Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdyby Nina wiedziała - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Gdyby Nina wiedziała - ebook

W TEJ RODZINIE MATKI NIE POTRAFIĄ BYĆ MATKAMI. W TEJ RODZINIE CÓRKI NIENAWIDZĄ MATEK

Moja babka Wera wiele lat temu bardzo kogoś pokochała. Ceną za miłość było zesłanie do jugosłowiańskiego obozu, gorszego niż Auschwitz, położonego na skalistej, spalonej słońcem wyspie. To, co się tam wydarzyło, zdecydowało o losach naszej rodziny.

Nina – córka Wery miała wtedy sześć lat. Musiała sobie radzić sama. Kiedy dorosła, porzuciła swoje dziecko. Czyli mnie.

Ja jestemGili. Jestem córką Niny i wnuczką Wery. I to ja muszę w końcu poznać całą historię. Odkryć rodzinne zdrady i zrozumieć, dlaczego odziedziczyłam traumę, na którą nie zasłużyłam.

Gdyby Nina wiedziała to oparta na prawdziwych wydarzeniach najnowsza powieść Dawida Grosmana – wybitnego pisarza izraelskiego, wymienianego jako pewny kandydat do Literackiej Nagrody Nobla.

W swojej powieści Grosman tworzy migotliwą mozaikę wspomnień, w której odziedziczone traumy, rodzinne zdrady i wielka miłość składają się w głęboko ludzki obraz życia kilku żydowskich pokoleń.

Z uzasadnienia werdyktudotyczącego przyznania Berman Literature Prize

Najnowsza powieść Grosmana, czuła i zarazem niepokojąca, to spojrzenie na trzy pokolenia kobiet, których więzi zostały nadwątlone przez czasy wojen i zamętu. (…) Kolejne wielkie osiągnięcie na długiej liście sukcesów izraelskiego pisarza.

„Publishers Weekly”

Krok po kroku Grosman odkrywa przed nami najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy, cały czas wnikliwie badając skutki traumy dziedziczonej z pokolenia na pokolenie.

„Livres Hebdo”

Grosman jest mistrzem literatury odkupienia. To świetny pisarz i z pewnością przyszły laureat Nagrody Nobla.

„Der Spiegel”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8458-6
Rozmiar pliku: 901 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rafael miał piętnaście lat, gdy zmarła jego matka, wybawiając go od cierpienia. Deszcz padał na żałobników ściśniętych pod parasolami na malutkim kibucowym cmentarzu. Tuwia, ojciec Rafaela, zanosił się nieutulonym płaczem. Przez wiele lat z poświęceniem opiekował się żoną i teraz czuł się zagubiony, niepotrzebny. Rafael stał w pewnym oddaleniu od pozostałych, w krótkich spodniach, z głową schowaną w kapturze bluzy, spod którego nie można było dostrzec jego oczu, i myślał: Teraz, kiedy nie żyje, widzi wszystkie moje myśli o niej.

Działo się to zimą tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku. Rok później jego ojciec poznał Werę Novak, imigrantkę z Jugosławii, i zamieszkali razem jako para. Wera przybyła do Izraela z córką jedynaczką, siedemnastoletnią Niną, wysoką blondynką, której pociągła, blada i bardzo piękna twarz niemal zawsze była całkiem pozbawiona wyrazu.

Chłopcy w klasie przezywali ją Sfinks. Skradali się i przedrzeźniali jej chód, gdy szła objęta ramionami, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. Pewnego razu przyłapała na tym dwóch chłopaków i zwyczajnie sprała ich na kwaśne jabłko. W kibucu nie widziano jeszcze nikogo, kto by się tak bił. Trudno było uwierzyć, ile siły i zaciętości znajdowało się w jej drobnych rękach i nogach. Zaczęły krążyć pogłoski. Opowiadano, że kiedy matka Niny przebywała w obozie dla więźniów politycznych, dziewczynka trafiła na ulicę. Słowom tym towarzyszyło znaczące spojrzenie. Oprócz tego powtarzano historię, jak to ponoć w Belgradzie Nina dołączyła do szajki bezdomnych, porywających dzieci dla okupu. Opowiadano rozmaite rzeczy. Ludzie w ogóle lubią gadać.

Historia owej bijatyki oraz inne incydenty i plotki nie przebijały się przez mgłę spowijającą Rafaela od śmierci matki. Całymi miesiącami był jakby pod narkozą. Dwa razy dziennie, rano i wieczorem, połykał silną tabletkę nasenną z szafki z lekami matki. Nie zauważał Niny, nawet gdy natykał się na nią w rozmaitych miejscach na terenie kibucu.

Ale pewnego wieczoru, jakieś pół roku po śmierci matki, szedł na skróty z plantacji drzew awokado do hali sportowej i spotkał Ninę idącą z naprzeciwka. Kroczyła ze spuszczoną głową, obejmując się ramionami, jakby ogarnął ją chłód. Rafael przystanął nagle czujny, nie rozumiejąc dlaczego. Była tak zatopiona we własnych myślach, że nie zwróciła na niego uwagi. Patrzył, jak się porusza. To było pierwsze wrażenie, jakie odniósł – spokojne, oszczędne ruchy. Wysokie, gładkie czoło, prosta, cienka niebieska sukienka, której skraj powiewał na wysokości połowy łydki.

Wyraz jego twarzy, gdy o tym opowiadał…

Dopiero gdy się zbliżyła, zauważył, że zanosi się cichym zduszonym płaczem, ona także go zauważyła i przystanęła, zgarbiła się. Ich spojrzenia splotły się ze sobą na kilka sekund i można powiedzieć niestety, że już nigdy się nie rozplątały.

– Niebo, ziemia, drzewa – opowiadał Rafael. – Nie wiem sam… Odniosłem wrażenie, jakby cała natura zastygła.

Nina otrząsnęła się pierwsza. Prychnęła gniewnie i ruszyła prędko przed siebie. Zdążył jeszcze w przelocie zauważyć jej twarz, z której w mgnieniu oka znikł na powrót wszelki wyraz, i coś w nim wezbrało. Wyciągnął za nią rękę…

Mogę go dosłownie zobaczyć, jak stoi tam z wyciągniętą ręką.

