać – rzekł.
Śpioch spoglądał z pewną nieufnością na palec swego towarzysza który tassował karty z nadzwyczajną zręcznością.
– Hm – rzekł wzruszając głowę – ty grasz nazbyt dobrze panie Robercie.
Ten przestał tassować.
– Jest inny środek – pomruknął – podzielmy się i rozłączmy.
Błażej zmarszczył brwi i zamilkł.
– Lecz przede wszystkiem, decydujmy się – zawołał Amerykanin stanowczym tonem.
– Możesz mi być bardzo użytecznym bezwątpienia; lecz ściśle biorąc rzeczy, nie wiem jeszcze do czego... nie masz tu żadnego podstępu... jeżeli ten interess nie spodoba ci się uwalniam ciebie od danego słowa.
– Bardzo dziękuję – pomruknął Błażej – wolę grać.
– Zastanów się... nie idzie tu o jeden dzień lub tydzień... to może potrwać długo jakeś wspomniał, a gdy raz rozpocznie się interess, powtarzam, biada temu co się zechce wywinąć.
– Ależ – wtrącił Śpioch – przegrywający będzie tylko służącym dla pozoru.
– Nie zupełnie... bezwątpienia sam na sam, pozostaniemy dobrymi przyjaciółmi jak poprzednio... lecz w każdej innej okoliczności dotyczącej interessu, potrzeba żeby pan rozkazywał a sługa wykonywał zlecenia.
– Do djabła – rzekł Błażej skrobiąc się w ucho.
– Co się tycze postępowania przy obcych nie potrzebuję ci przypominać.
– Bezwątpienia.
– Dopoki trwać będzie interess od pierwszego do ostatniego dnia, uszanowanie i posłuszeństwo.
– Lecz nakoniec... jakże to długo potrwać może?
– Nic nie wiem.
– Miesiąc.
Amerykanin wzruszył znacząco ramionami.
– Pół roku... – rzekł Błażej nie – podobna.
– Pół roku... rok... dwa lata – odpowiedział Robert – nie można tego stanowczo wyrzec.
– A więc! – zawołał Błażej wytrzeszczając na niego swoje duże niebieskie oczy – jesteś więc tak pewny wygranej.
Niedostrzeżony uśmiech ukazał się na ustach Amerykanina który zatrzymał się z odpowiedzią przez kilka sekund.
– Spodziewam się tego – rzekł z przekonywającą otwartością – Dla czegóż miałbym się z tem ukrywać. Lecz choćbym 10 razy przegrał, grałbym dla tego... cóż znaczy rok albo dwa lata pracy i trudów... zresztą czyliż pan będzie miał lepiej od służącego... słuchajno czuję że się nie urodziłem do życia awanturniczego... Mam skłonności człowieka spokojnego i uczciwego... uważam zawsze na cel zanim zamierzę próbę... do kata mój chłopcze, potrzeba cokolwiek filozofii. Gdy kto się spodziewa umrzeć którego dnia z głodu nie rozumuje jak pan milijonowy... Nie mam nie, i zapytuję siebie czegobym się nie dopuścił dla pozyskania czegoś?
Śpioch potwierdził przyłożeniem ręki do kapelusza.
– Nie jestem złodziejem – rzekł Robert który mówiąc unosił się. – Mam przekonanie że jestem człowiekiem rozumnym i przemyślnym, otoż wszystko... Przy tych darach i odwadze, można zawsze upatrzyć otwór przez który przecisnąć się można... szuka się długo; głupcy nazywają cię marzycielem; w tym sposobność się wydarza i dalej do dzieła.
– Może to być dobrem – rzekł Błażej, – Cóż znaczy rok lub dwa lata – mówił dalej Amerykanin. – Jesteśmy młodzi, gdyż co do mnie, po ukończeniu interessu, nie dojdę nawet lat wymagalnych na wyborcę.
– Wyborcę – powtórzył Błażej.
– Tak... myślę też cokolwiek o polityce... lecz to rzecz odrębna... Jakże zgadzasz się?
– Dawaj karty – odpowiedział Śpioch z pewnym wstrętem – lecz pamiętaj że nie masz do czynienia z frajerem.
Amerykanin cisnął przed niego karty z pogardliwą wyniosłością.
– Rozdaj sam – rzekł – jeżeli się obawiasz.
Gdy Błażej tassował – dodał:
Zdaje się żeśmy się porozumieli...i wiemy o co gramy.
