- W empik go
Filip - ebook
Filip - ebook
Losy młodego Polaka, którego wojenne drogi wiodą do Frankfurtu nad Menem, gdzie pracuje w jednym z hoteli jako kelner, w grupie młodzieży pochodzącej z krajów okupowanych przez Niemcy. W tym wrogim świecie odnajduje całkiem niespodziewanych sojuszników. Są nimi wszyscy, których dosięgła wspólna wojenna mitologia. Także młodzi Niemcy.
Jak większość prozy Tyrmanda i ta książka oparta jest na elementach biograficznych. Jest to opis losów człowieka nieprzeciętnego, którego młodość została naznaczona przez okupację, politykę i emigrację.
I jak zawsze jest to proza pisana wbrew ustalonym regułom, przedstawiająca obraz wojny nie do przyjęcia przez władze PRL. A czy do przyjęcia dzisiaj?
Jakże klawo jest być młodym, nikim, niczym, żadnym, trzymać z kelnerami i posługaczkami, z windziarzami, stenotypistkami, woźnymi, sprzątaczkami, konduktorami, manikiurzystkami i szoferami. Jak fajnie jest być z nimi na ty, słuchać ich wymyślań i marzeń, jeść byle co i cieszyć się małą zdobyczą: nową, głupią, źle ubraną dziewczyną, trafioną na lewo kolacją, paru kieliszkami wódki, na które udało się kogoś uderzyć, biletem na mecz za darmo, papierosami, którymi częstują możni tego świata, ci, którzy mogą sobie pozwolić na częstowanie. Jak cudownie jest obijać się po małych, niklowych, pseudonowoczesnych barach i tanich knajpach, gdzie wszystko jest zrozumiałe i ciekawe, wystawać godzinami w bufetach dworcowych lub leżeć leniwie na pryczach baraków po robocie, na samym dnie mulistej, ciepłej, żadnej egzystencji. Jak dobrze jest minąć szczęśliwie, ukradkiem, komisariat policji na parterze, wyjść na świeże powietrze świtu i stać na czystej, pustej ulicy.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-114-1 |
Rozmiar pliku: | 669 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiesz, Blanca przyjechała – rzekł Piotr, rozpinając koszulę na piersiach.
Leżałem na łóżku Piotra i obserwowałem z zainteresowaniem celebrację zdejmowania fraka po obiadowej robocie. Rzekłbym, że lubiłem gesty Piotra: sposób, w jaki pochylał twarz z papierosem nad trzymaną w palcach zapałką, pochylenie głowy i ruchy dłoni przy rozpinaniu koszuli z białej piki, wieszaniu jej na ramiączku i skrupulatnym umieszczaniu w szafie – wszystko to było mi jakoś drogie. Ta przyjaźń spadła na nas jak uśmiech losu, wygrana na loterii czy coś takiego; dobrze było wtedy mieć kogoś, do kogo czuło się zaufanie i jeszcze coś więcej, i dobrze, gdy ten ktoś był rówieśnikiem, młodym, przytomnym facetem o jasnym, złośliwym uśmiechu i silnych ramionach.
– Nie wiedziałem, że wyjeżdżała – powiedziałem leniwie. Mieliśmy lato, upalny koniec czerwca czterdziestego trzeciego roku, za oknem pokoju Piotra leżał znieruchomiały w skwarze Frankfurt.
– Wyjechała – powiedział Piotr, zdjął spodnie i buty i nalał wody do miski. – Co za orka dzisiaj – poskarżył się i zlał wodą szczupły, mocny tors. – Dlaczego nie robiłeś przy obiedzie? – spytał. – Przecież nie miałeś dziś śniadania?
– Miałem. Było mało roboty i poszedłem, zanim raczyłeś zjawić się na czyszczenie plateru. Brütsch mnie zwolnił. A teraz cię szukał i wymyślał.
– Bo zaprawił się od samego rana. Przy śniadaniu tachali jakieś nowe skrzynie z koniakiem. Jak Brütsch zacznie sprawdzać, czy wszystko w porządku, to wiesz, jak jest potem. Co mnie zresztą to wszystko obchodzi…
Przeciągnąłem się z zadowoleniem: w każdym zakątku ciała czułem błogosławione, syte zmęczenie, nic nie ujmujące siłom młodości.
– Taki jestem zmęczony.
Piotr stał w kąpielówkach na środku pokoju i wycierał ręcznikiem długie, smukłe nogi; po czym włożył czystą koszulkę gimnastyczną oraz spodnie od bawełnianej, treningowej petki i usiadł na brzegu łóżka.
– Kiedyś ty się tak spiłował? – spytał z przekąsem.
– Wczoraj – powiedziałem z błogością. – Przyjechała ta z Moguncji.