Tak pozostał, sięgając w jej stronę przez następne czterdzieści pięć lat.

Wtedy jednak, w kibucu, nie zastanawiając się specjalnie, zanim zdążył się zawahać i stracić rezon, zerwał się i pobiegł za nią, by powiedzieć, co zrozumiał, w chwili gdy ją ujrzał. Wszystko w nim zbudziło się do życia, jak opowiadał. Poproszony o wyjaśnienie, bąknął coś zbity z tropu o tym wszystkim, co spoczywało uśpione przez lata choroby matki, a szczególnie w okresie po jej śmierci. Nagle wszystko to stało się niezwykle naglące i istotne, nie miał też wątpliwości, że spotka się od razu z reakcją Niny.

Usłyszała doganiające ją kroki, zatrzymała się, obróciła i obrzuciła go badawczym, powolnym spojrzeniem.

– Czego? – warknęła mu nagle prosto w twarz.

Wzdrygnął się spłoszony jej wielką urodą, a może również prostackim tonem – a obawiam się, że przede wszystkim właśnie tym połączeniem urody z prostactwem. Do dzisiaj tak ma, czuje słabość do kobiet mających w sobie odrobinę – dosłownie ziarnko – męskiej szorstkości, nawet ordynarności, jako rodzaj przyprawy. Rafael, Rafi…

Nina oparła ręce na biodrach i w tej pozie wyjrzało z niej twarde dziecko ulicy, dzikie zwierzątko. Rozdęła nozdrza i wciągnęła jego zapach. Zobaczył, jak pulsuje delikatna błękitnawa żyłka w jej szyi, i poczuł nagle ból warg, jak opowiadał, wręcz paliły go z pragnienia.

Dotarło do mnie – pomyślałam. – Nie musisz wdawać się w szczegóły.

Łzy wciąż lśniły jej na policzkach, ale oczy były zimne, niemal wężowe.

– Idź do domu, chłopczyku – powiedziała, a on potrząsnął głową przecząco.

Przybliżyła nieco czoło do jego głowy, kilkakrotnie przysuwała je i oddalała, jakby szukając precyzyjnie punktu, a on zacisnął powieki, nagle poczuł uderzenie i poleciał w tył, lądując w dołku wokół pnia drzewa awokado.

Odmiany ‘Ettinger’, jak zawsze podkreślał, abym, broń Boże, nie zapomniała, jak wielką wagę ma każdy szczegół tej sceny, bo tak buduje się mity.

Oszołomiony zaczął się gramolić i stanął na nogi, macając guza rosnącego na czole i czując zawroty głowy. Od śmierci matki nie dotknął nikogo i nikt nie dotknął jego, poza tymi, z którymi wdawał się w bójki. Czuł, że to było coś innego, Nina pojawiła się, by otworzyć mu głowę i ocalić go przed męką. Oślepiony bólem krzyknął do niej to, co dotarło do niego wcześniej, w chwili gdy ją zobaczył, ale zdumiał się, bo słowa, które padły z jego ust, były płaskie i prostackie.

– Odzywka chłopaków – powiedział mi. Coś w rodzaju „chcę cię przelecieć”. Tak bardzo różne od jego czystej i wyraźnej myśli. – Przez półtorej sekundy było widać, że mimo wulgarności moich słów zrozumiała ich sens.

Może rzeczywiście tak było, cóż ja mogę wiedzieć? Dlaczego nie przyznać jej tego i nie uwierzyć, że dziewczyna urodzona w Jugosławii, która przez kilka lat naprawdę była – jak się później okazało – porzuconym dzieckiem bez ojca i matki, mimo uwarunkowań, a może właśnie z ich powodu, przez jedną jedyną chwilę łaski była w stanie zajrzeć do duszy chłopaka z izraelskiego kibucu, introwertyka, jak wyobrażam go sobie jako szesnastolatka, samotnego nastolatka z głową pełną sekretów, skomplikowanych rachunków i wielkich gestów, o których nie wiedział nikt na świecie. Smutnego i ponurego, ale boleśnie pięknego.

Mojego ojca Rafaela.

W pewnym znanym filmie, którego tytułu chwilowo nie pamiętam (nie będę teraz marnować ani sekundy na poszukiwania w internecie), bohater powraca do przeszłości, by coś naprawić, nie dopuścić do wojny światowej lub coś w tym rodzaju. Wiele bym dała, by móc wrócić do przeszłości tylko po to, aby nie dopuścić do spotkania tych dwojga.

W kolejnych dniach, a szczególnie nocami, zadręczał się wspomnieniem cudownej chwili, którą zmarnował. Przestał zażywać tabletki nasenne swojej matki, by móc doświadczać niczym nieprzyćmionego stanu zakochania. Szukał Niny po całym kibucu, ale nigdzie jej nie znajdował. W tych dniach prawie z nikim nie rozmawiał, dlatego nie wiedział, że wyprowadziła się z kwatery dla samotnych, gdzie mieszkała razem z matką, i zajęła pokoik w starym, zbutwiałym baraku stojącym jeszcze od czasów założycielskich kibucu. Barak składał się z szeregu malutkich izdebek umieszczonych jedna za drugą jak przedziały w pociągu i stał na tyłach plantacji w rejonie, a pozostali mieszkańcy z typową delikatnością nazywali go kolonią trędowatych. Była to niewielka grupka mężczyzn i kobiet, głównie zagranicznych ochotników, którzy utknęli w kibucu, lecz nie znaleźli tu dla siebie miejsca i nic od siebie nie dawali, kibuc z kolei nie wiedział, co z nimi począć.

Myśl, która zrodziła się w nim, gdy ujrzał Ninę nadchodzącą z naprzeciwka przez plantację, nie straciła ani odrobiny swego żaru i z każdym dniem zaciskała się coraz silniej wokół jego duszy. Jeśli zgodzi się przespać ze mną chociaż raz – myślał całkiem na serio – odzyska wyraz twarzy.

