- promocja
- W empik go
Eskapada - ebook
Eskapada - ebook
WIELKI POWRÓT MALCOLMA XD
Malcolmowi i Stomilowi przychodzi rzucić się na głębię dorosłego życia. Ich pierwszą pełnoprawną pracą jest jeżdżenie w różne miejsca i patrzenie, ile się tam kradnie. Odwiedzają przy tym wiele egzotycznych krain, w tym dwa razy Kraków. Zajęcie to przynosi im małą fortunę, która niestety wpędza Stomila w problemy zdrowotne i zmusza do założenia sekty. Po drodze bohaterowie spotykają też znajomych z dawnych lat – niekoniecznie akurat tych, na których chcieliby się natknąć.
Malcolm XD – najbardziej nieznany człowiek w Polsce, legenda rodzimego internetu. Twórca past o Patologu, Paulinie i psie, Borach Tucholskich oraz kultowej historii o starym fanatyku wędkarstwa, która doczekała się nawet ekranizacji.
Na papierze zadebiutował Emigracją, która z miejsca stała się bestsellerem i zdobyła uznanie krytyków, więc aby nie zawieść wysokich oczekiwań społecznych, napisał jeszcze Edukację, a teraz Eskapadę. Pierwszy tytuł został już zekranizowany jako serial Emigracja XD, drugi jest w trakcie tego procesu.
Ukłonem wobec najwierniejszych fanów i analogowych odbiorców literatury był również zbiór najlepszych past o niezbyt odkrywczej nazwie Pastrami.
Malcolm XD w pierwszej fazie lockdownu charytatywnie umilał ludziom życie za pomocą Kronik koronawirusowych, ale nie docenił rozmiarów epidemii i wymyślił za krótką historię. Na spotkaniach autorskich siedzi w automacie, wywiadów udziela przez internet, złośliwi twierdzą, że jest osobowością zbiorową.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8387-141-7 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzieliśmy na obiedzie z Johnem Linem, naszym dawnym landlordem z Londynu, który jest światową stolicą różnego rodzaju lordów. Lin opowiadał nam, co w niej słychać, jedząc przy tym łapczywie – co ułatwiał mu fakt, że ponownie miał już wszystkie zęby. Ich wstawienie było impulsem do naszego spotkania, bo właśnie w tym celu przyjechał do Polski, a stracił je nie z powodu przestępczości, bo tej na Hackney, gdzie kiedyś razem mieszkaliśmy, według jego relacji już nie było. Nowym zagrożeniem stała się gentryfikacja, czyli wzrost cen nieruchomości połączony z wymianą ludzi, którzy je zamieszkiwali, na takich, których było stać. Kiedyś Hackney dzieliło się na dwie części – Shoreditch, czyli rejon hipsterski z kawiarniami typu ORGANIC, oraz całą resztę, w której ORGANIC było slangowym określeniem jednej z odmian skuna. Teraz hipsterzy przejęli wszystko, to sprawiło jednak, że stracili swoją tożsamość, gdyż w trakcie tego anschlussu zmuszeni byli rzucić hipsterkę i wziąć się do normalnej roboty, bo jak wiadomo, do prowadzenia znaczącej geopolityki potrzeba pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy. Można zatem powiedzieć, że odnieśli pyrrusowe zwycięstwo, bo może i władali całą dzielnicą, ale zamiast pić kawkę, teraz musieli już o siódmej rano być w metrze, żeby zdążyć do biura.
John Lin jakoś te zmiany socjoekonomiczne przetrwał, bo zawsze był obrotny, ale chcąc wytrwać w wyścigu szczurów, musiał palić o połowę mniej gibonów w celu utrzymania wysokiej produktywności. Było to o tyle łatwiejsze, że z powodu gentryfikacji i tak nie było już ich gdzie załatwić, a na hasło ORGANIC pytali cię, czy z mlekiem sojowym, czy owsianym. Ale w końcu dawni hipsterzy, skolektywizowani w Radę Osiedla, przyszli też po niego, by powiedzieć, że musi odmalować płotek przed domem, gdyż w obecnym stanie obniża on wartość wszystkich nieruchomości w okolicy. A na to nikt przecież nie mógł sobie pozwolić, bo cała hipsterska doktryna wojenna opierała się na założeniu, że będzie tylko rosło, więc najmniejszy nawet spadek mógłby spowodować załamanie frontu w walce o dobrobyt. W UK w międzyczasie zrobiło się tak drogo, że kredyty hipoteczne zaczęli dawać na 40 lat i wszyscy żyli w strachu, czy zdążą je spłacić przed śmiercią. W związku z tym żądanie odmalowania płotka przybrało postać na tyle stanowczą, że John musiał się ugiąć.
Misja była trudna, bo lokalne małe sklepy narzędziowe jako pierwsze padły ofiarą gentryfikacji, a nawet gdyby jeszcze istniały, to mało prawdopodobne, że w jakimś znalazłaby się farba o jedynym dopuszczonym do użytku przez Radę Osiedla kolorze BŁĘKIT TURNBULLA, tylko mieliby po prostu niebieską i albo bierzesz, albo nie zawracasz dupy. Przez to John musiał cisnąć do marketu budowlanego i to na rowerze, bo samochodu nie miał, gdyż teraz nawet parkowanie na ulicy kosztowało 400 funtów miesięcznie. A z tymi marketami to wiadomo, godzina drogi w jedną stronę, potem godzina w drugą. Nie chciał zostawiać psa samego na tyle czasu, więc przywiązał go smyczą do kierownicy. Kiedy wracał, na tej kierownicy miał już powieszone 5 litrów farby, a w ręce siatkę z pędzlami i innymi akcesoriami malarskimi. W pewnym momencie pies coś zobaczył, pociągnął, rower wjechał w krawężnik, a John fiknął przez kierownicę tak, że stracił obydwie jedynki. Jeszcze tragiczniejszy los spotkał farbę w kolorze błękit Turnbulla, która cała się rozlała i co gorsza w kontakcie z krwią Johna zmieniła odcień na nieakceptowany przez Radę Osiedla.
Usługi dentystycznie nawet przed gentryfikacją nie były w Londynie tanie, a po niej to za dwa zęby krzyknęli mu 20 tysięcy na nasze i pewnie jeszcze musiałby spełniać jakieś wymogi kolorystyczne, więc John – jako że był obrotny i pracował kiedyś w finansach – przekalkulował, że lepiej za 3 stówy wyrwać się spod jurysdykcji Rady Osiedla tanimi liniami do Polski i zrobić to za 6 koła. Polscy fachowcy cieszyli się na Wyspach opinią ludzi świadczących akceptowalnej jakości usługi w rozsądnej cenie. Właściwie każdy rodowity Anglik, którego poznałem, gdy dowiadywał się, że jestem z Polski, pochlebiał mi historią, jak to gdzieś w domu ciekła mu woda i miejscowa ekipa wyceniała, że będzie to robić pięciu chłopa przez dwa tygodnie, a zacząć mogą najwcześniej na jesieni, a dwóch Polaków z ogłoszenia z gazety ogarniało to od ręki, w 3 godziny i za ułamek ceny.
John Lin też był zadowolony i mocno gryzł kotleta, sprawdzając, czy wszystko się trzyma, a że się trzymało, to korzystał, uśmiechając się szeroko i dając w ten sposób wyraz radości z tego, ile hajsu zaoszczędził. My też przewinęliśmy, co u nas słychać, a tak się składało, że jak podczas naszego pobytu w Londynie teraz również szukaliśmy pracy – z tą różnicą, że ja miałem już wykształcenie wyższe, a więc i odpowiednio wyższe kwalifikacje. Wtedy John podzielił się z nami informacją, że od jakiegoś czasu ma małą firmę zajmującą się księgowością, finansami i audytem, bo musiał nadążyć za zmieniającymi się oczekiwaniami społeczno-gospodarczymi. Z miejsca nad tym solidnie nadgryzionym kotletem zaproponował nam, żebyśmy przyjechali robić z nim. Jeszcze nie zdążył powiedzieć co, a Stomil już przyjął ofertę, zanim wyszło, że on żadnych studiów nie skończył. U mnie natomiast pojawiły się wątpliwości, że nawet jak tam dobrze zarobimy, to wszystko wydamy na podnajęcie zgentryfikowanego single-double room, więc ostatecznie będziemy w tej samej sytuacji co w Polsce – bo teraz też Stomil wprowadził się do mnie i moich starych, jako że pozostawał bez pracy. Zresztą miałem pewne traumy związane z Londynem. Nie wiedziałem na przykład, czy ustał już, nałożony tam na nas przez czeską mafię i taksówkarzy, zakaz pokazywania się na mieście, bo UK to jednak kraj o długiej pamięci instytucjonalnej. John uspokoił, że praca jest w pełni zdalna. Ze względów podatkowych firmę zarejestrował w jakimś kontenerze pod Rotterdamem i wszyscy pracują z domu, łącznie z nim, to znaczy łącznie będzie, jak my dołączymy, bo na razie pracuje sam. Kulturalna atmosfera, klienci to głównie instytucje unijne, działalność niemalże pożytku publicznego. Rozliczać moglibyśmy się na B2B, co wzbudziło konsternację, bo Stomil naoglądał się pornosów i myślał, że to coś z robieniem loda, ale John uspokoił, że chodzi o to, żeby każdy z nas założył działalność gospodarczą, był własnym szefem i tylko co miesiąc przysyłał mu fakturę. Uroki bycia własnymi szefami poznaliśmy już, jeżdżąc na rikszach, więc od razu przeszliśmy do tego, czy wypłata będzie co miesiąc, a jeżeli tak, to w jakiej wysokości. John, jak robi się to przy negocjacjach, uśmiechnął się szeroko, co w świetle prawa pozwalało mu już wpuścić wydatki na implantologa w koszty działalności gospodarczej, i powiedział, że po 5 tysięcy może nam zaproponować, netto. Wiedział, że za tyle to w Polsce można dwa zęby wstawić, więc to jak 20 koła w UK. Ja natomiast, będąc po studiach, wiedziałem, że netto znaczy na rękę, więc to przyzwoita wypłata, szczególnie na początek i przy pracy w pełni zdalnej, gdzie nikt nad tobą nie stoi. W moim przypadku stałby oczywiście ojciec, bo on też pracował z domu, tylko niezarobkowo, ale do tego już się zdążyłem przyzwyczaić. No a w ramach przedstawiania szczegółowych warunków John dodał jeszcze, że jest też sporo wyjazdów służbowych, bo na papierze nie zawsze wszystko widać i czasami trzeba coś zaudytować osobiście.
Według definicji audyt jest systematyczną i niezależną oceną organizacji, systemu, projektu czy produktu. W praktyce chodzi o to, żeby patrzeć, czy nie kradną i nie piją – co zazwyczaj idzie w parze, bo jak kradną, to najczęściej po to, żeby mieć za co pić, albo dlatego, że byli pijani i ukradli, chociaż nie potrzebowali, tylko mieli taką fantazję. To z kolei czyniło mnie i Stomila idealnymi kandydatami do pracy w firmie audytorskiej. Ja swego czasu odbyłem staż zawodowy w firmie Prezesa i Korytki, która zajmowała się głównie kradnięciem, więc znałem temat od drugiej strony – co opisałem obszernie w poprzedniej książce. Wiedziałem na przykład, jak opisać usługę remontową na fakturze, żeby VAT był 8, a nie 23 procent, i jak generować na papierze koszty działalności. Stomil również miał stosowne doświadczenie w postaci tego, że swoje w życiu wypił. Połączenie tych dwóch kompetencji predestynowało nas do pracy w prowadzonej przez naszego dawnego landlorda firmie AUDIT INTERNATIONAL z siedzibą w okolicach Rotterdamu. A jakby ktoś miał wątpliwości co do naszych kwalifikacji w zakresie drugiego członu nazwy przedsiębiorstwa, to przypominam, że mieliśmy już okazję być w Polsce, w Anglii oraz, przejazdem, we wszystkich krajach pomiędzy Polską a Anglią, co opisałem w książce jeszcze wcześniejszej.
Prosto z obiadu polecieliśmy rejestrować działalność. Teraz niby wszystko można załatwić w jednym okienku, ale jeszcze pojechaliśmy do urzędu pracy, bo słyszałem, że tacy bezrobotni absolwenci mogą dostać jakąś dotację na rozpoczęcie biznesu – tym bardziej międzynarodowego – to by się za to do pracy zdalnej komputer kupiło czy coś. Stomil się zrobił taki przedsiębiorczy, że już w tramwaju zaczął narzekać na ucisk biurokratyczny, co było o tyle ironiczne, że jechał wyłudzić laptopa socjalnego. W pośredniaku czekaliśmy na spotkanie z gościem od bezrobotnych absolwentów, a mój przyjaciel zaczął odczuwać taki dyskomfort płynący z faktu, że przyjechaliśmy po zapomogę, że jak nas w końcu facet przyjął, to od razu po wejściu do gabinetu Stomil zaczął udawać wielkiego biznesmena, który musi odebrać telefon, bo ma jakąś pilną sprawę w wyimaginowanych interesach.
NO CO TAM, KRZYSIU? TYLKO SZYBKO DAWAJ, BO JA TU SPOTKANIE MAM. AHA, NO TO ZATOWARUJCIE TĘ DOSTAWĘ TAM U NAS W ROTTERDAMIE, A FAKTURĘ TO IM NORMALNIE WYSTAW, ZALICZKOWĄ. MUSZĘ KOŃCZYĆ, CZEŚĆ.