Elmet - ebook
Elmet - ebook
Daniel i Cathy spędzają całe dnie, swobodnie wędrując po lesie. Kiedyś chodzili do szkoły, opiekowała się nimi babcia Morley i żyli jak inne dzieci, ale od tego pamiętnego lata, kiedy Cathy skończyła piętnaście lat, a Daniel czternaście, mieszkają we trójkę w odosobnieniu, z dala od społeczeństwa i jego norm. Tata własnymi rękami wybudował ich dom, poluje w lesie i dba o zaopatrzenie. Ale czasem znika…
Równie bogata, dzika, mroczna i piękna, jak otoczenie samotnego domu w Yorkshire, Elmet to wspaniała opowieść o lojalności rodzinnej, porywający debiut o życiu na marginesie i sile przetrwania.
Powieść była nominowana do wielu nagród literackich, między innymi do Bookera, Women’s Prize for Fiction, Dublin Literary Award oraz International Dylan Thomas Prize.
Elmet przypomina Drogę Cormaca McCarthy’ego.
„Metro”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-965277-8-3 |
Rozmiar pliku: | 548 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie rzucam cienia. Dym ściele się za mną, a dzień jest zaćmiony. Liczę podkłady, liczby galopują. Liczę nity i śruby. Idę na północ. Pierwsze dwa kroki są wolne, ospałe. Nie wiem, czy zmierzam w dobrym kierunku, ale mój wybór pcha mnie do przodu. Furtka się zamknęła i nie ma powrotu.
Wciąż czuję woń zgliszczy. Falujący kontur czarnego szkieletu. Znów słyszę tamte głosy: mężczyzn i dziewczynę. Gniew i strach. Żelazna wola. Dreszcze zniszczenia biegnące przez las. Języki ognia. Gorąca wyschnięta ślina. Siostra we krwi, spalona ziemia.
Idę po torach. Na dźwięk pociągu chowam się między głogi. Nie ma w nim pasażerów; tylko towary. Na stalowych wagonach symbole z innego świata: herby dawno zestarzałej młodości. Rdza, brud i dziesiątki lat smogu.
Deszcz pada, przestaje. Chaszcze są mokre. Podeszwy butów skrzypią w trawie. Nie zwracam uwagi na ból. Biegnę. Idę. Znów biegnę. Powłóczę nogami. Odpoczywam. Piję deszczówkę. Wstaję. Idę.
Zawsze jest wątpliwość. Jeśli po dojściu do torów skręciła na południe, wszystko na nic. Nigdy jej nie znajdę. Czy będę szedł, czy biegł truchtem, czy pędził co tchu, czy położę się na szynach i poczekam na pociąg, niczego to nie zmieni. Jeśli skręciła na południe, przepadła.
Ale wybrałem drogę na północ i tam będę jej szukał.
Zrywam wszystkie więzy. Przekraczam miedze, wspinam się na kolczaste druty i zamknięte bramy. Przecinam tereny zakładów i prywatne działki. Nie zważam na granice hrabstw i gmin. Padok, pastwisko czy park, idę przed siebie.
Tory prowadzą między wzgórza. Pociągi suną dolinami wśród szczytów. Spędzam wieczór na wrzosowisku, leżąc i obserwując wiatr, wrony, pojazdy w dali; myślami tkwię w tej samej krainie, ale dalej na południe, w innym, minionym już czasie. Myślę o domu, o mojej rodzinie, o zmiennych kolejach losu, o początkach i końcach, o przyczynach i skutkach.
Rano ruszam w dalszą drogę. Stąpam ciężko po tym, co było Elmetem.
Rozdział pierwszy
Przyjechaliśmy latem, kiedy wszystko kwitło, dni były długie i gorące, a światło łagodne. Biegałem bez koszulki, pociłem się zdrowo i rzucałem w objęcia gęstego powietrza. Dostawałem piegów na kościstych ramionach, słońce zachodziło bez pośpiechu, a wieczory były grafitowe, zanim robiły się czarne i zanim znów rozlewał się świt. Króliki hasały po łąkach, a kiedy uśmiechało się do nas szczęście, kiedy wiatr zamierał i wzgórza okrywały się woalem, widywaliśmy zająca.
Rolnicy strzelali do szkodników, my łapaliśmy króliki w pułapki dla ich mięsa. Ale nie zająca. Nie moją zajęczycę. Mieszkała ze swoim stadkiem w gnieździe w nasypie torów. W ogóle nie zwracała uwagi na mknące pociągi, a kiedy widziałem ją po raz pierwszy, była sama, jakby wymknęła się ukradkiem z gniazda. Rzadko się zdarzało, by latem stworzenia z jej gatunku opuszczały młode i buszowały na łąkach. Ona czegoś szukała. Pożywienia lub partnera. Szukała jak drapieżnik – jak zając, który poszedł po rozum do głowy i uznał, że lepiej być myśliwym niż zwierzyną, jak zając, który uciekając przed lisem, zatrzymał się nagle, odwrócił się i sam pognał za swoim prześladowcą.