Opowiedział mi o tym w rozmowie nagranej wieki temu, gdy miał trzydzieści siedem lat. To był pierwszy film, jaki kiedykolwiek zrobiłam, i tego ranka, dwadzieścia cztery lata po jego powstaniu, postanowiliśmy w nagłym przypływie melancholii obejrzeć go razem. W tym momencie widać, jak kaszle, niemal się dusi, drapie po rozwichrzonej brodzie, odpina, zapina i znowu odpina skórzany pasek zegarka, i przez cały ten czas nie podnosi oczu na młodą osobę, która go nagrywa, czyli na mnie.

– Musiałeś być bardzo pewny siebie jako szesnastolatek – mówię przymilnie.

– Ja? – dziwi się Rafael na nagraniu. – Pewny siebie? Byłem jak listek spadły z drzewa.

– Ja akurat uważam – słychać straszliwie fałszywy głos jego rozmówczyni – że to najbardziej oryginalny podryw, o jakim kiedykolwiek słyszałam.

W chwili tego nagrania miałam piętnaście lat i należy wyznać, że do tamtej pory nikt jeszcze nie starał się mnie poderwać, oryginalnie czy też banalnie, jeśli wykluczyć moje własne odbicie w lustrze, w czarnym berecie i tajemniczym szalu zasłaniającym pół twarzy.

Kaseta wideo, nieduży statyw, mikrofon z pokryciem z szarej gąbki, która zaczyna się kruszyć. W tym tygodniu, w październiku dwa tysiące ósmego roku, odkryła to wszystko moja babcia Wera w kartonowym pudle w pawlaczu, wraz z wiekową kamerą marki Sony, przez której obiektyw oglądałam w owych czasach świat.

Określenie „film” jest trochę na wyrost. Chodzi o kilka nagranych fragmentów, wspomnień z młodości mojego ojca, chaotycznych i ostatecznie niezmontowanych. Dźwięk jest okropny, obraz ziarnisty i zamazany, ale przeważnie można zrozumieć, o co chodzi. Na pudle Wera napisała czarnym flamastrem: „Gili – różne”. Nie mam słów, by opisać, jak działa na mnie ten film i jak boli mnie serce na widok tej dziewczyny, którą byłam, a która wygląda na ekranie, nie przesadzam, jak ludzka wersja ptaka dodo – pamiętamy: dodo ocalał przed śmiercią ze wstydu tylko dlatego, że wymarł. To znaczy jak stworzenie, po którym widać, że zdecydowanie nie jest jeszcze pewne, czym jest i w jakim kierunku się rozwinie, że wszystko jest możliwe.

Dzisiaj, dwadzieścia cztery lata później, kiedy siedzimy razem w mieszkaniu Wery w kibucu i oglądamy filmowy zapis tej rozmowy, jestem zdumiona tym, jak bardzo się odsłaniam, nawet kiedy tylko zadaję pytania i prawie wcale mnie nie widać.

Zdarzają się dość często chwile, gdy wcale nie jestem skupiona na opowieści o moim ojcu i Ninie, o ich spotkaniu i o tym, jak ją pokochał. Siedzę obok niego skulona i skurczona, przygnieciona ciężarem konfliktu wewnętrznego promieniującego bez żadnego filtra, jak krzyk, z tej dziewczyny, którą byłam. Widzę w jej oczach przerażenie tym, że wszystko jest tak niepewne, za bardzo, otwarte są nawet takie kwestie jak to, ile sił życiowych ma w sobie lub w jakiej mierze będzie kobietą, a w jakiej mężczyzną. Chociaż ma już piętnaście lat, nadal nie wie, jakie decyzje zapadną w jej sprawie w odmętach ewolucji.

Myślę sobie: gdybym tak mogła na króciutką chwilę przenieść się do jej świata i pokazać jej siebie dzisiejszą, na przykład w pracy lub z Meirem, nawet w naszej obecnej sytuacji, powiedzieć, żeby się nie martwiła, bo na koniec – dzięki odrobinie przymusu, paru kompromisom, kropli humoru i szczypcie konstruktywnej samodestrukcji – znajdzie sobie miejsce, miejsce, które będzie tylko jej, zdobędzie nawet miłość, znajdzie się ktoś, kto szuka właśnie takiej kobiety, dużej, podobnej nieco do ptaka dodo.

Chcę jednak wrócić do początku, do rodzinnego inkubatora. Chcę opowiedzieć tyle, ile zdążę, zanim wyjedziemy na wyspę. Ojciec Rafaela, Tuwia Bruk, był agronomem nadzorującym wszystkie gospodarstwa rolne położone między Hajfą a Nazaretem, pełnił też ważne funkcje w kibucu. Był mężczyzną przystojnym i poważnym, pracowitym i małomównym. Kochał swoją żonę Duszi i w latach jej choroby opiekował się nią najlepiej, jak potrafił. Po jej śmierci zaczęto w kibucu przebąkiwać o Werze, matce Niny. Tuwia się wahał. W tej kobiecie było coś, co sprawiało wrażenie, jakby nie pasowała do tego miejsca. Zawsze, w każdej sytuacji, malowała usta i nosiła kolczyki. Mówiła z ciężkim akcentem, dziwacznym hebrajskim (to zostało jej do dzisiaj, jej hebrajski jest absolutnie unikalny), wydawało się, że nawet brzmienie jej głosu pochodzi z diaspory. Jeden ze starszych mieszkańców, należący do grupy imigrantów z Jugosławii, pewnego wieczora położył mu rękę na ramieniu, gdy wychodzili ze wspólnej jadalni, i powiedział: „Tuwia, to kobieta odpowiednia dla ciebie. Wiedz, że przeżyła niewyobrażalne rzeczy i nie wszystko jeszcze można opowiedzieć”.

