Gandhi. Autobiografia. Dzieje moich poszukiwań prawdy - ebook
Gandhi. Autobiografia. Dzieje moich poszukiwań prawdy - ebook
M.K.Gandhi to jedna z najbardziej inspirujących postaci dwudziestego wieku, propagator pacyfizmu jako środka walki politycznej i jeden z twórców współczesnej państwowości indyjskiej.
Jest to klasyczna autobiografia, która opowiada jego własnymi słowami historię życia Gandhiego oraz tego, jak rozwijał swoją koncepcję niestosowania przemocy oraz biernego oporu, która utorowała Indiom drogę do niepodległości i stała się podstawą wielu ruchów niepodległościowych.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61432-56-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
rzed czterema lub pięciu laty pod wpływem nalegań niektórych moich najbliższych współpracowników zgodziłem się napisać swoją autobiografię. Zacząłem więc pisać, wszakże zaledwie zdążyłem odwrócić pierwszą zapisaną kartkę, kiedy w Bombaju wybuchły rozruchy i praca moja uległa zatrzymaniu. Następnie przyszła cała seria wydarzeń, których kulminacyjnym punktem było uwięzienie mnie w Yeravda¹.
Dżeramdas, jeden z moich towarzyszy więziennych, prosił mnie, bym odłożył wszystkie inne prace i skończył spisywanie mego życiorysu. Odpowiedziałem mu, że zakreśliłem już pewien plan prac nad poznaniem siebie samego i że nie sądzę, bym mógł zająć się czymkolwiek innym, zanim tego nie wykonam. Mógłbym jednak zdążyć skończyć swą autobiografię, gdybym odsiedział całą karę w więzieniu; potrzebny mi był jeszcze rok do skończenia mego życiorysu, kiedy zostałem zwolniony.
Swami Anand ze swej strony wystąpił z taką samą prośbą, a wobec tego, że skończyłem opisywanie dziejów ruchu Satjagraha² w Afryce Południowej, nęciło mnie podjęcie pracy nad autobiografią dla „Navajivanu”³. Swami chciał, abym napisał oddzielnie do wydania książkowego – nie miałem jednak tyle czasu do rozporządzenia. Mogłem zaledwie co tydzień pisywać po jednym rozdziale. Coś trzeba było każdego tygodnia napisać dla „Navajivanu”. Czyż nie mogłaby to być moja autobiografia? Swami zgodził się na mój projekt i oto zabieram się ostro do roboty. Wszelako mój głęboko wierzący przyjaciel żywił co do tego pewne wątpliwości, którymi podzielił się ze mną w „dniu milczenia”.
– Czemu się wdajesz w tę awanturę? – zapytał mnie. – Pisanie własnego życiorysu jest raczej właściwe ludziom z Zachodu. Nie znam nikogo ze Wschodu, który by to robił, jeżeli nie liczyć tych, którzy ulegli wpływom zachodniego świata. I o czym chcesz pisać? Wyobraźmy sobie, że jutro odrzucisz poglądy, które dziś uważasz za niezłomne, lub też poddasz w przyszłości rewizji swoje dzisiejsze plany – czyż nie sprawi to, że ludzie postępujący zgodnie z tym, co głosi twoje słowo, bądź mówione, bądź pisane, będą się uważali za wprowadzonych w błąd?
Czy nie sądzisz, że rzeczą znacznie bardziej właściwą byłoby zaniechanie właśnie teraz pisania jakiejkolwiek autobiografii?
Ten argument wywarł na mnie pewne wrażenie. Ale moim zamiarem nie jest napisanie autentycznego własnego życiorysu. Pragnąłem po prostu opowiedzieć dzieje moich niezliczonych zmagań na drodze poszukiwania prawdy, a wobec tego, że całe moje życie jest w gruncie rzeczy tylko właśnie tymi poszukiwaniami, więc też odpowiada prawdzie, że cała opowieść będzie częściowo nosiła charakter autobiograficzny. Nie będę jednak miał nic przeciwko temu, by każda stronica mówiła jedynie o tych moich poszukiwaniach i zmaganiach, jakie toczyłem w imię prawdy.
Mam nadzieję, a może jedynie schlebiam sobie, żywiąc ją, że relacja o wszystkich tych poszukiwaniach może przynieść pewną korzyść czytelnikowi.
Moje doświadczenia w dziedzinie polityki są obecnie znane nie tylko w Indiach, lecz do pewnego stopnia całemu cywilizowanemu światu. Dla mnie osobiście nie mają one szczególnego znaczenia, a tytuł „Mahatma”⁴ jaki mi zyskały, ma go jeszcze mniej. Ten tytuł sprawiał mi często głęboki ból i nie pamiętam takiej chwili, kiedy można byłoby powiedzieć, że był mi przyjemny. Natomiast bardzo chętnie gotów jestem opowiedzieć o wszystkich moich zmaganiach i poszukiwaniach w dziedzinie duchowej, o których wiem tylko ja, a które stały się źródłem tej siły, jaką rozporządzam, działając na polu polityki. Jeżeli te zmagania i poszukiwania mają charakter „duchowy”, wtedy nie może być mowy o jakimś chwaleniu się z mojej strony – przeciwnie: przyczyniają się one jedynie do umocnienia mnie w skromności. Im bardziej bowiem zastanawiam się nad moją przeszłością i bliżej się jej przypatruję, tym mocniej odczuwam, jak daleko mi do doskonałości.
To, co pragnąłem osiągnąć, do czego dążyłem i co usiłowałem zdobyć w ciągu ubiegłych trzydziestu lat, zawarło się w pragnieniu poznania siebie samego, spojrzenia w oblicze Boga, w dążeniu do osiągnięcia moksza⁵.
Żyję, działam, istnieję dla osiągnięcia tego celu. Wszystko, co czynię, bądź przemawiając, bądź pisząc, oraz wszystkie moje poczynania polityki zmierzają do tego samego celu. Wobec tego jednak, że zawsze utrzymywałem, iż to, co jest możliwe do osiągnięcia dla jednostki, jest również dostępne ogółowi, wszystkie moje poszukiwania prawdy prowadzone były nie w izolacji, lecz na oczach wszystkich. Nie sądzę, by ta okoliczność pomniejszała ich wartość duchową. Istnieją wszelako pewne sprawy, których poznanie jest dostępne wyłącznie jednostce oraz jej Stwórcy. Nie dadzą się one absolutnie przekazać. Poszukiwania, o których zamierzam opowiedzieć, nie mają tego charakteru. Są one natury duchowej albo raczej moralnej. Istotą bowiem religii jest moralność.
Do opowieści niniejszej włączone zostaną jedynie te sprawy dotyczące religii, które będą mogły być zrozumiane zarówno przez dzieci, jak i przez dorosłych.
