Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Gdzie poniesie wiatr - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdzie poniesie wiatr - ebook

Nowa powieść KRISTIN HANNAH, autorki bestsellerów “Słowik”, “Wielka samotność”, “Zimowy ogród” i "Firefly Lane" - książki, na podstawie której powstał serial z Katherine Heigl i Sarah Chalke w rolach głównych.

Jaką cenę ma amerykański sen?

Teksas, rok 1934. Miliony ludzi pozostają bez pracy, a susza pustoszy Wielkie Równiny. Rolnicy walczą o zachowanie ziemi i dobytku. Plony są niskie, studnie wysychają, a burze pyłowe niszczą wszystko na swojej drodze.

W tych niepewnych, niebezpiecznych czasach Elsa Martinelli musi dokonać bolesnego wyboru: walczyć o ziemię, którą kocha, czy udać się do Kalifornii w poszukiwaniu lepszego życia? „Gdzie poniesie wiatr” to niezapomniany obraz „amerykańskiego snu”, widziany oczami niezwykłej kobiety, której odwaga i poświęcenie stają się znakiem szczególnym całego pokolenia.

Kristin Hannah pokazuje rzeczywistość Wielkiego Kryzysu i świat, w którym społeczeństwo podzielone jest na tych, którzy żyją godnie, i na tych, którzy nie mają zupełnie nic.

„Brutalny realizm, głęboko emocjonalne postaci i żywa narracja sprawiają, że ta historia od samego początku jest na wskroś prawdziwa. Elsa to kobieta konsekwentnie broniąca wyznawanych przez siebie zasad oraz ludzi, których kocha.” - Publishers Weekly

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-928-9
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Moneta, z którą się nie roz­staję, mówi o nadziei; jed­no­cen­tówka poda­ro­wana przez męż­czy­znę, któ­rego poko­cha­łam. Były takie chwile w mojej podróży, kiedy czu­łam, że tylko nadzieja, któ­rej sym­bo­lem jest ta moneta, trzyma mnie przy życiu.

Przy­je­cha­łam na zachód w poszu­ki­wa­niu lep­szego życia, tym­cza­sem bieda, zły los i chci­wość zmie­niły mój ame­ry­kań­ski sen w kosz­mar. Ostat­nie lata są cza­sem rze­czy stra­co­nych: pracy, domu, środ­ków do życia.

Zie­mia, którą kocha­li­śmy, zwró­ciła się prze­ciwko nam, zła­mała nas wszyst­kich, nawet tych upar­tych sta­rych męż­czyzn, któ­rzy roz­pra­wiali o pogo­dzie i nawza­jem gra­tu­lo­wali sobie obfi­tych plo­nów psze­nicy. _Tutaj męż­czy­zna musi wal­czyć, żeby utrzy­mać rodzinę_ – mówili.

Męż­czy­zna.

Zawsze tylko męż­czyźni. Im się pew­nie wydaje, że goto­wa­nie, sprzą­ta­nie, wycho­wy­wa­nie dzieci i upra­wia­nie ogrodu nic nie zna­czy. A prze­cież my, kobiety z Wiel­kich Rów­nin, też haro­wa­ły­śmy od świtu do nocy na far­mach psze­nicy, aż spa­lone słoń­cem wysy­cha­ły­śmy na wiór jak ta zie­mia, którą kocha­ły­śmy.

Cza­sami, gdy zamy­kam oczy, jestem gotowa przy­siąc, że na­dal mam w ustach pył…1

Elsa Wol­cott przez wiele lat spę­dzo­nych w wymu­szo­nej izo­la­cji czy­tała o przy­go­dach fik­cyj­nych postaci i snuła wyobra­że­nia o innym życiu. W samotni swo­jej sypialni, oto­czona książ­kami, jej jedy­nymi przy­ja­ciół­kami, cza­sami, choć nie­zbyt czę­sto, ośmie­lała się marzyć o prze­ży­ciu wła­snej przy­gody. Nie­ustan­nie sły­szała od rodziny, że cho­roba, którą prze­szła w dzie­ciń­stwie, nad­wą­tliła jej zdro­wie, na zawsze zmie­nia­jąc życie, i ska­zała na samot­ność, a ona w dobre dni w to wie­rzyła.

W złe, takie jak ten, czuła, że zawsze była obca we wła­snej rodzi­nie. Oni zawsze dawali jej do zro­zu­mie­nia, że jest inna, że do nich nie pasuje.

Ten wieczny brak apro­baty, wra­że­nie, że bra­kuje jej cze­goś nie­na­zwa­nego, nie­okre­ślo­nego, spra­wiały jej ból. Elsa zdą­żyła do niego przy­wyk­nąć; sie­działa cicho, nie doma­ga­jąc się ani nie szu­ka­jąc uwagi, pogo­dzona z tym, że była kochana, lecz nie­ko­niecz­nie darzona sym­pa­tią. Zdą­żyła przy­wyk­nąć do chłod­nego trak­to­wa­nia i rzadko je zauwa­żała. Wie­działa jed­nak, że to dystan­so­wa­nie się rodziny nie miało nic wspól­nego z koniecz­no­ścią izo­la­cji przy­pi­sy­waną cho­ro­bie.

Teraz sie­działa z książką w swoim ulu­bio­nym fotelu w salo­nie. Zamknęła ją i pogrą­żyła się w myślach. _Wiek nie­win­no­ści_ coś w niej obu­dził, bole­śnie przy­po­mniał o upły­wie czasu.

Jutro są jej uro­dziny.

Dwu­dzie­ste piąte.

Podobno to mło­dość. Wiek, w któ­rym męż­czyźni piją samo­gon, jeż­dżą samo­cho­dami jak sza­leńcy, słu­chają rag­time’ów i tań­czą z dziew­czy­nami z opa­skami na gło­wach, wystro­jo­nymi w suk­nie z frędz­lami.

Z kobie­tami było ina­czej.

Nadzieja sła­bła około dwu­dziestki. Gdy kobieta koń­czyła dwa­dzie­ścia dwa lata, odpro­wa­dzały ją dłu­gie, smutne spoj­rze­nia, zaczy­nały się szepty na mie­ście i w kościele. W wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat klamka zapa­dała. Nie­za­mężna kobieta sta­wała się starą panną. „Na półce” – mówili za jej ple­cami i krę­cąc gło­wami, cmo­kali z dez­apro­batą, myśląc o utra­co­nych szan­sach. Zazwy­czaj ludzie zasta­na­wiali się, _dla­czego,_ co takiego spra­wiło, że nor­malna dziew­czyna z dobrego domu koń­czyła jako stara panna. Jed­nak w przy­padku Elsy dla wszyst­kich to było oczy­wi­ste. Pew­nie uwa­żali, że jest głu­cha, kiedy o niej mówili. _Bie­dac­two. Chuda jak szczapa. Daleko jej z urodą do sióstr._

Uroda. Elsa wie­działa, że na tym pole­gał pro­blem. Nie nale­żała do atrak­cyj­nych kobiet. Gdyby ktoś obcy zoba­czył ją w jej dobrym dniu w naj­bar­dziej ele­ganc­kiej sukni, mógłby ewen­tu­al­nie uznać ją za przy­stojną. Pod każ­dym wzglę­dem była „za”. Za wysoka, za chuda, za blada, za nie­śmiała.