Tuwia zaprosił zatem Werę do siebie, by mogli lepiej się poznać. Żeby złagodzić nieuchronne skrępowanie, zabrała ze sobą przyjaciółkę pochodzącą z tego samego miasta w Chorwacji, zapaloną fotografkę. Siedziały w milczeniu z nogą założoną na nogę na niewygodnych fotelach z metalowych prętów, z siedzeniami wyplatanymi z cienkich nylonowych linek, które wbijały się im w pupy.

Musiały wykazać się opanowaniem godnym mnicha stojącego na słupie, by nie wybuchnąć śmiechem, gdy Tuwia usiłował przynieść z kuchni poczęstunek przygotowany wcześniej przez swoje córki. Później, przez kolejne trzydzieści dwa dobre, nawet szczęśliwe lata przeżyte razem, Wera z lubością naśladowała go, jak w tamtych pierwszych chwilach idzie do kuchni po miseczkę orzeszków lub słone paluszki i stamtąd dalej peroruje o gąsienicach sówki bawełnówki i o larwach skośnika pomidorowego, wraca z pustymi rękami, z przepraszającym uśmiechem, z uroczym dołeczkiem w lewym policzku, następnie udaje się z powrotem do kuchni i przynosi wazonik z polnymi kwiatami.

W czasie gdy ojciec Rafaela wykonywał ten skomplikowany taniec godowy, Wera rozglądała się wokół i usiłowała dowiedzieć się czegokolwiek o zmarłej żonie Tuwii. Na ścianach nie było ani jednego zdjęcia, nie było półek z książkami ani kilimów. Abażur stojącej lampy był dziurawy (zastanawiała się, czy larwy, o których opowiadał, wygryzają w liściach podobne dziurki), a z popękanej tapicerki na kanapie wystawały kawałki żółtawej gąbki. Przyjaciółka Wery wskazała podbródkiem na złożony wózek inwalidzki i butlę z tlenem schowane za kanapą. Wera miała wrażenie, że choroba, która latami panowała w domu, jeszcze się całkiem nie wycofała i coś z niej wciąż nie zostało zakończone. Świadomość, że ma konkurencję, sprawiła, że wyprostowała się na fotelu i poleciła ojcu Rafaela usiąść w końcu i porozmawiać z nimi po ludzku. Natychmiast opadł na kanapę, gdzie siedział sztywno wyprostowany z rękami założonymi na piersi.

Utracił jednak sztywność, gdy Wera obdarzyła go swoim najbardziej kobiecym uśmiechem. Przyjaciółka poczuła nagle, że jest zbędna, i podniosła się, by wyjść. Obie zamieniły kilka prędkich słów po serbsko-chorwacku. Wera wzruszyła ramionami i machnęła ręką lekceważąco, jakby mówiła: Akurat to wcale mi nie przeszkadza. Tuwia, którego cała egzystencja została poddana pospiesznej ocenie, był mężczyzną zdecydowanym i pewnym siebie, ale teraz poczuł się niepewnie wobec tej drobnej kobiety o przenikliwym spojrzeniu zielonych oczu. Tak ostrym, że co kilka chwil musiał odwracać wzrok. Oboje czuli się skrępowani, ale przyjaciółka powiedziała:

– Pięknie wyglądacie razem.

Popatrzyli na siebie i po raz pierwszy ujrzeli możliwość zaistnienia jako para.

Do fotografii Wera wstała z fotela tortur i usiadła obok Tuwii na wąskiej sofie. Na czarno-białym zdjęciu Wera opiera się na jednej ręce i spogląda na niego z boku z lekkim dystansem, uśmiechnięta. Wydaje się, że droczy się z nim i że sprawia jej to przyjemność.

Jest rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty trzeci. Początek zimy. Wera ma czterdzieści pięć lat. Na czoło opada jej zwinięty lok, ma idealnie zarysowane, pełne wargi. Cienkie brwi w stylu Hedy Lamarr podkreśla kredką.

Tuwia ma pięćdziesiąt cztery lata, nosi białą koszulę z szerokim kołnierzykiem i sweter zrobiony ręcznie na drutach, z grubymi warkoczami. Jego gęstą czarną czuprynę przecina równiutki przedziałek. Ręce o wielkich dłoniach zaciśniętych w pięści skrzyżował na piersi. Jest onieśmielony i czoło lśni mu od potu.

Tuwia siedzi z nogą założoną na nogę i dopiero teraz zauważam, że zza stołu – dwóch drewnianych skrzynek przykrytych białym obrusem – wystaje prawa stopa Wery w otwartym sandałku z pasków i dotyka leciutko podeszwy lewego buta Tuwii, jakby łaskotała ją od spodu.

Po wyjściu przyjaciółki Wera i Tuwia zostali sami, tkwiący na kanapie. Kiedy podniósł rękę, by podrapać się po czole, zauważyła czarne włoski wystające spod rękawa swetra. Gęste włosy wyglądały też spod koszuli na piersi i kończyły się dopiero na czerwonawej linii zarostu na szyi. Ten widok jednocześnie pociągał ją i odpychał. Jej pierwszy i jedyny kochanek, Miloš, miał gładką i jasną skórę, która na słońcu nabierała miodowego odcienia. Ciało Wery przypomniało sobie nagle, jak tulili się do siebie jak koty. Uwielbiała przywierać do jego szczupłego, chorowitego ciała, przelewać w nie ciepło, siłę i zdrowie, których jej nie brakowało, czuć, jak się wypełnia, w miarę jak coraz więcej przepływało z niej do niego. Teraz ścisnął się jej żołądek, uśmiech zastygł i była bliska wyjścia. Podał jej rękę sztywnym gestem, jakby otwierał miarkę.

Widząc tę niezdarną propozycję, pomimo napadu tęsknoty za Milošem Wera wybuchnęła dźwięcznym śmiechem. Tuwia stał przed nią skarcony, starając się w swoim zwyczaju skurczyć.

– To co powiesz? – zapytał błagalnie i usiadł z powrotem na brzeżku sofy zagubiony i całkiem obłaskawiony.

Wera wciąż się wahała. Podobał się jej, wydawał się jej męski, bezpośredni i zrozumiały („Od razu dostrzegłam jego potencjał”), a z drugiej strony niemal nic o nim nie wiedziała.

W tej dokładnie chwili, w najgorszym możliwym momencie, co charakteryzuje niemal każdą chwilę jego życia, do środka wszedł Rafael, najmłodszy syn Tuwii, z opuchniętym okiem, poranioną twarzą i zaschniętą krwią wokół ust. Znowu wdał się w bójkę, tym razem ze starszymi chłopakami z ośrodka wychowawczego. Wciąż miał na sobie – jak codziennie, w każdą pogodę – tę samą bluzę z kapturem, którą założył na pogrzeb matki. Otworzył drzwi z siatki, ujrzał zawstydzonego ojca siedzącego obok Wery i zamarł. Wera podniosła się prędko i podeszła do niego, a on mruknął coś ostrzegawczo. Nie przestraszył jej. Stanęła naprzeciw niego, przypatrując mu się z zainteresowaniem.

Rafaela, podobnie jak jego ojca, jej spojrzenie zbiło z tropu: naturalnie nie widział jej po raz pierwszy. Mijał ją kilkakrotnie na kibucowych dróżkach i we wspólnej jadalni, ale najwyraźniej nie zrobiła na nim większego wrażenia. Drobna kobieta o prędkich i zdecydowanych ruchach, z zaciśniętymi ustami. Tyle mniej więcej zobaczył. Rzecz jasna, nie przyszło mu do głowy, że to matka Niny, którą dniami i nocami karmiła się jego fantazja.

– A więc to ty jesteś Rafael – powiedziała Wera z uśmiechem, a brzmiało to tak, jakby wiedziała znacznie więcej. Nie odwracając od niego wzroku, posłała Tuwię do łazienki po gencjanę i opatrunek. Potem wyciągnęła rękę do zakrwawionej twarzy Rafaela i dotknęła palcem kącika jego ust.

Rozległ się ostry krzyk i zduszone serbsko-chorwackie przekleństwo. Tuwia nadbiegł z łazienki. Rafael stał przestraszony, czując smak cudzej krwi na wargach. Wera usiłowała zatamować strumyczek krwi kapiącej z palców na podłogę. Tuwia, który nigdy w życiu nie uderzył Rafaela, rzucił się w jego stronę, ale Wera zerwała się z szeroko rozłożonymi ramionami i zasłoniła go, wydostał się z jej ust przy tym ochrypły i głęboki, niemal nieludzki ostrzegawczy dźwięk. Jej gest i przerażający odgłos, jaki wydała, sprawiły, że Rafael poczuł się w głębi trzewi jak młode jakiegoś zwierzęcia. Zwierzęcia broniącego swoich małych, jak powiedział potem. I wbrew temu wszystkiemu, co do niej czuł, nagle straszliwie zapragnął być młodym tego zwierzęcia.

Tuwia nie był człowiekiem gwałtownym i przeraziło go to, co nakazał mu instynkt. Nie przestawał mamrotać: Przepraszam, Rafi, przepraszam, wybacz mi. Wera oparła się o ścianę, czując lekkie zawroty głowy, lecz nie od widoku krwi, nigdy w życiu nie bała się krwi. Zamknęła oczy. Jej powieki zatrzepotały, ukrywając pospieszną rozmowę z Milošem. Minęło blisko dwanaście lat od dnia, w którym popełnił samobójstwo w lochach urzędu bezpieczeństwa w Belgradzie. Teraz poinformowała go, że zamierza zacząć żyć z innym mężczyzną, ale pod żadnym warunkiem nie oznacza to rozstania z nim ani pożegnania z ich miłością. Otworzyła oczy i spojrzała na Rafaela. Pomyślała, jaki podobny jest do ojca i jakim imponującym mężczyzną stanie się w przyszłości, ale zobaczyła także, co wyrządziło mu sieroctwo w tak wczesnym wieku. Jej córka Nina również była sierotą, a stała się nią w sposób trudny do opisania, ale widok samotności, opuszczenia i rozbicia Rafaela sprawił, że poczuła się matką tak, jak nie czuła się nigdy wcześniej. To zdanie słyszałam kilkakrotnie w ciągu lat, wypowiadane z najróżniejszą intonacją.

– Jak to możliwe, że nigdy wcześniej tego nie czułaś? – spytałam pewnego razu. – Przecież miałaś Ninę! Miałaś córkę!

Szłyśmy ulubioną ścieżką przez pola wokół kibucu, pod rękę, tak jak lubi chodzić ze mną do dzisiaj, mimo różnicy wzrostu. Jak zwykle była boleśnie szczera:

– Z Niną miałam wrażenie, jakbym była w ciąży poza łonem, a z Rafim nagle wszystko samo się ułożyło.

Rafael i Tuwia prawie nie oddychali, czując na sobie jej spojrzenie, i w tej chwili była już pewna, że wyjdzie za Tuwię, wyszłaby za niego zresztą, jak powtarzała nieraz, nawet gdyby był brzydki i paskudny, nawet gdyby był perkusistą w burdelu – jej prywatne wyrażenie, jedno z wielu, których znaczenie nigdy nie stało się jasne i które kolejne pokolenia rodziny Tuwii przejęły od niej z lubością. Bo co warte są wszystkie piękne ideały – myślała sobie w duchu Wera – co warte są komunizm, braterstwo narodów, jaśniejąca czerwona gwiazda i wzniosła postać Pawła Korczagina w książce _Jak hartowała się stal_, ile warte są wszystkie wojny, w których brałam udział na rzecz lepszego i sprawiedliwszego świata? Gówno warte – odpowiedziała sobie sama – jeśli teraz porzucisz tego chłopca.

Przez krótką chwilę wszyscy stali zatopieni we własnych przeżyciach. Lubię sobie wyobrażać, jak tak stoją we trójkę ze spuszczonymi głowami, jakby nasłuchiwali bulgotania jakiegoś roztworu, który właśnie zaczynał działać w ich wnętrzu. W gruncie rzeczy w tamtej chwili powstała moja rodzina. I pojawiły się pierwsze zapowiedzi mojego istnienia.