Jeżeli zdołam opowiedzieć o nich w sposób beznamiętny i skromny, pomogą one wielu innym poszukiwaczom prawdy w ich dalszej drodze naprzód. Jestem bardzo daleki od nadawania tym poszukiwaniom jakichkolwiek cech doskonałości. Nie pretenduję do niczego innego, podobnie jak uczony, który przeprowadzając badania z maksymalną dokładnością, zdolnością przewidywania i skrupulatnością, nigdy nie wydaje ostatniego wniosku o swych osiągnięciach, lecz przygląda się im z całym krytycyzmem.
Poddałem się głębokiej samoanalizie, usiłowałem na każdym kroku odnajdywać siebie samego, każdą sytuację psychologiczną starałem się zbadać i zgłębić – a jednak daleki jestem od tego, by pretendować do nieomylności wniosków, do których doszedłem.
Pretenduję jednak do jednego, a mianowicie do tego, że moje wnioski wydają mi się bezwzględnie słuszne i – na razie – skłonny jestem uważać je za ostateczne. Gdyby było inaczej, nie mogłyby stanowić podstawy do jakiegokolwiek działania. W każdym przypadku stosowałem metodę przyjmowania lub odrzucania powziętych wniosków i postępowałem zgodnie z nią. Dopóki jednak moje postępowanie jest zgodne z moim rozumem i z moim sercem, muszę się mocno trzymać raz powziętych moich własnych wniosków.
Gdyby mi chodziło jedynie o rozważanie zasadniczych zagadnień, z pewnością nie próbowałbym pisać autobiografii, wobec tego jednak, że moim celem jest przytoczyć szereg różnych praktycznych wskazówek, jak stosować te zasady, więc też rozdziały, które zamierzam napisać, opatruję wspólnym tytułem: Dzieje moich poszukiwań prawdy.
Będą one zawierały moje zmagania i poszukiwania, o ile chodzi o niesprzeciwianie się złu, sprawę celibatu lub inne metody postępowania, jakoby niezależne od wierności zasadom prawdy. Moim zdaniem jednak, prawda jest naczelną zasadą, skupiającą w sobie inne liczne zasady. Tego rodzaju Prawda polega nie tylko na wierności prawdzie w słowach, lecz również w myślach i dotyczy nie tylko względnej prawdy, tak jak my ją rozumiemy, lecz Prawdy Absolutnej, Zasad Odwiecznych, czyli pojęcia Boga.
Istnieją niezliczone definicje Boga, gdyż niezliczone są dowody Jego istnienia. Napełniają mnie one podziwem, czcią i na chwilę oszołamiają. Ale ja uznaję Boga jedynie jako najwyższe wcielenie Prawdy. Nie znalazłem Go jeszcze, ale wciąż Go poszukuję i gotów jestem na drodze tych poszukiwań złożyć w ofierze wszystko, co posiadam najdroższego. Nawet gdyby ta ofiara wymagała mego życia, sądzę, że byłbym gotów je poświęcić. Dopóki jednak nie zdołałem poznać Absolutnej Prawdy, muszę pozostać wierny względnej prawdzie, a więc takiej, jak ją sobie wyobrażam. Ta względna prawda musi być dla mnie – na razie – moją latarnią morską, moją tarczą i moim puklerzem. I chociaż obrana przeze mnie ścieżka jest stroma, wąska i niekiedy ostra jak ostrze brzytwy, dla mnie była ona jednak najkrótsza i najdogodniejsza.
Nawet moje błędy, wielkie jak Himalaje, wydały mi się fraszką, gdyż wiernie trzymałem się tej ścieżki. To ona ustrzegła mnie od poważnych kłopotów, szedłem więc naprzód zgodnie z prowadzącym mnie światłem. Niekiedy w posuwaniu się naprzód przytrafiały mi się chwile, gdy strwożonym spojrzeniem zdawałem się dostrzegać Absolutną Prawdę i Boga, wtedy z każdym dniem mocniej rosła we mnie pewność, że jedynie On jest czymś realnie istniejącym, wszystko inne zaś jest nierealne.
Niechże więc ci, którzy tego pragną, uprzytomnią sobie, jak bardzo to przeświadczenie brało we mnie górę, niech zechcą uczestniczyć w moich poszukiwaniach, a także – jeżeli potrafią – niech dzielą ze mną moją wiarę.
Następnym przeświadczeniem, którego nabrałem, było to, że jeżeli cokolwiek jest dostępne dla mnie, tym samym jest dostępne nawet każdemu dziecku. Miałem zresztą bezsporne powody, by tak twierdzić.
Środki, jakimi należy się posługiwać przy poszukiwaniu prawdy, są zarówno bardzo proste, jak i bardzo skomplikowane. Mogą się one jednak wydać wręcz nie do pomyślenia zarówno zuchwalcowi, jak i niewinnemu dziecku.
Człowiek poszukujący prawdy winien być skromniejszy od pyłu zaścielającego ziemię. Życie potrafi skruszyć proch pod jego stopami na najdrobniejszy pyłek, lecz poszukiwacz prawdy sam winien być tak skromny, że nawet ów pył jest w stanie go skruszyć. Tylko wtedy i dopiero wtedy dostrzeże on prawdę.
Dialog pomiędzy Wasiszthą i Wiszwamitrą⁶ czyni to aż nadto oczywistym. Chrześcijaństwo oraz islam również w dostatecznym stopniu to potwierdzają.
Jeżeli cokolwiek z tego, co spisuję na tych kartkach, mogłoby urazić czytelnika, gotowego przyjąć je za dowód rozpierającej mnie pychy, niech raczej zechce uznać, że coś w moich dociekaniach się nie zgadza, a moje przelotne widzenia potraktuje jeno jako miraż. Niechaj zginą setki takich jak ja, lecz niech ostoi się Prawda. Nie uszczuplajmy zakresu prawdy nawet o włos, wydając sądy o pogrążonych w błędach śmiertelnikach, podobnych do mnie samego.
Mam nadzieję i wnoszę o to modły, by nikt nie zechciał uważać porad rozsianych w tych rozdziałach za autorytatywne. Opowiedziane tu poszukiwania prawdy powinno się rozpatrywać jako ilustracje, w świetle których każdy jest w stanie poczynić własne doświadczenia, zgodnie ze swoimi upodobaniami i umiejętnościami. Wierzę, iż w tym ograniczonym zakresie owe ilustracje mogą być doprawdy pożyteczne, nie mam bowiem zamiaru ani przemilczać, ani przeceniać żadnej z przykrych spraw, które muszą być opowiedziane.
Mam nadzieję, że czytelnik całkowicie pozna wszystkie moje błędy i pomyłki.