– Nie bardzo – odpowiedział Błażej – i potrzeba być bardzo ograniczonym aby ryzykować rok lub dwa lata życia swego, nie będąc pewnym...
– Dwa lata najwięcej – przerwał Błażej – jak uważani zrozumiałeś dobrze o co rzecz idzie.
– W cóż więc gramy – zapytał Śpioch.
– W co ci się spodoba.
– Bo tobie wszystkie gry są zbyt dobrze znane.
– Możesz wynaleść nową.
Błażej zastanowił się przez chwilę.
– A więc – rzekł – rozdam po siedm kart, i ten kto mniej lew zrobi to wygrywa.
– Zgoda Amerykanin zebrał prawie niedotykając, Błażej rozdał.
Czternaście kart padły jedna po drugiej, Robert miał trzy lewy Śpioch cztery.
– Zfilowałeś – zawołał ostatni uderzając w stół pięścią.
Robert odrzucił karty.
– Grałem na czysto – odpowiedział i wyznam ci dla czego... obojętnem mi było wygrać lub przegrać, ponieważ w naszym interessie... rola pana będzie bardzo, trudną ręczę ci że za trzy dni prosiłbyś mnie o zamianę.... a teraz mój synu rozbieraj się.
To mówiąc, Amerykanin zdjął bluzę, pantaljony i stare trzewiki.
Błażéj nie spieszył się.
– Zimno mi – rzekł Robert – Szkoda by było potłuc szyby...
Śpioch widocznie był silniejszym, pomimo tego ta pogróżka uboczna uczyniła na nim wrażenie gdyż zaczął się zwolna rozbierać.
Robert wdział buty z widoczném zadowoleniem.
– O cóż się troszczyć – mówił ubierając się – będziesz mieszkał wygodnie, żył dobrze, odziany stosownie, i majątek przyjdzie ci śpiący... podzielimy się po bratersku.
– A jeżeli to wszystko spłynie z wodą.... westchnął Błażej.
Robert wdziewał surdut.
– Słuchaj – rzekł spoglądając w małe lusterko wiszące nad kominkiem – dobrze się rozpoczyna, i taką mam nadzieję, że gotowém ci przyrzec że będę nawzajem twoim służącym, jeżeli będziesz niezadowolonym po ukończeniu naszego interessu.
– A więc przyrzekasz mi to?
– Przyrzekam.
– Będziesz mi służył tak długo jak ja tobie?
– Zgoda!
– Uprzedzam cię Robercie że nie zapomnę o tém... teraz wytłómacz się jaśniej i raczej powtórz mi dwa razy, bo niech mię djabli porwą jeżeli się czego domyślam.
Zmiana ubiorów nastąpiła, i w istocie zdawało się że położenie rzeczy było logiczniejsze.
Każdy obecnie był na swojem miejscu, Amerykanin wyglądał na pana w całém znaczeniu tego wyrazu, a bluza leżała na Śpiochu jak rękawiczka.
– To ci się samo z siebie wytłómaczy odpowiedział Robert – i za kwadrans będziesz tyle wiedział co ja sam; lecz przedewszystkiem musimy się z sobą umówić o niektóre drobnostki... najprzód, wiedząc że masz zbyt wiele rozsądku ażebyś mi brał za złe, gdy cię poproszę abyś zaprzestał mnie tykać.
– Ach! – mruknął Błażej.
– Jest to środek przezorności... mógłbyś czasem wymówić to przy obcych.
– Mam więc nazywać Pana... panem Robertem...
– Wybornie... lecz nie dość na tem... teraz to imię nie jest dla mnie stosowném, ludzie szlachetnego rodu nie nazywają się Robertami... potrzeba zająć pewne stanowisko w świecie... wybierzmy z moich dawnych nazwisk... w Londynie nazywałem się Robert Wolf.
– To zbyt trąci żydowszczyzną – rzeki Błażej.
– We Włoszech zwano mnie Gaetano.
– To zakrawa na śpiewaka.
– W Wiedniu Belowski.
– To szewckie nazwisko... co u djabła jeżeli mam być służącym to niech przynajmniej pan będzie znakomitą osobą... zrób się baronem.
– Pfe... – odezwał się Amerykanin...uważanoby mnie może za podprefekta z czasów Cesarstwa... a przytém teraz tytuły zbyt spowszechniały... Nazwę się po prostu Robertem de Blois (Bloa)... jest to skromne nazwisko i odznacza się historycznym znaczeniem... jeszcze po jednej szklance Błażeju.., a potém do dzieła.
Nalawszy w szklanki, podniósł swoję jak do spełnienia toastu.
Spoglądał wtedy przez szyby okna na port Ś. Mikołaja i wioski departamentu Niższej Loary, które się rozciągały niedościgłe wzrokiem po za rzeką Vilaine. Jesienne słońce przed zachodem oświecało czerwonawym światłem ten krajobraz. Robert zachwycony był nagłą myślą.
– Kraj jest niewdzięczny dla biedaków, to prawda – pomruknął – lecz ja tu widzę grunt dobry i piękne domy... rozsądny człowiek może tu żyć tak swobodnie jak ryba w wodzie... kto wie czy który z tych domów nie należy do poczciwego p. Penhoel.
Błażej nie mógł powściągnąć uśmiechu.
– Nie wiem co zamierzasz – rzekł – lecz znam to, że umiesz rozpocząć zręcznie intrygę... i mam nadzieję... poczciwy wieśniak... zdaje mi się że go widzę.
– I ja także.
– Ma 50 do 60 lat.
– Raczej 60.
– Łysy.
– Z dwoma puklami siwych włosów przy skroniach.
– Ze złotemi okularami.
– I podobną tabakierką.
– W brązowym fraku.
– W trzewikach ze sprzączkami.
– Małżonka zaś jego....
– Która słynęła z piękności przed 1789 rokiem.
– Sucha i sztywna jak portrety familijne.
– I która go obdarzyła 8 lub 10 dziećmi w przyzwoitych przerwach...
Błażej podał swoją szklankę mówiąc:
– Na pomyślność naszych 40,000 franków dochodu!
Robert trącił swoją i wychylił ją do dna.
Poczmé wyprostowawszy się nagle, wstrząsnął swojemi gęstemi włosami.
– Bo dzieła – zawołał – dzisiejszy wieczór może być utrudzający, to będzie zależyć do okoliczności... od tej chwili Błażeju... obejmujesz obowiązki.
– Czekam na rozkazy Pana – rzekł Śpioch z uśmiechem nieufności, lecz którego spojrzenie objawiało niezwykłą ciekawość
– Zejdziesz nieznacznie – odezwał się Amerykanin rozkazującym tonem – na ulicę i przeczytasz napis na szyldzie oberży.
– Dotąd zdaje się, że to nie jest morze do wypicia – pomruknął Błażej.
– Trzeba ci wiedzieć raz na zawsze – odezwał się Robert przybierając zwykłą poufałość – i powinieneś to sobie wpoić w głowę, że działam podług rozsądnego planu, i ze zlecenia które tobie daję, mają swoje znaczenie... śmiej się jeżeli ci się spodoba, lecz wykonywaj ściśle moje rozkazy albo za nic nie odpowiadam... Przeczytasz zatém napis na znaku oberży i spamiętasz nazwisko naszego gospodarza, z powrotem poprosisz go do mnie... ruszaj!
Błażej wyszedł.
Młody p. Blois pozostawszy sam, przechadzał się po pokoju w szerz i wzdłuż.
Myśli jego były natężone i słowa bez związku słyszeć się dawały z ust jego.
Przyznać należy że to był mężczyzna dość dorodny. Przebiegłość i wola odznaczały się w rysach jego ogorzałej twarzy; lecz w téj chwili wiedząc że nikt na niego nie patrzy, oko jego wyrażało pewną cechę niespokojności szpecącą jego fizyognomję. Z ruchomej i jakby drżącej powieki jego można było wyczytać drganie chorobliwe, w skutku działania źle wyuczonej śmiałości.
Ten człowiek mógł się na wiele odważyć, lecz odważywszy, drżeć musiał.
Parę razy w ciągu swej przechadzki zatrzymał się przed łóżkiem, na którym spoczywała towarzyszka podróży. Piękna Lola ciągle spała ulegając wpływowi znużenia.
Ranna podróż musiała być przykrą, ponieważ Robert i Błażej, obaj młodzi i silni, przyszli zadyszani i utrudzeni.
Od dawna biedna Lola odbywała codziennie podobne pochody, a kamieniste drogi Bretanii kaleczyły jej zgrabne nóżki.
Ile razy Robert zatrzymał się przed łóżkiem, pozostawał tam przez kilka sekund przypatrując się urodzie młodej kobiety. Spojrzenie jego zdawało się obliczać czarne pierścienie gęstych włosów rozrzuconych w nieładzie na poduszce. Podziwiał okiem znawcy powabny i kształtny owal jej twarzy, długie rzęsy i ponętne zaniedbanie, jakie jej postawa we śnie zachowywała.
Lecz w tym podziwie Robeta nie można było dostrzedz śladu miłości. Powieka jego była oziębłą, i był to raczej – handlarz niewolnice zastanawiający się nad wdziękami Almy na sprzedaż wystawionej na pokładzie statku rozbójnika tureckiego.
Zasuwając zasłonę, uśmiech przelotny zadowolenia igrał na ustach jego.
Następnie pogrążył się w rozmyślaniu bojażliwém i niespokojném, powieki jego drgały mimowolnie, spojrzenie jego było błędne, trwożliwe.
Drzwi się otworzyły i wszedł oberżysta z Błażejem.
Na szelest jaki się dał słyszéć przy ich wejściu, fizyonomja Roberta nagle się zmieniła, jakby podległa tajemniczej sprężynie. Wejrzenie jego było uśmiechające i pogodne; wydawał się jednym z tych szczęśliwych ludzi, którzy pędzą życie bez trosk i pracy.
Oberżysta, który się zatrzymał przy drzwiach z czapką w ręku, musiał w nim uważać znakomitego pana, albowiem ukłonił mu się bardzo uprzejmie.
– Zbliż się mój kochany panie – rzekł Robert.
Błażej który wyprzedził oberżystę, przeszedł obok Roberta i szepnął mu do ucha to słowo:
– P. Géraud.
Amerykanin podziękował skinieniem głowy.
– Proszę pana... – odezwał się – przepraszam za moją śmiałość żem go wezwał, lecz mam wiele z nim do mówienia...
Bretonowie są równie podejrzliwi jak Normandowie; bardzo trudno wyciągnąć ich na słówko.
Gdy zaś raz się przełamie zaporę, można się spodziewać hojnego wynagrodzenia podjętych trudów.
Oberżysta był starym człowiekiem z poczciwą fizjognomją. Jego małe szare oczki odznaczały się cechą posępności, która u wieśniaków nie jest zgodną z otwartością. Stał pomiędzy Błażejem i Robertem. Nie zważając niby na nic, spoglądał na prawo i na lewo w krótkich przerwach. Jego czapeczka którą miętosił w palcach, nadawała mu pewną powagę, z czarnego cybucha fajki wyglądającego z kieszonki kamizelki, dymiło pasemko wyziewu tytuniu.
– Ah, ah – odrzekł, odpowiadając na przemowę Roberta.
Poczém się skłonił.
– Tak, mam wiele do mówienia z panem – powtórzył Amerykanin. – Założyłbym się że nie wiesz o tem, że jesteśmy sobie dobrze znani.
– Oh, Oh! – rzekł oberżysta wytrzeszczając oczy.
– To pana zastanawia – powtórzył Amerykanin z rubaszną wesołością. – Czy nie przypominasz sobie żeś mnie kiedyś widział?... Spodziewałem się tego... Błażeju, mój chłopcze możesz sobie usiąść... w podróży nie robi się ceremonii... lecz wprzód podaj krzesło naszemu gospodarzowi... mój drogi panie, proszę mi nie odmawiać usiąść przy mnie... pomieścimy się wszyscy.
Oberżysta i Błażej usiedli.
– Mówiąc że pan mi jesteś dobrze znanym – rzekł Robert – to znaczy, że często o nim słyszałem.
– Eh, eh... – odezwał się poczciwiec.
– O ojcu Géraud... właścicielu oberży pod uwieńczonym baranem.
– To jest na moim szyldzie – pomruknął oberżysta.
Błażej odwrócił się dla ukrycia uśmiechu.
Amerykanin udał że tego nie słyszy.
– Najpierwszéj oberży w Redon – mówił dalej o najpoczciwszym człowieku z całego departamentu....
Oberżysta uśmiechnął się nieznacznie; ta grzeczność bardzo ma pochlebiała, lecz roztropnoś, nakazywała pomiarkowanie.
– Słyszałem zaś – mówił Robert – o ojcu Géraud nie w tych to stronach: w Wannes w Nantes lub w Rennes.
– Może w St. Brieuc... – rzekł oberżysta.
– Wcale nie... jeszcze dalej... ojcze Géraud, jesteś znanym w Paryżu....
Paryż jest miejscem magiczném, które prowincja ubóstwia i nienawidzi.
Właściciel gospody pod uwieńczonym baranem, wzniósł swoje siwe oczy, w których się malowała skromna duma połączona z ciekawością.
– Ah; ah! w Paryżu... w wielkiém mieście... i któż to tam mówi o ojcu éóraud.
– Otóż sęk! – pomyślał Śpioch.
Robert z uśmiechem pieszczotliwego wyrzutu przemówił.
– Oh! Panie Géraud!... biedny człowiek... zasmuciłby się bardzo gdyby ciebie słyszał... jak to! nie masz więc przyjaciół w Paryżu?
– Wistocie – odpowiedział oberżysta – nie znam tam nikogo.
– Źle idzie – pomyślał Błażej.
– Słysząc go mówiącego o tobie – odezwał się Robert – nigdybym nie przypuszczał żeś mógł o nim zapomniéć.
– O kimże przecie?
– A więc mam wymienić jego nazwisko – mówił Robert zwolna jakby chciał po zostawić czas do namysłu oberżyście.
W spokojnej i uśmiechającej fizjonomji jego, nie można było destrzedz śladu pomieszania.
Błażej przeciwnie, uważając że zuchwałe kłamstwo bliskiem było odkrycia i komedją upadłą przy pierwszej scenie, zaledwie ukrywał swoje niezadowolenie.
Gdy złorzeczył nieroztropności swego towarzysza, ten spoglądał ciągle na oberżystę który szperał w swojej pamięci z zupełną ufnością.
– Niech mnie porwie Gripi... pomruknął gospodarz.
Robert przerwał mu mówiąc:
– Ah! panie Géraud! panie Géraud....
Poczém dodał prawie surowym tonem:
– Jeżeli nie przypomnisz sobie za minutę... wymienię ci jego nazwisko... a wtedy zawstydzisz się żeś o nim zapomniał.
W dźwięku głosu Roberta odznaczała się taka szczerość, że sam Błażej nie wiedział co o tém myśleć.
Co do oberżysty ten sobie rzeczywiście łamał głowę.
– Wistocie jestem nic dobrego!... – zawołał nagle uderzając się ręką w czoło.
W tej chwili dopiero, dostrzegacz mógłby odgadnąć jaką była niespokojność Roberta.
Odetchnął silnie. To trwało sekundę i fizjonomja jego nie zdradziła zadziwienia.
– Tak! jestem nie dobrego – mówił poczciwy oberżysta – gdyby nie Józef Gautier, byłbym dziś służył w porcie Brest!... Założyłbym się że to Józef Gautier.
– Przecież! – zawołał Robert.
Błażej doznawał wrażenia jakiém są przejęci znawcy, słuchając artystę pierwszego rzędu.
– Nakoniec ojcze Géraud – mówił dalej Amerykanin – lepiej później jak nigdy... ten zacny Józef często wspominał o tobie... o Zerodzie byłym majtku...
– Artylerzyście marynarki... a następnie kucharzu – sprostował poczciwiec.
– Komuż to mówisz!... – zawołał Robert.. – znam twoją historję lepiej może jak pan sam....
– Być może – rzekł oberżysta – powinienem był przypomnieć sobie zaraz Gautiego... lecz jakże mu się teraz powodzi?
– Bardzo dobrze... oboje są zdrowi...
– Jak to? więc się ożenił?
– Jest temu trzy miesiące... Błażej: mój służący był jego drużbą.
– Tak – odezwał się Śpioch bawiliśmy się dobrze.
Oblicze oberżysty wyrażało poprzednią nieufność.
– Bo... bo... – pomruknął=Józef Gautier był przedtym Panem...
– I to pana zastanawia że obrał służącego za drużbę... – odezwał się Robert.
– Nie myślałem obrazić pana Błażeja – rzekł p. Géraud.
– Pojmuję... lecz trzeba panu wiedzieć że Błażej nie jest pospolitym sługą... chował się razem ze mną i uważam go prawie za przyjaciela.
Ojciec Géraud ukłonił się Błażejowi.
– Jakkolwiekbądź – rzekł byłoby zbyteczném wiele mówić... Ponieważ mój stary Gautier polecił mnie pana, bądź pewnym że będziesz dobrze przyjętym... a teraz proszę o rękę bez urazy.
Robert wyciągnął rękę, którą oberżysta serdecznie uścisnął.
– Czy pan tutaj. przybyłeś dla przepędzenia czasu? – zapytał.
– Jadę z Paryża, jakiem nadmienił – odpowiedział Robert – a raczéj z dalszych stron... celem mojej: podróży jest odwiedzić pewnego szlachcica w tych okolicach zamieszkałego którego osobiście nie znam, i o którym pragnąłbym zasięgnąć niejakich. wiadomości.
Ten ustęp, pomimo pozornej prostoty, zabrzmiał niekorzystnie w uszach bretończyka.
W tych czasach równie jak poprzednio, trwały zatargi polityczne; wszędzie bowiem gdzie wojna domowa panowała, ciekawy badacz uchodził za szpiega.
Siwe oczki ojca Géraud spuściły się ku ziemi i pomrukiwał:
– Ah, ah!
– Szczegóły o których się pragnę dowiedzieć są drobnostkami – rzekł Amerykanin – gdyż wiem z pewnością że rodzina Penhoel jest szanowną i zamożną.
– Oh, oh!.. – odezwał się oberżysta zpewną przesadą; chcesz się pan dowiedzieć o Penhoelach?
– Mam pewne zlecenie do wice-hrabiego i z tego to powodu udałem się drogą na Redon zamiast wprost do Nantes..: czy daleko ztąd do Penhoel?
– Bardzo blisko – odpowiedział ojciec Géraud.
– I czy wice-hrabia jest tak uprzejmym jak o nim mówią?
Gospodarz milczał przez chwilę.
– Oh! co się tycze tego – rzekł Penhoelowie byli zawsze zaszczytem kraju od początku świata. Pan jest dobrym chrześcijaninem... a pani świętą osobą... Są jednakże tacy którzy utrzymują, że dom Penhoelów byłby godniej przedstawionym gdyby brat starszy nie opuścił kraju...
– Ah, ah... – odezwał się Amerykanin, jakby był wtajemniczony w stosunkach rodziny, o któréj istnieniu dowiedział się przypadkowo ze świstku papieru – a więc jeszcze wspominają o starszym bracie?
– Zawsze o nim mówić będą – odpowiedział oberżysta zwolna i smutnie.
– Jednakże już dawno jak się wydalił – rzekł Robert.
– Będzie temu lat 15... lecz cóż znaczą łata gdy kto pozostawi dobre wspomnienie w sercach.
Robert założywszy ręce na kolana wstrząsnął głową ze wzruszeniem i rzekł z cicha:
– Biedny Penhoel...
Poczciwy Géraud pogrążony w zadumaniu wyprostował się żwawo i spojrzał z zadziwieniem na Roberta.
Zdumienie jego było równie wielkie jak Błażeja, który śledził tę scenę podobnie jak wielbiciel widowisk scenicznych, napawający się nieprzewidzianemi zwrotami pierwszego przedstawienia sztuki.
Pojmując dążność Roberta, od przybycia oberżysty odgadywał stopniowo kolej, na jaką towarzysz jego usiłował wstąpić, gdy zaś nie czuł się zdolnym postępować dalej bez potknięcia na tej trudnej i niebezpiecznej drodze, każdy krok naprzód wiodący był dla niego przedmiotem podziwu.
Robert rósł w oczach jego i od kilku chwil przybierał bohaterskie kształty.
Czekał, hamując ile możności zadziwienie, zachowując obojętność stosowną do swej roli.
– (ieszy mnie mocno to co słyszałem od Pana – mówił Robert – niepodobna wyrazić radości mojej... ah! gdyby biedny Penhoel był tutaj.
Poczciwe oblicze oberżysty pokryło się bladością skutkiem rozrzewnienia.
– O jakim Penhoelu Pan mówisz?... – zapytał drżącym głosem.
– 0 tym, który w tej chwili jest bardzo daleko od Bretanii.
– O starszym... powtórzył Géraud którego głos stawał się bardziej drżącym o panu Ludwiku... a więc nie umarł?..
Amerykanin rozśmiał się szczerze i wesoło.
– Ja przynajmniej nie wiem o tém.
– I pan go znasz?
– Zacny Panie Géraud – odezwał się Robert przymrużając oczu – po co, te zapytania; od dwóch minut odgadłeś pewnie, że chcę się udać do zamku ze zleceniem od biednego Ludwika Penhoel.
Błażej zabrał się do poprawienia drewek na kominku dla pokrycia swego uniesienia,
Łza spłynęła po licach ojca Géraud.