– I co? Gdzie?
– Wyobraź sobie, wzięła pokój w hotelu, w tym na rogu Karlstrasse.
– „Imperial”?
– O to, to. Telefonowała do nas, na dół, umówiłem się z nią po południu u Schumanna. Było pusto. Nawet ładnie wyglądała. Nie chciała za Chrystusa przyjść tu, do nas, na górę. Powiedziała, że przyjechała się mną nacieszyć, a nie umierać ze strachu.
– Idioto – rzekł Piotr z troską – i poszedłeś do niej? Kretynie. Czekaj, doigrasz się.
– Co miałem robić? Wieczorem, na górę, jeszcze pół biedy, ale jak schodziłem dziś rano, portier zahaczył mnie o klucz. Krzyknąłem, że żona jeszcze na górze i chodu. Gdyby nie był leniwy…
– Kretynie – powtórzył Piotr i zapalił papierosa swym czarującym, nieporównanym ruchem – tobie to imponuje, że sprint, że chodu, że go wyrolowałeś.
– Piotrusiu – powiedziałem – nie gniewaj się. Taki jestem zmęczony. Jutro niedziela. Mam wolny cały dzień.
– Ja też – rzekł Piotr.
– Jak to? – zdziwiłem się przytomnie.
– Tak to – uśmiechnął się Piotr – mam jeden dzień u Vesselego. Chce za mnie wziąć niedzielę. Możemy pojechać pod miasto. Do Taunus, dobrze? Weźmiemy Blancę.
A Savino?
– Z Savinem skończone. Rozmawiałem z nią rano. Skończyła z nim przed wyjazdem z Frankfurtu.
– A może on z nią?
– Może – rzekł Piotr obojętnie – nieważne.
– To nie takie proste – powiedziałem; coś mi się tu wydawało nie w porządku. – Nie możesz z miejsca ładować się na dziewczynę kolegi. Zaczekaj trochę. Przecież oni się tak kochali z Savinem. Kiedyś, pamiętam, Blanca nie wychodziła przez tydzień z łóżka, a Savino tylko rano wbijał się we frak, przylatywał o dziesiątej z powrotem i do łóżka. O wpół do drugiej we frak i na dół do obiadu, o czwartej na górę i do łóżka, o w pół do siódmej we frak i do kolacji, o jedenastej do łóżka. I tak przez cały tydzień, pamiętasz?
– Pamiętam – rzekł Piotr – to było kiedyś. Ale teraz Savino obsługuje klientkę z trzeciego piętra, żonę zastępcy gauleitera. Zrobił karierę. Ciekawym, kiedy ona odblokuje pokój? W recepcji konają ze strachu.
– Włoch – westchnąłem z zazdrością – jemu wolno. A że chłopak w sobie i przystojny, więc działa. Funkcjonuje.
– A Blanca poszła na rajzy – skończył Piotr. – Honorowo. To jest w ogóle wyjątkowa Niemka.
– Przestań… – uśmiechnąłem się – skończ to nieprzytomne przemówienie. Podoba ci się i już.
– Podoba – rzekł Piotr prosto i spokojnie.
To poważne, powiedziałem sobie. Piotr rzadko mówił, że ktoś mu się podoba, dziewczęta nie grały pierwszej roli w jego dwudziestoletnim życiu.
– Skoro tak ci się podoba – powiedziałem, barwiąc słowo „tak” niebotyczną ironią – to nie wiem, o czym mówić. Żadne względy moralne nie grają roli.
– Przynajmniej wiem – rzekł Piotr – że nie wykroi mi żadnego numeru. Że nie zaciągnie mnie do hotelu, z którego mogą mnie wywieźć w karetce gestapo.
– Piotrusiu – powiedziałem ze słodyczą – ta z Moguncji ma brata i męża na froncie. Zapominasz, że jest wojna i że walka jest naszym obowiązkiem. Każdy ryzykuje, jak go na to stać.
– Masz dziwne metody walki – uśmiechnął się Piotr pogodnie – walczysz osobliwą bronią.
– Tutaj – rozzłościłem się naiwnie – w samym środeczku Niemiec. I zawsze wolę tę metodę niż twoją. Trudno mi uważać szafkę pełną kradzionych butelek wina za dowód zwycięstwa.
– Ja prowadzę wojnę ekonomiczną – rzekł Piotr z uśmiechem – bardzo skuteczną.
– Dla ciebie – mruknąłem. – Już sam nie wiesz, co robić z pieniędzmi. – Stanowiło to krzyczącą niesprawiedliwość, albowiem Piotr był zawsze bardzo lojalny w sprawach pieniężnych, to znaczy dawał mi, skoro tylko potrzebowałem. Czynił to niezbyt chętnie, nie szczędząc mi nietaktownych docinków, ale dawał.
2
Tak więc leżeliśmy nazajutrz z Blancą na trawie, na podgórzu Taunusu. Wysiedliśmy na stacji w Oberursel i na próżno usiłowaliśmy się oderwać od niedzielnego tłumu Niemców z dziećmi i koszykami z jedzeniem. Brzegi mizernego potoku oblepione były Niemkami w stanikach i letnich spódnicach, albowiem krajobraz był tego rodzaju, że kostium kąpielowy wydawał się nie na miejscu.
– Co za nonsens – narzekałem – zamiast pójść normalnie na plażę do Moslera, tłuc się na idiotyczną majówkę w czerwcu.
Piotr taszczył bez słowa teczkę z jedzeniem i winem; pasował jakoś do tego tłumu i gdyby nie fakt, że był wysoki i przystojny, co stanowiło rzadkość wśród tych tu męskich wybierków, nie odcinałby się specjalnie. Był europejskim mieszczuchem i niewiele różniło go od urlopowanych żołnierzy z Hesji, Nadrenii czy Palatynatu.
– Jest rzeczą konieczną – powiedziała Blanca – abyśmy się odbili od tego parszywego tłumu. Jak wyjmiecie tu butelki, ludzie zakłują was spojrzeniami na śmierć. Tacy są ludzie dzisiaj.
Powlekliśmy się na jakiś pagórek i oto leżeliśmy w słońcu obok siebie. Zapomnieliśmy wziąć koc, zaś trawa była już sucha, łamliwa i kłująca, nie sposób tedy było rozebrać się do kostiumów kąpielowych. Piotr otworzył teczkę i wyjął kanapki z salami i serem limburskim oraz dwie butelki mozelskiego wina.
– Nie było nic lepszego prócz tego Trarbachera – rzekł niedbale.
– Nic lepszego… – powiedziała Blanca, pochłaniając niezbyt spiesznie, lecz systematycznie kanapkę za kanapką. – Wam się już w głowie przewraca. Wy macie życie. Czasami, patrząc na was, zastanawiam się, czy hitlerowcy nie mają racji. W każdym razie nie miałabym nic przeciwko temu, żeby wszystkich cudzoziemskich kelnerów powiesić na placach publicznych. Z zemsty za mękę, jakiej doznajemy, patrząc na wasze spasione pyski.
– Przesadzasz – powiedziałem. – Wystarczyłby ci Savino.
– Do Savina nie mam żadnej pretensji. Lubię Włochów. Atawizm – wyjaśniła – moja babka była Włoszką z Tyrolu. Stąd imię i aparycja.
– Karmię cię – rzekł Piotr – i tak mi się odwdzięczasz.
– Cholera mnie bierze, kiedy widzę, jak wam się powodzi. My, Niemcy, zdychamy powoli na kartkowym chlebie.
– Nie wszyscy Niemcy zdychają z głodu – rzekł Piotr rzeczowo. – Już my o tym wiemy najlepiej. I nie wszyscy cudzoziemcy piją mozelskie wina. Przejdź się pod dworcem i popatrz na Polaków. My z „Park-Hotelu” to co innego – dodał nie bez brzydkiej dumy. – My się bronimy skutecznie.
Zaczynała mnie powoli brać cholera. Blanca była przede wszystkim Niemką, potem dopiero ładną dziewczyną i dobrym kumplem. Nie miałem zamiaru się przed nią tłumaczyć.
– Fakt – powiedziałem – jest wcale nie najgorzej. Na przykład te stare pierniki z „Frankfurterhofu”: hotel nie gorszy od naszego, ekstraklasa, a nic nie mogą zdziałać. Wiadomo: Niemcy. A ty, Blaneczko, jakoś wyglądasz nie tego…
– Żebyś wiedział, co ja mam za numer – rzekła Blanca ustami wypchanymi jedzeniem. – Od trzech tygodni mieszkam w pociągu. Nie mam kartek żywnościowych, bo wymeldowałam się z Frankfurtu. Jem, co dobrzy ludzie dadzą. Przeważnie dobrzy ludzie na urlopach z frontu wschodniego. Ci mają najlepsze serca i najwięcej kartek.
Dla odmiany ogarnęło mnie współczucie. Siedziała na trawie, młoda, śliczna i czarnowłosa, jedząc bez przerwy, w zapamiętaniu. Poczułem się naraz wobec niej bogaty i potężny, mogłem pozwolić sobie na zmienne nastroje.
– Co się stało? – spytałem.
– Dostałam przymusowe skierowanie do pracy w fabryce. Wyobrażasz sobie mnie przy maszynie?
– Nie – odpowiedziałem skwapliwie. – Wykluczone. Wyobrażam sobie ciebie wyłącznie w drewniakach na koturnach, w czerwonej bluzce i krótkiej, granatowej spódnicy, z torbą na pasku przewieszonym przez ramię. Tak, jak ujrzałem cię po raz pierwszy w „Café Schumann”. Bardzo mi się podobałaś. Tylko – westchnąłem – że Savino był szybszy.
– Nie jestem pewien – rzekł Piotr – czy tak należało postąpić. Wszyscy muszą ciężko pracować. Ostatecznie jest wojna. Nasi ministrowie pracują w Anglii w fabrykach amunicji. I jakaś krewna królowej też. Masz tu matkę, dom, mogłabyś trochę popracować.
– Wy to co innego. Wy jesteście patrioci. A mnie, póki mam takie nogi, nikt nie zagoni do pracy fizycznej. Ani Arbeitsamt, ani gestapo. Przynajmniej do fizycznej pracy w fabryce.
Uniosła wysoko spódnicę i pokazała, jakie ma nogi. Spódnica była tandetna, gruba, wcale nie letnia, dość wyplamiona i zmięta. Mówiła wszystko o życiu rajzerki. Blanca przechyliła butelkę Trarbachera nad głową i długo piła. Po czym położyła się na brzuchu, podpierając podbródek dłońmi. Piotr uczynił to samo i leżeli twarzami do siebie, ich nosy dzieliła przestrzeń kilkunastu centymetrów.
– Ty jesteś Duńczyk czy Flamand, czy coś takiego, o ile sobie przypominam – powiedziała Blanca, pukając lekko wskazującym palcem w kształtny nos Piotra.
– Nie. Holender.
– Aha, Holender. Właśnie to miałam na myśli. Zresztą, co to za różnica? Nazywasz się Leo, prawda?
– Nie. Piotr.
– A tak krócej?
– Krócej: Piet. To po holendersku.
– Wspaniale. A on? – wskazała na mnie – on jest Czech, nie?
– Nie – odparł Piotr. – On jest Francuz.
– Ale Savino mówił coś kiedyś, że on taki nie bardzo Francuz.
– O czym ona mówi? – zdziwił się zapobiegawczo Piotr.
– Odczep się ode mnie – powiedziałem maksymalnie żartobliwym tonem – bo możesz zarobić kopa w tyłek. Ty i Savino.
Zawsze w takim wypadku konstruowało się z miejsca atmosferę ogromnej niefrasobliwości i nieważności padających słów.
– Co to mnie obchodzi – rzekła Blanca pojednawczo. – To bardzo miły chłopak – wskazała znów głową na mnie. – Prawda, że on jest miły?
– Prawda – rzekł Piotr. – On jest bardzo miły. A ty jesteś ładna dziewczyna.
Sięgnął leniwie po drugą butelkę wina. Blanca przytuliła twarz do suchej letniej trawy. Zrobiło mi się przykro. Zapragnąłem naraz uzupełnić jakoś zaloty Piotra.
– Blanca – powiedziałem – jesteś fajna, równa dziewczyna. Masz rację, że się migasz od roboty. To nie dla ciebie. Życie przed tobą. Musisz tylko przetrwać do czasu, kiedy przegracie wojnę.
3
Wychodziliśmy właśnie z peronów Dworca Głównego, kiedy rozległy się syreny ostrzegawczego alarmu. Głos spikera radiowego donosił z megafonów hali dworcowej o dwóch eskadrach nieprzyjacielskich samolotów, przesuwających się na południe od frankfurckiego obszaru powietrznego.
– Nas nie ruszą – rzekł Piotr z przekonaniem. – Za dużo amerykańskich i żydowskich pieniędzy ulokowano w tym mieście.
– Dzięki Bogu – powiedziałem. – Choć raz zawdzięczam coś plutokratom. Zresztą lubię, jak bombardują niemieckie miasta, tylko nie te, w których mieszkam.
– Ludzie mówią – dorzuciła Blanca – że alianci przeznaczyli Frankfurt na swoją stolicę. Po wojnie.
Obszerny plac przed dworcem nasycony był parnym, gęstym półmrokiem, w którym drgały jasne plamy letnich koszul i sukien, śmiechami, nawoływaniami, gwizdami i dźwiękami ustnych harmonijek. Rozgrzane upałem mury wokoło wyzwalały z tłumu mdły, wilgotny opar, brak światła otulał wszystko welonem jakiejś gigantycznej, wielkomiejskiej intymności, łatwo przechodzącej w groźną martwotę zaciemnionego, śmiertelnie przerażonego miasta.
– Chodźcie do mnie – powiedział Piotr niezręcznie: nie wiedział, jak się mnie pozbyć. – Trzeba coś zrobić z wieczorem.
– Chętnie – rzekła Blanca. – Nie widzę przeszkód.
– Ja idę spać – powiedziałem obłudnie: właśnie w tej chwili naszła mnie złośliwa, niczym nie uzasadniona ochota, aby nie zostawić Blanki Piotrowi. Chciałem, aby mnie prosili, ażeby nakłaniali mnie do zostania z nimi, i wiedziałem, że to nastąpi. W gruncie rzeczy wcale mi się nie chciało spać, pragnąłem obecności kogoś, kogo bym lubił, komu mógłbym świadczyć dobro i przyjaźń i otrzymywać odeń w zamian serdeczność, poufałość, ścisły sojusz i związek. Przez chwilę wydawało mi się, że znakomicie nadaje się do tego właśnie Blanca. Faktem natomiast było, że otrzymywałem to wszystko od Piotra, lecz w sposób niezręczny i chłodny; cierpkość i rezerwa stanowiły atrybuty jego holenderskiej młodzieńczości.
– Nie bądź dzieckiem – rzekła Blanca – nie pójdziesz przecież o dziesiątej spać. Jestem zmęczona jak pies, a mimo to nie śpieszy mi się do domu. Do ciągle tych samych, idiotycznych pretensji mojej matki.
– Nie mam u siebie w pokoju matki – mruknąłem – i idę spać.
– Daj spokój – uśmiechnął się wyrozumiale Piotr; przypuszczał, że chcę się w ten sposób wycofać i ułatwić mu swobodę ruchów. Uśmiechem tym dawał mi do zrozumienia, że dostrzega moją koleżeńskość, akceptuje ją i wysoko sobie ceni. – Mam odłożoną butelkę Rüdesheimera. Poza tym dziś przemawia Churchill.
– Przyjdziesz do mnie po dzienniku i opowiesz – upierałem się. – Możesz mnie nawet obudzić, gdyby coś ważnego.
– Na razie – rzekła Blanca rozsądnie – i tak idziemy wszyscy w jedną stronę.
To było słuszne. Poszliśmy więc w prawo, w Wiesenhüttenstrasse. W wąskiej części ulicy, po jej lewej stronie, rysowała się ciemną plamą smukła, wytworna fasada „Park-Hotelu”, nieco dalej ulica rozszerzała się w śródmiejski skwer, pełen drzew i akacjowego zapachu, przemieszanego z wonią samochodowych spalin. Przed ogródkami, poprzedzającymi tu każdą elegancką, willową kamienicę, stały duże mercedesy i bmw z oznakami wysokich władz partyjnych i wojskowych. U nasady skweru, niemal naprzeciw „Park-Hotelu”, stał na skos do ulicy, za niziutkim murkiem, trzypiętrowy chudy domek o pośledniejszym wyglądzie: było to pomieszczenie dla hotelowej służby i biuralistów.
– Idźcie przodem – powiedziała Blanca – wejdę sama. – Znała dobrze tutejszą topografię i zwyczaje: cały parter domu zajmował komisariat policji. Doświadczeni żeglarze twierdzą, że nigdzie nie jest równie bezpiecznie, jak w oku cyklonu. To chyba prawda, dodałbym tylko, że trzeba umieć się z tym okiem obchodzić. Po prostu wypracować sobie metodę.
– No, to cześć – powiedziałem do Piotra na drugim piętrze, gdzie mieszkałem. W tej chwili naprawdę nie miałem ochoty iść o jedno piętro wyżej.
– Słuchaj – rzekł Piotr z dobrotliwą ironią – to nie wypada. Posiedzisz z nami pół godziny i pójdziesz sobie. Będę ci nawet wdzięczny, jak sobie pójdziesz, ale jeszcze nie teraz.
– Zawsze pozostaniesz małym holenderskim mieszczuszkiem – rzekłem ze złością – mimo aparycji hollywoodzkiego gwiazdora i niektórych powiedzeń, godnych mądrego faceta.
Na dole słychać było kroki Blanki. Weszliśmy tedy o jedno piętro wyżej i po przebyciu zupełnie czarnego korytarza Piotr otworzył drzwi i zostawił uchylone. Od razu też poczułem się lepiej: lubiłem pokój Piotra. Mój był małą, ponurą dziuplą, o oknie oddalonym o metr od przeciwległego muru, wypełnioną wielkim nieprzychylnym łóżkiem, które nie dawało schronienia, nie było niczym innym, jak narzędziem do mechanicznego wypoczynku i tuzinkowych, młodzieńczych rozkoszy. Pokój Piotra miał okno wychodzące na ulicę, z którego widać było fasadę „Park-Hotelu”, zaś fasada ta i jej wykwint stanowiły zawsze przedmiot naszych nienawiści, naszego podziwu i naszych tęsknot. W pokoju Piotra stało metalowe łóżko o zżółkłych, niegdyś chromowanych kulach i prętach, tak samo obszerne i wygodne, jak w podrzędnych paryskich hotelikach, gdzie jest sprzętem głównym i ważnym. Obok łóżka stała nocna szafka, na niej nasza chluba: mały aparat radiowy „Philips-Phileta”, a na aparacie nocna lampka, co razem nadawało kątowi przy wezgłowiu akcent ogromnej przytulności. W oknie wisiała pluszowa stora, którą natychmiast po wejściu zasunąłem, zaś Piotr zapalił nocną lampkę. Po chwili zapukała Blanca, weszła i zamknęła za sobą starannie drzwi. Łagodne światło nocnej lampki nasycało plusz w oknie, w świetle tym stara, spłowiała i brudna stora nabierała głębokiej miękkości. Piotr wyjął butelkę z szafy i nastawił cicho radio, Ilse Werner śpiewała Mein Herz hat heute Premiere… Rüdesheimer był bladozłoty, cierpki, trochę kwaskowy i bardzo aromatyczny: takie wino pili w Niemczech w tym czasie wyłącznie dygnitarze partyjni, milionerzy, wyżsi wojskowi i kelnerzy z wielkich restauracji. W zaciemnionym za pomocą pluszowej story pokoju zrobiło się bardzo gorąco. Blanca na wpół leżała na łóżku, Piotr siedział obok z nogami podciągniętymi pod brodę, ja na krześle z nogami opartymi o umywalnię, a plecami o frakowe spodnie Piotra, przewieszone przez oparcie krzesła.
– Nie gnieć mi spodni – rzekł Piotr – bądź tak dobry.
Roześmieliśmy się wszyscy, nie wiadomo czemu, ja zaś powiedziałem:
– Najwyższy czas, abyśmy zrobili dziś użytek z kostiumów kąpielowych. Wozimy je cały dzień ze sobą, a tu jest goręcej niż na plaży.
– Świetna myśl – powiedziała Blanca z nasiąkłym winem entuzjazmem. Zeskoczyła z łóżka, przenosząc nogi nad głową Piotra i w mgnieniu oka zrzuciła spódnicę i bluzkę, pod spodem miała dwuczęściowy kostium kąpielowy. Zdjąłem spodnie i koszulę i zostałem w samych slipach pływackich.
– Nie patrz się – powiedział Piotr do Blanki i przebrał się w swoją granatową petkę.
– Dlaczego ma nie patrzeć? – powiedziałem głupio. – Niech się przyzwyczaja.
Piotr uśmiechnął się, ale widziałem, że słowa moje nie przypadły mu do gustu: nie lubił takiej bezpośredniości.
– Tu już nic nie ma – powiedziała Blanca, unosząc butelkę po Rüdesheimerze.
– Zejdę i skombinuję coś na dole – rzekł Piotr i sięgnął po bluzę od petki.
– Stary skąpcze… – zacząłem, ale ugryzłem się w język: chciałem powiedzieć, że wystarczy otworzyć szafkę Piotra w rozbieralni kelnerów, aby wydobyć za smukłą szyjkę butelkę najlepszych roczników reńskich, heskich i mozelskich, na jakie stać piwnice „Park-Hotelu”; wiedziałem też, że Piotr nigdy by mi tego nie przebaczył, były to bowiem sprawy nasze, do których żaden Niemiec, nawet tak mało groźny jak Blanca, nie mógł mieć przystępu. – Postaraj się o Liebfrauenmilch – dokończyłem. – Moje ulubione wino – dodałem wyjaśniająco w stronę Blanki.
– Masz dobre upodobania – rzekła głosem, który jakby nakazywał mi na nią spojrzeć – całkiem niezły smak.
Piotr wyszedł z pokoju. W radiu skończyła się muzyka i spiker zaczął mówić o bajecznym w tym roku urodzaju na kartofle, co należało do repertuaru najpomyślniejszych wiadomości.
– Zmień to – powiedziała Blanca – daj jakąś szwajcarską stację. – Siedziała w poprzek łóżka, z długimi nogami wyciągniętymi przed siebie, plecami oparta o ścianę. Chciałem ominąć nogi, aby podejść do radia, nie ułatwiła mi jednak tego i już mi się nie udało. Dolna część kostiumu Blanki zwinęła się i upadła na podłogę. – Szybciej, szybciej – szepnęła. – Nareszcie zrozumiałeś, głupi, że po to tylko pojechałam do Taunus.
Nie miałem teraz czasu ani ochoty sprzeczać się z nią, lecz to, co mówiła, było zwykłym kłamstwem. Zgasiłem tylko radio.
– Żeby było słychać kroki na korytarzu – zaznaczyłem rzeczowo. Blanca skinęła głową, oczy miała półprzymknięte.
– Szybciej – powtórzyła cicho. Po kilku minutach usłyszałem kroki Piotra na schodach, mimo że był w tenisówkach. Wstałem i pochyliłem się nad radiem, Blanca bez słowa wciągnęła kostium i podeszła do lustra nad umywalnią. Drzwi otworzyły się i jednocześnie z małego głośnika poleciała dynamiczna, spinająca In the mood Glenna Millera.
– Nie tak głośno – syknął Piotr – ścisz, idioto, na dole wszystko słychać… – W ręku miał butelkę i trzy kieliszki. – Przyniosłem kieliszki do białego wina, żeby było wytworniej – dodał wesoło – Liebfrauenmilch dla ciebie – dorzucił w moją stronę – żebyś nie żałował, żeś tu z nami został.
Oczywiście, popiliśmy jeszcze trochę i Piotr wpadał w coraz lepszy nastrój: rozbawiał się powoli i niezależnie od reszty obecnych; zawsze tak zresztą było, że funkcjonował towarzysko na zasadzie pewnej samoistności: nazajutrz wszyscy mogli stwierdzić, że byli na pogrzebie, zaś Piotr oświadczał, że bawił się znakomicie. Nie doznawałem przeto niczego, co niektórzy w takich wypadkach skłonni są nazywać wyrzutami sumienia. Liebenfrauenmilch smakował mi doskonale, z minuty na minutę ogarniało mnie coraz większe zmęczenie i senność. Natomiast Blanca wstała w pewnym momencie i oświadczyła, że idzie zrobić siusiu. Nie wracała bardzo długo.
– Co się z nią dzieje? – spytał w końcu Piotr głosem pełnym zadowolenia.
– Nie wiem – mruknąłem – idę spać.
– Tak długo? – zastanawiał się Piotr, kręcąc z upodobaniem w palcach papierosa.
– Może poszła do Savina – powiedziałem leniwie. – Zna drogę. Z Niemkami nigdy nic nie wiadomo. Nie mają w sobie krzty lojalności. Zwłaszcza w tych sprawach.
– Po pierwsze, nie wierzę, aby zrobiła coś takiego – rzekł Piotr z wyższością – a po drugie, Savino ma jeszcze dyżur na piętrach. Wziął go specjalnie, aby wylądować o dobrej porze u tej gauleiterowej.
– Mówisz uroczo – uśmiechnąłem się – najpierw wiara, a po tem rzeczowy argument.
Właśnie wróciła Blanca.
– Piet – rzekła przepraszająco i wyłącznie do Piotra – nie gniewaj się, ale ja już muszę iść.
– Musisz? – zdziwił się Piotr. – Dlaczego?
– Muszę. Czasami zdarzają się takie rzeczy kobiecie, że musi iść, nawet jeśli wcale nie ma na to ochoty.
– Nie rozumiem – przyznał Piotr otwarcie. Blanca spojrzała na mnie, jakby prosząc o pomoc.
– Wytłumaczę ci – powiedziałem ze znudzeniem – to bardzo proste. W twoim wieku masz prawo już o tym wiedzieć. Może masz w domu trochę waty?
– Mam gazę opatrunkową – rzekł Piotr poważnie. – Stało się coś?
– Z ciebie jest kawał łobuza – powiedziała do mnie Blanca bez urazy.
– Odprowadzę cię – rzekł Piotr; zrobiło mi się przykro, teraz dopiero widać było, że mu na tej dziewczynie zależy, że nawet parę pocałunków na ulicy ma dla niego znaczenie.
– Nie, nie – rzekła Blanca – dam sobie radę, to niedaleko.
– Zatelefonuj jutro, w czasie obiadu – rzekł Piotr pogodnie. – To był bardzo miły dzień. Udany.
– Dobrze – powiedziała Blanca. Ubrała się szybko, dopiła swoje wino i powiedziała: – Dajcie mi trochę papierosów, nie mam ani złamanego peta w majątku.
Piotr otworzył szafę, wyjął płaski pakiecik R6 z półki i dał jej.
– Mógłbyś jej odpalić trochę podróżnych kartek żywnościowych, ty rekinie – powiedziałem. – Łupisz codziennie jej ziomków w najbezczelniejszy sposób z całych kilogramów mięsa, masła i białej mąki, a nie ulitujesz się nad losem pięknej dziewczyny, głodującej przez całe tygodnie z powodu braku paru skrawków zielonego, stemplowanego przez Urząd Reglamentacji Żywności papieru…
To była prowokacja, lecz Piotr zniósł ją z godnością: otworzył portfel, wyciągnął schludnie spięty spinaczem plik drobno pociętych kartek, sprawdził, czego mu nie brak i czego ma za dużo, po czym wydzielił skrupulatnie kilka odcinków.
– Dziękuję – powiedziała Blanca cicho – i cześć.
– No, to cześć, Piet – powiedziałem. – Widzę cię jutro rano.
– Nie zostaniesz posłuchać komunikatu? – spytał Piotr.
– Chcę spać, błagam cię, zrozum to. Marzę o tym, żeby pójść wreszcie spać… – Cierpiałem w tej chwili z nadmiaru nieszczerości, która uwierała mnie na własnej twarzy.
– Spać i spać – uśmiechnął się Piotr dobrodusznie – dwadzieścia trzy lata i tylko spać. Co za pokolenie…
Na drugim piętrze powiedziałem do Blanki kurtuazyjnie:
– Może zostaniesz u mnie na noc?
– Nie mogę – odpowiedziała. – Nie idę do matki. Jeszcze dziś w nocy jadę. Nie miałam sumienia powiedzieć tego Piotrowi, był taki miły i ma taką na mnie ochotę.
– Uhm – zrozumiałem. – Więc lepiej, że go okłamałaś, co?
– Lepiej. Nie zadzwonię jutro, a pojutrze nie będzie pamiętał, jak wyglądam.
– No, to chodź do mnie. Pojedziesz jutro rano.
– Nie mogę, umówiłam się z taką jedną, która zaczyna. Dostała wezwanie do fabryki i wieje. Ma siedemnaście lat. To jej pierwsza rajza. Nie mogę jej zrobić świństwa.
– Szkoda – powiedziałem uprzejmie: przypomniało mi się zmęczenie, a nazajutrz podawałem przy śniadaniu.
– Ja też żałuję. Podobasz mi się.
– No, to cześć. Gdyby cię zahaczyli na dole, powiesz, że wracasz od biuralistki Annemarie Klein. Mieszka na pierwszym piętrze.
– Wiem o tym równie dobrze jak ty – uśmiechnęła się w ciemnościach i zaczęła schodzić powoli, szukając stopni.
Właśnie w tej chwili, dopiero teraz, zrobiłbym nie wiem co, żeby ją zatrzymać. Wydała mi się naraz piękna i dobra, jej zstępująca po schodach obecność w ciemnościach stała się czymś cennym i ciepłym. Rzecz jasna: głównym motywem mych myśli była młoda ciekawość i nienasycenie. Poznałem ją szybko, krótko i fragmentarycznie, wszystko we mnie pragnęło pełnego i wyczerpującego nacieszenia się tym nowym prezentem życia, jakim jest świeżo zdobyta dziewczyna. Także zmęczenie nie mogło grać żadnej roli wśród mych chęci i rachub, na początku dwudziestych lat życia niemal każde zmęczenie jest równoznaczne zadowoleniu. Ale krzywe młode poczucie tego, co wypada, a co nie, nie pozwalało na manifestację prostych chęci. Podobam się jej dlatego, mówiłem sobie, że mi na niej nie zależy. To tak zawsze. Zaś ostatecznie jest to tylko Niemka. Załatwiłem ją i to jest najważniejsze.1
Czasami odnoszę wrażenie, że wojny są po to, aby ci, którzy je przeżyli, mieli się czym chwalić. Niegdyś dotyczyło to tylko mężczyzn, a więc tych, którzy dosiadali rumaka, wyciągali miecze z pochwy i żegnali znakiem krzyża swe kobiety, dzieci i starców, pozostających pod rodzinną strzechą. Ostatnia wojna rozciągnęła niebywale możliwości chwalenia się na wszystkich niemal w równym stopniu: rodzinne strzechy zaczęły masowo płonąć, kobiety i dziatwa, zamiast tulić policzki do strzemion ruszających w bój wojowników, wstępowały do służby obrony przeciwlotniczej, cud, bohaterstwo i metafizyka pola bitwy stały się ich strawą codzienną w scenerii rozłupywanych przez bomby szaletów miejskich, spiżarń i pokojów sypialnych. Co dziwniejsze: znikło także tradycyjne pojęcie broni, a więc narzędzia służącego bezpośredniemu zniszczeniu wroga, bez względu na to, czy instrumentem tym jest hak, rohatyna, mitralieza czy współczesna bomba lotnicza. Ostatnia wojna dokonała modyfikacji pojęć także i w tej dziedzinie. Jak nigdy dotąd, walczono na potencjały produkcji, na dzienniki radiowe, na restrykcje żywnościowe, na psychologiczną odporność, na plotki; pojawiło się wiele nowych sposobów wojowania, w których rolę główną grał materiał wybuchowy propagandy, bakcyl zwątpienia, maczuga łapanek i obozów koncentracyjnych. Między innymi była to także wojna na paszporty.