Tuwia Bruk był moim dziadkiem. Wera jest moją babcią.

Rafael, Rafi, jest, jak wiadomo, moim ojcem, a Nina…

Niny nie ma.

Nina jest nieobecna.

To był zawsze jej specjalny wkład w życie naszej rodziny.

Kim ja jestem?

Droga autorko, siedemdziesiąt dwie strony papieru ekologicznego produkcji firmy Daftar, doszłam już do jednej czwartej, a jeszcze nie zostaliśmy sobie należycie przedstawieni.

Gili.

Problematyczne imię. Pod wszelkimi względami, szczególnie gdy wypowiada się je tonem rozkazującym.

Rafael wycofał się do swojego pokoju, ciasnego i ciemnego jak zwierzęca nora. Zamknął drzwi i usiadł na łóżku. Ta drobna kobieta go przeraziła. Jeszcze nigdy nie widział swojego ojca tak bezwolnego. Za zamkniętymi drzwiami Wera podprowadziła Tuwię do kanapy i pozwoliła opatrzyć sobie ugryzione palce. Widok jej ręki o jasnej skórze w jego dłoniach sprawiał jej przyjemność. Panowało między nimi dobre milczenie. Kiedy skończył i zapiął bandaż agrafką, zbliżył twarz do jej palców i odgryzł zębami upartą nitkę, a jej serce aż stanęło pod wrażeniem jego intensywnej męskości. Zapytał, czy boli.

– Zasłużyłam sobie – odmruknęła.

Rozmawiali po cichu.

– Taki jest od śmierci matki – powiedział Tuwia. – Właściwie odkąd zachorowała.

Wera położyła obandażowaną rękę na jego dłoni.

– Ja mam Ninę, ty masz Rafaela.

Ta cicha wymiana zdań zbliżyła ich do siebie. Musiała się powstrzymać, by nie przeczesać palcami jego bujnej czupryny.

– To co powiesz, Wero, czy…

– Razem, można spróbować, dlaczego nie.

Pięć dni temu świętowaliśmy dziewięćdziesiąte urodziny Wery (z dwoma miesiącami opóźnienia. We właściwym dniu miała zapalenie płuc i postanowiliśmy przełożyć uroczystość). Cała rodzina zebrała się w kibucu, w klubie mieszkańców. Mam naturalnie na myśli rodzinę Tuwii, do której Wera dołączyła, by przez cztery dekady stanowić jej serce. Zawsze bawiła mnie myśl, że większość wnuków i prawnuków, które wspinają się jej na kolana i domagają się jej uwagi, nie wie nawet, że nie jest ich biologiczną babcią. W naszej rodzinie istnieje swego rodzaju skromny rytuał inicjacji, który przechodzi każde dziecko, gdy nieoczekiwanie mniej więcej w wieku dziesięciu lat odkrywa prawdę. Wtedy – za każdym razem bez wyjątku – on lub ona zadaje jedno czy dwa pytania, marszczy delikatnie czoło, mruży oczy, a potem następuje potrząśnięcie głową, jakby krótki dreszcz, otrzepanie się oddalające nową, niepokojącą informację.

Chana, najstarsza córka dziadka Tuwii, starsza siostra mojego ojca, odczytała króciutką mowę: „Możemy chyba powiedzieć z pełnym przekonaniem, że Wera po trzydziestu dwóch latach wspólnego życia z naszym ojcem nie tylko stała się pod każdym względem członkiem naszej rodziny, lecz również że bez niej nie bylibyśmy taką rodziną, jaką jesteśmy”. Chana jak zwykle mówiła skromnie i z prostotą, a Rafael nie był jedynym, który otarł łzę. Wera wydęła wargi – odruchowo przybiera taki grymas lekceważenia, gdy czuje, że robi się zbyt sentymentalnie – a Rafael, który filmował jak zwykle na każdym spotkaniu rodzinnym, szepnął do mnie półgębkiem, że każdy ruch i gest Wery są całkowicie unikalne i charakterystyczne tylko dla niej. Na samym początku oznajmiła, że w tym dniu wyłącznie jej wolno mówić o sobie dobre rzeczy i w związku z tym można od razu przejść do jedzenia. Tym razem jednak rodzina nie ustąpiła. Przedstawiciele wszystkich pokoleń, w każdym wieku, wstawali po kolei i wygłaszali mowy pochwalne, co było czymś całkowicie niespotykanym, bo Brukowie z zasady są małomówni i żadnemu z nich nigdy nie przyszłoby do głowy powiedzenie komuś tak szczerych i intymnych rzeczy, i to jeszcze publicznie. Ale jej chcieli to powiedzieć. Niemal każdy z obecnych dysponował historią o tym, jak Wera mu pomogła, zaopiekowała się nim, uratowała przed czymś lub przed sobą samym. Moja historia jest najbardziej dramatyczna, gdyż wiąże się z samobójstwem – usiłowałam je popełnić w wieku dwudziestu trzech lat, gdy złamał mi serce człowiek, którego imię niech będzie przeklęte i wymazane z mojej filmografii. Ale było oczywiste dla nas obu, że jak zawsze to, co mam do powiedzenia, powiem jej prywatnie, w cztery oczy. W wyjątkowo wzruszającej chwili dwuipółletni Tom, wnuczek Ester, narobił w pieluchę i zapamiętale protestował przeciwko temu, by przewinęła go matka lub babcia, chcąc w ten sposób zaakcentować swoją niezależność. Kiedy Ester zapytała, kto w takim razie ma to zrobić, zawołał radośnie: baba Wera! Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Wera zdumiewająco prędko zerwała się z fotela zwinna jak młoda dziewczyna, jedynie lekko przekrzywiona w lewo, i przewinęła Toma na bocznym stoliku, dając nam w tym czasie znaki, byśmy mówili dalej i „wreszcie z tym skończyli”. Tymczasem ona była skupiona na uśmiechniętej buzi dziecka, pochylała się nad nim, przemawiając do niego, wydając z siebie serbsko-chorwacki szczebiot z węgierskim akcentem, choć z całą pewnością słuchała również tego, co mówiono o niej za jej plecami. Kiedy pomimo ciężaru swoich dziewięćdziesięciu lat podniosła wysoko do góry przewiniętego i czystego Toma, który się zaśmiewał i próbował zerwać jej okulary, poczułam nagle głęboko w sobie ukłucie, ból na myśl o tym, czym nigdy nie będę i czego nigdy nie zrobię. Tak dotkliwie brakowało mi Meira, mojego mężczyzny, że przyszło mi do głowy, iż powinnam była poprosić, by przyjechał ze mną, wiedziałam przecież od początku, jak wrażliwa i podatna na zranienie będę w obecności Niny.