Cokolwiek nią kierowało, była jedyna w swoim rodzaju. Gdy pędziła wśród traw, ledwie mogłem ją dojrzeć, ale gdy na chwilę zamarła, była najbardziej nieruchomym punktem w promieniu kilku mil. Bardziej niż dęby i sosny. Bardziej nawet niż głazy i słupy. Bardziej niż tory. Jak gdyby wczepiła się w ziemię i mocno ją trzymała, stając się na chwilę środkiem wszechświata, tak że nawet najcichsze, najspokojniejsze elementy krajobrazu wirowały dookoła niej, a ona chłonęła cały ten ruch okiem, wielką bursztynową kulą.
A jeśli zajęczyca miała w sobie coś z legendy, to samo dotyczyło ziemi, w którą wbijała pazury. Całe to upstrzone kępami drzew hrabstwo było niegdyś wielkim lasem i gdy powiał wiatr, duchy prastarej puszczy dawały o sobie znać. Była to ziemia połamanych opowieści, które waliły się z hukiem i gniły, aby z czasem, w nowej postaci, przebić się z powrotem do naszego życia. Kraina gawęd o zielonych ludziach na sękatych nogach, o liściastych twarzach ukrytych w gąszczu. Głosy zdyszanych i wygłodniałych ogarów startujących za rozjuszoną zwierzyną. Robyn Hode i jego banda chudych włóczęgów, rozhulani, rozhukani, rozgwizdani jak ptaki, którym skradli pióra. Puszcza ciągnęła się wielkim pasem z północy na południe. Dziki, niedźwiedzie i wilki. Jelenie i sarny. Całe mile podziemnych grzybni. Przebiśniegi, hiacyntowce, pierwiosnki. Ale drzewa dawno już ustąpiły miejsca uprawom, pastwiskom, drogom, torom i domom, pozostały jedynie małe zagajniki, takie jak nasz.
Mieszkaliśmy z tatą i Cathy w domku, który tato wybudował z tego, co było na miejscu. Wybrał jesionowy zagajnik dwie łąki od magistrali biegnącej wzdłuż wschodniego wybrzeża, wystarczająco daleko, żeby nas nie widziano, i wystarczająco blisko, żebyśmy dobrze poznali pociągi. Słyszeliśmy je często: szum i wizg pasażerskich, głuche dudnienie towarowych, wiozących ładunki w kolorowych kontenerach. Miały własne rozkłady i interwały, kreśliły słoje wokół naszego domu, dzwoniły w oddali jak dzwonki modlitewne. Długie indygowe składy Adelante i Pendolino śmigające między Londynem i Edynburgiem. Mniejsze pociągi, bardziej posunięte w latach, z plamami rdzy na klekoczących pantografach. Staruszki z czasów trakcji konnej, człapiące na rzeź, nie nadążały za młodymi szynami, ślizgały się na walcowanej stali jak starzy ludzie na lodzie.
W dniu naszego przyjazdu na górkę wjechała ciężarówka z naczepą wypełnioną pokruszonymi kamieniami z opuszczonego placu budowy. Prowadził ją były żołnierz. Nie pomógł tacie jej rozładować, tylko usiadł na pniu świeżo ściętego drzewa i palił jednego za drugim papierosy, które Cathy zwijała mu z własnego tytoniu i bibułek. Przyglądał się uważnie, gdy obracała je w palcach i wysuwała język spomiędzy zębów, by zwilżyć pasek z klejem. Wpatrywał się w jej prawe udo, na którym trzymała woreczek z tytoniem, i więcej niż raz sięgał po ten woreczek, niby to niechcący ocierając się o nią ręką, po czym udawał, że czyta tekst na opakowaniu. Nie marnował żadnej okazji, by zaproponować jej ogień. Ochoczo podsuwał zapalniczkę z płomieniem i obrażał się jak dziecko, kiedy zapalała sama. Nie widział, że Cathy przez cały czas marszczy brwi, że prawie nie podnosi wzroku znad roboty. To nie był człowiek, który umiałby cokolwiek wyczytać z ludzkiej twarzy. Nie rozumiał, co mówią oczy i wargi, ani że ładna twarz niekoniecznie oznacza ładne myśli.
Żołnierz przez całe popołudnie gadał o wojsku, o swoich misjach w Iraku i Bośni, o chłopcach w moim wieku rozpruwanych nożami, o migających niebieskich plamach wnętrzności. Mówił nam to wszystko niezbyt ponurym tonem. Tato przez większość dnia pracował przy domu, a wieczorem pojechali we dwóch na dół napić się cydru, który żołnierz przywiózł w plastikowej butelce po napoju gazowanym. Tato długo tam nie zabawił. Nie przepadał za piciem i nie lubił towarzystwa poza mną i Cathy.
Kiedy wrócił, powiedział, że pokłócił się z żołnierzem. Przywalił mu lewą pięścią w głowę i miał teraz skaleczenie na kciuku, zaraz przy kostce.
Spytałem, o co poszło.
– To był drań, Danielu – odparł. – To był drań.
Mnie i Cathy w zupełności to wystarczyło.
Nasz dom na pierwszy rzut oka niewiele się różnił od większości parterowych domów na obrzeżach pobliskich miasteczek zamieszkanych przez starych ludzi i biedne rodziny. Tato nie był architektem, ale potrafił odczytać szarobiały projekt wydobyty z urzędu gminy.
Nasz dom był jednak mocniejszy od tamtych. Zbudowany z lepszych cegieł, lepszej zaprawy, lepszych kamieni i drewna. Wiedziałem, że wytrzyma znacznie dłużej niż domy, które widzieliśmy przy drogach wjazdowych do miasteczka. Był też od nich ładniejszy. Zielone mchy i bluszcz chętniej czepiały się jego ścian, skwapliwiej wciągały go z powrotem w krajobraz. O każdej porze roku wyglądał na więcej miesięcy albo lat, niż miał, a im starszy się wydawał, tym trwalszy był w naszych oczach. Jak wszystkie prawdziwe domy w oczach domowników.
Gdy tylko stanęły ściany, zasiałem nasiona i posadziłem cebulki. Tato dopiero co kopał fundamenty i ziemia była jeszcze otwarta. Przedłużyłem wykopy i napełniłem je kompostem i świeżym nawozem z oddalonej o osiem mil stajni, w której małe dziewczynki w płowych bryczesach i lśniących skórzanych butach jeździły na kucach po rzęsiście oświetlonej arenie. Posadziłem bratki, żonkile i róże w rozmaitych kolorach, a także pęd z kwitnącego na biało pnącza, które wypatrzyłem na starym kamiennym murze. Nie była to właściwa pora na sadzenie, lecz niektóre rośliny wzeszły jeszcze tego samego roku, a w następnym było ich więcej. Nie ma prawdziwego domu bez czekania. Dom trzeba oswoić, trzeba pozwolić mu osiąść, zanurzyć się razem z nim w porach roku, w miesiącach i latach.
Przyjechaliśmy na krótko przed moimi czternastymi urodzinami. Cathy niedawno skończyła piętnaście lat. Było wczesne lato, więc tato miał czas na budowę. Wiedział, że skończymy na długo przed zimą, a dach nad głową mieliśmy już w połowie września. Wcześniej mieszkaliśmy w dwóch furgonetkach z demobilu, które tato kupił od złodzieja w Doncaster i przywiózł na miejsce bocznymi drogami. Sczepiliśmy je stalową linką i fachowo rozpięliśmy między nimi plandekę, by się pod nią chronić. Tato spał w jednym wozie, a Cathy i ja w drugim. Pod brezentem stały wysłużone plastikowe krzesła ogrodowe, a potem również zapadnięta niebieska kanapa. To był nasz salon. Kubki i talerze stawialiśmy na odwróconych skrzynkach, na których opieraliśmy też stopy w ciepłe letnie wieczory, kiedy nie było nic do roboty, tylko siedzieć, rozmawiać i śpiewać.
W najładniejsze noce nie spaliśmy do rana. Włączaliśmy radio w obu samochodach i tańczyliśmy z Cathy na ziemi zasłanej liśćmi do muzyki z naszego leśnego stereo, nie bojąc się, że ktoś usłyszy, bo w pobliżu nikt nie mieszkał. Czasem siedzieliśmy i śpiewaliśmy bez radia. Kilka lat wcześniej tato kupił mi drewniany flet, a mojej siostrze skrzypce. Kiedy jeszcze chodziliśmy do szkoły, mieliśmy darmowe lekcje. Nie byliśmy wirtuozami, ale dało się nas słuchać, a to dzięki instrumentom. Tato świetnie wybrał. Nie znał się na muzyce, ale znał się jednak na dobrej robocie. Umiał poznać kunszt i jakość wykonania po drewnie i kleju, po zapachu lakieru i gładkich krawędziach. Jechaliśmy po te instrumenty aż do Leeds.
Tato, widzicie, znał się na różnych rodzajach drewna. Szybko poznał drzewa rosnące w naszym zagajniku i pokazał mi je. Prawie wszystkie miały od kilku do pięćdziesięciu lat, ponieważ zanim się tam sprowadziliśmy, zagajnik był wielokrotnie odnawiany; tato przypuszczał, że może nawet od setek lat. Pośrodku, w samym sercu lasku, znajdowały się starsze drzewa, w tym jedno najstarsze. Matka, mówił tato, z której wzięły się wszystkie pozostałe. Stała tam od przeszło dwustu lat, a jej kora była twarda jak kopal.
W lasku rosły też leszczyny i niektóre z nich rodziły orzechy. Tato odcinał gałęzie od pni i uczył mnie, jak pracować ostrym scyzorykiem w świeżym drewnie. Przez kilka dni próbowałem wyrzeźbić ze świeżej gałęzi cienki flet, oddzielałem miękką korę od włókien i wydłubywałem miąższ. Robiłem to precyzyjnie, aby instrument był jak najgładszy i krągły jak palec. Ale flet nie chciał grać i od tamtej pory wolałem strugać rzeczy użyteczne, niewymagające szczególnych umiejętności, a mówiąc ściślej: takie, które mogą istnieć nawet w niedoskonałej postaci. Dopóki miska trzyma wodę, jest miską, choćby była brzydka i toporna. Fletu, który nie wydaje dźwięków, nie można nazwać fletem.
Nasz dom w lesie miał kuchnię, a w niej wielki dębowy stół. Wcześniej tato przyrządzał jedzenie na grillu zrobionym z kawałków blachy falistej; węgiel drzewny wypalał w dwóch metalowych beczkach w sercu zagajnika, obok drzewa matki.
W tamtym czasie jedliśmy za dużo mięsa. Odżywialiśmy się jak tato, a więc jedliśmy to samo, co przyrządzał dla siebie w czasach, zanim jeszcze zamieszkaliśmy z nim na stałe. Było to przede wszystkim mięso upolowanych przez niego zwierząt. Tato nie przepadał za owocami i warzywami. Polował na grzywacze, gołębie skalne, sierpówki, bażanty i słonki, gdy wieczorem wychodziły z ukrycia. W okolicy były też mundżaki, a kiedy brakowało zwierzyny lub kiedy tato miał pieniądze w kieszeni albo zwyczajnie zapragnął odmiany, szedł do miasteczka i kupował, targując się, kawał mięsa wołowego, jagnięcinę lub kiełbaski wieprzowe. Jeden człowiek w miasteczku miał drzemlika i łowił nim tyle skowronków, że nie mógł ich przejeść, więc oddawał je nam w zamian za większe ptaki, których nie dało się upolować sokołem. Jedliśmy te skowronki na tostach, prawie w całości, popijając kubkami gorącej herbaty z mlekiem.
Raz tato pojechał gdzieś z wędrowcami i nie było go cztery dni. Wrócił z jutowym workiem pełnym oskubanych kaczek i pięcioma skrzynkami żywych kurczaków. Dla kurczaków obok przyszłego tylnego wejścia do domu zbudował kurnik. Od tamtej pory jedliśmy jajka, lecz nadal prawie żadnych warzyw i owoców, nie licząc przydrożnych jagód.
Dopiero później, gdy dom już stanął, zasadziłem jabłoń i śliwę i prosiłem tatę, żeby przywoził z miasteczka worki marchwi i pasternaku. Kupione warzywa skrobałem na surowym kuchennym blacie, używając naostrzonych przez niego noży.
Zanim stanął dom, przez te kilka gorących i suchych miesięcy śpiewania i biwakowania tato rozmawiał z nami jak z dorosłymi. Nie używał wielu słów, ale my słyszeliśmy dużo więcej. Opowiadał o ludziach, z którymi walczył, o ludziach, których zabił, czy to na torfowiskach w Irlandii, czy to w czarnym błocie Lincolnshire, lepiącym się do rąk i stóp jak tusz do linii papilarnych. Bił się na gołe pięści dla pieniędzy, z dala od hal sportowych, lecz stawka nieraz była wysoka; ludzie z forsą nie wiadomo skąd przyjeżdżali z daleka, żeby na niego postawić. Tylko głupi stawiali przeciwko niemu. Tato potrafił ogłuszyć przeciwnika jednym ciosem, a jeśli walka trwała dłużej, to dlatego, że nie chciał jej kończyć zbyt szybko.
Walki organizowali wędrowcy albo różni miejscowi siłacze, którzy chcieli się sprawdzić i zarobić trochę grosza. Wędrowcy walczyli tak od wieków. Nazywano te walki pojedynkami. Żadnych rękawic, żadnego podziału na rundy, żadnych przerw. Ci bokserzy nie czekali na przeszywający dzwonek rozejmu; walczyli, dopóki jeden się nie poddał albo nie stracił przytomności. Czasem walki rozstrzygały spór między zwaśnionymi klanami. Równie często stawką były pieniądze. Nawet dziesiątki tysięcy funtów. Tato nieźle z tego żył.
Opowiedział nam o ciągnącym się od kilkudziesięciu lat sporze między Joyce’ami a Quinnami-McDonaghami. Mniej więcej raz na trzy lata obie rodziny wystawiały przeciwko sobie młodych ludzi w pojedynkach na gołe pięści, sędziowanych przez starszych mężczyzn z neutralnych rodzin. Wówczas obecność samych klanów była wykluczona, groziła bowiem bijatyką z udziałem starych i młodych, mężczyzn i kobiet, przetrzebieniem wędrownej społeczności lub interwencją policji, która zgarnęłaby uczestników do radiowozów i wsadziła do aresztu.
Zyskać można było wiele. Rodowe waśnie i duże pieniądze nie wykluczały się nawzajem. Joyce’owie i Quinnowie-McDonaghowie prześcigali się w podbijaniu stawki. Pula sięgała nieraz stu tysięcy funtów, a zwycięzca zabierał wszystko do swojego taboru i fundował całemu klanowi mnóstwo whisky. Tato mówił, że ci ludzie chcą walczyć. Po latach spory między rodzinami nikogo już nie obchodzą, lecz gdy któremuś ze starszych brakuje pieniędzy, zaraz odgrzewa kłótnię z myślą o zarobku. Tu idzie o coś więcej niż honor – tu idzie o pieniądze.
Tato, ma się rozumieć, miał takie samo podejście. Nie byliśmy wędrowcami, więc niewiele nas obchodziły ich konflikty. Tato brał udział w walkach organizowanych dla pieniędzy, tam gdzie wędrowcy albo cyganie, krzepcy rolnicy, przestępcy, właściciele podziemnych klubów i barów, dilerzy narkotyków, zbóje albo po prostu ludzie, którzy swoją wartość widzą we własnych pięściach, przychodzili z pieniędzmi, chcąc je pomnożyć.
Zjawił się w niebieskich dżinsach i zapiętej kurtce bomberce. O miejscu i godzinie dowiedział się przez telefon albo zwyczajnie zabrał się z wędrowcami lub kimś innym. Czekał milcząco wśród swoich wielbicieli. Tato rzadko mówił więcej niż trzeba. Nie dawał sobie patrzeć w oczy. Odwrócony tyłem przechadzał się samotnie, podczas gdy inni dobijali targów, uzgadniali stawki.
Tato zaczął. Zdjął kurtkę i sweter i stanął w białym podkoszulku, odsłaniając muskulaturę. Nie były to warstwy rzeźbionych mięśni jak u sportowca. Jego bicepsy przypominałyby raczej miękkie, ciasno wypchane poduszki, gdyby nie pęczniały w nich sprężyste jak guma łańcuchy. Włosów na przedramionach miał zaskakująco mało. Na tułowiu sięgały klatki piersiowej i karku, spotykały się z gęstą czarną brodą i włosami na głowie, ale ręce miał nagie. Wyszedł na ring, jego rywal zajął swoje miejsce. Tato widział go pierwszy raz w życiu. Nie żywił do niego wrogości. W ogóle nic nie czuł. Podszedł do przeciwnika i zaczął okładać go pięściami, a kiedy było po wszystkim, zebrał miarowe brawa, poszedł z jednym z organizatorów do niebieskiego peugeota i odebrał nagrodę: wyjętą z bagażnika torbę sportową pełną brudnych pieniędzy.
Coś w tym widowisku sprawiało ludziom satysfakcję. Hazard maskował prawdziwą przyjemność. Pieniądze oczywiście musiały być, dla porządku. Stwarzały wrażenie, że robi się tam interesy. Nadawały rozrywce pozór powagi. Uzasadniały to widowisko. Ale gdyby zależało im na pieniądzach, mogliby je zdobyć w inny sposób, gdyby chodziło wyłącznie o zysk, nie walczono by na gołe pięści.
Tak, właśnie tamtego lata w lesie, kiedy powstawał nasz nowy dom, tato opowiadał nam to wszystko, wtajemniczał nas, a Cathy i ja słuchaliśmy, jakby przekazywał nam rodzinne skarby. Kiedy mówił, jego oczy o cętkowanych jasnoniebieskich jak sprany dżins tęczówkach robiły się okrągłe; nachylał się i otwierał je szeroko, a potem leciutko mrużył, gdy jakieś wspomnienie było nie całkiem wyraźne. Siedział na krześle pochylony do przodu, szeroko rozstawiwszy wielkie nogi, z łokciami opartymi na kolanach, a jego masywny tors dźwigał zwaliste barki.
Domyśliłem się, że tak się utrzymujemy. Z walk taty. Czasem jednak przez wiele miesięcy nie było walk i wtedy tato znajdował inne zajęcia. Wspominał o nich, ale zdawkowo, bez szczegółów. Czasem pracował z wędrowcami, ale częściej z ludźmi z dalszych stron.
Pewnego czwartkowego wieczora we wrześniu siedzieliśmy z Cathy we dwójkę w kuchni naszego nowego domu. Po wietrznym popołudniu nastała jeszcze bardziej wietrzna noc. Podwaliny i złącza, pierwszy raz wystawione na próbę, skrzypiały i postękiwały, jak to w budynku, który jeszcze nie osiadł. Dom mościł się w krajobrazie, układał się wygodnie w swoim zagłębieniu i przez długie godziny słuchaliśmy jego westchnień i jęków.
Tato dzień wcześniej wyjechał i spodziewaliśmy się go dopiero za kilka dni. Zdziwiliśmy się, gdy pojawił się w piątek rano, tuż po świcie. Graliśmy w karty przy herbacie, kiedy doleciał nas odgłos kół zatrzymujących się delikatnie na dywanie z liści, a potem znajome kroki. Pobiegłem do sieni otworzyć mu drzwi: odsunąłem dwie zasuwki, górną i dolną, i przekręciłem klucz. Pociągnąłem za klamkę i odsunąłem się, żeby tato mógł przejść. Podszedł do kuchennego stołu, czujny, lecz wyczerpany, i usiadł na jednym z trzech drewnianych krzeseł, które ugięło się pod jego ciężarem.
Poprosił Cathy o herbatę, więc wstała i postawiła czajnik na kuchni. Tato najpierw wyprostował nogi pod stołem, a potem przysunął je do siebie i zaczął się mocować z ciasno zasupłanymi sznurowadłami. Cathy w oczekiwaniu na wodę skręciła mu papierosa. Gdy podawała go tacie, spostrzegłem, że oczy ma nagle rozbudzone, jak on, zupełnie jakby tato przyniósł nam z dworu coś małego i żywego do pożarcia. Tamtego dnia, nie pierwszy i nie ostatni raz, zobaczyłem, że Cathy jest w każdym calu jego córką.
Powiedział, że zwrócił się do niego jeden chłopak. Ktoś, kogo tato widywał wcześniej tu i tam. Peter mieszkał w miasteczku od dziewiątego albo dziesiątego roku życia, odkąd jego matka sprowadziła się tam z Doncaster. Pracowała w smażalni, odbierała zapłatę od klientów i pakowała im ryby na wynos. Peter zapytał, oczywiście przez znajomego, czy tato mógłby się z nim spotkać. Dowiedział się, że zamieszkaliśmy w okolicy. A ściślej mówiąc, dotarła do niego sława taty. W pewnych kręgach w Yorkshire, Lincolnshire i pobliskich hrabstwach słyszeli o nim prawie wszyscy.
Peter przez lata najmował się do robót w okolicznych firmach budowlanych. Potem większość z nich przestała zatrudniać i pracy było jak na lekarstwo. Przez dwa lata z kawałkiem Peter ledwie wiązał koniec z końcem. Ale poradził sobie. Zaczął pracować na własny rachunek, świadczyć usługi tym, którzy wciąż mieli trochę pieniędzy. Stawiał przybudówki, pomagał z hydrauliką, wybijał otwory okienne. Tego typu rzeczy. Tato też mógłby to robić, ale nie chciał. Peter był solidny. Dobrze gospodarował czasem i pieniędzmi, a to już połowa sukcesu. Ludzie polecali go znajomym, mógł przebierać w zleceniach. Przez jakiś czas żył naprawdę, a nie tylko utrzymywał się przy życiu. Czuł dumę albo coś na kształt dumy, a to prawie zapomniane uczucie w tych stronach. Nagle pojawiły się takie rzeczy jak przyszłość i przeszłość i Peter zaczął znajdować swoje miejsce między nimi.
Dwie zimy temu wziął robotę na jednej z dużych farm. Robił dobudówkę przy budynku gospodarczym, kiedy tłusta mleczna krowa z dwoma cielakami w brzuchu wyrwała strzyki z mechanicznej dojarki, uwolniła się z uwięzi i wybiegła z obory. Przewróciła drabinę, a stojący na niej Peter wylądował pod kopytami. Krowa, czując pod racicą coś miękkiego, wierzgnęła kilka razy, najpierw uderzając w ścianę, potem w głowę i szyję Petera. Stracił przytomność i leżał zakrwawiony w mokrym brudnym betonie.
Na farmie można długo cierpieć w samotności. Można umrzeć w samotności. Ale tamtego dnia było inaczej. Jeden z robotników zatrudnionych na stałe znalazł połamanego Petera, owinął go kurtką, wsadził na przyczepę do przewożenia koni i zawiózł do szpitala w Doncaster.
Peter stracił władzę w nogach. Większość czasu spędzał teraz na wózku. Nie mógł pracować. Przestał wychodzić wieczorami do pubu. Siedział w domu i wyczekiwał gości. Starzy znajomi wciąż do niego zaglądali, ale wielu o nim zapomniało, bo przestali go widywać. Gmina trochę pomagała, Kościół też. Stara sąsiadka wyręczała go w ogrodzie: gdy nadeszła pora, przycinała gałęzie drzew i krzewów, zamiatała liście i płatki kwiatów, udrażniała kanały odpływowe, żeby po deszczu nie zbierała się woda. Ciotka, którą poznał po śmierci matki, przywoziła mu teraz ciasta i gazety i co drugą niedzielę zmieniała pościel.
Nie było najgorzej, ale mogło być lepiej. Po wypadku Peter musiał się upominać o zaległe pieniądze za prace wykonane w poprzednim roku i za materiały. Wcześniej nie potrzebował natychmiastowej zapłaty, bo niczego mu nie brakowało. Miał stabilną sytuację. Ufał, że doczeka się pieniędzy, tak jak ufał własnemu ciału i własnej pracowitości. Nie przyszło mu do głowy, że mógłby zostać oszukany, bo nie wiedział jeszcze, co to słabość. Tato zawsze powtarzał, że na tym świecie liczy się tylko siła. Peter po raz pierwszy w życiu został jej pozbawiony. Obdzwonił dłużników i połowa od razu zapłaciła wszystko lub przynajmniej pierwszą ratę. Po drugiej rundzie telefonów połowa spośród pozostałych także się poprawiła. Reszta uległa pod naciskiem, usłyszawszy parę cierpkich słów od różnych osób, znajomych Petera z dzieciństwa lub jego klientów. Został tylko jeden dłużnik. Oślizły typ, rzekł tato, właściciel dużej willi w lepszej części Doncaster, z oknami po obu stronach drzwi wejściowych i z kamiennym, a nie betonowym podjazdem. Tato powiedział nam, że to nie jest dobry człowiek. Choć w świetle prawa trudno było mu cokolwiek zarzucić, nie zdobył swoich pieniędzy uczciwie i nie było mu z nimi do twarzy. Nie zarobił ich samodzielnie, własnym rozumem i pracą, lecz dzięki zmowie z innymi, wyciskając ostatnie soki z rodzinnego miasteczka. Handlował cudzą pracą, w ciemnych uliczkach prowadził ciemne kluby, w których kobiety tańczyły bez ubrania. Źródłem jego zysków były ciała innych ludzi, powiedział tato, mięśnie mężczyzn i naga skóra kobiet.
Peter zbudował dla niego oranżerię. Była piękna, wszyscy tak mówili. Budowa trwała kilka tygodni i kosztowała majątek, lecz Peter do dziś nie odzyskał pięciu tysięcy funtów ani swoich elektronarzędzi. Dzwonił, pisał, krzyczał zza bramy, lecz właściciel nie raczył mu odpowiedzieć. Dlatego po miesiącach borykania się z biedą Peter rozpuścił wici i w końcu znajomy znajomego powiedział mu o brodatym olbrzymie, który mieszka w lesie z drobnym synem i córką podobną do jastrzębia.
– Poszłem się wczoraj z nim zobaczyć – powiedział tato. – Dalej siedzi w domu po matce, pamiętam go jeszcze z czasów, kiedy mieszkałem niedaleko i kosiłem trawniki na tej ulicy. Opowiedział mi wszystko ze szczegółami. Jak było, według niego. No i mnie przekonał. Znacie mnie jak nikt inny i wiecie, że nie biję się o nic. I nie mówię o nagrodach i tak dalej. Do takiej walki trzeba mieć powód, a Pete go ma. Ten Coxswain był mu winien konkretne pieniądze, a wiecie, co ja myślę o ludziach, którzy wyzyskują człowieka w takiej sytuacji, kopią leżącego. Nie jestem zbójem, nie chcę, żebyście mieli mnie za takiego, ale jak Boga kocham, krew mnie zalewa. Pete mi powiedział, gdzie i kiedy mogę spotkać Coxswaina. Prawie co wieczór wpada się napić i pograć w karty do lewego salonu gry na skraju miasta. Właścicielem jest jego stary kumpel, we dwóch prowadzą to miejsce, żeby sobie zarobić. Nieraz Coxswain w jeden wieczór zgarnia tysiące funtów od naiwniaków, którzy nie rozumią, że nie mają szans na wygraną. Pojechałem w taki wieczór, kiedy wiedziałem, że tam będzie i że będzie miał przy sobie kasę. Bez sensu, żebym tylko pojechał, zrobił, co jest do zrobienia, i wrócił bez forsy dla Pete’a. Sprawiedliwość to jedno, ale chodzi też o godne życie. O załatwienie sprawy do końca.
Tato wypił całą herbatę, zanim przestygła.
– Wziełem samochód Pete’a. To był jego pomysł, i miał rację. Najwyżej ktoś by zobaczył jego samochód, a przecież wiadomo, że Pete nie mógłby czegoś takiego zrobić. Biedak nie może nawet wsiąść za kierownicę. Zresztą i tak nikt nie widział. Zaparkowałem dziesięć minut piechotą od kasyna i poszłem tam o drugiej w nocy. Czekałem do czwartej, schowany za platanem, aż prawie wszyscy sobie poszli. Coxswain wyszedł prawie na samym końcu. Był zmęczony, ale nie pijany, nie. Oczy miał czujne. Za bardzo mu zależało na wygranej. Stałem blisko jego samochodu. Nie żebym to zaplanował – chociaż powinienem – po prostu miałem farta. Byłem trochę powolny. Coxswain otworzył bagażnik i wsadził torbę do środka. Zanim podeszłem, zdążył zamknąć. Oczywiście się odwrócił, oczywiście nie wiedział, kim jestem, słusznie się domyślał, że będzie miał kłopoty, ale nie rozumiał czemu. Jeszcze nie. Podniósł zaciśnięte pięści, ale zaczełem od pytania. Spytałem, czy jest tym, kim myślę, że jest. Powiedział, że tak. Odważnie. Nabrałem do niego trochę szacunku. Ale potem zrobił błąd. Pokazał swoją prawdziwą naturę. Zażądałem pieniędzy, tych, co był winien Pete’owi. Ani grosza więcej – nie jestem złodziej. Powiedziałem, że mu je zawiozę. Że wiem, że ma przy sobie gotówkę, i spławić się nie dam. Wyglądało, że pójdzie gładko. Powiedział, że musi wyjąć z bagażnika i odwrócił się do auta. Inny na moim miejscu może byłby bardziej podejrzliwy, ale mi szkoda na to czasu. Ja nie muszę być podejrzliwy. Podejrzliwość bierze się ze strachu, rozumiecie. Niechby sięgnął po broń albo nóż, poradziłbym sobie tak czy siak. Otworzył bagażnik, jakby chciał wyjąć torbę z pieniędzmi, ale zamiast torby wyjął kij do golfa. Zamachnął się na mnie, ale...
Tato spuścił wzrok na stół z surowego dębu. Jego wilgotne usta wygięły się w lekkim uśmiechu. Potem podniósł niebieskie oczy na Cathy. Słuchała opowieści nieporuszona, jej twarz niczego nie zdradzała, oczy patrzyły bystro.
– Ale nic mu z tego nie przyszło – dokończył.
Źrenice Cathy rozszerzyły się i zwęziły jak wzór na wirującym dziecięcym bąku.
Tato opowiedział nam, co się potem działo. Jak chwycił kij w powietrzu. Jak gołymi rękoma zgiął go w pałąk. Jak Coxswain wylądował na asfalcie, krztusząc się i pojękując, zbity tak mocno, że powinien stracić przytomność. Ale tato miał mistrzowskie wyczucie krzywdy. Umiał przedłużać konfrontację. Wiedział, jak sprawić, by człowiek wycierpiał.
Opisał nam wszystko ze szczegółami. Od początku do końca. Aż poczułem coś jakby wilgoć w oczach.
Wtedy zamilkł. Urwał nagle. Wstał z miejsca i otoczył mnie ramionami. Przeprosił, że nam to powiedział.
– Ale odzyskałeś pieniądze Pete’a? – spytała Cathy.
Obrócił się z powrotem do niej i usiadł, nie puszczając jednak mojej dłoni.
– Tak. I oddałem mu. Co do pensa. Pokażę wam, co mi dał w zamian.
Wstał od stołu i wyszedł przez drzwi frontowe. Po chwili wrócił, trzymając w ogromnych zakrwawionych dłoniach dwa czarne szczeniaki, mieszańce charta z owczarkiem szkockim. Daliśmy im na imię Jess i Becky i jeszcze tego ranka urządziliśmy dla nich przytulne legowisko w sieni. Tato nie położył tam jeszcze podłogi, więc miały trochę jak w domu, a trochę jak na dworze. Tato powiedział, że będzie im tam dobrze.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Elmet to pięćdziesiąta czwarta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Edouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad