Egri Bikaver - ebook
Egri Bikaver - ebook
"Egri Bikaver" to tytuł minipowieści, której towarzyszy opowiadanie "Nieznośna lekkość stylu". W pierwszym tekście Łukasz Suskiewicz opisuje perypetie absolwenta wyższej uczelni, który z braku perspektyw na życie w kraju, rusza na podbój Irlandii i Wielkiej Brytanii. Jego losy autor wykorzystuje do ujawnienia mechanizmów determinujących zachowania Polaków na obczyźnie; pokazuje tym samym, w jaki sposób tworzymy swoją etykietę, jak przyprawiamy innym gęby i jakże blado wypadamy w kontaktach z tym, co jest nam obce. "Nieznośna lekkość stylu", to jakby dalszy ciąg historii opisanej w minipowieści, kończącej się powrotem głównego bohatera do rodzinnej Częstochowy. Opowiada bowiem o doświadczeniach młodego człowieka, który nagle znalazł się w artystycznym środowisku i doskonale odzwierciedla relacje w tym środowisku panujące. Egri Bikaver jest jednak przede wszystkim książką o dumie, honorze i splugawieniu, o poznawaniu inności i poznawaniu siebie poprzez kontakt z innością. To książka, która daje nam, jako Polakom, możliwość przeczytania wielu aktualnych i ważnych rzeczy o sobie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66180-92-5 |
Rozmiar pliku: | 742 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Amerykanie byli – jego zdaniem – nudni,
Australijczycy – infantylni, a Latynosi –
skończeni. Londyn był, według Rolfa,
kloaką. Literacki Paryż był niewiele lepszy.
Jedyne w miarę przyzwoite dzieła tworzyli
pisarze z Europy Wschodniej.
– O ile nie wyemigrowali! – dorzucił”.
Bruce Chatwin
1.
Biznesową klasę od ekonomicznej oddzielała wyłącznie kotara. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie klasy ekonomicznej i mieliśmy lordów na wyciągnięcie ręki. Zaglądałem w przerwę między fotelami i czytałem notatki pani siedzącej przede mną. Były tam takie słowa, jak: develop, assess i predict, które sprawdzałem w słowniku. Starałem się zapamiętać każdy szczegół. I tak: naprzeciw siedział starszy mężczyzna, w koszulce polo, popijający whisky, mimo że nie było jeszcze południa. Miał odruch kręcenia w powietrzu nadgarstkiem i złoty zegarek układał się raz do wewnątrz, a raz na zewnątrz przegubu. Obok niego kobieta, w podeszłym wieku, usiadła na piętach, melancholijnie zapatrzona w chmury. Zaciskała usta, aby barwnik szminki równomiernie pokrywał wargi. Przez dwie godziny nie zamienili z sobą słowa. Generalnie ich klasę od naszej odróżniało wyłącznie to, że im podano czasopisma, a nam nie. Był tam jeszcze facet w garniturze, który nie odrywał wzroku od monitora. Nic nie jadł, ani nie pił, nawet nie zerknął na nogi stewardesy.
Stewardesa z wdziękiem nalewała sok pomarańczowy. Była piękna. Wyobrażałem sobie, że jest kochanką tenisisty. Jeszcze żadna kobieta tak seksownie nie podawała soku pomarańczowego. Przez chwilę jej biała dłoń dotknęła mojej.
Za oknem była wyłącznie szarość. Skłębione chmury, które, w poszczególnych partiach, różniły się zaledwie odcieniami. Kiedy obniżaliśmy pułap, w dole pojawił się bezmiar granatu, gdzieniegdzie tylko spieniony falami. Żadnego statku, ani łódki, tylko niewzruszona przestrzeń wody. Lecieliśmy, czując jednocześnie w żołądkach, że jesteśmy niżej i niżej. Aż pojawił się pas piasku, plaża, na której czarny punkcik (człowiek) spacerował z mniejszym czarnym punkcikiem (psem). Potem widzieliśmy zielone prostokąty trawników i poprzeczne linie jezdni, aż silnik zawył i samolot dotknął ziemi. Starszy mężczyzna, jednym haustem, dopił swoje whisky.
Pierwszą rozmowę po angielsku odbyliśmy na lotnisku. Wymieniliśmy kilka zdań z kierowcą autobusu. Wówczas wszelkie złudzenia co do naszych możliwości językowych odpadły. Uważałem, że mój angielski jest co najmniej komunikatywny. Ale kiedy werbalizowałem myśl, facet robił bezradny grymas. Z kolei, kiedy odpowiadał, byłem przeświadczony, że słyszę bulgotanie wody. Prawdopodobnie korzystaliśmy z różnych podręczników do nauki języka. Na palcach pokazał, że bilet do centrum kosztuje tyle co w pierwszej klasie z Zakopanego do Gdańska. Co znaczyło: po pierwsze, że stosunek pieniądza do przestrzeni jest względny, po drugie, że powinniśmy iść piechotą. Ale podręczne, dwudziestokilowe walizki, bez kółek, nie zachęcały do spacerów. Dwie Murzynki chichotały, kiedy nie mogłem wtaszczyć własnej walizki do autobusu.
Autobus zawiózł nas do centrum. Kierowca nie podjął nawet próby komunikacji, tylko pokazał na migi, że musimy wysiąść. Wokół płynął tłum staruszek i dziewczynek w mundurkach szkolnych, młodych ze słuchawkami na uszach, mężczyzn w kurtkach kibiców, Chińczyków, czarnych i hindusów. Otaczał nas potworny zgiełk. Od strony, z której nikt by się ich nie spodziewał, nadjeżdżały piętrowe, czerwone autobusy. Staliśmy pod murem, bez pojęcia, dokąd iść. Nie posiadaliśmy żadnego adresu, nazwiska, nic. Przyjechaliśmy całkowicie w ciemno. W dodatku przyjechaliśmy w garniturach. Wynikało to z idealistycznego stosunku do rzeczywistości. Ubraliśmy się w garnitury, bo wydawało nam się, że znajdziemy pracę, w której garnitur będzie potrzebny. Reasumując: byliśmy w obcym kraju, bez pomysłu, bez pieniędzy, ale w garniturach.
Wówczas zdałem sobie sprawę, że nikt na nas nie patrzy. Nie wyglądaliśmy banalnie w szarych jednorzędówkach z poliestru (materiału całkowicie na Zachodzie nieznanego). Musieliśmy rzucać się w oczy. Było to przed rozszerzeniem Unii, kiedy sieroty z walizkami nie stanowiły jeszcze stałego elementu krajobrazu. Zadałem sobie pytanie: czemu ci ludzie na nas nie patrzą? Ale żadna odpowiedź nie przychodziła. Całą wiedzę o Irlandii opierałem na książce Henricha Bölla, który rozpływał się w „echach” i „achach”. Spodziewałem się, że od razu spotka nas jakaś miła przygoda. Najlepiej erotyczna. Że tłum wesołych dziewcząt porwie nas do zabawy. Omota rudymi warkoczami. Ale nic takiego nie nastąpiło. Niestety.
Nie wiem, jak długo tak staliśmy. Dziesięć, piętnaście minut. Pogoda w tym czasie zmieniła się kilkakrotnie. Raz wychodziło, raz zachodziło słońce. Zacinał zimny, oceaniczny wiatr. Kilku mężczyzn przeszło w samych podkoszulkach i nikt, poza nami, nie zwrócił na nich uwagi. Przez cały czas milczeliśmy. Pierwsze wrażenie było tak silne, że nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.
Obok przeszedł Murzyn z papierową torbą przytkniętą do twarzy. Inhalował się. Czymś.
W pierwszej kolejności potrzebowaliśmy noclegu. Ruszyliśmy, nie mając pojęcia, dokąd idziemy. Nie wiedzieliśmy, czy zbliżamy się, czy oddalamy od centrum. Po prostu szliśmy. A za nami wlekły się walizki. Co kilka kroków przystawaliśmy. Poliestrowe garnitury nie przepuszczały wilgoci, co potęgowało dyskomfort sytuacji. Zapytałem kilku osób, czy znają jakiś tani (podkreślałem to słowo) nocleg. I potwierdziła się smutna teza, że idealizowałem swoje umiejętności językowe. Zapytani przyglądali się moim ustom, próbując odgadnąć z ich ruchu, co chcę powiedzieć. Następnie bezradnie wzruszali ramionami, na znak, że nie potrafią pomóc.
W pierwszym Bed and breakfast, do którego trafiliśmy, nie było miejsc. Portier był Azjatą, o kwadratowej twarzy i nastroszonych włosach. Przypominał postać z kreskówki Manga. Nie oderwał wzroku od gazety, tylko wydukał, że wszystko zajęte.
– A jaka jest cena? – spytałem z ciekawości.
– Dwadzieścia euro.
– Od osoby?
– Tak.
– A znasz coś tańszego?
– Oczywiście. Całe mnóstwo. Po jeden, dwa euro. Ze śniadaniem i z osobną łazienką.
– Gdzie to będzie?
– W Tajlandii.
W trzecim z rzędu hostelu znaleźliśmy wolny pokój. Portier, ku mojej satysfakcji, był rasy białej i nie stroił sobie żartów. Pokój za noc kosztował piątą część naszych pieniędzy, co samo w sobie było dostatecznie śmieszne. Mówiąc najogólniej – pokój nie był ładny. Chyba że ktoś lubi oczadzoną, nieheblowaną boazerię, która wydziela silne aromaty. W sąsiednich pokojach mieszkały młode Amerykanki, dla których taka boazeria musiała być nie lada atrakcją. Podobnie jak skrzypiące, i również mocno aromatyczne, łóżka.
Dochodziła połowa lutego, a grzejnik nie działał. Temperatura w pokoju zrównała się z temperaturą na dworze. Wezwaliśmy portiera.
– Ten grzejnik nie działa – oświadczyłem.
Portier przyłożył dłoń do metalu.
– Działa – orzekł.
Dotknąłem grzejnika – był zimny.
– Nie. Nie działa.
– Działa – powtórzył, wzruszył ramionami i wyszedł. Obrażony.
– Może się rozgrzewa – zasugerował M. Ale, niestety, jego sugestia okazała się bezpodstawna.
Spaliśmy we wszystkich ubraniach, które mieliśmy ze sobą. Spod linoleum pachniało stęchlizną i wilgocią. Sny miałem chore. Budziłem się często, jak z koszmaru. Czułem strach, który nie dotyczył niczego konkretnego, po prostu był. Nie spodziewałem się, że za życia będę spał w garniturze.
2.
M poznałem wiele lat wcześniej. Znajomy zaprosił mnie do niego na urodziny i upiliśmy się. Bardzo. W środku nocy poszliśmy dokupić wódki, chociaż nie byliśmy w stanie iść. Torba z alkoholem grzmotnęła o ziemię, co uchroniło nas od przekroczenia pewnej delikatnej granicy. Upadliśmy razem z torbą i długo trwało zanim powróciliśmy do pionu. Dwa radiowozy minęły nas nonszalancko – jakby dwóch pijanych nastolatków nie było czymś, na co policja powinna zwracać uwagę. Podnosiliśmy właśnie potrzaskane butelki i mimo wszystko usiłowaliśmy kontynuować spożycie. Następnego dnia twarz miałem poranioną, koszulę we krwi, a spodnie ubabrane w błocie. Dodatkowo w kieszeni znalazłem klucze od czyjegoś domu, z breloczkiem. Breloczek miał strukturę ruchomą, wystarczyło popchnąć, a pan rozpoczynał penetrację na tak zwanego: „pieska”. Wypięta pani akceptowała takie rozwiązanie. Pytałem wszystkich gości, ale nikt nie przyznawał się do breloczka. Wyobrażałem sobie, że to któraś z koleżanek, w tak wysublimowany sposób, zaprosiła mnie do siebie. Ale żadna nie zdradzała aż takiej fantazji. Sprawę zamknąłem jako niewyjaśnioną.
Poznaliśmy się więc niestandardowo. Obawiałem się, że nie zrobiłem na rodzinie nowego kolegi dobrego wrażenia. Ale okazało się wręcz przeciwnie. Twierdzono, że potrafię się zachować. Elegancko, dodawano. (Nie przeszkadzał im nawet fakt, że upadając w łazience, wyrwałem półkę ze ściany. A wychodząc ubrałem pantofla pana domu). Szczególnie wychwalała mnie siostra M, która była piękną dziewczyną, o niepowtarzalnej osobowości. Równie niepowtarzalne miała ciało, które zwykła opalać na tarasie. Początkowo wydawała mi się dużo ciekawsza od brata.
Dopóki nie dowiedziałem się, że M gra na trąbce. Grał bez opamiętania. Całym sobą. Trąbił, nie da się tego inaczej ująć, jak wariat. Puszczał z czarnej płyty Milesa Davisa „On the corner” i współgrał, przekraczając wszelkie racjonalne skale.
Sąsiedzi musieli go uwielbiać.
Najdziwniejsze było jednak to, że nikomu w jego rodzinie to nie przeszkadzało. Moi rodzice rozpoczęliby z miejsca procedury wydziedziczania. Ojciec zrobiłby test na ojcostwo. Jego rodzice (z minami melomanów) wysłuchiwali koncertów syna. Twierdzili, że powinien więcej ćwiczyć, jeśli chce coś jako muzyk osiągnąć. Moja rodzina (drobnomieszczańskich racjonalistów) doradzałaby, abym uczył się nut, jego chciała, aby więcej hałasował. Przez doświadczenie, wywodzili, osiągnie maestrię. Czystość dźwięku, w ich ocenie, jest dostępna tylko dla praktyków. Miałem wówczas osiemnaście lat. Brzmiało to fantastycznie.
Mieszkali w domu w samym centrum. W ogrodzie był basen, w którym zbierała się deszczówka, liście i śmieci.
Lubiłem w nocy pstrykać niedopałkiem – tak że leciał w ciemności, jak świetlik, i znikał w czarnej czeluści basenu.
Pamiętam nastrój tamtego domu, wielkie okna, za którymi kłębił się ogród – zaniedbany, zarośnięty, tajemniczy. Na ścianach wisiały obrazy namalowane przez członków rodziny. W salonie stał gramofon, na którym kręciła się płyta Rolling Stonesów. Wielkie, wydęte usta zataczały koło, z wywalonym prowokacyjnie jęzorem. Zawsze, kiedy później wchodziłem do czyjegoś domu, szukałem podobnej atmosfery. Ale takiej „satysfakcji”, jak wtedy, Rolling Stonesi nie dawali już nigdy.
Raz, kiedy przyszedłem niezapowiedziany, zastałem M biegającego po domu z dymiącym karabinem.
(Może nie do końca był to karabin jak w filmach. Raczej wiatrówka – czeska, jednostrzałowa, która – ze względów technicznych – nie mogła dymić. Ale lubię myśleć, że dymiła).
– Mam problem – powiedział, ale nie wyjaśnił jaki.
Tylko pobiegł do kuchni, zostawiając mnie w przedpokoju trochę oszołomionego. Nikt nawet nie zwrócił uwagi na wino, które przyniosłem. Siostra z matką stały na schodach – nieruchome, milczące. Obie w czarnych sukniach, z ramionami splecionymi poniżej biustu. Nieprzeniknione.
– Weź nóż – powiedziała siostra i podała mi rzeźnicki tasak.
Nabrałem podejrzeń, że one – kobiety, oczekują, że ja – mężczyzna, pójdę do kuchni z tasakiem i będę robił to co M. Cokolwiek to było? Czyli: mężczyźni w kuchni bawią się bronią, a kobiety w bezpiecznej odległości stroją smutne miny.
Przez chwilę zapragnąłem zmienić płeć.
Ambicja jednak nie pozwoliła mi uciec, mimo że każda cząstka mojej natury podpowiadała, że powinienem. Trawersując się z pokoju do pokoju, i wymachując na wszelki wypadek tasakiem, dotarłem do kuchni, gdzie zastałem M stojącego na kredensie, z kolbą wciśniętą między bark a policzek.
– Przygnieć go kantem – powiedział.
– Kogo?
Ale nie odpowiedział, tylko błyskawicznie złamał lufę, wcisnął śrut i strzelił w dół, między swoje nogi. Szczur, którego czerwony ogon wystawał zza szafki, wył, trafiony kawałkiem gorącego ołowiu. Bardzo mnie to wycie zaskoczyło, bo nigdy nie przypuszczałem, że szczury potrafią wydawać takie dźwięki. Wył przeraźliwie, nie jak zwierzę, tylko jak ćwiartowany człowiek. Docisnąłem szafkę, w wyniku czego wył jeszcze żałośniej. Ogon miotał się we wszystkie strony, histerycznie. Przydepnąłem go nogą i odrąbałem tasakiem. Szczur zapiszczał wysoko.
Kiedy wynosiliśmy zwłoki na łopacie, siostra z matką nadal stały na schodach, i nawet jedno ścięgno ich twarzy nie wskazywało, że stało się coś ważnego. Ogon chwyciłem kombinerkami, kapała z niego krew, w kolorze wody z sokiem.nota biograficzna autora
Łukasz Suskiewicz (ur. w 1977 r.) – prozaik. Mieszka w Częstochowie. Wydał powieści: Egri Bikaver (FORMA 2009), Zależności (FORMA 2015) i zbiór opowiadań: Mikroelementy (FORMA 2016). Jego opowiadania znalazły się w „antologiach współczesnych polskich opowiadań”: 2008 (FORMA 2008), 2011 (FORMA 2011), 2014 (FORMA 2014), 2017 (FORMA 2017) i 2020 (FORMA 2020). Na www FORMY prowadzi blog „BAD HABITS Łukasza Suskiewicza” – http://www.wforma.eu/bad-habits-lukasza-suskiewicza.html.w serii kwadrat ukazały się:
„2008”, „2011”, „2014”, „2017” – antologie współczesnych polskich opowiadań
Marcin Bałczewski „Eva Morales de Nacho Lima”, „Malone”
Waldemar Bawołek „To co obok”
Kostia Berezin (Paweł Laufer) „Buty Mesjasza”
Jacek Bielawa „Kościelec”
Jarosław Błahy „Rzeźnik z Niebuszewa”
Dariusz Bitner „Książka”
Roman Ciepliński „Diabelski młyn”
Tomasz Dalasiński „Nieopowiadania”
Jerzy Franczak „Święto odległości”
Krzysztof Gedroyć „Przygody K”
Andrzej Grodecki „Iluzje”
Brygida Helbig „Anioły i świnie. W Berlinie!!”, „Enerdowce i inne ludzie”
Lech M. Jakób „Ciemna materia”
Bogusław Kierc „Bazgroły dla składacza modeli latających”
Wojciech Klęczar „Wielopole”
Bogusława Latawiec „Ciemnia”
Ryszard Lenc „Chimera”
Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, „Eine kleine”, „Mariasz”, „Skerco”, „Spowiadania i wypowieści”
Miłka O. Malzahn „Fronasz”, „Kosmos w Ritzu“
Agnieszka Masłowiecka „Pyszne ciało”, „Splątanie”
Jarosław Maślanek „Ferma ciał”
Dariusz Muszer „Homepage Boga”, „Niebieski”, „Wolność pachnie wanilią”
Krzysztof Niewrzęda „Czas przeprowadzki”, „Poszukiwanie całości”, „Second life”, „Wariant do sprawdzenia”, „Zamęt”
Ewa Elżbieta Nowakowska „Apero na moście”
Cezary Nowakowski, Jakub Nowakowski „Błogosławieni”
Paweł Orzeł „Arkusz ”, „Nic a nic”, „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)”
Paweł Przywara „Ricochette”, „Zgrzewka Pandory”
Krystyna Sakowicz „Księga ocalonych snów”, „Praobrazy”
Alan Sasinowski „Pełna kontrola”, „Rupieć”, „Szczery facet”
Grzegorz Strumyk „Kra”, „Nierozpoznani”
Łukasz Suskiewicz „Egri bikaver”, „Mikroelementy”, „Zależności”
Leszek Szaruga „Dane elementarne”, „Podróż mego życia”, „Zdjęcie”
Izabela Szolc „Śmierć w hotelu Haffner”
Łukasz Szopa „Kawa w samo południe”
Andrzej Turczyński „Bruliony Starej Ziemi”, „Brzemię”, „Koncert muzyki dawnej”, „Zgorszenie”, „Żywioły”
Anatol Ulman „Cigi de Montbazon i Robalium Platona”
Emilia Walczak „Hey, Jude!”
Miłosz Waligórski „Kto to widział”
Henryk Waniek „Miasto niebieskich tramwajów”
Maciej Wasilewski „Jednodniowy spacer po dwudziestu kilku głowach”, „Rozmowy młodej Polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś”
Bartosz Wójcik „Christiania. Historie z tamtej strony dobra”
Grzegorz Wróblewski „Nowa Kolonia”
Maciej Wróblewski „Historie Jakuba Blottona z widokiem na Toruń”
Tadeusz Zubiński „Rzymska wojna”