Elsa uczest­ni­czyła w ślu­bach obu sióstr. Żadna nie popro­siła, żeby towa­rzy­szyła jej przed ołta­rzem i ona to rozu­miała. Mając pra­wie metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, góro­wa­łaby nad ich wybran­kami i to zepsu­łoby foto­gra­fie, a u Wol­cot­tów naj­bar­dziej liczył się wize­ru­nek. Jej rodzice cenili go ponad wszystko.

Nie potrzeba było geniu­sza, żeby prze­wi­dzieć, jak poto­czy się życie Elsy i jaka czeka ją przy­szłość. Zosta­nie tutaj, w domu rodzi­ców na Rock Road, pod opieką Marii, słu­żą­cej, która od wie­ków pro­wa­dziła im gospo­dar­stwo. Kie­dyś, gdy Marii zabrak­nie, na Elsę spad­nie opieka nad rodzi­cami, a po ich śmierci zosta­nie sama jak palec.

Czym się wykaże w życiu? Jaki zostawi po sobie ślad? Kto ją będzie pamię­tał i za co?

Zamknęła oczy i oddała się od dawna pie­lę­gno­wa­nym marze­niom: mieszka w jakimś innym miej­scu. We wła­snym domu. Sły­szy śmiech dzieci. _Swo­ich_ dzieci.

Życie, a nie zale­d­wie egzy­sten­cja. To było jej marze­nie: świat, gdzie życia i wybo­rów nie ogra­ni­cza gorączka reu­ma­tyczna, na którą zapa­dła w wieku czter­na­stu lat; życie, w któ­rym odkrywa w sobie nie­znane dotąd talenty i nie jest oce­niana jedy­nie na pod­sta­wie wyglądu.

Fron­towe drzwi otwo­rzyły się z trza­skiem i jej rodzina, gło­śno tupiąc, wkro­czyła do domu. Jak zwy­kle trzy­mali się razem, hała­śliwi i roze­śmiani. Na prze­dzie kor­pu­lentny ojciec o czer­wo­nej od alko­holu twa­rzy, z dwoma pięk­nymi młod­szymi sio­strami Elsy, Char­lottą i Suzanną, po bokach, a za nimi szła ele­gancka matka, gawę­dząc z przy­stoj­nymi zię­ciami.

– Elso? – Ojciec przy­sta­nął nad nią. – Dla­czego jesz­cze nie jesteś łóżku?

– Chcia­łam z wami poroz­ma­wiać.

– O tej porze? – zdzi­wiła się matka. – Masz rumieńce. Może gorącz­ku­jesz?

– Mamo, ja od lat nie mie­wam gorączki, dobrze wiesz. – Elsa wstała z fotela, splo­tła dło­nie i patrzyła z napię­ciem na swoją rodzinę.

_Teraz_ – pomy­ślała. Musi to zro­bić. Zanim kolejny raz zabrak­nie jej odwagi.

– Papo. – Zabrzmiało to tak cicho, że pew­nie nie usły­szał, spró­bo­wała więc jesz­cze raz, gło­śniej, tro­chę natar­czy­wie. – Papo!

Pod­niósł na nią wzrok.

– Jutro koń­czę dwa­dzie­ścia pięć lat.

Matkę chyba ziry­to­wało to przy­po­mnie­nie.

– Wiemy, Elso.

– Tak, oczy­wi­ście. Ja tylko chcę powie­dzieć, że pod­ję­łam decy­zję.

W rodzi­nie zapa­dła cisza.

– Ja… W Chi­cago jest col­lege, gdzie wykła­dają lite­ra­turę i przyj­mują kobiety. Chcę się kształ­cić…

– Elsi­nore – zaczął ojciec – po co ci nauka? Swego czasu byłaś zbyt chora, żeby dokoń­czyć szkołę. To absur­dalny pomysł.

Poczuła się nie­zręcz­nie, widząc swoją klę­skę odbi­ja­jącą się w tylu oczach. _Walcz o swoje. Odwagi_.

– Ale papo, jestem doro­sła. Nie cho­ruję, odkąd skoń­czy­łam czter­na­ście lat. Myślę, że tam­ten lekarz… zbyt pochop­nie posta­wił dia­gnozę. Jestem zdrowa. Naprawdę. Mogła­bym zostać nauczy­cielką. Albo pisarką…

– Pisarką? – pod­chwy­cił. – Masz jakiś ukryty talent, o któ­rym nic nam nie wia­domo?

– Moż­liwe – wydu­siła z tru­dem pod miaż­dżą­cym spoj­rze­niem ojca.

Pan Wol­cott odwró­cił się do żony.

– Elsa potrze­buje cze­goś na uspo­ko­je­nie.

– Wcale nie histe­ry­zuję, papo.

Wie­działa, że roz­mowa została zakoń­czona. Tej bitwy nie mogła wygrać. Miała sie­dzieć cicho i naj­le­piej scho­dzić wszyst­kim z oczu, a nie zdo­by­wać świat.

– Nic mi nie jest. Pójdę na górę.

Odwró­ciła się od rodziny, bo i tak nikt już na nią nie patrzył. Znik­nęła z pokoju, jakby roz­pły­wa­jąc się w powie­trzu.

Żało­wała, że w ogóle prze­czy­tała _Wiek nie­win­no­ści_. Co dobrego jej przy­szło z tych nie­wy­po­wie­dzia­nych tęsk­not? Ni­gdy się nie zako­cha, ni­gdy nie uro­dzi dziecka.

Na scho­dach dobie­gły ją dźwięki muzyki z dołu. Słu­chali płyty na nowym gra­mo­fo­nie.

Przy­sta­nęła.

_Zejdź do nich, przy­suń sobie krze­sło_.

Zatrza­snęła drzwi, odci­na­jąc tamte dźwięki. Nie byłaby tam mile widziana.

W lustrze nad umy­walką zoba­czyła odbi­cie bla­dej twa­rzy. Wyglą­dała, jakby jakieś nie­przy­chylne dło­nie wycią­gnęły ją za spi­cza­sty pod­bró­dek. Dłu­gie, cien­kie włosy w kolo­rze psze­nicy opa­dały pro­sto, aku­rat gdy nosiło się fale. Matka nie pozwo­liła ich mod­nie obciąć, twier­dząc, że z krót­kimi będzie wyglą­dać jesz­cze gorzej. Poza nie­bie­skimi oczami wszystko w Elsie było bez­barwne, jakby wyprane z kolo­rów.

Zapa­liła lampkę i wzięła z noc­nego sto­lika jedną ze swo­ich ulu­bio­nych powie­ści.

_Pamięt­niki Fanny Hill_.

Weszła do łóżka i zatra­ciła się w skan­da­li­zu­ją­cej lek­tu­rze. Poczuła budzącą lęk, grzeszną chęć doty­ka­nia sie­bie i o mało jej nie ule­gła. Ból, jaki wywo­ły­wały czy­tane słowa, był trudny do znie­sie­nia; fizyczny ból powo­do­wany tęsk­notą.

Zamknęła książkę z jesz­cze więk­szym poczu­ciem odrzu­ce­nia. Nie­spo­kojna. Nie­za­spo­ko­jona.