Moim celem nie jest bynajmniej powiedzieć, jak bardzo jestem dobry, lecz opisać swoje poszukiwania na drodze poznawania wiedzy o satjagraha. Wydając sąd o sobie samym, będę usiłował być równie bezwzględny, jak jest nią Prawda, oraz jakimi pragnę, by byli inni. Przykładając do siebie tę miarę, muszę zawołać wraz z Surdasem⁷:
Gdzie znaleźć nędznika
Bardziej niż ja zepsutego i obmierzłego?
Byłem tak wiarołomny,
Żem własnego wyrzekł się Stwórcy
Bo nieprzerwanym pasmem tortur dla mnie jest to, że wciąż jeszcze jestem daleki od Niego, który – dobrze wiem o tym – rządzi każdym tchnieniem mego życia i którego jestem latoroślą. Świadom jestem tego, że złe uczucia trzymają mnie z dala od Niego, a przecież nie mogę się ich wyzbyć.
Muszę jednak już kończyć. Pozostaje mi jedynie podjąć niniejszą opowieść w rozdziale, który nastąpi później.
M.K. Gandhi
Aśram,
Sabarmati
26 listopada 1925 r.I. NARODZINY I POKREWIEŃSTWA
ód Gandhich należy do kasty bania⁸ i – jak się wydaje – wywodził się z kupców korzennych. Jednak od trzech pokoleń, począwszy od mego dziadka, byli oni premierami rządu w różnych księstwach Katiawadu⁹. Uttamczand Gandhi, czyli Ota Gandhi, mój dziadek, musiał być człowiekiem o surowych zasadach. Intrygi państwowe zmusiły go do opuszczenia Porbandaru¹⁰, gdzie był diwanem¹¹, i schronienia się w Dźunagadh¹². Tu powitał nawaba¹³, unosząc do góry lewą rękę, a ktoś zwróciwszy uwagę na ten ostentacyjny afront, zażądał wyjaśnień, na co otrzymał następującą odpowiedź: „Prawa ręka jest na razie zajęta w Porbandarze”.
Ota Gandhi, owdowiawszy, ożenił się po raz drugi. Z pierwszego małżeństwa miał czterech synów, a z drugiego – dwóch. Nie sądzę, abym kiedykolwiek w dzieciństwie odczuł lub bodaj wiedział, iż owi synowie Oty Gandhiego nie byli dziećmi jednej matki. Piątym spośród tych sześciu braci był Karamczand Gandhi, czyli Kaba Gandhi, szóstym zaś Tulsidas Gandhi. Obydwaj ci bracia byli kolejno, jeden po drugim, premierami rządu w Porbandarze. Kaba Gandhi był moim ojcem. Był on członkiem Trybunału w Radźasthanie¹⁴. Dziś nie istnieje on już, lecz w owych czasach stanowił bardzo wpływową instytucję służącą do likwidowania zatargów pomiędzy przywódcami a członkami ich klanów. Był on również przez pewien czas premierem w Radźkocie¹⁵, a następnie w Wankanerze¹⁶. Gdy umierał, był emerytem państwa Radźkot.
Kaba Gandhi czterokrotnie zawierał związki małżeńskie, zostając raz po raz wdowcem. Miał dwie córki z pierwszego i drugiego małżeństwa. Jego ostatnia żona, Putlibai, urodziła mu córkę oraz trzech synów, z których ja byłem najmłodszy.
Mój ojciec kochał swój klan, był mu wierny, odznaczał się odwagą i wielkodusznością, lecz był wybuchowy. Nie stronił od uciech cielesnych. Ożenił się po raz czwarty, kiedy był już po czterdziestce. Był niesprzedajny i zarówno wśród rodziny, jak i na zewnątrz zdobył sobie sławę swą niezłomną bezstronnością. Jego lojalność w stosunku do państwa była powszechnie znana.
Kiedy zastępca przedstawiciela rządu brytyjskiego obelżywie odezwał się 0 thakore sahebie¹⁷ z Radźkotu, jego przełożonym, wówczas Kaba Gandhi stawił czoło owym obelgom. Tamten rozgniewał się i zażądał od Kaby Gandhiego, by go przeprosił, na co mój ojciec odpowiedział odmownie i w rezultacie został uwięziony na parę godzin. Kiedy jednak ów urzędnik zorientował się, że Kaba Gandhi jest nieprzejednany, wydał rozkaz uwolnienia go.
Mój ojciec nigdy nie pretendował do jakiegokolwiek gromadzenia majątku i pozostawił nam w spadku bardzo niewiele. Nie miał żadnego wykształcenia, prócz tego, które daje doświadczenie. Co najwyżej dałoby się o nim powiedzieć, że osiągnął piąty stopień w języku gudźarati. Znajomość historii i geografii była mu całkowicie obca, jednak bogate doświadczenie nabyte przy rozwiązywaniu praktycznych zagadnień dawało mu mocne podstawy przy rozstrzyganiu najbardziej zawiłych spraw oraz sprawowaniu władzy nad setkami ludzi.
Był też bardzo mało obyty ze sprawami religijnymi, natomiast reprezentował ten rodzaj kultury religijnej, którą wielu Indusów zdobywa dzięki częstemu odwiedzaniu świątyń i przysłuchiwaniu się dyskusjom na tematy religijne. U schyłku swego życia zaczął, na skutek nalegań pewnego zaprzyjaźnionego z rodziną wykształconego bramina, studiować księgi Gity¹⁸ i zwykł podczas odprawiania codziennych modłów głośno recytować poszczególne wersety.
Dominującym wspomnieniem, jakie mi pozostało po matce, jest otaczająca ją aureola pewnej świętości. Matka była głęboko religijna. Nie zasiadłaby nigdy do spożywania posiłku bez uprzedniego odprawienia codziennych modłów. Odwiedzanie haveli¹⁹ – świątyni poświeconej bogowi Wisznu – było jednym z jej codziennych obowiązków. Jak daleko sięga moja pamięć, nie mogę sobie przypomnieć, by kiedykolwiek opuściła Czaturmas²⁰. Składała najsurowsze ślubowania i spełniała je bez uchybień. Nawet choroba nie usprawiedliwiała zwolnienia od nich. Przypominam sobie, że kiedyś zachorowała w trakcie przestrzegania ślubowania Czandrajana²¹, jednak zły stan zdrowia nie był wystarczającym powodem, by je przerwała. Poddanie się dwom lub trzem kolejno po sobie następującym postom nie było dla niej czymś niezwykłym. Podczas świętowania Czaturmas przyjmowanie jednego posiłku dziennie weszło jej w zwyczaj. Nie zadowalając się tym, matka moja pościła co drugi dzień w okresie jednego Czaturmas. Podczas innego Czaturmas złożyła ślubowanie nieprzyjmowania posiłków, zanim nie ujrzy słońca.
W owe dnie my, dzieci, staliśmy wpatrzeni w niebo, czekając, aż będziemy mogli oznajmić naszej matce ukazanie się słońca. Każdy wie, że w kulminacyjnych momentach pory deszczowej słońce często wcale się nie pokazuje. Przypominam sobie dnie, kiedy przy nagłym jego ukazaniu się biegliśmy do matki, by jej tę wiadomość oznajmić. Wtedy matka sama wybiegała z domu, by na własne oczy przekonać się o tym, tymczasem krótka chwila ukazania się słońca już zdążyła przeminąć, pozbawiając ją pożywienia.
– To nie ma znaczenia! – mówiła z pogodą ducha – widocznie Bóg nie chciał, bym dziś jadła. – Po czym wracała do swych domowych zajęć.
Matka moja była obdarzona wybitnie rozwiniętym poczuciem zdrowego rozsądku. Była doskonale poinformowana, gdy chodziło o wszystkie sprawy dotyczące państwa, a panie bywające na dworze wysoko ceniły jej inteligencję. Często, korzystając z przywilejów dzieciństwa, towarzyszyłem jej i wciąż jeszcze zachowałem w pamięci niektóre ożywione dyskusje, jakie moja matka prowadziła z owdowiałą matką thakore saheba.
Urodziłem się więc jako dziecko tych oto rodziców, w Porbandarze, znanym również pod nazwą Sudamapuri, dnia drugiego października 1869 roku. Dzieciństwo spędziłem w Porbandarze. Pamiętam, że posłano mnie do szkoły. Przebrnięcie przez tabliczkę mnożenia sprawiało mi znaczne trudności. Nie przypominam sobie z owych dni nic więcej niż to, że nauczyłem się wraz z innymi chłopcami nadawać naszemu nauczycielowi najróżniejsze przezwiska – świadczy to dobitnie, że moje zdolności umysłowe były raczej dość nikłe, a moja pamięć – niedojrzała.II. DZIECIŃSTWO
iałem zapewne około siedmiu lat, kiedy mój ojciec opuścił Porbandar dla Radźkotu, by zostać członkiem Trybunału w Radźasthanie. Zostałem tam oddany do szkoły i doskonale pamiętam zarówno te czasy, jak i nazwiska oraz wszelkie inne szczegóły dotyczące moich nauczycieli. Podobnie jak było w Porbandarze, tak i tutaj niewiele da się powiedzieć o mojej nauce. Byłem zaledwie przeciętnym uczniem. Z tej szkoły przeszedłem do podmiejskiej, a następnie do liceum – miałem już wtedy dwanaście lat. Nie przypominam sobie, abym w ciągu tego niedługiego okresu powiedział kiedykolwiek nieprawdę moim nauczycielom bądź kolegom. Byłem bardzo nieśmiały i unikałem towarzystwa. Książki i odrabianie lekcji zastępowały mi kolegów. Moim zwyczajem na co dzień było punktualnie przychodzić do szkoły, a później po skończeniu lekcji wracać co żywo do domu. Dosłownie biegłem ile sił, gdyż nie miałem dość śmiałości, by się odezwać słówkiem do kogokolwiek. Bałem się, że ktoś może sobie ze mnie zakpić.
W pierwszym roku uczęszczania do gimnazjum przytrafiło mi się podczas egzaminów pewne wydarzenie, o którym warto wspomnieć. Mister Gilles, inspektor oświaty, przybył na wizytację do naszego liceum. Dał nam pięć wyrazów, które mieliśmy napisać i wymawiać litera po literze. Jednym z tych wyrazów był kettle (czajnik). Literowałem go błędnie. Nauczyciel usiłował przyśpieszyć moją odpowiedź, szturchając mnie końcem bucika, ale mu się nie udało. Nie zorientowałem się, że nauczyciel daje mi do zrozumienia, abym ściągnął prawidłową pisownię z tabliczki mego sąsiada, przeciwnie – sądziłem, że obecność nauczyciela ma na celu przeszkodzenie nam w ściąganiu jeden od drugiego. Rezultat był taki, że wszyscy chłopcy prócz mnie napisali każdy wyraz całkiem prawidłowo. Tylko ja byłem tępy. Nauczyciel usiłował później oduczyć mnie tego braku bystrości, ale ja nigdy nie nauczyłem się ściągać.
To zdarzenie nie zdołało jednak w żadnym stopniu pomniejszyć szacunku, jaki żywiłem dla mego nauczyciela. Z reguły byłem ślepy na błędy popełniane przez starszych. Później poznałem wiele innych słabych stron tego nauczyciela, jednak moje poważanie dla niego nie uległo zmianie. Nauczyłem się bowiem wykonywać rozkazy wydawane przez starszych i nie krytykować ich postępków.
Dwa inne wydarzenia związane z tym samym okresem pozostały na zawsze w mojej pamięci. Z reguły nie lubiłem czytania jakichkolwiek innych książek poza podręcznikami szkolnymi. Moje codzienne lekcje musiały być sumiennie odrobione, gdyż tak samo nie lubiłem zbytnio obarczać mego nauczyciela, jak i sprawiać mu zawodu. Dlatego też odrabiałem lekcje, ale rzadko poświęcałem im zbyt wiele uwagi. Toteż nawet kiedy lekcje nie były odrobione jak należy, nie było mowy o tym, abym przeczytał coś więcej poza tym, co było zadane.
Pewnego jednak razu wzrok mój padł na książkę kupioną przez mego ojca. Była to Shravana Pitribhakti Nataka (sztuka teatralna o przywiązaniu Śrawany do swych rodziców). Przeczytałem ją z ogromnym zainteresowaniem. W tym samym czasie do zamieszkiwanej przez nas miejscowości przybyli wędrowni aktorzy. Jedno z przedstawień, które widziałem, ukazywało Śrawanę dźwigającego ślepych rodziców przywiązanych rzemykami, kiedy odbywał wraz z nimi pielgrzymkę. Zarówno książka, jak i przedstawienie wywarły na mnie niezatarte wrażenie.
– Oto przykład do naśladowania! – powiedziałem do siebie.
Rozdzierające zawodzenia rodziców nad martwym ciałem Śrawany wciąż są świeże w mojej pamięci. Tkliwa melodia wzruszyła mnie głęboko, wygrywałem ją na „concertinie”, którą kupił mi ojciec.
Przytrafiło się jeszcze jedno podobne wydarzenie, mające związek z innym przedstawieniem. W tym oto czasie otrzymałem zezwolenie ojca na zobaczenie przedstawienia odgrywanego przez zespół aktorów dramatycznych. Sztuka ta, nosząca tytuł Hariśćandra²², podbiła moje serce. Mógłbym na nią patrzeć bez końca. Lecz czyż często mogłem otrzymać pozwolenie na oglądanie jej? Musiałem więc niezliczoną ilość razy odgrywać ją dla siebie samego.
„Czemu – zapytywałem siebie dniem i nocą – wszystko nie jest tak samo prawdziwe jak dla Hariśćandy?”
Postępować zgodnie z prawdą i przejść przez te wszystkie próby, jakim poddał się Hariśćandra – oto co było przyświecającym mi ideałem. Uwierzyłem dosłownie w dzieje Hariśćandry. Sama myśl o nim przyprawiała mnie o łzy. Mój zdrowy rozsądek powiada mi dziś, że Hariśćandra nie mógł być postacią historyczną. Jednak obaj – Hariśćandra i Śrawana – są dla mnie żyjącymi postaciami i jestem przekonany, że gdybym dziś przeczytał te sztuki, byłbym tak samo głęboko wzruszony jak wtedy.III. MAŁŻEŃSTWO DZIECIĘCE
ie mam zbyt wielkiej ochoty do napisania tego rozdziału i wiem, że w trakcie tej opowieści będę miał niejedną gorzką pigułkę do przełknięcia. Nie mogę jednak postąpić inaczej, jeżeli chcę uchodzić za człowieka, który przede wszystkim uznaje prawdę. Obowiązkiem, który mi sprawia sporo przykrości, jest opowiedzenie, jak wstąpiłem w związki małżeńskie, mając trzynaście lat.
Kiedy patrzę na młodzież mającą tyleż, co ja wtedy, lat, a pozostającą dziś pod moją opieką, wzbiera we mnie uczucie litości dla siebie samego oraz cieszę się z tego, że oni uniknęli losu, który mnie spotkał. Nie widzę żadnego moralnego argumentu na poparcie potrzeby zawierania tych zdecydowanie przedwczesnych małżeństw.
Chcę jednak ustrzec czytelników przed popełnieniem błędu: zostałem ożeniony, nie zaś zaręczony. Gdyż w Katiawadzie przestrzegane są dwa różne obyczaje: zaręczyny i małżeństwo. Zaręczyny są uprzednim przyrzeczeniem ze strony rodziców chłopca i dziewczyny, iż oboje zawrą związek małżeński, przy czym przyrzeczenie to nie jest nienaruszalne. Śmierć chłopca nie czyni wdową dziewczyny. Jest to porozumienie zawarte wyłącznie pomiędzy rodzicami i dzieci nie mają z nim nic wspólnego. Często nie są nawet o tym powiadamiane. Okazuje się, że – nic nie wiedząc o tym – byłem trzykrotnie zaręczony. Opowiedziano mi, że dwie dziewczyny, które zostały wybrane dla mnie, umarły jedna po drugiej, stąd też wiem, że byłem trzy razy zaręczony. Natomiast jak przez mgłę przypominam sobie, że obrządek moich trzecich zaręczyn odbył się, kiedy miałem siedem lat. Nie pamiętam jednak, by mnie o tym powiadomiono.
W niniejszym rozdziale opowiadam o swoim małżeństwie, którego dzieje najdokładniej sobie przypominam.
Wypada jeszcze raz nadmienić, że było nas trzech braci. Najstarszy był już żonaty. Rodzina postanowiła ożenić jednocześnie średniego brata, który był starszy ode mnie o dwa, trzy lata, naszego kuzyna, starszego mniej więcej o rok, i mnie. Przy powzięciu podobnej decyzji bynajmniej nie brano pod uwagę, czy to będzie z korzyścią dla nas, jeszcze mniej liczono się z naszą wolą – była to po prostu sprawa wygodna dla rodziny, no i pewna oszczędność.
Małżeństwa wśród hindusów nie są czymś prostym. Bardzo często rodziny narzeczonej i narzeczonego doprowadzają się przez nie do ruiny. Traci się majątek, marnuje czas. Przygotowania trwają nieraz całe miesiące – chodzi o szycie strojów i ozdób, o gromadzenie środków na ucztę weselną. Jedni starają się prześcignąć drugich liczbą i rozmaitością przygotowanych potraw. Kobiety obdarzone głosem, czy też nie, ćwiczą się w śpiewie aż do zachrypnięcia, czasami nawet zapadają na zdrowiu i zakłócają spokój swoim sąsiadom. Ci z kolei spokojnie znoszą wszystkie niewygody i wrzaski, wszystkie brudy i nieporządki, wiedząc, że przyjdzie czas, kiedy oni sami będą musieli zachować się w podobny sposób.
Toteż dorośli w mojej rodzinie byli zdania, że najlepiej będzie, jeżeli załatwią to wszystko za jednym zamachem. Wydatki będą mniejsze, a efekt – większy. Łatwiej jest bowiem narazić się na wydatki, skoro się wie, że będą jednorazowe, a nie trzykrotne. Mój ojciec i stryj byli już starzy, a my byliśmy ostatnimi ich dziećmi, które należało ożenić. Możliwe również, że chcieli po raz ostatni w życiu zabawić się jak należy. Wszystkie te względy zadecydowały więc o tym, że miała się odbyć potrójna uroczystość weselna i – jak już wcześniej powiedziałem – przygotowania do niej trwały od paru miesięcy.
Otóż jedynie dzięki tym przygotowaniom my, chłopcy, zostaliśmy zawczasu powiadomieni o zbliżających się wydarzeniach. Nie sądzę, by wtedy oznaczało to dla mnie coś ponad perspektywę otrzymania nowego odzienia, walenia w bęben, uczestniczenia w pochodzie weselnym, wzięcia udziału w obfitych ucztach weselnych i pozyskania obcej mi dziewczyny do zabawy. Cielesne potrzeby przyszły później. Chciałbym właściwie ukryć za kurtyną uczucie wstydu, jakiego wtedy doznawałem, podając jedynie parę szczegółów zasługujących na to, by o nich opowiedzieć. Wrócę zresztą do nich później, chociaż one również mają mało wspólnego z zasadniczym celem, dla którego podjąłem się opisania całego tego wydarzenia.
A więc mój brat i ja zostaliśmy przywiezieni z Radźkotu do Porbandaru. Przytrafiło się również parę zabawnych szczegółów poprzedzających moment kulminacyjny obchodu, jak między innymi to, że wysmarowano nam całe ciało wonnymi olejkami, sporządzonymi z żółcienia – ale wolę raczej pominąć te szczegóły.
Chociaż mój ojciec był diwanem, jednak był sługą państwa, tym bardziej że cieszył się względami thakore saheba, a ten nie chciał mu aż do ostatniej chwili pozwolić wyjechać. Kiedy wreszcie przystał na to, kazał sporządzić dla mego ojca specjalne furgony, dzięki czemu podróż została skrócona o dwa dni. Los chciał jednak, by się stało inaczej. Porbandar jest odległy od Radźkotu o sto dwadzieścia mil, podróż końmi trwa pięć dni. Mój ojciec odbył ją wprawdzie w ciągu trzech, ale powóz wpadł na trzeci furgon i ojciec został ciężko poraniony. Na miejsce przybył cały obandażowany.
Zarówno jego, jak i nasze zainteresowanie nadchodzącymi wydarzeniami osłabło, ale uroczystości weselne musiały się odbyć. Czyż można było odłożyć datę ślubu? Jednak w swojej chłopięcej uciesze z racji mającego się odbyć wesela zapomniałem o smutku, jaki powinny były we mnie wzbudzić obrażenia mego rodziciela.
Wprawdzie byłem bardzo przywiązany do moich rodziców, ale nie mniejszą przyjemność sprawiały mi wszelkie uciechy cielesne. Dopiero później dane mi było poznać, że szczęście i wszelkie przyjemności winny być złożone w ofierze i zastąpione czcią dla rodziców. I oto, jak gdyby kara za moje pragnienie uciech, przytrafiło się coś, co na całe życie pozostało w mojej pamięci i o czym opowiem później.
Niszkulanand²³ śpiewa: „Wyrzeczenie się przedmiotów bez wyrzeczenia pragnień ma krótki żywot, choćbyś nie wiem jak mocno do tego dążył…”. Ilekroć sam śpiewam tę pieśń lub słyszę, jak ją śpiewają, w mojej pamięci uparcie powraca to przykre wydarzenie i napełnia mnie uczuciem wstydu.
Mimo odniesionych obrażeń mój ojciec zachował się bardzo dzielnie i wziął udział we wszystkich uroczystościach weselnych. Dziś jeszcze, kiedy o tym pomyślę, widzę miejsce, na którym siedział podczas różnych faz obchodzonej uroczystości. Anim przypuszczał wtedy, że nadejdzie dzień, gdy będę surowo osądzał mego ojca za to, że ożenił mnie, jeszcze dziecko, ale wtedy wszystko wydawało mi się w największym porządku, właściwe i zabawne. Zresztą, sam miałem wtedy ogromną ochotę ożenić się, a wszystko, cokolwiek czynił naonczas mój ojciec, nie mogło podlegać żadnym zastrzeżeniom.
Wszystko to żywo zachowało się w mojej pamięci. Dziś jeszcze widzę siebie, jak siedzimy na naszym weselnym tronie, jak wykonujemy ceremoniał Saptapadi²⁴, jak my, nowo poślubieni małżonkowie, kładziemy sobie wzajemnie do ust kawałki słodkiego kansaru²⁵, jak rozpoczynamy wspólne pożycie. I – ach! – ta pierwsza poślubna noc! Dwoje niewinnych dzieci wbrew swojej woli zostało rzuconych w ocean życia. Żona mojego brata pouczyła mnie, jak mam się zachować w pierwszą noc poślubną. Nie wiem, kto uświadomił moją żonę. Nigdy jej o to nie pytałem ani nie mam zamiaru czynić tego obecnie. Czytelnik może być pewny, że oboje byliśmy zbyt zdenerwowani, by móc spojrzeć na siebie.
Byliśmy poza tym ogromnie nieśmiali. Jak przemówić do niej i co jej powiedzieć? Całe uprzednie pouczenie niewiele mi się przydało, gdyż w takich przypadkach raczej przydaje się brak wszelkich pouczeń. Świadomość tego, w jaki sposób przyszliśmy na świat, czyni wszelkie uświadamianie zgoła zbytecznym. Stopniowo coraz lepiej poznawaliśmy się nawzajem, rozmawialiśmy ze sobą bez skrępowania. Byliśmy w jednym wieku. Nie uczyniłem jednak nic, by zapewnić sobie autorytet małżonka.IV. ZABAWA W „MAŁŻONKA”
niej więcej w tym samym czasie, kiedy wstąpiłem w związek małżeński, ukazały się niewielkie broszury, w cenie jednej piastry (nie pamiętam dokładnie), w których omawiano sprawy miłości małżeńskiej, oszczędności, małżeństw zawieranych w wieku dziecięcym lub podobne tematy. Ilekroć wpadły mi w ręce, czytałem je od deski do deski. Przywykłem zapominać o tym, czego nie lubiłem, i wprowadzać w czyn to, co mi odpowiadało. Zawarta w tych książeczkach dozgonna wierność żonie, jako jeden z obowiązków małżonka, pozostała w mym sercu na zawsze. Ponadto żywiłem niepohamowane umiłowanie prawdy, a jakiekolwiek uchybienie jej było dla mnie czymś wręcz nie do pomyślenia. Zresztą, w tym wczesnym okresie życia było bardzo niewiele sposobności, bym mógł nie dochować jej wiary.
Owa lekcja wierności miała jednak również swoje nieprzewidziane skutki „Jeżeli – mówiłem do siebie – nawołuje się mnie, bym dochował wierności mojej żonie, winno się i ją wezwać, by mi była wierna”. Te myśli uczyniły ze mnie zazdrosnego małżonka. Obowiązki ciążące na mojej żonie zamieniły się we mnie w prawo domagania się od niej wierności i jeżeli chciałem obstawać przy tym prawie, musiałem pilnie i uparcie stać na jego straży. Nie miałem wprawdzie najmniejszego powodu, by podejrzewać moją żonę o wiarołomstwo, ale zazdrość nie czeka na dowody. Musiałem bacznie pilnować każdego jej kroku, nie wolno jej było wychodzić gdziekolwiek bez mojego pozwolenia. Stało się to powodem gorzkich sprzeczek pomiędzy nami.
Ograniczenie swobody poruszania się było – właściwie mówiąc – więzieniem, a Kasturbai nie była dziewczyną, która by się zgodziła znosić coś podobnego. Kategorycznie zażądała dla siebie prawa wychodzenia, kiedy będzie chciała i dokąd zechce. Im bardziej ograniczałem jej swobodę poruszania się, tym większej domagała się dla siebie wolności, a ja coraz bardziej sprzeciwiałem się temu. I oto my, dwoje poślubionych sobie dzieci, przywykliśmy całymi dniami nie zamieniać ze sobą słowa.
Sądzę, że stawianie przez Kasturbai żądań udzielenia jej wolności, wobec stosowanych przeze mnie ograniczeń, było rzeczą wręcz niewinną. Jakże mogła dziewczyna pozbawiona wszelkiej przebiegłości ulegać zakazom chodzenia do świątyni lub odwiedzania przyjaciół? Jeżeli ja uzurpowałem sobie prawo zabraniania jej czegokolwiek, czemu jej nie miały przysługiwać te same prawa? Dziś to wszystko jest dla mnie oczywiste, ale wtedy chodziło mi przede wszystkim o zdobycie autorytetu „małżonka”.
Niech jednak czytelnicy nie sądzą, że życie nasze składało się wtedy z samych przykrości… Cała moja surowość miała przecież swe źródło w miłości. Pragnąłem uczynić z mej żony idealną małżonkę. Ideałem moim było stworzenie dla niej życia pełnego prawości, nauczenie jej tego, czego się sam uczyłem, wreszcie upodobnienie jej życia i myśli do moich.
Nie jestem pewien, czy Kasturbai miała podobne ambicje. Była analfabetką. Była prosta, miała niezależne, konsekwentne usposobienie, a wobec mnie była małomówna. Brak wykształcenia nie przygnębiał jej i nie przypominam sobie, by moje studia kiedykolwiek dodawały jej ochoty zakosztowania tego samego. Mam jednak wrażenie, że wszystkie moje ówczesne ambicje były dość jednostronne i koncentrowały się w jednym kierunku, a mianowicie widziałem w mojej żonie jedynie kobietę i pragnąłem tylko wzajemności. Jeżeli jej nawet nie było, nie stanowiło to dla mnie nieszczęścia, a to dlatego, że przynajmniej jedna strona była pochłonięta czynną miłością.
Muszę przyznać, że kochałem ją namiętnie. Nawet w szkole nie przestawałem myśleć o niej, a świadomość tego, że oto znów zapadnie noc i będziemy razem, nie opuszczała mnie ani na chwilę. Rozłąka była nie do zniesienia. Przywykłem rozmawiać z nią do późnej nocy, a gdyby tej pożerającej mnie namiętności nie towarzyszyło jednocześnie nieugięte poczucie ciążących na mnie obowiązków, byłbym niewątpliwie albo wpadł w chorobę i umarł przedwcześnie, albo zaczął prowadzić życie pełne udręki. Wszakże z góry powzięte, codzienne zobowiązania musiały być spełniane każdego ranka, a oszukiwanie przeze mnie kogokolwiek w ogóle nie wchodziło w rachubę. To właśnie uchroniło mnie od wielu czyhających na mnie pułapek.
Powiedziałem już, że Kasturbai była analfabetką. Bardzo pragnąłem uczyć ją, ale moja miłość pełna pożądania nie pozostawiała mi na to czasu. Nauka musiała jednak mieć miejsce, nawet wbrew jej woli, często w nocy. Nie śmiałem spotykać się z nią w obecności osób starszych, a tym bardziej rozmawiać z nią w ciągu dnia. W Katiawadzie obowiązywał w owych czasach, a nawet istnieje obecnie, swoisty i barbarzyński zwyczaj purdah²⁶. Okoliczności były więc niesprzyjające temu. Muszę jednak wyznać, że większość moich wysiłków uczenia Kasturbai, gdy oboje byliśmy jeszcze młodzi, się nie powiodła. Kiedy zaś ochłonąłem z mocy zmysłów, którym ulegałem, wpadłem zaraz w wir życia społecznego, które pozostawiało mi bardzo mało wolnego czasu. Nie udało mi się również nauczyć jej czegokolwiek za pośrednictwem prywatnych nauczycieli i w rezultacie Kasturbai z trudem potrafi dziś skreślić parę nieskomplikowanych liter i czyta jedynie najprostsze słowa języka gudźarati. Jestem przekonany, że gdyby moja miłość dla niej nie miała tak bardzo zmysłowego charakteru, moja żona byłaby dziś wykształconą kobietą. Potrafiłbym przemóc jej niechęć do nauki, bo nie ma przecież rzeczy niemożliwych dla prawdziwej miłości.
Wspomniałem tylko o jednej okoliczności, która w mniejszym lub większym stopniu ocaliła mnie od katastrofy popadnięcia w odmęty wyłącznie zmysłowej miłości. Warto jednak dodać do tego jeszcze jedno słowo. Liczne przykłady przekonały mnie, iż Bóg ocala w końcu tego, kto kieruje się prawymi pobudkami.
Obok okrutnego zwyczaju zawierania ślubów pomiędzy dziećmi, w społeczeństwie indyjskim istnieje jeszcze inny obyczaj, który do pewnego stopnia pomniejsza zło wyrządzane przez poprzedni. Oto rodzice nie pozwalają młodym małżeństwom na zbyt długie przebywanie razem. Żona – prawie dziecko – przeważną część czasu spędza u boku swego ojca. Podobnie było z nami. Czyli można powiedzieć, że w ciągu pierwszych pięciu lat naszego małżeństwa – a więc od trzynastego do osiemnastego roku życia – razem spędziliśmy najwyżej trzy lata. Nie minęło sześć miesięcy, kiedy byliśmy razem, a już przychodziło wezwanie ze strony rodziców mojej żony, by powróciła do nich. Wtedy te wezwania były niepożądane, ale one ocaliły nas oboje.
Kiedy miałem osiemnaście lat, wyjechałem na studia do Anglii, co oznaczało długi i zbawienny dla mego zdrowia okres rozłąki. Nawet po moim powrocie z Anglii rzadko byliśmy razem dłużej niż sześć miesięcy. Musiałem być w ciągłych podróżach pomiędzy Radźkotem a Bombajem. Później zostałem wezwany do Afryki Południowej i ta okoliczność ostatecznie uwolniła mnie od potrzeby zaspokajania pożądań cielesnych.VIII. KRADZIEŻE I SKRUCHY
hcę jeszcze opowiedzieć o paru innych przewinach, jakie popełniłem zarówno w okresie spożywania przeze mnie mięsa, jak i znacznie wcześniej, przed moim ślubem lub też po nim.
Mój krewniak i ja staliśmy się nałogowymi palaczami tytoniu. Nie znajdowaliśmy co prawda żadnej szczególnej przyjemności w paleniu ani nie pociągał nas specjalnie zapach dymu tytoniowego – po prostu podobało nam się samo wypuszczanie z ust kłębów dymu. Mój stryj był nałogowym palaczem i kiedy widzieliśmy go palącego, przyszło nam do głowy naśladować go, ale nie mieliśmy pieniędzy. Zaczęliśmy więc wykradać niedopałki papierosów pozostawione przez stryja.
Nie zawsze jednak można było upolować owe niedopałki, a ponadto nie dawały one tyle dymu. Wtedy zaczęliśmy wykradać miedziaki z kieszeni naszej służby, by móc kupować indyjskie papierosy. Problemem było to, gdzie je przechować. Nie mogliśmy też palić w obecności starszych. Jakoś nam uchodziło w ciągu paru tygodni to palenie za skradzione miedziaki. Dowiedzieliśmy się później, że łodygi niektórych roślin są porowate i nadają się do palenia. Zdobyliśmy je i zaczęliśmy palić.
Ale to nas bynajmniej nie zaspokajało. Zaczęła nas pożerać potrzeba niezależności. Już to samo, że nie wolno nam nic zrobić bez zezwolenia starszych, było nie do zniesienia. Wreszcie, zniechęceni do ostateczności, postanowiliśmy popełnić samobójstwo.
Jak jednak wprowadzić w czyn to postanowienie? Skąd wziąć truciznę? Słyszeliśmy, jakoby nasiona dhatury były trujące. Poszliśmy do dżungli na ich poszukiwanie i znaleźliśmy je. Wieczór wydawał nam się odpowiednią porą do wprowadzenia w czyn naszego zamiaru. Udaliśmy się do Kedardźi Mandir³⁴, nalaliśmy topionego bawolego masła do lampy płonącej w świątyni, dostąpiliśmy błogosławieństwa, a następnie zaczęliśmy się rozglądać za jakimś samotnym kącikiem. Zabrakło nam jednak odwagi. A co będzie, jeżeli trucizna nie uśmierci nas od razu? A w ogóle, co nam z tego przyjdzie, że sobie odbierzemy życie? Dlaczego raczej nie walczyć o zdobycie większej niezależności? Przełknęliśmy jednak każdy po dwa, trzy nasiona. Nie mieliśmy odwagi połknąć więcej, każdy z nas bał się przecież śmierci, postanowiliśmy więc dla uspokojenia pójść do Ramdźi Mandir³⁵ i porzucić wszelką myśl o samobójstwie.
Wtedy zrozumiałem, że łatwiej jest myśleć o samobójstwie, aniżeli je popełnić, a gdy słyszałem, że ktoś grozi popełnieniem samobójstwa, nie robiło to na mnie zbyt wielkiego wrażenia.
Owe samobójcze myśli w rezultacie doprowadziły do tego, że obydwaj postanowiliśmy zrezygnować z palenia papierosów i wykradania służbie miedziaków na papierosy. Później, nawet gdy byłem dorosły, nigdy już nie odczuwałem chęci palenia tytoniu i zawsze uważałem ten nałóg za barbarzyński, brzydki i szkodliwy dla zdrowia. Nigdy nie mogłem zrozumieć, skąd na świecie powstał nieprzeparty nałóg palenia, nigdy też nie byłem w stanie podróżować w przedziałach dla palących. Po prostu dusiłem się.
Znacznie poważniejsza od tych kradzieży była ta, której się dopuściłem nieco później. Owe miedziaki „ściągałem”, kiedy miałem dwanaście, trzynaście lat, a może i mniej. Następną kradzież popełniłem w wieku piętnastu lat. Tym razem skradłem trochę złota z bransoletki mego brata, tego właśnie, co to również jadł mięso. Zadłużyłem się na jakieś dwadzieścia pięć rupii. Na ręce mój brat nosił bransoletkę z prawdziwego złota. Nie było trudno odczepić z niej parę kółek.
Trudno – stało się: dług został spłacony, ale to było ponad moje siły. Przysiągłem, że nigdy więcej nic nie ukradnę, poza tym postanowiłem, że przyznam się ojcu do wszystkiego. Nie miałem jednak odwagi przemówić do niego – nie dlatego, abym się bał, że mnie zbije. Nie przypominam sobie, by ojciec kiedykolwiek uderzył któreś z dzieci. Powstrzymywała mnie obawa przed bólem, który mogę mu sprawić. Zdawałem sobie sprawę, że muszę się na to zdobyć, bo bez przyznania się do winy nie może być oczyszczenia się z niej. Wreszcie postanowiłem, że napiszę całą mą spowiedź, wręczę ją ojcu i poproszę go, by mi wybaczył. Spisałem wszystko na świstku papieru i sam mu go podałem. Nie tylko przyznałem się do winy, lecz prosiłem o wymierzenie mi odpowiedniej kary za nią, a skończyłem, zaklinając ojca, by za moje przewinienie nie nałożył kary na siebie. Jednocześnie przysiągłem, że nigdy więcej nie popełnię żadnej kradzieży.
Wręczając tę kartkę ojcu, dygotałem cały. Ojciec cierpiał wtedy na wrzody i leżał w łóżku, które składało się ze zwykłych drewnianych desek. Wręczyłem mu kartkę i usiadłem naprzeciw niego.
Ojciec przeczytał, a po policzkach spłynęły mu perliste łzy, które spadły na papier i go zamoczyły. Ojciec przymknął oczy, rozmyślał, ściskając w ręce kartkę. Następnie usiadł na łóżku, by jeszcze raz ją przeczytać, i znów się położył. Mnie również łzy ciekły po twarzy. Widziałem, jak ojciec cierpi. Gdybym był malarzem, potrafiłbym dziś jeszcze namalować całą tę scenę – tak żywo pozostała mi w pamięci.
Te perliste krople oczyściły moje serce i zmyły ze mnie mój grzech. Zrozumieć to potrafi jedynie ten, kto sam doznał podobnej miłości, bo – jak głoszą słowa psalmu:
Ten jedynie,
Kogo poraził grot miłości,
Zdolen jest poznać jej moc.
Była to dla mnie poglądowa lekcja ahimsy. Wtedy nauczyła mnie jedynie tego, czym jest miłość ojcowska, dziś wiem, że był to dowód prawdziwej ahimsy (czyli nauki o nieczynieniu nikomu zła). Gdy staje się ona wszechobejmująca, potrafi zmienić wszystko, czego się dotknie, i wtedy jej potęga nie ma granic.
Podobny rodzaj niezwykłej pobłażliwości nie był właściwy memu ojcu. Sądziłem raczej, że będzie się gniewał, mówił surowe słowa i pocierał swe czoło, ale ojciec był niezwykle łagodnie usposobiony i skłonny jestem przypisać to mojej szczerej spowiedzi. Bo szczere przyznanie się do winy, któremu towarzyszy obietnica, iż nigdy więcej nie popełni się czegoś podobnego, jeżeli się ją składa komuś, kto ma prawo ją przyjąć, jest najczystszą formą skruchy.
Wiem, że moja spowiedź sprawiła, że ojciec nabrał do mnie całkowitego zaufania, i ponad wszelką miarę wzmogła w nim uczucie, jakie dla mnie żywił.