Czterdzieści pięć lat wcześniej, zimą tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku, w ten wieczór, gdy Wera i jego ojciec Tuwia mieli rozpocząć wspólne życie, Rafael poszedł do hali sportowej w kibucu. Za halą rozciągał się pusty piaszczysty plac i w ciągu minionego roku, po śmierci matki, miał zwyczaj trenować tam pchnięcie kulą. Słońce już zaszło, ale wciąż było jeszcze dość jasno, w powietrzu czuło się zapowiedź deszczu. Raz po raz, dziesiątki razy, Rafael wyrzucał przed siebie trzy- i czterokilowe kule. Gniew i nienawiść w zadziwiający sposób poprawiały jego wyniki. Kiedy zrobiło się zimno i chciał już iść do pokoju w internacie dla młodzieży, zakopać głowę pod poduszką i nie myśleć o tym, co jego ojciec robi tej nocy, a może nawet w tej chwili ze swoją jugosłowiańską kurwą, nagle stanęła przed nim Wera. W ręku dźwigała wielką brązową walizę, niemal tak dużą jak ona sama, z metalowymi okuciami, opasaną skórzanymi paskami (piękna rzecz, na którą mam oko od dłuższego czasu). Postawiła walizę w błocie i stanęła przed Rafaelem z rozpostartymi ramionami, jakby wystawiała się na jego osąd. Nie miał wyboru. Dalej pchał kulą, nie patrząc na nią. Przez te dwa tygodnie, które minęły od ich pierwszego spotkania, kiedy ją ugryzł, zdążył się dowiedzieć, że Wera jest matką jego ukochanej. Fakt ten był tak horrendalny, że z wszystkich sił próbował wyprzeć go z myśli, a teraz Wera stanęła przed nim jak żywe przypomnienie.

Deszcz ją zaskoczył. Miała na sobie cienki sweterek w kolorze bakłażana z zaokrąglonym śnieżnobiałym muślinowym kołnierzykiem, jej białe pantofle zdążyły się ubłocić. Mały fioletowy kapelusik nasadziła na głowę na bakier, co go irytowało, nie mniej zresztą niż to, że w ogóle ma kapelusz. Miała też cieniutki złoty naszyjnik i kolczyki z perłami, a podobne rzeczy nosiły wyłącznie kobiety z miasta.

W gruncie rzeczy dopiero teraz, gdy to piszę, przychodzi mi coś do głowy. Dla Wery był to strój ślubny.

To była jej noc poślubna.

Głosem z ciężkim węgierskim akcentem – w jej rodzinnym domu w Chorwacji mówiono na ogół po węgiersku – zapytała:

– Rafael, możemy chwilę porozmawiać?

Nasunął kaptur głębiej na oczy, odwrócił się plecami i wyrzucił kolejną kulę w ciemność. Wera zawahała się przez moment, a potem postąpiła naprzód, podniosła ze stosu kulę i zważyła ją w dłoni. Rafael zatrzymał się w pół ruchu, jakby zapomniał, co powinien zrobić dalej. Bez przygotowania, nie obracając się, wydając z siebie tylko jedno głębokie stęknięcie, Wera rzuciła kulę na absurdalną odległość, może metr dalej od jego kuli.

Rafael był chłopakiem chudym, lecz silnym, jednym z najsilniejszych w swoim roczniku. Podniósł kolejną kulę i umieścił ją w zagięciu ramienia, zamknął oczy, nie spieszył się. Wlał w żelazo cały wstręt, jaki czuł do Wery.

Jednak nie wiedzieć czemu to nie wystarczyło i Rafael wciąż obracał się i przelewał w kulę również nienawiść do ojca, który zamierzał zdradzić jego matkę z tą obcą kobietą, matką Niny. Nawet tej myśli nie udało się sprawić, by rzucił kulę, i wciąż obracał się wokół własnej osi, aż w końcu wytrysnął z niego mętny strumień gniewu na matkę, właśnie na nią, za to, że wycofała się stopniowo w chorobę, gdy miał zaledwie pięć lat.

Ciemność gęstniała, deszcz padał coraz mocniej. Wera zatarła energicznie ręce, bo było jej zimno, a może zapaliła się w niej radość współzawodnictwa. Rafael zademonstrował mi ten gest na nagraniu. Znałam go i nie lubiłam. Nawiasem mówiąc, nic się nie zmieniło do dzisiaj: w niektórych sytuacjach, podczas kłótni lub gdy pojawia się jakaś różnica zdań, najczęściej w kwestiach politycznych, wychodzi z niej coś stalowego i nieustępliwego, coś, co uwidacznia się w rysach twarzy, w oczach, nawet na skórze. Jeżeli na przykład zakiełkuje w niej podejrzenie, że ktoś z rodziny lub kibucu przyjmuje jakiekolwiek argumenty prawicy, ośmiela się powiedzieć dobre słowo o osadnikach lub, nie daj Boże, zaczyna skłaniać w stronę religii, następuje prawdziwa katastrofa, deszcz siarki i ognia.

Również młody Rafael poczuł natychmiast, że nie jest to – jak wyjaśniał później – „zachowanie matki”. Nie żeby wiedział dokładnie, jak zachowują się matki. Był kompletnym ignorantem w kwestii macierzyństwa, gdy Wera jak bomba wpadła w jego życie. Zdjęła ostrożnie po kolei naszyjnik, bransoletki i kolczyki, ułożyła jedno obok drugiego na walizce i przykryła swoim absurdalnym kapelusikiem. Kiedy wszystko było na swoim miejscu, lekkimi ruchami podwinęła rękawy sweterka i bluzki. Wtedy ujrzał jej umięśnione ramiona i sploty ścięgien. Przyglądał się im niepewny: jak mógł sądzić, że kobieta z tak muskularnymi ramionami mogłaby być czyjąś matką? Wokół zapadła już ciemność. Znad pasma gór Karmelu dochodziły pomruki grzmotów. Z trudem widzieli kule, którymi miotali. Tylko czasami lśniły czarnym metalicznym połyskiem w świetle latarni na alejce, a niekiedy w blasku odległej błyskawicy. Kule upadały coraz bliżej, a gdy podnosili je z błota, niemal nie mieli siły na kolejne pchnięcie. Ale nie przestawali, oboje rzucali dalej, stękając, i stawali, dysząc ciężko z ręką opartą na biodrze. Co jakiś czas szli obok siebie w milczeniu poszukać kul leżących w kałużach jak wyrośnięte kijanki.

Rafael już miał przyznać, że nie ma więcej siły, gdy Wera odłożyła kulę na ziemię i uniosła ręce, po czym poszła po walizkę. Podejrzewał, że specjalnie z nim przegrała, i to mu się spodobało. Tak postępują matki. (Zrozum, Gili, będziesz się śmiać, ale w tamtych czasach dzieliłem ludzkość, w tym także mężczyzn, na dwie części: tych, którzy są matkami, i tych, którzy nie są). Stała odwrócona do niego plecami i ostrożnie wkładała z powrotem bransoletki i kolczyki, umieściła na głowie fioletowy kapelusik i osadziła go na bakier pod kątem, który budził w Rafaelu ochotę, by zerwać go z jej głowy, rzucić w błoto i podeptać. Potem zwróciła się do niego. Cała dygotała z zimna, miała zdrętwiałe wargi, ale jej spojrzenie pozostało niewzruszone.

– Posłuchaj teraz przez chwilę. Przyszłam tu porozmawiać z tobą, zanim wejdę do twojego domu. Koniecznie chcę, żebyś to wiedział. Broń Boże, nie zamierzam być twoją macochą. Ani cię niańczyć.

Jej hebrajski był całkiem niezły, bo jeszcze w Jugosławii, czekając na pozwolenie na wyjazd do Izraela, ona i Nina uczyły się hebrajskiego u pewnej żydowskiej dziennikarki, ale przez akcent wydawało mu się, że powiedziała „zabić”.

Nigdy nie będziesz moją matką – szepnął Rafael do siebie. – Nigdy nie będziesz umiała być taka jak moja matka. W ostatnich latach choroby jego matka leżała zamknięta w sypialni i niemal jej nie widywał. Czasami, gdy wołała go gardłowym męskim głosem, nie swoim głosem, wyskakiwał przez okno i uciekał. Nie mógł znieść widoku jej twarzy opuchniętej jak balon, karykatury pięknej, subtelnej kobiety, którą pamiętał, bijącego od niej kwaśnego zapachu napełniającego cały dom, przyklejającego się do ubrań i duszy. Kiedy był małym chłopcem, pięcio- i sześcioletnim, jego ojciec zanosił go czasami w nocy śpiącego do łóżka matki, by mogła na niego popatrzeć i go dotknąć. Następnego dnia po obudzeniu zawsze wiedział – poznawał po zapachu – czy w nocy zabrano go do matki, i domagał się, czasem w ataku złości, żeby natychmiast oddać piżamę do prania.

Wera zwróciła się do Rafaela:

– Nikt na świecie nie zastąpi twojej matki, to twój dom, ja jestem tylko gościem, ale obiecuję _to do my best_. Jeśli nie będziesz mnie tam chciał, musisz tylko powiedzieć słowo i w jednej chwili zabieram swoje rzeczy i wychodzę.

Czy minęła minuta? Pięć minut? Jak długo stali tak w deszczu? Istnieją różne wersje. Wera przysięga – z tradycyjnym symbolicznym splunięciem na bok, z charakterystycznym wykrzywieniem ust – że trwało to co najmniej dziesięć minut. Rafael bez spluwania twierdzi, że najwyżej pół minuty, a ja jak zwykle skłaniam się do uwierzenia jemu.

W moim dawnym nagraniu wyświetlanym w tym momencie na ekranie telewizora Wery słyszymy, jak cytuję Rafaelowi słowa, które usłyszałam kiedyś od jego ojca, mojego dziadka agronoma.

„Niektórym nasionom wystarczy garstka ziemi, by wykiełkowały”.

To zdanie bardzo do mnie przemawiało, gdy miałam piętnaście lat. Dziesięć minut czy pół minuty, nieważne – Wera uchwyciła z całej siły jego ręce, a on ich nie wyrwał. Nadal nosiła opatrunek w miejscu, gdzie ją ugryzł, ale szczupłymi kciukami głaskała bez przerwy jego dłonie i czekała, aż uspokoi się i opanuje płacz. Okazało się, że garstka ziemi może wystarczyć dwojgu, jeżeli są wystarczająco zdesperowani.

Potem Wera oznajmiła rozkazującym tonem przypominającym głos Ben Guriona:

– Rafael! Idziemy!

Nie pozwoliła mu nieść walizki. W milczeniu szli do mieszkania Tuwii. Marzę, by kiedyś odtworzyć tę ich drogę w deszczu zacinającym ukośnie pośród żółtych snopów światła padających z latarni, gdy zacznę robić własne filmy – niedługo, daj Boże. Po drodze nie spotkali nikogo. Wszyscy mieszkańcy siedzieli w domach i tylko oni dwoje, przemoczeni, poruszeni, potwierdzali bez słów swoją umowę, prostą i decydującą, umowę dotrzymywaną przez czterdzieści pięć lat i nigdy niezłamaną.

Doszli

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: