- W empik go
Dzwony - ebook
Dzwony - ebook
Gabriele d'Annunzio, był włoskim pisarzem, poetą, dziennikarzem i dramaturgiem. Nazywano go „il Vate”, czyli „Poeta-prorok” i był związany ze środowiskiem dekadenckim, a jego prace ściśle współdziałały z francuską symboliką i brytyjską estetyką. Takie prace stanowiły zwrot przeciwko naturalizmowi poprzednich romantyków i były zarówno zmysłowe, jak i mistyczne. D'Annunzio był pod silnym wpływem myśli Friedricha Nietzschego. Jego skandale z kobietami, w tym z Eleonorą Duse i Luisą Casati zwracały wielką uwagę opinii publicznej przeciągając czytelników do lektury jego utworów. Niniejszy zbiór opowiadań: „Dzwony”, „Episcopo i sp.”, „Męczennik”, „Bohater”, „Skrzynia” i „Cekiny” zawiera zarówno historie zmysłowej miłości, jak i cały tragizm ludzkiego żywota. Napisane w sposób mistrzowski stanowią prawdziwą ucztę dla wymagającego czytelnika. Te oto słowa autora najlepiej określą jego samego i jego twórczość: „Jest już wieczór. A tutaj wieczory są ogromnie smutne, ponieważ dzwonią dzwony. Jakże zdołam wyrazić ci całą moją rozpacz?... Wydaje mi się, że przestałem żyć, że śnię tylko zły, bezładny sen. Bez ciebie! I bez twoich pieszczot, bez tego kręgu miłości i dobroci... Śmierć w gruncie rzeczy jest obecna wszędzie, jak życie, jest ciepła jak życie, piękna jak życie, jest upojeniem, obietnicą, „wniebowzięciem”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-690-3 |
Rozmiar pliku: | 357 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marzec przyniósł mu katusze miłości. Parę nocy oka Biasce nie zmrużył; w całem ciele czuł żar, swędzenie i kłócie, jakby przez skórę jego przeciskały się kolce, gałęzie, krzaki całe róż dzikich. Do jego izdebki na poddaszu wciskał się, nie wiedzieć skąd, świeży i silny zapach soków roślinnych, młodego głogu i kwitnących drzew migdałowych...
Na świętą Barbarę! Kiedy ostatni raz widział Zolfinę, stała właśnie oparta o drzewo migdałowe, a wzrok jej śledził duże łodzie żaglowe na pełnem morzu. Nad jego głową unosił się w słonecznem świetle biały, balsamiczny obłok kwiecia, dokoła niej kołysała się niebieska fala kwitnącego lnu, w jej oczach zakwitły dwie niezapominajki, a w jej sercu z pewnością także kwitły kwiaty.
Na nędznem swojem łóżku rozmyślał znów Biasce o tem słońcu promienistem, o tym całym bezmiarze przędzy wiosennej. I na horyzoncie, w dali zajaśniał już pasek morza Adryatyckiego w pierwszych, nieśmiałych przebłyskach porannego światła, kiedy Biasce wstał i po schodach drewnianych wydrapał się aż do gniazd jaskółczych, pod sam szczyt dzwonnicy.
Nieruchomo wisiały trzy dzwony, zdobne w arabeski – trzy spiżowe ciała i czekały, kiedy im ręka Biasce’a każe zabrzmieć w porannem tchnieniu tryumfalnymi dźwiękami.
I Biasce chwycił za sznury. Za pierwszem szarpnięciem drgnął największy dzwon, Wilczyca, aż do głębi: otworzył swoją wielką paszczę, zamknął i znów ją otworzył; fala metalicznych tonów, poprzedzająca przeciągły poszum, wypłynęła ponad wszystkie dachy, a wiatr poniósł ją w dół – wzdłuż całego wybrzeża. I dźwięki przewalały się coraz prędzej i prędzej. W spiż wstąpiło życie; stał się podobnym do czegoś strasznego, co szalało z gniewu, czy z miłości; kołysał się groźnie to w prawo, to w lewo, pokazując swoją paszczę rozwartą, przyczem słychać było dwa głębokie tony, którym nieprzerwanie towarzyszył pomruk; nagle, przerywa się rytm, ruch staje się szybszym, aż w końcu przechodzi w cały ogrom czystej jak kryształ harmonii i uroczyście rozbrzmiewa w przestrzeni. W dole potoki tonów i wzrastające fale światła spędzają sen z niw; mgły wznoszą się, złocą i rozchodzą zwolna w jasności poranka; miedzianemi barwy mienią się wzgórz zbocza. I naraz inny rozlega się dźwięk: muzyka Sowy – chrypliwy, szorstki, złamany ton, jakby zajadłe kłapanie obok wycia drapieżnego zwierza... A później rozległo się szybkie atakowanie Śpiewaczki – wesołe, jasne, ożywione, podniecające bicie, podobne do uderzeń gradu w kryształową kopułę. Wśród tego zaczynają rozbrzmiewać dźwięki dalszych, zbudzonych także dzwonów. Tam, w dole, z czerwonawej, wznoszącej się między dębami wieży San Rocca, z wieży Świętej Teresy, tej olbrzymiej, złamanej głowy cukru, z dzwonnicy San Franco, z klasztoru... dziesięć, piętnaście metalicznych głosów, które wesołą, a potężną melodyę niedzielnego hymnu roznoszą po polach w tryumfującem świetle poranka.
Biasce upajał się tą wrzawą. Trzeba go było widzieć, tego kościstego, nerwowego chłopca, z wielką, czerwoną blizną na czole, kiedy, przyczepiwszy się jak małpa do sznurów, pracował, zadyszany, ramionami, dając się porywać swojej ulubionej Wilczycy, kiedy aż pod dach wyłaził, ażeby Śpiewaczce podczas głuchego drgania tamtych dwóch, poskromionych potworów, ostatnie dać uderzenia.
Tam na górze był królem. Gęsty bluszcz piął się po zmurszałym, starym murze, z odmłodzoną siłą; wił się dokoła wiązań dachowych, jak dokoła żywych pni drzewnych, przystrajał gzymsy w festony z szklących się, jakby emaliowanych liści, wciskał się między cegły, gdzie gniazda, stare i nowe, wypełniały świegocące już miłośnie jaskółki. Nazywano go waryatem, biednego Biasce’a; ale tu na górze był królem i poetą. Kiedy czyste niebo roztaczało swoje sklepienie nad kwitnącemi polami, kiedy morze Adryatyckie jaśniało od słońca i pomarańczowych żagli, kiedy na ulicach roiło się od ludzi pracowitych, on siedział tam na górze u szczytu dachów swoich dzwonów, jak sokół dziki; bezczynny, z twarzą przytuloną do swojej Wilczycy, tego strasznego a dziwnie wspaniałego zwierza, który mu czoło pewnego wieczora rozpłatał, pukał od czasu do czasu palcami po dzwonie, ażeby się wsłuchiwać w jego przeciągłe, cudne wibracye. Obok niego połyskiwała Śpiewaczka, jak klejnot w swojej szacie z arabesków i cyfr i z płaskorzeźbą świętego Antoniego; nieco dalej Sowa ukazywała swoje stare, przez całą swoją długość pęknięte ciało i rozpryśnięte wargi. A sama ta cisza nad dzwonami, te przepiękne, daleko sięgające marzenia, ten polot myśli, pełnych cierpień i pragnień! A jak uroczym i powabnym był obraz Zolfiny, gdy się unosił ponad tem morzem tonów w porze upalnego południa, albo gdy się rozpływał o mroku, w czasie, gdy Wilczyca rozbrzmiewała tonami smętnej melancholii, a dźwięki jej zamierały w skardze.
Pewnego kwietniowego popołudnia spotkali się za orzechowemi drzewami, pod niebem, które u zenitu mieniło się barwami opalu, a na zachodzie fioletowe ukazywało plamy. Nuciła, kosząc trawę dla krowy. Zapach wiosny sprawiał jej zawrót głowy, jak woń słodkiego moszczu w jesieni. Gdy się pochylała naprzód, stanik jej odstawał i przystawał do ciała, jakby się z nią pieścił; i Zolfina pod wpływem tych pieszczot przymykała oczy.
Biasce zbliżył się do niej chwiejnym krokiem w czapce nasuniętej na tył głowy, z bukiecikiem gwoździków za uchem. Biasce niebrzydkim był chłopcem; miał duże, czarne oczy, w których przebijał się jakiś dziwny smutek, jakiś rodzaj tęsknoty, oczy, przypominające pewne więzione zwierzęta, a w głosie jego był jakiś urok szczególny, coś głębokiego, coś, co nie zdawało się ludzkiem – nie umiał mu nadawać żadnej modulacyi, żadnej miękkości. Tam tylko, na górze, w towarzystwie dzwonów, w wielkiej samotności, głos jego przybierał pełne brzmienie, metaliczne tony, głębokie dźwięki gardłowe.
– Co porabiasz, Zolfino?
– Ot, co robię! Koszę trawę dla krowy ojca Michała, – dpowiedziało dziewczę z bijącem sercem, pochylając się, ażeby trawę zgromadzić.
– Ach, Zolfino! Ten cudowny zapach, czujecie? Byłem na wieży; widziałem barki, które wiatr pędził po morzu, a wy przechodziliście w dole i śpiewaliście... Śpiewaliście: „Kwiateczki w trawie”.
Biasce zbladł, pochylił się nagle ku trawie i w tej lubieżnie świeżej woni roślinnej, rozgorączkowane ręce jego szukały rąk Zolfiny, która poczerwieniała, jak węgle rozżarzone.
– Może wam pomódz? – rzekł chrypliwym głosem.
Dwie wielkie, ładne, rozkochane jaszczurki przemknęły jak strzała po łące i znikły w tarninie.
Biasce chwycił Zolfinę za rękę.
– Puść mnie! – wyszeptało biedne dziewczę omdlewającym głosem – Puść mnie, Biasce!
Potem przytuliła się do niego, pozwoliła się całować, odwzajemniała mu pocałunki i mówiła: „nie, nie!” podczas gdy mu nastawiała usta, usta soczyste i czerwone jak wiśnie.
Miłość ich z trawą rosła; a trawa wznosiła się, wznosiła jak fala wodna; a wśród tej fali zielonej tworzyła Zolfina...............EPISCOPO I SP.
Chce pan wiedzieć... Co pan chce wiedzieć, mój panie? Co panu mam powiedzieć? Co?... Wszystko!... A więc dobrze! wszystko panu opowiem, od początku.
Wszystko od początku! Jakże to mam zrobić? Nic już nie wiem. Zapewniam pana, że nic sobie już nie przypominam. Cóż robić, mój panie? Cóż robić?
O mój Boże! Tak, to jest... Poczekaj pan, proszę. Trochę cierpliwości. Proszę o trochę cierpliwości, bo nie umiem dobrze mówić... Nie pamiętam dobrze... Nie wiem, czy potrafię panu opowiedzieć...
Milczący byłem w owym czasie, kiedy z tym człowiekiem przestawałem! Zawsze byłem milczący, nawet kiedy piłem.
Nie, nie, nie zawsze. Z nim mówiłem, ale tylko z nim samym. Często w letnie wieczory na przedmieściu, albo także w publicznych ogrodach bywało... opierał swoją rękę na mojem ramieniu, swoją biedną, chudą rękę, taką wątłą, że zaledwo ją czułem. I szliśmy we dwójkę na przechadzkę i bawiliśmy się.
Jedenaście lat – pomyśl pan, mój panie, – miał dopiero jedenaście lat, a mówił tak logicznie jak dorosły człowiek, i smutny był zawsze. Można było myśleć, że zna życie, całe życie i że wszystkich cierpień doświadczył. Jego usta znały już gorzkie.............MĘCZENNIK.
„Trinita” naładowana zbożem, przeznaczonem dla Dalmacyi, podniosła kotwicę około wieczora. Posuwała się wzdłuż długiego rzędu łodzi, od Ortony, w dół cichej rzeki, podczas gdy na brzegu zapalano światła, a majtkowie, którzy zawinęli do portu, zawodzili pieśni. Minąwszy w końcu wąski przesmyk, wypłynęła na morze Adryatyckie.
Pogoda sprzyjała. Z październikowego nieba zwisał pełny księżyc, ocierając się prawie o wodę, jak lampa, w łagodnem, różowawem świetle. W głębi zarysowywały się góry i pagórki. Dzikie ptactwo przeciągało cicho, gubiąc się w przestworzu.
Z początku manewrowała cała załoga, ażeby kierunek nadać statkowi. A gdy już lekki wietrzyk...............BOHATER.
Wielkie chorągwie świętego Gonzalva, wyniesione już na plac, poruszały się zwolna i ciężko na wietrze. Silne, muskularne, o śniadych twarzach postacie, trzymały je, jakby bawiąc się, w swoich rękach.
Mieszkańcy Mascalica obchodzili święto wrześniowe ze zwykłą okazałością. Serca wszystkich wypełniał głęboki, religijny nastrój. Cała gmina niosła swemu patronowi daninę z obfitych żniw w ofierze. Kobiety przystroiły ulice różnobarwnymi dywanami, mężczyźni obramowali drzwi świeżą zielenią, progi powysypywano kwiatami. Łagodny wietrzyk przeciągał ulicami, kołysząc, upajając tłumy.
Procesya, gotowa do pochodu, rozwinęła się od wejścia do kościoła wzdłuż placu.
Przed głównym ołtarzem ośmiu silnych, dobranych ludzi oczekiwało na chwilę, kiedy..................SKRZYNIA.
Na odgłos kul, otworzył Łukasz swoje wielkie, niespokojne, zaiskrzone oczy i wlepił je w drzwi, których próg miał brat jego przestąpić. Jego twarz wychudzona chorobą, wyniszczona gorączką, obsypana czerwonymi pryszczami, przybrała nagle surowy, zły wyraz. Chwycił matkę nerwowo za rękę i zawołał podniesionym, rozdrażnionym głosem:
– Wypędź go! Wypędź! Nie chcę go widzieć! Słyszysz? Nie chcę go widzieć! Nigdy, nigdy już!... Słyszysz?...
Słowa uwięzły mu w gardle. Dusząc się z kaszlu, ściskał, przestraszony, ręce matki, na piersiach drgała.................CEKINY.
Passacantando wszedł tak gwałtownie, że w niedomykających się drzwiach zabrzęczały szyby. Porywczym ruchem strząsnął krople deszczu z ramion, rozejrzał się badawczym wzrokiem po izbie, wyjął z ust fajkę i plunął z wyrazem pogardy w wielkim łuku za szynkwas.
Dym tytoniowy tworzył w szynkowni wielką niebieskawą chmurę, przez którą można było dostrzedz różne twarze pijaków i rozpustnych kobiet. Był tam Pachio, majtek inwalid z brudną opaską na prawem oku, oszpeconem jakąś szkaradną chorobą. Był Binchi-Banche, zausznik...........