Jeżeli wkrótce cze­goś nie zrobi, nie posu­nie się do jakie­goś sza­lo­nego kroku, jej przy­szłość będzie wyglą­dać tak samo jak teraź­niej­szość. Do końca życia będzie tkwić w tym domu, dzień i noc postrze­gana przez pry­zmat cho­roby sprzed dzie­się­ciu lat i swo­jej wąt­pli­wej urody, na którą nie miała wpływu. Ni­gdy nie pozna pod­nie­ce­nia, jakie budzi dotyk męż­czy­zny, ani rado­ści z dzie­le­nia łoża. Ni­gdy nie będzie miała dziecka. Ani wła­snego domu.

Tam­tej nocy drę­czyła ją tęsk­nota. Nad ranem wie­działa, że musi coś zro­bić, żeby zmie­nić swoje życie.

Ale co?

Nie każda kobieta była piękna albo cho­ciaż ładna. Inne też w dzie­ciń­stwie cho­ro­wały, a potem żyły peł­nią życia. Podej­rze­wała, że szkoda, jaką cho­roba wyrzą­dziła jej sercu, była jakimś medycz­nym wymy­słem. Zawsze biło równo i ni­gdy nie dawało powo­dów do nie­po­koju. Musiała uwie­rzyć, że nie bra­kuje jej wigoru, cho­ciaż nie miała oka­zji tego spraw­dzić. Bo niby w jaki spo­sób? Ni­gdy nie pozwa­lano jej bie­gać, bawić się czy tań­czyć. Kiedy miała czter­na­ście lat, zmu­szono ją do porzu­ce­nia szkoły, więc ni­gdy nie miała ado­ra­tora. Więk­szość życia spę­dziła zamknięta w swoim pokoju, czy­ta­jąc wymy­ślone histo­rie, ukła­da­jąc wła­sne i samo­dziel­nie uzu­peł­nia­jąc edu­ka­cję.

Tam, na zewnątrz, musiały ist­nieć jakieś moż­li­wo­ści, ale gdzie miała ich szu­kać?

_Biblio­teka_. W książ­kach znaj­dzie odpo­wie­dzi na wszel­kie pyta­nia.

Zasłała łóżko, pode­szła do umy­walki, roz­cze­sała dłu­gie do pasa włosy, splo­tła je, ubrała się w pro­stą gra­na­tową sukienkę z krepy, wło­żyła jedwabne poń­czo­chy i pan­to­fle na obca­sach. Uzu­peł­niła strój o giem­zowe ręka­wiczki oraz kape­lusz w kształ­cie hełmu i wzięła torebkę.

Zeszła na dół, zado­wo­lona, że matka śpi o tak wcze­snej porze. Ona nie lubiła, kiedy Elsa wycho­dziła z domu. Wyją­tek sta­no­wiły nie­dzielne msze, na któ­rych zawsze pro­siła wier­nych o modli­twę za zdro­wie córki. Elsa wypiła fili­żankę kawy i wyszła na sło­neczny majowy pora­nek.

Dal­hart, mia­sto poło­żone w regio­nie Tek­sas Pan­han­dle, budziło się do życia w jaskra­wym słońcu. Otwie­rano sklepy sto­jące wzdłuż drew­nia­nych chod­ni­ków, na drzwiach odwra­cano tabliczki z napi­sem: „Zamknięte”. Dalej, za mia­stem, pod ogrom­nym, błę­kit­nym nie­bem cią­gnęły się Wiel­kie Rów­niny, bez­kres żyznej ziemi.

Sto­lica hrab­stwa prze­ży­wała wła­śnie okres pro­spe­rity. Bar­dzo się roz­ro­sła, odkąd jeź­dził tędy pociąg z Kan­sas do Nowego Mek­syku. Na linii nieba domi­no­wała nowa wieża ciśnień. Pod­czas Wiel­kiej Wojny psze­nica i kuku­ry­dza zmie­niły te akry ziemi w żyłę złota. Powie­dze­nie, które wtedy krą­żyło: _Psze­nica wygra wojnę!,_ na­dal wbi­jało far­me­rów w dumę. Zro­bili, co do nich nale­żało.

Poja­wie­nie się trak­to­rów uczy­niło pracę lżej­szą, a lata dobrych zbio­rów – z desz­czem i z korzyst­nymi cenami – pozwo­liły far­me­rom orać coraz więk­sze poła­cie ziemi pod psze­nicę. Susza z tysiąc dzie­więć­set ósmego roku, o któ­rej nie­gdyś opo­wia­dali sta­rusz­ko­wie, poszła w zapo­mnie­nie. Od lat regu­lar­nie padały desz­cze, przy­no­sząc bogac­two miesz­kań­com mia­sta, z ojcem Elsy, który zara­biał na sprze­daży rol­ni­czego sprzętu, na czele.

Tego ranka far­me­rzy zebrali się przed restau­ra­cją i roz­ma­wiali o cenach skupu, a kobiety pro­wa­dziły dzieci do szkoły. Zale­d­wie parę lat wcze­śniej jeź­dziły tutaj konne wozy, a teraz auto­mo­bile, plu­jąc spa­li­nami i trą­biąc klak­so­nami, sunęły z war­ko­tem w jasną przy­szłość. W szybko roz­ra­sta­ją­cym się Dal­hart urzą­dzano towa­rzy­skie spo­tka­nia i potań­cówki, a w nie­dziele cho­dziło się na poranną mszę. Ciężko pra­cu­ją­cym, podob­nie myślą­cym ludziom dobrze się tutaj żyło dzięki zyskom z ziemi.

Elsa szła Main Street. Miała wra­że­nie, że pod­ska­kuje, bo deski chod­nika ugi­nały się lekko pod jej sto­pami przy każ­dym kroku. Nad nie­któ­rymi skle­pami wisiały pod­cze­pione do oka­pów skrzynki z kwia­tami, two­rząc tak tutaj pożą­dane barwne plamy. Miej­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Deko­ra­to­rek zaj­mo­wało się nimi z wielką dba­ło­ścią. Elsa minęła kasę zapo­mo­gowo-pożycz­kową i nowy salon sprze­dawcy for­dów. Zdu­mie­wało ją, że można tak po pro­stu wejść do sklepu, wybrać auto­mo­bil i jesz­cze tego samego dnia poje­chać nim do domu.

Skrzyp­nęły drzwi składu kolo­nial­nego i wła­ści­ciel, pan Hurst, wyszedł za próg z mio­tłą. Pod­wi­nął rękawy koszuli, demon­stru­jąc musku­larne przed­ra­miona. Miał rumianą twarz z domi­nu­ją­cym nad cało­ścią okrą­głym, mię­si­stym nosem podob­nym do hydrantu. Ten kupiec nale­żał do naj­bo­gat­szych ludzi w mie­ście. Był wła­ści­cielem składu kolo­nial­nego, restau­ra­cji, budki z lodami i apteki. Jedy­nie Wol­cot­to­wie miesz­kali tutaj dłu­żej od niego. Podob­nie jak oni nale­żał do trze­ciego poko­le­nia Tek­sań­czy­ków, dum­nych z tego faktu. Uko­chany dzia­dek Elsy, Wal­ter, do śmierci nazy­wał sie­bie Straż­ni­kiem Tek­sasu.

– Dzień dobry, panno Wol­cott – przy­wi­tał ją, odgar­nia­jąc kilka pasm wło­sów z rumia­nej twa­rzy. – Zanosi się na piękny dzień. Idzie panienka do biblio­teki?

– Tak – odparła. – Bo niby dokąd?

– Mam czer­wony jedwab. Pro­szę powie­dzieć sio­strom. Wyjdą z tego ładne suk­nie.

Elsa przy­sta­nęła.

Czer­wony jedwab.

Ni­gdy nie miała nic z czer­wo­nego jedwa­biu.

– Pro­szę poka­zać.

– Ach! Oczy­wi­ście. Zasko­czy panienka sio­stry.

Pan Hurst szybko cof­nął się w głąb sklepu. Gdzie­kol­wiek Elsa spoj­rzała, widziała kolory: skrzynki pełne zie­lo­nego groszku i czer­wo­nych tru­ska­wek, stosy lawen­do­wych myde­łek, a każde owi­nięte w bibułkę, worki mąki i cukru, słoje z mary­na­tami.

Wzdłuż pó­łek z por­ce­laną, sre­brami sto­ło­wymi i sto­sami poskła­da­nych barw­nych obru­sów oraz far­tu­chów popro­wa­dził ją do regału z belami mate­ria­łów. Prze­kła­dał je przez chwilę, zanim dogrze­bał się do kuponu ciem­no­czer­wo­nego jedwa­biu.

Elsa ścią­gnęła giem­zowe ręka­wiczki, odło­żyła je na ladę i wzięła jedwab do ręki. Ni­gdy nie doty­kała cze­goś tak deli­kat­nego. A dzi­siaj miała uro­dziny…

– Przy kar­na­cji Char­lotte…

– Ja go wezmę – powie­działa.

Czy jej się zda­wało, że wymó­wiła „ja” z lek­kim naci­skiem? Tak. Musi go mieć.

Pan Hurst zer­k­nął na nią z dziwną miną, zawi­nął kupon w brą­zowy papier, obwią­zał paku­nek sznur­kiem i podał go Elsie.

Już miała wycho­dzić, kiedy rzu­ciła jej się w oczy poły­sku­jąca srebrna opa­ska na włosy ozdo­biona kora­li­kami. Dokład­nie coś takiego mogła nosić hra­bina Ellen Olen­ska z _Wieku nie­win­no­ści_.

Wra­cała do domu z biblio­teki, przy­ci­ska­jąc do piersi brą­zową paczkę z jedwa­biem.

Pchnęła skrzy­dło bogato zdo­bio­nej czar­nej bramy i zna­la­zła się w kró­le­stwie matki – sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­nym ogro­dzie prze­sy­co­nym zapa­chem róż i jaśminu. Na końcu ścieżki obsa­dzo­nej żywo­pło­tem stał duży dom Wol­cot­tów. Dzia­dek Elsy zbu­do­wał go zaraz po woj­nie sece­syj­nej dla uko­cha­nej kobiety.

Nie było dnia, żeby Elsa za nim nie tęsk­niła. Dzia­dek był krew­kim męż­czy­zną, sko­rym do bitki i do wypitki, ale jeżeli kogoś poko­chał, to kochał na zabój. Całymi latami opła­ki­wał żonę. Jako jedyny Wol­cott, oprócz Elsy, uwiel­biał czy­tać, a w trak­cie rodzin­nych spo­rów czę­sto sta­wał po jej stro­nie. _Nie martw się umie­ra­niem, Elso. Martw się, żeby nie prze­ga­pić życia. Odwagi_.

Po jego śmierci nikt już nie mówił tak do Elsy i bar­dzo jej dziadka bra­ko­wało. Jego opo­wie­ści o awan­tur­ni­czych począt­kach Tek­sasu w Loredo, w Dal­las, w Austin i dalej, na Wiel­kich Rów­ni­nach, nale­żały do jej naj­lep­szych wspo­mnień.

On na pewno kazałby jej kupić czer­wony jedwab.

Mama pod­nio­sła głowę znad róż i odchy­liła nowy cze­pek.

– Gdzie byłaś, Elso?

– W biblio­tece.

– Powin­naś popro­sić papę, żeby cię pod­wiózł. Cho­dząc, nie­po­trzeb­nie się for­su­jesz.

– Nic mi nie jest, mamo.

Oni wszy­scy chyba naprawdę chcą, żeby była chora.

– Idź, połóż się. Zanosi się na upał. Powiedz Marii, żeby zro­biła ci lemo­niadę. – Mama wró­ciła do ści­na­nia kwia­tów i ukła­da­nia ich w koszu.

Elsa weszła fron­to­wymi drzwiami do ciem­na­wego holu. W dni, kiedy gro­ził upał, wszyst­kie okien­nice pozo­sta­wały zamknięte. W tej czę­ści stanu więk­szość domów tonęła w pół­mroku. Zamknęła za sobą drzwi. Maria w kuchni śpie­wała coś po hisz­pań­sku.

Elsa prze­mknęła przez par­ter i poszła na górę do sypialni. Odwi­nęła brą­zowy papier i zapa­trzyła się na poły­skliwy, rubi­nowy jedwab. Musiała go pogła­skać. Śli­ski mate­riał przy­po­mi­nał w dotyku wstążkę, którą nosiła w dzie­ciń­stwie, kiedy jesz­cze ssała kciuk. Z jakie­goś powodu podzia­łało to na nią kojąco.

Czy się odważy, czy zrobi to, co nagle przy­szło jej do głowy?

Zacznie od wyglądu…

_Odwagi._

Chwy­ciła w garść pęk się­ga­ją­cych talii wło­sów i obcięła je na wyso­ko­ści pod­bródka. Czuła się tro­chę oszo­ło­miona, ale nie prze­sta­wała ciąć, dopóki pod­łogi u jej stóp nie zasłały dłu­gie pasma jasnop­sze­nicz­nych wło­sów.

Puka­nie do drzwi tak ją zasko­czyło, że prze­stra­szona upu­ściła nożyczki. Upa­dły ze szczę­kiem na komodę.

Matka otwo­rzyła drzwi i weszła do pokoju. Zamarła na widok zma­sa­kro­wa­nych wło­sów Elsy.

– Coś ty zro­biła?

– Chcia­łam…

– Nie wyj­dziesz z domu, dopóki nie odro­sną. Co by ludzie powie­dzieli?

– Młode kobiety noszą teraz boby, mamo.

– Ale nie te porządne młode kobiety. Przy­niosę ci kape­lusz.

– Chcia­łam ład­nie wyglą­dać – wyznała Elsa.

Litość, którą dostrze­gła w oczach matki, była nie do znie­sie­nia.2

Przez wiele dni Elsa nie wycho­dziła ze swo­jego pokoju, twier­dząc, że źle się czuje. Prawdę mówiąc, nie miała odwagi poka­zać się ojcu z postrzę­pio­nymi wło­sami. Z początku pró­bo­wała czy­tać. Książki zawsze przy­no­siły jej pocie­sze­nie, pozwa­lały marzyć. Pięk­niała, sta­wała się zadziorna i odważna; nie­stety, jedy­nie w wyobraźni.

Tym­cza­sem ten czer­wony jedwab kusił, prze­ma­wiał do niej szep­tem, aż w końcu odło­żyła książki i z gazety zro­biła wykrój sukni. Ponie­waż żal jej było na tym poprze­stać, pokro­iła mate­riał i zaczęła go zszy­wać, tylko po to, żeby zająć czymś ręce.

Towa­rzy­szyło jej przy tym nie­zro­zu­miałe uczu­cie nadziei.

Wresz­cie w sobotę wie­czo­rem suk­nia była gotowa. To był ostatni krzyk mody; góra z dekol­tem w szpic i obni­żo­nym sta­nem i spód­nica z asy­me­trycz­nym dołem. Odważny fason na cza­sie. Suk­nia dla kobiety, która tań­czy całą noc i niczym się nie przej­muje. Nazy­wano je lata­wi­cami. Młode dziew­czyny, które osten­ta­cyj­nie demon­stro­wały nie­za­leż­ność, piły samo­gon, paliły papie­rosy i tań­czyły w sukien­kach odsła­nia­ją­cych nogi.

Nawet gdyby ni­gdy miała nie wyjść w tej sukni poza próg sypialni, musiała ją przy­mie­rzyć.

Wyką­pała się, ogo­liła nogi, nacią­gnęła jedwabne poń­czo­chy. Nawi­nęła włosy na wałki, modląc się, aby choć tro­chę dały się uło­żyć w fale. Cze­ka­jąc, aż wyschną, zakra­dła się do sypialni matki i poży­czyła parę kosme­ty­ków z jej toa­letki. Sły­szała docho­dzące z dołu dźwięki gra­mo­fonu.

W końcu roz­cze­sała jako tako pofa­lo­wane włosy i nasu­nęła cudną srebrną opa­skę nieco powy­żej linii brwi. Wło­żyła lekką niczym mgiełka suk­nię. Paso­wała na nią jak ulał, a asy­me­tryczny dół korzyst­nie pod­kre­ślał dłu­gość jej nóg.

Pochy­liła się do lustra, czarną kredką obry­so­wała nie­bie­skie oczy i nało­żyła odro­binę jasno­ró­żo­wego pudru na policzki. Usta poma­lo­wane czer­woną szminką wyda­wały się peł­niej­sze, dokład­nie tak jak to obie­cy­wano w maga­zy­nach dla kobiet.

Obej­rzała się w lustrze. _O Boże. Jestem pra­wie ładna_.

– Dasz radę – powie­działa na głos. _Odwagi_.

Wyszła z sypialni. Na scho­dach poczuła się zaska­ku­jąco pewna sie­bie. Całe życie sły­szała, że nie jest atrak­cyjna. Ale teraz…

Pierw­sza zoba­czyła ją matka. Pac­nęła ojca, zmu­sza­jąc go do pod­nie­sie­nia głowy znad „Farm Jour­nal”.

Zmarsz­czył brwi.

– Co ty masz na sobie?

– Ja… sama uszy­łam – wydu­kała, ner­wowo spla­ta­jąc dło­nie.

Ojciec ener­gicz­nie zamknął cza­so­pi­smo.

– Twoje włosy. Dobry Boże! I ta suk­nia ladacz­nicy. Wra­caj do pokoju i nie kom­pro­mi­tuj się dłu­żej.

Elsa szu­kała pomocy u matki.

– To naj­now­szy fason…

– Nie dla przy­zwo­itych kobiet, Elsi­nore. Poka­zu­jesz kolana. Nie jeste­śmy w Nowym Jorku.

– Wyjdź – wark­nął ojciec. – Natych­miast.

Już była gotowa ustą­pić. Ale szczę­śli­wie przy­szedł jej na myśl dzia­dek Walt. On powie­działby, żeby się nie pod­da­wała.

Zadarła pod­bró­dek.

– Idę do taj­nego baru posłu­chać muzyki.

– Nie ma mowy. – Ojciec pod­niósł się z kanapy. – Zaka­zuję ci.

Elsa puściła się bie­giem do fron­to­wych drzwi, prze­stra­szona, że jeśli zwolni, nogi odmó­wią jej posłu­szeń­stwa. Wypa­dła na dwór i bie­gła przed sie­bie, nie zwra­ca­jąc uwagi na woła­jące za nią głosy. Zatrzy­mała się, dopiero gdy zabra­kło jej tchu.

Dzia­ła­jący w mie­ście tajny bar stał wci­śnięty mię­dzy staj­nię dla koni, teraz, w erze auto­mo­bili, nie­czynną, oraz pie­kar­nię. Odkąd po pod­pi­sa­niu Osiem­na­stej Poprawki wpro­wa­dzono pro­hi­bi­cję, nie­raz widziała kobiety i męż­czyzn zni­ka­ją­cych za drew­nia­nymi drzwiami tego przy­bytku. I w prze­ci­wień­stwie do opi­nii matki, wiele z tych mło­dych kobiet przy­cho­dziło ubra­nych jak Elsa.

Zeszła na dół po drew­nia­nych schod­kach i zapu­kała do drzwi. Gdy się uchy­liły, zoba­czyła w szpa­rze parę zmru­żo­nych oczu. Z wnę­trza buch­nęła jaz­zowa muzyka grana na pia­ni­nie i zapach dymu z cygar.

– Hasło.

– Hasło?

– Panna Wol­cott? Zgu­biła się panienka?

– Nie, Frank. Mam ochotę posłu­chać muzyki – oznaj­miła, dumna z sie­bie, że nie zawiódł jej głos.

– Ojciec panienki wygar­bo­wałby mi skórę, gdy­bym panienkę tu wpu­ścił. Pro­szę wró­cić do domu. Panienka nie powinna para­do­wać po uli­cach w takim stroju. Z tego mogą być tylko kło­poty.

Drzwi się zatrza­snęły. Sły­szała docho­dzącą zza nich melo­dię _Ain’t We Got Fun_. W powie­trzu jesz­cze wisiał zapach cygar.

Przez moment stała zagu­biona. Nie mogła tam wejść? Dla­czego? Oczy­wi­ście alko­hol był nie­le­galny z powodu pro­hi­bi­cji, ale wszy­scy w mie­ście popi­jali w takich miej­scach, a poli­cja przy­my­kała oczy.

Ruszyła bez­myśl­nie ulicą w kie­runku budynku, w któ­rym mie­ścił się sąd hrab­stwa.

I wtedy zoba­czyła idą­cego z naprze­ciwka męż­czy­znę.

Był wysoki i smu­kły, z czar­nymi wło­sami nieco okieł­zna­nymi bry­lan­tyną. Czarne spodnie przy­le­gały do jego wąskich bio­der, spod beżo­wego swe­tra wysta­wała biała koszula zapięta pod szyję i węzeł kra­wata w kratkę. Na gło­wie miał skó­rzany kasz­kiet zało­żony na bakier.

Z bli­ska wyglą­dał bar­dzo młodo, może na osiem­na­ście lat. Miał śniadą twarz i brą­zowe oczy. Uwo­dzi­ciel­skie oczy, jak okre­ślano je w roman­sach, które czy­tała.

– Dzień dobry pani. – Przy­sta­nął, uśmiech­nął się i zdjął kasz­kiet.

– P-pan mówi do mnie?

– Nikogo wię­cej tutaj nie widzę. Jestem Raf­fa­ello Mar­ti­nelli. Pani mieszka w Dal­hart?

_Włoch_. Dobry Boże! Ojciec nie życzyłby sobie, żeby choćby spoj­rzała na tego chło­paka, a co dopiero myśleć o roz­mo­wie.

– Tak.

– Ja nie. Jestem z tęt­nią­cej życiem metro­po­lii Lone­some Tree przy gra­nicy z Okla­homą. Jeśli jadąc, na moment przy­mknie się powieki, można ją prze­ga­pić. Jak się pani nazywa?

– Elsa Wol­cott – przed­sta­wiła się.

– Tak jak ta firma, która sprze­daje trak­tory? Hej, ja znam pani tatę. – Uśmiech­nął się. – Elso Wol­cott, co robisz tutaj sama w tej ład­nej sukni?

_Bądź Fanny Hill. Odwagi_. Może to jej jedyna szansa. Kiedy wróci do domu, papa na pewno uwięzi ją w pokoju.

– Chyba… doku­cza mi samot­ność.

Raf­fa­ello otwo­rzył sze­roko ciemne oczy. Może prze­łknął ślinę, bo zadrgała mu grdyka. Miała wra­że­nie, że minęły wieki, zanim znowu się ode­zwał.

– Ja też czuję się samotny.

Wziął ją za rękę.

Zasko­czona, o mało jej nie wyrwała.

Kiedy ostat­nio ktoś ją doty­kał?

_To tylko dotyk, Elso. Nie bądź dzie­cinna_.

Ależ on przy­stojny! Z wra­że­nia tro­chę wiro­wało jej w gło­wie. Czy on przy­po­mina tam­tych chłop­ców w szkole, któ­rzy jej doku­czali i za ple­cami nazy­wali Panną Nikt? Księ­ży­cowa poświata rzeź­biła jego twarz – miał wyso­kie, gład­kie czoło, wąski, pro­sty nos i pełne usta, zupeł­nie jak męż­czyźni w tych grzesz­nych książ­kach, w któ­rych się zaczy­ty­wała.

– Chodź ze mną, Els.

Nazwał ją po swo­jemu i zmie­nił w inną kobietę. To zdrob­nie­nie imie­nia spra­wiło, że prze­biegł ją dreszcz.

Popro­wa­dził ją pustą, mroczną aleją i prze­ciął ciemną ulicę. Z otwar­tego okna taj­nego baru popły­nęły słowa prze­boju: _Toot, Toot Toot­sie_.

Za nową sta­cją kole­jową skrę­cili na obrzeża mia­sta, gdzie stał zapar­ko­wany nowiutki ford pick-up z dużą drew­nianą paką.

– Ładny wóz – pochwa­liła.

– Dobry rok dla psze­nicy – odparł. – Lubisz jeź­dzić nocą?

– Jasne. – Wspięła się na miej­sce dla pasa­żera, a on uru­cho­mił sil­nik i skie­ro­wał się na pół­noc.

Nie­całą milę dalej, cią­gle z Dal­hart widocz­nym we wstecz­nym lusterku, wyje­chał na pła­skie pust­ko­wie bez śladu pagór­ków, zagłę­bień, drzew czy rzeki, z wiszą­cym nisko, roz­gwież­dżo­nym nie­bem, które zda­wało się pochła­niać świat.

Z wybo­istej drogi, pokry­tej kępami darni, skrę­cił na starą farmę Ste­warda. Kie­dyś słynna w całym hrab­stwie z wiel­kiej sto­doły, od ostat­niej suszy stała opusz­czona. Z tyłu ukryta była mała chata z oknami zabi­tymi deskami.

Raf­fa­ello zatrzy­mał się przed sto­dołą, zga­sił sil­nik i sie­dział przez chwilę wpa­trzony w przed­nią szybę. Ciszę mąciły jedy­nie ich odde­chy i tyka­nie sty­gną­cego sil­nika.

Zga­sił świa­tła, wysiadł z kabiny, obszedł maskę i otwo­rzył drzwi po jej stro­nie.

Nie spusz­czała z niego wzroku, kiedy wycią­gnął rękę i pomógł jej wysiąść.

Mógł się cof­nąć o krok, ale tego nie zro­bił. Czuła zapach whi­skey w jego odde­chu oraz lawendy, którą jego matka zapewne doda­wała do pra­nia i pra­so­wa­nia koszul.

Uśmiech­nął się do niej. Odpo­wie­działa mu ufnym uśmie­chem.

Roz­ło­żył derki na drew­nia­nej pace i oboje wspięli się na górę.

Leżeli obok sie­bie zapa­trzeni w bez­kres nieba pozna­czo­nego gwiaz­dami.

– Ile masz lat? – zapy­tała.

– Osiem­na­ście, ale matka trak­tuje mnie jak smar­ka­cza. Musia­łem ukrad­kiem wymknąć się z domu, żeby tu przy­je­chać. Ona za bar­dzo przej­muje się tym, co myślą ludzie. Ty masz szczę­ście.

– Szczę­ście?

– Możesz cho­dzić po nocy w takiej sukni, sama, bez przy­zwo­itki.

– Uwierz mi, mój ojciec nie jest z tego zado­wo­lony.

– Ale zro­bi­łaś to. Wyrwa­łaś się. Els, czy kie­dy­kol­wiek myśla­łaś o tym, że świat musi być dużo więk­szy od tego, co widzimy?

– Tak – przy­znała.

– Wiesz… gdzieś tam ludzie w naszym wieku piją gin i tań­czą przy jaz­zo­wej muzyce. Kobiety otwar­cie palą papie­rosy. – Wes­tchnął. – A my tkwimy tutaj.

– Obcię­łam włosy – pochwa­liła się. – Ojciec tak zare­ago­wał, jak­bym co naj­mniej kogoś zabiła.

– Sta­rzy już tacy są. Moi rodzice przy­je­chali tutaj z Sycy­lii z kil­koma dola­rami w kie­szeni. Bez końca opo­wia­dają mi tę histo­rię i poka­zują tam­tego centa, który przy­niósł im szczę­ście. Jakby szczę­ściem było tu utknąć.

– Jesteś męż­czy­zną, Raf­fa­ellu. Możesz robić, co ci się podoba, jechać tam, gdzie chcesz.

– Mów mi Raf. Mama twier­dzi, że to brzmi bar­dziej z ame­ry­kań­ska, ale gdyby rodzice naprawdę chcieli zro­bić ze mnie Ame­ry­ka­nina, powinni zmie­nić mi imię na Geo­rge. Albo Lin­coln. – Wes­tchnął. – Miło jest choć raz móc mówić gło­śno takie rze­czy. Jesteś dobrą słu­chaczką, Els.

– Dzię­kuję… Raf.

Prze­wró­cił się na bok. Czuła jego spoj­rze­nie na twa­rzy. Sta­rała się spo­koj­nie oddy­chać.

– Elso, mogę cię poca­ło­wać?

Ledwo ski­nęła głową.

Nachy­lił się i poca­ło­wał ją w poli­czek. Dotyk ust na skó­rze był taki miękki. Poczuła, jak coś w niej się budzi.

Zszedł poca­łun­kami na szyję, chciała go dotknąć, ale zabra­kło jej odwagi. Porządne kobiety pra­wie na pewno nie posu­wają się do takich rze­czy.

– Elso, mogę… wię­cej?

– Czyli…?

– Kochać się z tobą?

Ona marzyła o takiej chwili, modliła się o nią, skła­dała ją z frag­men­tów prze­czy­ta­nych ksią­żek, a teraz to działo się naprawdę. Męż­czy­zna chciał się z nią kochać.

– Tak – wyszep­tała.

– Jesteś pewna?

Ski­nęła głową.

Odsu­nął się, mani­pu­lu­jąc przy pasku, roz­piął go i odrzu­cił. Klamra ude­rzyła o burtę, kiedy ścią­gał spodnie.

Wyłu­skał ją z sukienki, jedwab, sunąc po skó­rze, łasko­tał i pod­nie­cał. Kiedy zdjął jej majtki, w poświa­cie księ­życa zoba­czyła swoje gołe nogi. Cie­płe nocne powie­trze wpra­wiło jej ciało w drże­nie. Zaci­skała nogi, dopóki ich nie roz­su­nął, kła­dąc się na niej.

Słodki Boże.

Zamknęła oczy, kiedy w nią wszedł. Krzyk­nęła z bólu.

Zaci­snęła usta, żeby leżeć cicho.

On jęk­nął, zadrżał i opadł na nią. Czuła, jak sapie jej w szyję.

Sto­czył się z niej, ale został tuż obok.

– Rany – wymru­czał.

Chyba w jego gło­sie był uśmiech, ale jak to moż­liwe? Musiała coś źle zro­bić. Prze­cież to nie może być… to.

– Elso, jesteś nie­sa­mo­wita – powie­dział.

– Było… dobrze? – odwa­żyła się spy­tać.

– Było cudow­nie – zapew­nił ją.

Chciała prze­wró­cić się na bok, żeby patrzeć na jego twarz. Cało­wać go. Gwiazdy widziała z milion razy. A on był nowy i pra­gnął jej. To wra­że­nie zatrzę­sło jej świa­tem. Otwo­rzyła się szansa, jakiej sobie nie wyobra­żała. _Mogę kochać się z tobą?_ – zapy­tał. Może teraz zasną razem i…

– Hm, Els, chyba lepiej odwiozę cię do domu. Mój tata wygar­buje mi skórę, jeśli o świ­cie nie siądę na trak­tor. Musimy jutro zaorać kolej­nych sto dwa­dzie­ścia akrów pod psze­nicę.

– Och – zasmu­ciła się. – Tak. Oczy­wi­ście.

Elsa zamknęła drzwi pick-upa i popa­trzyła na Rafa przez otwarte okno, a on uśmiech­nął się, uniósł powoli dłoń i odje­chał.

Co to za poże­gna­nie? Będzie chciał jesz­cze się z nią zoba­czyć?

_Popatrz na niego. Jasne, że nie_.

Poza tym on miesz­kał w Lone­some Tree. Trzy­dzie­ści mil stąd. A jeśli przy­pad­kiem natknie się na niego w Dal­hart, to nie będzie mieć żad­nego zna­cze­nia.

Był bar­dzo młody. A do tego Włoch i kato­lik. Wszystko nie do przy­ję­cia dla jej rodziny.

Pchnęła bramę i weszła w pach­nący świat matki. Od dziś obsy­pany kwia­tami nocny jaśmin już zawsze będzie się jej koja­rzył z Rafem.

Otwo­rzyła fron­towe drzwi i weszła do ciem­nego salonu.

Usły­szała skrzyp­nię­cie i zasty­gła w pół kroku. Świa­tło księ­życa sączyło się przez okno. Zoba­czyła ojca sto­ją­cego przy gra­mo­fo­nie.

– Kim ty jesteś? – zapy­tał, pod­cho­dząc.

Elsa popra­wiła zsu­wa­jącą się z czoła srebrną opa­skę.

– Twoją córką.

– Cho­lerna racja. Mój ojciec wal­czył o włą­cze­nie Tek­sasu do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Zacią­gnął się do Straż­ni­ków Tek­sasu, bił się w Loredo, został ranny i o mało nie umarł. Ta zie­mia jest nasiąk­nięta naszą krwią.

– Tak, wiem, ale…

Za późno zoba­czyła jego rękę, nie zdą­żyła się uchy­lić. Mocny cios w szczękę pozba­wił ją rów­no­wagi. Runęła jak długa.

Pod­czoł­gała się w kąt, ucie­ka­jąc przed gnie­wem ojca.

– Papo…

– Przy­no­sisz nam wstyd. Zejdź mi z oczu.

Zerwała się z pod­łogi, wbie­gła na górę i zatrza­snęła drzwi sypialni.

Drżą­cymi dłońmi zapa­liła nocną lampkę i się roze­brała.

Nad pier­sią dostrze­gła czer­wony ślad (robota Rafa?). Siniec na policzku już się wybar­wiał, włosy miała w nie­ła­dzie po kocha­niu się, o ile tak można tamto nazwać.

Mimo wszystko znowu to zrobi, jeżeli będzie mogła. Niech ojciec ją bije, obraża, niech ją nawet wydzie­dzi­czy.

Poznała coś, czego wcze­śniej nie znała, czego ist­nie­nia nawet nie podej­rze­wała: zrobi wszystko, znie­sie wszystko, żeby być kochaną, choćby przez jedną noc.

Rano obu­dziło ją słońce sączące się przez otwarte okno. Czer­wona suk­nia wisiała na drzwiach szafy. Pul­so­wa­nie policzka i obo­lałe miej­sce po kocha­niu się z Rafem przy­po­mniały jej o wyda­rze­niach z nocy. O tym pierw­szym wola­łaby zapo­mnieć, a dru­gie zapi­sać w pamięci.

Jej żela­zne łóżko było wymosz­czone pościelą, którą sama szyła w dłu­gie zimowe wie­czory, czę­sto przy świecy. W nogach łóżka stał posa­gowy kufer, z czu­ło­ścią wypeł­niany hafto­wa­nymi powło­kami i koszu­lami noc­nymi z deli­kat­nej bawełny. Była tam także kapa na mał­żeń­skie łoże, którą zaczęła hafto­wać, kiedy miała dwa­na­ście lat, zanim jesz­cze jej mierna uroda ze stanu przej­ścio­wego nie prze­kształ­ciła się w stały. Kiedy Elsa zaczęła mie­siącz­ko­wać, mama dys­kret­nie prze­stała wspo­mi­nać o jej ślu­bie i ozda­biać kora­li­kami kawałki koronki z Alençon. (Tych, które leżały poprze­kła­dane bibułką, wystar­czy­łoby na pół sukni).

Usły­szała puka­nie do drzwi.

Usia­dła.

– Pro­szę!

Matka weszła do pokoju, sunąc bez­gło­śnie w mod­nych dzien­nych pan­to­flach po puszy­stym dywa­nie zakry­wa­ją­cym pra­wie całą drew­nianą pod­łogę. Tę postawną kobietę o sze­ro­kich ramio­nach cecho­wały nie­na­ganne maniery. Była wzo­rem wszel­kich cnót: prze­wo­dziła komi­te­towi kościel­nemu, sze­fo­wała Miej­skiemu Sto­wa­rzy­sze­niu Deko­ra­to­rek i ni­gdy, nawet zde­ner­wo­wana, nie pod­no­siła głosu. Nikt i nic nie było w sta­nie wypro­wa­dzić Mine­rvy Wol­cott z rów­no­wagi. Twier­dziła, że to u niej rodzinna cecha odzie­dzi­czona po przod­kach, któ­rzy przy­byli do Tek­sasu w cza­sach, gdy musieli jechać konno sześć dni, żeby zoba­czyć białą twarz.

Matka usia­dła na brzegu łóżka. Jej pofar­bo­wane na czarno włosy, ucze­sane w kok, pod­kre­ślały suro­wość ostrych rysów. Wycią­gnęła rękę i dotknęła sińca na policzku Elsy.

– Mój ojciec obszedłby się ze mną znacz­nie gorzej.

– Ale…

– Nie ma żad­nych ale, Elsi­nore. – Nachy­liła się i zało­żyła Elsie za ucho kosmyk poszar­pa­nych wło­sów. – Podej­rze­wam, że dzi­siaj usły­szę w mie­ście plotki. _Plotki_. O jed­nej z moich córek. – Wydała z sie­bie cięż­kie wes­tchnie­nie. – Wpa­dłaś w jakieś tara­paty?

– Nie, mamo.

– A więc na­dal jesteś przy­zwo­itą dziew­czyną?

Elsa kiw­nęła głową, bo nie miała odwagi skła­mać.

Matka dotknęła wska­zu­ją­cym pal­cem pod­bródka córki i unio­sła jej głowę. W sku­pie­niu przy­glą­dała się jej twa­rzy.

– Kocha­nie, ładny strój nie czyni nikogo ład­niej­szym.

– Ja tylko chcia­łam…

– Nie będziemy już o tym roz­ma­wiać, nic podob­nego ni­gdy wię­cej się nie powtó­rzy.

Pod­nio­sła się, wygła­dziła spód­nicę z krepy w kolo­rze lawendy, mimo że nawet naj­mniej­sze zagnie­ce­nie nie śmia­łoby się tam poja­wić. Elsa czuła, jak wyra­sta pomię­dzy nimi potężny mur.

– Elsi­nore, nawet z naszą pozy­cją i pie­niędzmi nie znaj­dziesz męża. Żaden męż­czy­zna nie chce nie­atrak­cyj­nej żony, która na doda­tek będzie góro­wać nad nim wzro­stem. A jeśli nawet pojawi się ktoś, komu umkną pewne man­ka­menty, na pewno nie przy­mknie oczu na zszar­ganą repu­ta­cję. Naucz się czer­pać radość z praw­dzi­wego życia. Wyrzuć te wszyst­kie głu­pie romanse.

Wycho­dząc, zabrała suk­nię z czer­wo­nego jedwa­biu.5

Pani Mar­ti­nelli poru­szała się bar­dzo zwin­nie, trudno było za nią nadą­żyć.

– Jesteś głodna? – spy­tała ta fili­gra­nowa kobieta, kiedy weszły na werandę, omi­ja­jąc krze­sła, z któ­rych każde było z innej para­fii.

– Nie, pro­szę pani.

Matka Rafa otwo­rzyła drzwi i weszła do domu. Elsa podą­żyła za nią. W salo­nie stały drew­niane meble i okrą­gły stół z pory­so­wa­nym bla­tem. Białe szy­deł­kowe ser­wetki zdo­biły opar­cia krze­seł. Na dwóch ścia­nach wisiały duże kru­cy­fiksy.

Kato­licy.

Co to wła­ści­wie zna­czyło? Co wyni­kało z danego przez nią przy­rze­cze­nia?

Pani Mar­ti­nelli prze­szła przez pokój do wąskiego kory­ta­rza, mija­jąc po dro­dze otwarte drzwi do pomiesz­cze­nia, w któ­rym stał mie­dziany cebrzyk i umy­walka. Muszli nie było.

Nie mieli kana­li­za­cji?

Pani Mar­ti­nelli pchnęła drzwi na końcu kory­ta­rza.

Zna­la­zły się w chło­pię­cej sypialni ze spor­to­wymi tro­fe­ami na komo­dzie. Przo­dem do dużego okna z nie­bie­skimi, baty­sto­wymi zasło­nami stało nie­za­słane łóżko. Na noc­nym sto­liku Elsa zoba­czyła zdję­cie Gii Com­po­sto. Walizka – nie­wąt­pli­wie spa­ko­wana na wyjazd do col­lege’u – leżała na pościeli.

Pani Mar­ti­nelli zgar­nęła zdję­cie, a walizkę wepchnęła pod łóżko.

– Do ślubu będziesz miesz­kać tu sama. Raf może spać w sto­dole. On tak lubi w cie­płe noce. – Zapa­liła lampę. – Natych­miast udam się do ojca Micha­ela. Nie ma co z tym zwle­kać. – Zasę­piła się. – Muszę poroz­ma­wiać z rodziną Com­po­sto.

– Może Raf sam powi­nien to zro­bić – pod­su­nęła Elsa.

Pani Mar­ti­nelli pod­nio­sła na nią wzrok.

W oczach Elsy ta kobieta skła­dała się z samych kon­tra­stów: poru­szała się szybko i zwin­nie jak ptak i wyda­wała się bar­dzo kru­cha, a jed­no­cze­śnie spra­wiała wra­że­nie sil­nej i nie­ugię­tej. Przy­po­mniało się jej opo­wia­da­nie Rafa o tym, jak Tony i Rose przy­byli do Sta­nów z Sycy­lii z kil­koma dola­rami w kie­szeni. Zna­leźli tę zie­mię i wytrwali, przez lata miesz­ka­jąc w zie­miance, którą wyko­pali wła­snymi rękami. Tylko twarde kobiety mogły prze­trwać na tek­sa­skich far­mach.

– Myślę, że on jest jej to winien – dodała Elsa.

– Umyj się. Roz­pa­kuj – zarzą­dziła pani Mar­ti­nelli. – Zoba­czymy się rano. W dzien­nym świe­tle wszystko lepiej wygląda.

– Chyba nie – powie­działa Elsa.

Pani Mar­ti­nelli przy­pa­try­wała się jej przez bole­śnie długą chwilę, nie­wąt­pli­wie świa­doma jej bra­ków, a potem wyszła, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Elsa, nagle pozba­wiona odde­chu, przy­cup­nęła na brzegu łóżka.

Usły­szała ciche puka­nie.

– Pro­szę – powie­działa.

Sta­nął w nich Raf z twa­rzą pokrytą kurzem. Zdjął czapkę i miął ją w dło­niach.

Po chwili powoli zamknął drzwi, pod­szedł do łóżka i usiadł obok niej. Sprę­żyny jęk­nęły pod dodat­ko­wym cię­ża­rem.

Spoj­rzała z ukosa na jego piękny pro­fil. _Jaki on przy­stojny_.

– Wybacz – powie­działa.

– Ech, dia­bli tam, Els, wcale nie chcia­łem jechać do tego col­lege’u. – Posłał jej wymu­szony uśmiech; czarna grzywa opa­dła mu na oczy. – Tutaj też nie chcia­łem zostać, ale…

Popa­trzyli na sie­bie.

W końcu wziął ją za rękę i zamknął ją w dłoni.

– Posta­ram się być dobrym mężem – obie­cał.

Elsa zapra­gnęła spleść palce z jego pal­cami, uści­skiem dać mu znać, ile te słowa dla niej zna­czyły, ale zabra­kło jej odwagi. Oba­wiała się, że jeśli przy­trzyma jego rękę, już ni­gdy jej nie puści. Od dziś musiała uwa­żać, pod­cho­dzić do niego jak do pło­chli­wego kota; uni­kać gwał­tow­nych gestów i nie żądać za wiele.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: