- promocja
Gdzie poniesie wiatr - ebook
Gdzie poniesie wiatr - ebook
Nowa powieść KRISTIN HANNAH, autorki bestsellerów “Słowik”, “Wielka samotność”, “Zimowy ogród” i "Firefly Lane" - książki, na podstawie której powstał serial z Katherine Heigl i Sarah Chalke w rolach głównych.
Jaką cenę ma amerykański sen?
Teksas, rok 1934. Miliony ludzi pozostają bez pracy, a susza pustoszy Wielkie Równiny. Rolnicy walczą o zachowanie ziemi i dobytku. Plony są niskie, studnie wysychają, a burze pyłowe niszczą wszystko na swojej drodze.
W tych niepewnych, niebezpiecznych czasach Elsa Martinelli musi dokonać bolesnego wyboru: walczyć o ziemię, którą kocha, czy udać się do Kalifornii w poszukiwaniu lepszego życia? „Gdzie poniesie wiatr” to niezapomniany obraz „amerykańskiego snu”, widziany oczami niezwykłej kobiety, której odwaga i poświęcenie stają się znakiem szczególnym całego pokolenia.
Kristin Hannah pokazuje rzeczywistość Wielkiego Kryzysu i świat, w którym społeczeństwo podzielone jest na tych, którzy żyją godnie, i na tych, którzy nie mają zupełnie nic.
„Brutalny realizm, głęboko emocjonalne postaci i żywa narracja sprawiają, że ta historia od samego początku jest na wskroś prawdziwa. Elsa to kobieta konsekwentnie broniąca wyznawanych przez siebie zasad oraz ludzi, których kocha.” - Publishers Weekly
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-928-9 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyjechałam na zachód w poszukiwaniu lepszego życia, tymczasem bieda, zły los i chciwość zmieniły mój amerykański sen w koszmar. Ostatnie lata są czasem rzeczy straconych: pracy, domu, środków do życia.
Ziemia, którą kochaliśmy, zwróciła się przeciwko nam, złamała nas wszystkich, nawet tych upartych starych mężczyzn, którzy rozprawiali o pogodzie i nawzajem gratulowali sobie obfitych plonów pszenicy. _Tutaj mężczyzna musi walczyć, żeby utrzymać rodzinę_ – mówili.
Mężczyzna.
Zawsze tylko mężczyźni. Im się pewnie wydaje, że gotowanie, sprzątanie, wychowywanie dzieci i uprawianie ogrodu nic nie znaczy. A przecież my, kobiety z Wielkich Równin, też harowałyśmy od świtu do nocy na farmach pszenicy, aż spalone słońcem wysychałyśmy na wiór jak ta ziemia, którą kochałyśmy.
Czasami, gdy zamykam oczy, jestem gotowa przysiąc, że nadal mam w ustach pył…1
Elsa Wolcott przez wiele lat spędzonych w wymuszonej izolacji czytała o przygodach fikcyjnych postaci i snuła wyobrażenia o innym życiu. W samotni swojej sypialni, otoczona książkami, jej jedynymi przyjaciółkami, czasami, choć niezbyt często, ośmielała się marzyć o przeżyciu własnej przygody. Nieustannie słyszała od rodziny, że choroba, którą przeszła w dzieciństwie, nadwątliła jej zdrowie, na zawsze zmieniając życie, i skazała na samotność, a ona w dobre dni w to wierzyła.
W złe, takie jak ten, czuła, że zawsze była obca we własnej rodzinie. Oni zawsze dawali jej do zrozumienia, że jest inna, że do nich nie pasuje.
Ten wieczny brak aprobaty, wrażenie, że brakuje jej czegoś nienazwanego, nieokreślonego, sprawiały jej ból. Elsa zdążyła do niego przywyknąć; siedziała cicho, nie domagając się ani nie szukając uwagi, pogodzona z tym, że była kochana, lecz niekoniecznie darzona sympatią. Zdążyła przywyknąć do chłodnego traktowania i rzadko je zauważała. Wiedziała jednak, że to dystansowanie się rodziny nie miało nic wspólnego z koniecznością izolacji przypisywaną chorobie.
Teraz siedziała z książką w swoim ulubionym fotelu w salonie. Zamknęła ją i pogrążyła się w myślach. _Wiek niewinności_ coś w niej obudził, boleśnie przypomniał o upływie czasu.
Jutro są jej urodziny.
Dwudzieste piąte.
Podobno to młodość. Wiek, w którym mężczyźni piją samogon, jeżdżą samochodami jak szaleńcy, słuchają ragtime’ów i tańczą z dziewczynami z opaskami na głowach, wystrojonymi w suknie z frędzlami.
Z kobietami było inaczej.
Nadzieja słabła około dwudziestki. Gdy kobieta kończyła dwadzieścia dwa lata, odprowadzały ją długie, smutne spojrzenia, zaczynały się szepty na mieście i w kościele. W wieku dwudziestu pięciu lat klamka zapadała. Niezamężna kobieta stawała się starą panną. „Na półce” – mówili za jej plecami i kręcąc głowami, cmokali z dezaprobatą, myśląc o utraconych szansach. Zazwyczaj ludzie zastanawiali się, _dlaczego,_ co takiego sprawiło, że normalna dziewczyna z dobrego domu kończyła jako stara panna. Jednak w przypadku Elsy dla wszystkich to było oczywiste. Pewnie uważali, że jest głucha, kiedy o niej mówili. _Biedactwo. Chuda jak szczapa. Daleko jej z urodą do sióstr._
Uroda. Elsa wiedziała, że na tym polegał problem. Nie należała do atrakcyjnych kobiet. Gdyby ktoś obcy zobaczył ją w jej dobrym dniu w najbardziej eleganckiej sukni, mógłby ewentualnie uznać ją za przystojną. Pod każdym względem była „za”. Za wysoka, za chuda, za blada, za nieśmiała.
Elsa uczestniczyła w ślubach obu sióstr. Żadna nie poprosiła, żeby towarzyszyła jej przed ołtarzem i ona to rozumiała. Mając prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, górowałaby nad ich wybrankami i to zepsułoby fotografie, a u Wolcottów najbardziej liczył się wizerunek. Jej rodzice cenili go ponad wszystko.
Nie potrzeba było geniusza, żeby przewidzieć, jak potoczy się życie Elsy i jaka czeka ją przyszłość. Zostanie tutaj, w domu rodziców na Rock Road, pod opieką Marii, służącej, która od wieków prowadziła im gospodarstwo. Kiedyś, gdy Marii zabraknie, na Elsę spadnie opieka nad rodzicami, a po ich śmierci zostanie sama jak palec.
Czym się wykaże w życiu? Jaki zostawi po sobie ślad? Kto ją będzie pamiętał i za co?
Zamknęła oczy i oddała się od dawna pielęgnowanym marzeniom: mieszka w jakimś innym miejscu. We własnym domu. Słyszy śmiech dzieci. _Swoich_ dzieci.
Życie, a nie zaledwie egzystencja. To było jej marzenie: świat, gdzie życia i wyborów nie ogranicza gorączka reumatyczna, na którą zapadła w wieku czternastu lat; życie, w którym odkrywa w sobie nieznane dotąd talenty i nie jest oceniana jedynie na podstawie wyglądu.
Frontowe drzwi otworzyły się z trzaskiem i jej rodzina, głośno tupiąc, wkroczyła do domu. Jak zwykle trzymali się razem, hałaśliwi i roześmiani. Na przedzie korpulentny ojciec o czerwonej od alkoholu twarzy, z dwoma pięknymi młodszymi siostrami Elsy, Charlottą i Suzanną, po bokach, a za nimi szła elegancka matka, gawędząc z przystojnymi zięciami.
– Elso? – Ojciec przystanął nad nią. – Dlaczego jeszcze nie jesteś łóżku?
– Chciałam z wami porozmawiać.
– O tej porze? – zdziwiła się matka. – Masz rumieńce. Może gorączkujesz?
– Mamo, ja od lat nie miewam gorączki, dobrze wiesz. – Elsa wstała z fotela, splotła dłonie i patrzyła z napięciem na swoją rodzinę.
_Teraz_ – pomyślała. Musi to zrobić. Zanim kolejny raz zabraknie jej odwagi.
– Papo. – Zabrzmiało to tak cicho, że pewnie nie usłyszał, spróbowała więc jeszcze raz, głośniej, trochę natarczywie. – Papo!
Podniósł na nią wzrok.
– Jutro kończę dwadzieścia pięć lat.
Matkę chyba zirytowało to przypomnienie.
– Wiemy, Elso.
– Tak, oczywiście. Ja tylko chcę powiedzieć, że podjęłam decyzję.
W rodzinie zapadła cisza.
– Ja… W Chicago jest college, gdzie wykładają literaturę i przyjmują kobiety. Chcę się kształcić…
– Elsinore – zaczął ojciec – po co ci nauka? Swego czasu byłaś zbyt chora, żeby dokończyć szkołę. To absurdalny pomysł.
Poczuła się niezręcznie, widząc swoją klęskę odbijającą się w tylu oczach. _Walcz o swoje. Odwagi_.
– Ale papo, jestem dorosła. Nie choruję, odkąd skończyłam czternaście lat. Myślę, że tamten lekarz… zbyt pochopnie postawił diagnozę. Jestem zdrowa. Naprawdę. Mogłabym zostać nauczycielką. Albo pisarką…
– Pisarką? – podchwycił. – Masz jakiś ukryty talent, o którym nic nam nie wiadomo?
– Możliwe – wydusiła z trudem pod miażdżącym spojrzeniem ojca.
Pan Wolcott odwrócił się do żony.
– Elsa potrzebuje czegoś na uspokojenie.
– Wcale nie histeryzuję, papo.
Wiedziała, że rozmowa została zakończona. Tej bitwy nie mogła wygrać. Miała siedzieć cicho i najlepiej schodzić wszystkim z oczu, a nie zdobywać świat.
– Nic mi nie jest. Pójdę na górę.
Odwróciła się od rodziny, bo i tak nikt już na nią nie patrzył. Zniknęła z pokoju, jakby rozpływając się w powietrzu.
Żałowała, że w ogóle przeczytała _Wiek niewinności_. Co dobrego jej przyszło z tych niewypowiedzianych tęsknot? Nigdy się nie zakocha, nigdy nie urodzi dziecka.
Na schodach dobiegły ją dźwięki muzyki z dołu. Słuchali płyty na nowym gramofonie.
Przystanęła.
_Zejdź do nich, przysuń sobie krzesło_.
Zatrzasnęła drzwi, odcinając tamte dźwięki. Nie byłaby tam mile widziana.
W lustrze nad umywalką zobaczyła odbicie bladej twarzy. Wyglądała, jakby jakieś nieprzychylne dłonie wyciągnęły ją za spiczasty podbródek. Długie, cienkie włosy w kolorze pszenicy opadały prosto, akurat gdy nosiło się fale. Matka nie pozwoliła ich modnie obciąć, twierdząc, że z krótkimi będzie wyglądać jeszcze gorzej. Poza niebieskimi oczami wszystko w Elsie było bezbarwne, jakby wyprane z kolorów.
Zapaliła lampkę i wzięła z nocnego stolika jedną ze swoich ulubionych powieści.
_Pamiętniki Fanny Hill_.
Weszła do łóżka i zatraciła się w skandalizującej lekturze. Poczuła budzącą lęk, grzeszną chęć dotykania siebie i o mało jej nie uległa. Ból, jaki wywoływały czytane słowa, był trudny do zniesienia; fizyczny ból powodowany tęsknotą.
Zamknęła książkę z jeszcze większym poczuciem odrzucenia. Niespokojna. Niezaspokojona.
Jeżeli wkrótce czegoś nie zrobi, nie posunie się do jakiegoś szalonego kroku, jej przyszłość będzie wyglądać tak samo jak teraźniejszość. Do końca życia będzie tkwić w tym domu, dzień i noc postrzegana przez pryzmat choroby sprzed dziesięciu lat i swojej wątpliwej urody, na którą nie miała wpływu. Nigdy nie pozna podniecenia, jakie budzi dotyk mężczyzny, ani radości z dzielenia łoża. Nigdy nie będzie miała dziecka. Ani własnego domu.
Tamtej nocy dręczyła ją tęsknota. Nad ranem wiedziała, że musi coś zrobić, żeby zmienić swoje życie.
Ale co?
Nie każda kobieta była piękna albo chociaż ładna. Inne też w dzieciństwie chorowały, a potem żyły pełnią życia. Podejrzewała, że szkoda, jaką choroba wyrządziła jej sercu, była jakimś medycznym wymysłem. Zawsze biło równo i nigdy nie dawało powodów do niepokoju. Musiała uwierzyć, że nie brakuje jej wigoru, chociaż nie miała okazji tego sprawdzić. Bo niby w jaki sposób? Nigdy nie pozwalano jej biegać, bawić się czy tańczyć. Kiedy miała czternaście lat, zmuszono ją do porzucenia szkoły, więc nigdy nie miała adoratora. Większość życia spędziła zamknięta w swoim pokoju, czytając wymyślone historie, układając własne i samodzielnie uzupełniając edukację.
Tam, na zewnątrz, musiały istnieć jakieś możliwości, ale gdzie miała ich szukać?
_Biblioteka_. W książkach znajdzie odpowiedzi na wszelkie pytania.
Zasłała łóżko, podeszła do umywalki, rozczesała długie do pasa włosy, splotła je, ubrała się w prostą granatową sukienkę z krepy, włożyła jedwabne pończochy i pantofle na obcasach. Uzupełniła strój o giemzowe rękawiczki oraz kapelusz w kształcie hełmu i wzięła torebkę.
Zeszła na dół, zadowolona, że matka śpi o tak wczesnej porze. Ona nie lubiła, kiedy Elsa wychodziła z domu. Wyjątek stanowiły niedzielne msze, na których zawsze prosiła wiernych o modlitwę za zdrowie córki. Elsa wypiła filiżankę kawy i wyszła na słoneczny majowy poranek.
Dalhart, miasto położone w regionie Teksas Panhandle, budziło się do życia w jaskrawym słońcu. Otwierano sklepy stojące wzdłuż drewnianych chodników, na drzwiach odwracano tabliczki z napisem: „Zamknięte”. Dalej, za miastem, pod ogromnym, błękitnym niebem ciągnęły się Wielkie Równiny, bezkres żyznej ziemi.
Stolica hrabstwa przeżywała właśnie okres prosperity. Bardzo się rozrosła, odkąd jeździł tędy pociąg z Kansas do Nowego Meksyku. Na linii nieba dominowała nowa wieża ciśnień. Podczas Wielkiej Wojny pszenica i kukurydza zmieniły te akry ziemi w żyłę złota. Powiedzenie, które wtedy krążyło: _Pszenica wygra wojnę!,_ nadal wbijało farmerów w dumę. Zrobili, co do nich należało.
Pojawienie się traktorów uczyniło pracę lżejszą, a lata dobrych zbiorów – z deszczem i z korzystnymi cenami – pozwoliły farmerom orać coraz większe połacie ziemi pod pszenicę. Susza z tysiąc dziewięćset ósmego roku, o której niegdyś opowiadali staruszkowie, poszła w zapomnienie. Od lat regularnie padały deszcze, przynosząc bogactwo mieszkańcom miasta, z ojcem Elsy, który zarabiał na sprzedaży rolniczego sprzętu, na czele.
Tego ranka farmerzy zebrali się przed restauracją i rozmawiali o cenach skupu, a kobiety prowadziły dzieci do szkoły. Zaledwie parę lat wcześniej jeździły tutaj konne wozy, a teraz automobile, plując spalinami i trąbiąc klaksonami, sunęły z warkotem w jasną przyszłość. W szybko rozrastającym się Dalhart urządzano towarzyskie spotkania i potańcówki, a w niedziele chodziło się na poranną mszę. Ciężko pracującym, podobnie myślącym ludziom dobrze się tutaj żyło dzięki zyskom z ziemi.
Elsa szła Main Street. Miała wrażenie, że podskakuje, bo deski chodnika uginały się lekko pod jej stopami przy każdym kroku. Nad niektórymi sklepami wisiały podczepione do okapów skrzynki z kwiatami, tworząc tak tutaj pożądane barwne plamy. Miejskie Stowarzyszenie Dekoratorek zajmowało się nimi z wielką dbałością. Elsa minęła kasę zapomogowo-pożyczkową i nowy salon sprzedawcy fordów. Zdumiewało ją, że można tak po prostu wejść do sklepu, wybrać automobil i jeszcze tego samego dnia pojechać nim do domu.
Skrzypnęły drzwi składu kolonialnego i właściciel, pan Hurst, wyszedł za próg z miotłą. Podwinął rękawy koszuli, demonstrując muskularne przedramiona. Miał rumianą twarz z dominującym nad całością okrągłym, mięsistym nosem podobnym do hydrantu. Ten kupiec należał do najbogatszych ludzi w mieście. Był właścicielem składu kolonialnego, restauracji, budki z lodami i apteki. Jedynie Wolcottowie mieszkali tutaj dłużej od niego. Podobnie jak oni należał do trzeciego pokolenia Teksańczyków, dumnych z tego faktu. Ukochany dziadek Elsy, Walter, do śmierci nazywał siebie Strażnikiem Teksasu.
– Dzień dobry, panno Wolcott – przywitał ją, odgarniając kilka pasm włosów z rumianej twarzy. – Zanosi się na piękny dzień. Idzie panienka do biblioteki?
– Tak – odparła. – Bo niby dokąd?
– Mam czerwony jedwab. Proszę powiedzieć siostrom. Wyjdą z tego ładne suknie.
Elsa przystanęła.
Czerwony jedwab.
Nigdy nie miała nic z czerwonego jedwabiu.
– Proszę pokazać.
– Ach! Oczywiście. Zaskoczy panienka siostry.
Pan Hurst szybko cofnął się w głąb sklepu. Gdziekolwiek Elsa spojrzała, widziała kolory: skrzynki pełne zielonego groszku i czerwonych truskawek, stosy lawendowych mydełek, a każde owinięte w bibułkę, worki mąki i cukru, słoje z marynatami.
Wzdłuż półek z porcelaną, srebrami stołowymi i stosami poskładanych barwnych obrusów oraz fartuchów poprowadził ją do regału z belami materiałów. Przekładał je przez chwilę, zanim dogrzebał się do kuponu ciemnoczerwonego jedwabiu.
Elsa ściągnęła giemzowe rękawiczki, odłożyła je na ladę i wzięła jedwab do ręki. Nigdy nie dotykała czegoś tak delikatnego. A dzisiaj miała urodziny…
– Przy karnacji Charlotte…
– Ja go wezmę – powiedziała.
Czy jej się zdawało, że wymówiła „ja” z lekkim naciskiem? Tak. Musi go mieć.
Pan Hurst zerknął na nią z dziwną miną, zawinął kupon w brązowy papier, obwiązał pakunek sznurkiem i podał go Elsie.
Już miała wychodzić, kiedy rzuciła jej się w oczy połyskująca srebrna opaska na włosy ozdobiona koralikami. Dokładnie coś takiego mogła nosić hrabina Ellen Olenska z _Wieku niewinności_.
Wracała do domu z biblioteki, przyciskając do piersi brązową paczkę z jedwabiem.
Pchnęła skrzydło bogato zdobionej czarnej bramy i znalazła się w królestwie matki – starannie pielęgnowanym ogrodzie przesyconym zapachem róż i jaśminu. Na końcu ścieżki obsadzonej żywopłotem stał duży dom Wolcottów. Dziadek Elsy zbudował go zaraz po wojnie secesyjnej dla ukochanej kobiety.
Nie było dnia, żeby Elsa za nim nie tęskniła. Dziadek był krewkim mężczyzną, skorym do bitki i do wypitki, ale jeżeli kogoś pokochał, to kochał na zabój. Całymi latami opłakiwał żonę. Jako jedyny Wolcott, oprócz Elsy, uwielbiał czytać, a w trakcie rodzinnych sporów często stawał po jej stronie. _Nie martw się umieraniem, Elso. Martw się, żeby nie przegapić życia. Odwagi_.
Po jego śmierci nikt już nie mówił tak do Elsy i bardzo jej dziadka brakowało. Jego opowieści o awanturniczych początkach Teksasu w Loredo, w Dallas, w Austin i dalej, na Wielkich Równinach, należały do jej najlepszych wspomnień.
On na pewno kazałby jej kupić czerwony jedwab.
Mama podniosła głowę znad róż i odchyliła nowy czepek.
– Gdzie byłaś, Elso?
– W bibliotece.
– Powinnaś poprosić papę, żeby cię podwiózł. Chodząc, niepotrzebnie się forsujesz.
– Nic mi nie jest, mamo.
Oni wszyscy chyba naprawdę chcą, żeby była chora.
– Idź, połóż się. Zanosi się na upał. Powiedz Marii, żeby zrobiła ci lemoniadę. – Mama wróciła do ścinania kwiatów i układania ich w koszu.
Elsa weszła frontowymi drzwiami do ciemnawego holu. W dni, kiedy groził upał, wszystkie okiennice pozostawały zamknięte. W tej części stanu większość domów tonęła w półmroku. Zamknęła za sobą drzwi. Maria w kuchni śpiewała coś po hiszpańsku.
Elsa przemknęła przez parter i poszła na górę do sypialni. Odwinęła brązowy papier i zapatrzyła się na połyskliwy, rubinowy jedwab. Musiała go pogłaskać. Śliski materiał przypominał w dotyku wstążkę, którą nosiła w dzieciństwie, kiedy jeszcze ssała kciuk. Z jakiegoś powodu podziałało to na nią kojąco.
Czy się odważy, czy zrobi to, co nagle przyszło jej do głowy?
Zacznie od wyglądu…
_Odwagi._
Chwyciła w garść pęk sięgających talii włosów i obcięła je na wysokości podbródka. Czuła się trochę oszołomiona, ale nie przestawała ciąć, dopóki podłogi u jej stóp nie zasłały długie pasma jasnopszenicznych włosów.
Pukanie do drzwi tak ją zaskoczyło, że przestraszona upuściła nożyczki. Upadły ze szczękiem na komodę.
Matka otworzyła drzwi i weszła do pokoju. Zamarła na widok zmasakrowanych włosów Elsy.
– Coś ty zrobiła?
– Chciałam…
– Nie wyjdziesz z domu, dopóki nie odrosną. Co by ludzie powiedzieli?
– Młode kobiety noszą teraz boby, mamo.
– Ale nie te porządne młode kobiety. Przyniosę ci kapelusz.
– Chciałam ładnie wyglądać – wyznała Elsa.
Litość, którą dostrzegła w oczach matki, była nie do zniesienia.2
Przez wiele dni Elsa nie wychodziła ze swojego pokoju, twierdząc, że źle się czuje. Prawdę mówiąc, nie miała odwagi pokazać się ojcu z postrzępionymi włosami. Z początku próbowała czytać. Książki zawsze przynosiły jej pocieszenie, pozwalały marzyć. Piękniała, stawała się zadziorna i odważna; niestety, jedynie w wyobraźni.
Tymczasem ten czerwony jedwab kusił, przemawiał do niej szeptem, aż w końcu odłożyła książki i z gazety zrobiła wykrój sukni. Ponieważ żal jej było na tym poprzestać, pokroiła materiał i zaczęła go zszywać, tylko po to, żeby zająć czymś ręce.
Towarzyszyło jej przy tym niezrozumiałe uczucie nadziei.
Wreszcie w sobotę wieczorem suknia była gotowa. To był ostatni krzyk mody; góra z dekoltem w szpic i obniżonym stanem i spódnica z asymetrycznym dołem. Odważny fason na czasie. Suknia dla kobiety, która tańczy całą noc i niczym się nie przejmuje. Nazywano je latawicami. Młode dziewczyny, które ostentacyjnie demonstrowały niezależność, piły samogon, paliły papierosy i tańczyły w sukienkach odsłaniających nogi.
Nawet gdyby nigdy miała nie wyjść w tej sukni poza próg sypialni, musiała ją przymierzyć.
Wykąpała się, ogoliła nogi, naciągnęła jedwabne pończochy. Nawinęła włosy na wałki, modląc się, aby choć trochę dały się ułożyć w fale. Czekając, aż wyschną, zakradła się do sypialni matki i pożyczyła parę kosmetyków z jej toaletki. Słyszała dochodzące z dołu dźwięki gramofonu.
W końcu rozczesała jako tako pofalowane włosy i nasunęła cudną srebrną opaskę nieco powyżej linii brwi. Włożyła lekką niczym mgiełka suknię. Pasowała na nią jak ulał, a asymetryczny dół korzystnie podkreślał długość jej nóg.
Pochyliła się do lustra, czarną kredką obrysowała niebieskie oczy i nałożyła odrobinę jasnoróżowego pudru na policzki. Usta pomalowane czerwoną szminką wydawały się pełniejsze, dokładnie tak jak to obiecywano w magazynach dla kobiet.
Obejrzała się w lustrze. _O Boże. Jestem prawie ładna_.
– Dasz radę – powiedziała na głos. _Odwagi_.
Wyszła z sypialni. Na schodach poczuła się zaskakująco pewna siebie. Całe życie słyszała, że nie jest atrakcyjna. Ale teraz…
Pierwsza zobaczyła ją matka. Pacnęła ojca, zmuszając go do podniesienia głowy znad „Farm Journal”.
Zmarszczył brwi.
– Co ty masz na sobie?
– Ja… sama uszyłam – wydukała, nerwowo splatając dłonie.
Ojciec energicznie zamknął czasopismo.
– Twoje włosy. Dobry Boże! I ta suknia ladacznicy. Wracaj do pokoju i nie kompromituj się dłużej.
Elsa szukała pomocy u matki.
– To najnowszy fason…
– Nie dla przyzwoitych kobiet, Elsinore. Pokazujesz kolana. Nie jesteśmy w Nowym Jorku.
– Wyjdź – warknął ojciec. – Natychmiast.
Już była gotowa ustąpić. Ale szczęśliwie przyszedł jej na myśl dziadek Walt. On powiedziałby, żeby się nie poddawała.
Zadarła podbródek.
– Idę do tajnego baru posłuchać muzyki.
– Nie ma mowy. – Ojciec podniósł się z kanapy. – Zakazuję ci.
Elsa puściła się biegiem do frontowych drzwi, przestraszona, że jeśli zwolni, nogi odmówią jej posłuszeństwa. Wypadła na dwór i biegła przed siebie, nie zwracając uwagi na wołające za nią głosy. Zatrzymała się, dopiero gdy zabrakło jej tchu.
Działający w mieście tajny bar stał wciśnięty między stajnię dla koni, teraz, w erze automobili, nieczynną, oraz piekarnię. Odkąd po podpisaniu Osiemnastej Poprawki wprowadzono prohibicję, nieraz widziała kobiety i mężczyzn znikających za drewnianymi drzwiami tego przybytku. I w przeciwieństwie do opinii matki, wiele z tych młodych kobiet przychodziło ubranych jak Elsa.
Zeszła na dół po drewnianych schodkach i zapukała do drzwi. Gdy się uchyliły, zobaczyła w szparze parę zmrużonych oczu. Z wnętrza buchnęła jazzowa muzyka grana na pianinie i zapach dymu z cygar.
– Hasło.
– Hasło?
– Panna Wolcott? Zgubiła się panienka?
– Nie, Frank. Mam ochotę posłuchać muzyki – oznajmiła, dumna z siebie, że nie zawiódł jej głos.
– Ojciec panienki wygarbowałby mi skórę, gdybym panienkę tu wpuścił. Proszę wrócić do domu. Panienka nie powinna paradować po ulicach w takim stroju. Z tego mogą być tylko kłopoty.
Drzwi się zatrzasnęły. Słyszała dochodzącą zza nich melodię _Ain’t We Got Fun_. W powietrzu jeszcze wisiał zapach cygar.
Przez moment stała zagubiona. Nie mogła tam wejść? Dlaczego? Oczywiście alkohol był nielegalny z powodu prohibicji, ale wszyscy w mieście popijali w takich miejscach, a policja przymykała oczy.
Ruszyła bezmyślnie ulicą w kierunku budynku, w którym mieścił się sąd hrabstwa.
I wtedy zobaczyła idącego z naprzeciwka mężczyznę.
Był wysoki i smukły, z czarnymi włosami nieco okiełznanymi brylantyną. Czarne spodnie przylegały do jego wąskich bioder, spod beżowego swetra wystawała biała koszula zapięta pod szyję i węzeł krawata w kratkę. Na głowie miał skórzany kaszkiet założony na bakier.
Z bliska wyglądał bardzo młodo, może na osiemnaście lat. Miał śniadą twarz i brązowe oczy. Uwodzicielskie oczy, jak określano je w romansach, które czytała.
– Dzień dobry pani. – Przystanął, uśmiechnął się i zdjął kaszkiet.
– P-pan mówi do mnie?
– Nikogo więcej tutaj nie widzę. Jestem Raffaello Martinelli. Pani mieszka w Dalhart?
_Włoch_. Dobry Boże! Ojciec nie życzyłby sobie, żeby choćby spojrzała na tego chłopaka, a co dopiero myśleć o rozmowie.
– Tak.
– Ja nie. Jestem z tętniącej życiem metropolii Lonesome Tree przy granicy z Oklahomą. Jeśli jadąc, na moment przymknie się powieki, można ją przegapić. Jak się pani nazywa?
– Elsa Wolcott – przedstawiła się.
– Tak jak ta firma, która sprzedaje traktory? Hej, ja znam pani tatę. – Uśmiechnął się. – Elso Wolcott, co robisz tutaj sama w tej ładnej sukni?
_Bądź Fanny Hill. Odwagi_. Może to jej jedyna szansa. Kiedy wróci do domu, papa na pewno uwięzi ją w pokoju.
– Chyba… dokucza mi samotność.
Raffaello otworzył szeroko ciemne oczy. Może przełknął ślinę, bo zadrgała mu grdyka. Miała wrażenie, że minęły wieki, zanim znowu się odezwał.
– Ja też czuję się samotny.
Wziął ją za rękę.
Zaskoczona, o mało jej nie wyrwała.
Kiedy ostatnio ktoś ją dotykał?
_To tylko dotyk, Elso. Nie bądź dziecinna_.
Ależ on przystojny! Z wrażenia trochę wirowało jej w głowie. Czy on przypomina tamtych chłopców w szkole, którzy jej dokuczali i za plecami nazywali Panną Nikt? Księżycowa poświata rzeźbiła jego twarz – miał wysokie, gładkie czoło, wąski, prosty nos i pełne usta, zupełnie jak mężczyźni w tych grzesznych książkach, w których się zaczytywała.
– Chodź ze mną, Els.
Nazwał ją po swojemu i zmienił w inną kobietę. To zdrobnienie imienia sprawiło, że przebiegł ją dreszcz.
Poprowadził ją pustą, mroczną aleją i przeciął ciemną ulicę. Z otwartego okna tajnego baru popłynęły słowa przeboju: _Toot, Toot Tootsie_.
Za nową stacją kolejową skręcili na obrzeża miasta, gdzie stał zaparkowany nowiutki ford pick-up z dużą drewnianą paką.
– Ładny wóz – pochwaliła.
– Dobry rok dla pszenicy – odparł. – Lubisz jeździć nocą?
– Jasne. – Wspięła się na miejsce dla pasażera, a on uruchomił silnik i skierował się na północ.
Niecałą milę dalej, ciągle z Dalhart widocznym we wstecznym lusterku, wyjechał na płaskie pustkowie bez śladu pagórków, zagłębień, drzew czy rzeki, z wiszącym nisko, rozgwieżdżonym niebem, które zdawało się pochłaniać świat.
Z wyboistej drogi, pokrytej kępami darni, skręcił na starą farmę Stewarda. Kiedyś słynna w całym hrabstwie z wielkiej stodoły, od ostatniej suszy stała opuszczona. Z tyłu ukryta była mała chata z oknami zabitymi deskami.
Raffaello zatrzymał się przed stodołą, zgasił silnik i siedział przez chwilę wpatrzony w przednią szybę. Ciszę mąciły jedynie ich oddechy i tykanie stygnącego silnika.
Zgasił światła, wysiadł z kabiny, obszedł maskę i otworzył drzwi po jej stronie.
Nie spuszczała z niego wzroku, kiedy wyciągnął rękę i pomógł jej wysiąść.
Mógł się cofnąć o krok, ale tego nie zrobił. Czuła zapach whiskey w jego oddechu oraz lawendy, którą jego matka zapewne dodawała do prania i prasowania koszul.
Uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała mu ufnym uśmiechem.
Rozłożył derki na drewnianej pace i oboje wspięli się na górę.
Leżeli obok siebie zapatrzeni w bezkres nieba poznaczonego gwiazdami.
– Ile masz lat? – zapytała.
– Osiemnaście, ale matka traktuje mnie jak smarkacza. Musiałem ukradkiem wymknąć się z domu, żeby tu przyjechać. Ona za bardzo przejmuje się tym, co myślą ludzie. Ty masz szczęście.
– Szczęście?
– Możesz chodzić po nocy w takiej sukni, sama, bez przyzwoitki.
– Uwierz mi, mój ojciec nie jest z tego zadowolony.
– Ale zrobiłaś to. Wyrwałaś się. Els, czy kiedykolwiek myślałaś o tym, że świat musi być dużo większy od tego, co widzimy?
– Tak – przyznała.
– Wiesz… gdzieś tam ludzie w naszym wieku piją gin i tańczą przy jazzowej muzyce. Kobiety otwarcie palą papierosy. – Westchnął. – A my tkwimy tutaj.
– Obcięłam włosy – pochwaliła się. – Ojciec tak zareagował, jakbym co najmniej kogoś zabiła.
– Starzy już tacy są. Moi rodzice przyjechali tutaj z Sycylii z kilkoma dolarami w kieszeni. Bez końca opowiadają mi tę historię i pokazują tamtego centa, który przyniósł im szczęście. Jakby szczęściem było tu utknąć.
– Jesteś mężczyzną, Raffaellu. Możesz robić, co ci się podoba, jechać tam, gdzie chcesz.
– Mów mi Raf. Mama twierdzi, że to brzmi bardziej z amerykańska, ale gdyby rodzice naprawdę chcieli zrobić ze mnie Amerykanina, powinni zmienić mi imię na George. Albo Lincoln. – Westchnął. – Miło jest choć raz móc mówić głośno takie rzeczy. Jesteś dobrą słuchaczką, Els.
– Dziękuję… Raf.
Przewrócił się na bok. Czuła jego spojrzenie na twarzy. Starała się spokojnie oddychać.
– Elso, mogę cię pocałować?
Ledwo skinęła głową.
Nachylił się i pocałował ją w policzek. Dotyk ust na skórze był taki miękki. Poczuła, jak coś w niej się budzi.
Zszedł pocałunkami na szyję, chciała go dotknąć, ale zabrakło jej odwagi. Porządne kobiety prawie na pewno nie posuwają się do takich rzeczy.
– Elso, mogę… więcej?
– Czyli…?
– Kochać się z tobą?
Ona marzyła o takiej chwili, modliła się o nią, składała ją z fragmentów przeczytanych książek, a teraz to działo się naprawdę. Mężczyzna chciał się z nią kochać.
– Tak – wyszeptała.
– Jesteś pewna?
Skinęła głową.
Odsunął się, manipulując przy pasku, rozpiął go i odrzucił. Klamra uderzyła o burtę, kiedy ściągał spodnie.
Wyłuskał ją z sukienki, jedwab, sunąc po skórze, łaskotał i podniecał. Kiedy zdjął jej majtki, w poświacie księżyca zobaczyła swoje gołe nogi. Ciepłe nocne powietrze wprawiło jej ciało w drżenie. Zaciskała nogi, dopóki ich nie rozsunął, kładąc się na niej.
Słodki Boże.
Zamknęła oczy, kiedy w nią wszedł. Krzyknęła z bólu.
Zacisnęła usta, żeby leżeć cicho.
On jęknął, zadrżał i opadł na nią. Czuła, jak sapie jej w szyję.
Stoczył się z niej, ale został tuż obok.
– Rany – wymruczał.
Chyba w jego głosie był uśmiech, ale jak to możliwe? Musiała coś źle zrobić. Przecież to nie może być… to.
– Elso, jesteś niesamowita – powiedział.
– Było… dobrze? – odważyła się spytać.
– Było cudownie – zapewnił ją.
Chciała przewrócić się na bok, żeby patrzeć na jego twarz. Całować go. Gwiazdy widziała z milion razy. A on był nowy i pragnął jej. To wrażenie zatrzęsło jej światem. Otworzyła się szansa, jakiej sobie nie wyobrażała. _Mogę kochać się z tobą?_ – zapytał. Może teraz zasną razem i…
– Hm, Els, chyba lepiej odwiozę cię do domu. Mój tata wygarbuje mi skórę, jeśli o świcie nie siądę na traktor. Musimy jutro zaorać kolejnych sto dwadzieścia akrów pod pszenicę.
– Och – zasmuciła się. – Tak. Oczywiście.
Elsa zamknęła drzwi pick-upa i popatrzyła na Rafa przez otwarte okno, a on uśmiechnął się, uniósł powoli dłoń i odjechał.
Co to za pożegnanie? Będzie chciał jeszcze się z nią zobaczyć?
_Popatrz na niego. Jasne, że nie_.
Poza tym on mieszkał w Lonesome Tree. Trzydzieści mil stąd. A jeśli przypadkiem natknie się na niego w Dalhart, to nie będzie mieć żadnego znaczenia.
Był bardzo młody. A do tego Włoch i katolik. Wszystko nie do przyjęcia dla jej rodziny.
Pchnęła bramę i weszła w pachnący świat matki. Od dziś obsypany kwiatami nocny jaśmin już zawsze będzie się jej kojarzył z Rafem.
Otworzyła frontowe drzwi i weszła do ciemnego salonu.
Usłyszała skrzypnięcie i zastygła w pół kroku. Światło księżyca sączyło się przez okno. Zobaczyła ojca stojącego przy gramofonie.
– Kim ty jesteś? – zapytał, podchodząc.
Elsa poprawiła zsuwającą się z czoła srebrną opaskę.
– Twoją córką.
– Cholerna racja. Mój ojciec walczył o włączenie Teksasu do Stanów Zjednoczonych. Zaciągnął się do Strażników Teksasu, bił się w Loredo, został ranny i o mało nie umarł. Ta ziemia jest nasiąknięta naszą krwią.
– Tak, wiem, ale…
Za późno zobaczyła jego rękę, nie zdążyła się uchylić. Mocny cios w szczękę pozbawił ją równowagi. Runęła jak długa.
Podczołgała się w kąt, uciekając przed gniewem ojca.
– Papo…
– Przynosisz nam wstyd. Zejdź mi z oczu.
Zerwała się z podłogi, wbiegła na górę i zatrzasnęła drzwi sypialni.
Drżącymi dłońmi zapaliła nocną lampkę i się rozebrała.
Nad piersią dostrzegła czerwony ślad (robota Rafa?). Siniec na policzku już się wybarwiał, włosy miała w nieładzie po kochaniu się, o ile tak można tamto nazwać.
Mimo wszystko znowu to zrobi, jeżeli będzie mogła. Niech ojciec ją bije, obraża, niech ją nawet wydziedziczy.
Poznała coś, czego wcześniej nie znała, czego istnienia nawet nie podejrzewała: zrobi wszystko, zniesie wszystko, żeby być kochaną, choćby przez jedną noc.
Rano obudziło ją słońce sączące się przez otwarte okno. Czerwona suknia wisiała na drzwiach szafy. Pulsowanie policzka i obolałe miejsce po kochaniu się z Rafem przypomniały jej o wydarzeniach z nocy. O tym pierwszym wolałaby zapomnieć, a drugie zapisać w pamięci.
Jej żelazne łóżko było wymoszczone pościelą, którą sama szyła w długie zimowe wieczory, często przy świecy. W nogach łóżka stał posagowy kufer, z czułością wypełniany haftowanymi powłokami i koszulami nocnymi z delikatnej bawełny. Była tam także kapa na małżeńskie łoże, którą zaczęła haftować, kiedy miała dwanaście lat, zanim jeszcze jej mierna uroda ze stanu przejściowego nie przekształciła się w stały. Kiedy Elsa zaczęła miesiączkować, mama dyskretnie przestała wspominać o jej ślubie i ozdabiać koralikami kawałki koronki z Alençon. (Tych, które leżały poprzekładane bibułką, wystarczyłoby na pół sukni).
Usłyszała pukanie do drzwi.
Usiadła.
– Proszę!
Matka weszła do pokoju, sunąc bezgłośnie w modnych dziennych pantoflach po puszystym dywanie zakrywającym prawie całą drewnianą podłogę. Tę postawną kobietę o szerokich ramionach cechowały nienaganne maniery. Była wzorem wszelkich cnót: przewodziła komitetowi kościelnemu, szefowała Miejskiemu Stowarzyszeniu Dekoratorek i nigdy, nawet zdenerwowana, nie podnosiła głosu. Nikt i nic nie było w stanie wyprowadzić Minervy Wolcott z równowagi. Twierdziła, że to u niej rodzinna cecha odziedziczona po przodkach, którzy przybyli do Teksasu w czasach, gdy musieli jechać konno sześć dni, żeby zobaczyć białą twarz.
Matka usiadła na brzegu łóżka. Jej pofarbowane na czarno włosy, uczesane w kok, podkreślały surowość ostrych rysów. Wyciągnęła rękę i dotknęła sińca na policzku Elsy.
– Mój ojciec obszedłby się ze mną znacznie gorzej.
– Ale…
– Nie ma żadnych ale, Elsinore. – Nachyliła się i założyła Elsie za ucho kosmyk poszarpanych włosów. – Podejrzewam, że dzisiaj usłyszę w mieście plotki. _Plotki_. O jednej z moich córek. – Wydała z siebie ciężkie westchnienie. – Wpadłaś w jakieś tarapaty?
– Nie, mamo.
– A więc nadal jesteś przyzwoitą dziewczyną?
Elsa kiwnęła głową, bo nie miała odwagi skłamać.
Matka dotknęła wskazującym palcem podbródka córki i uniosła jej głowę. W skupieniu przyglądała się jej twarzy.
– Kochanie, ładny strój nie czyni nikogo ładniejszym.
– Ja tylko chciałam…
– Nie będziemy już o tym rozmawiać, nic podobnego nigdy więcej się nie powtórzy.
Podniosła się, wygładziła spódnicę z krepy w kolorze lawendy, mimo że nawet najmniejsze zagniecenie nie śmiałoby się tam pojawić. Elsa czuła, jak wyrasta pomiędzy nimi potężny mur.
– Elsinore, nawet z naszą pozycją i pieniędzmi nie znajdziesz męża. Żaden mężczyzna nie chce nieatrakcyjnej żony, która na dodatek będzie górować nad nim wzrostem. A jeśli nawet pojawi się ktoś, komu umkną pewne mankamenty, na pewno nie przymknie oczu na zszarganą reputację. Naucz się czerpać radość z prawdziwego życia. Wyrzuć te wszystkie głupie romanse.
Wychodząc, zabrała suknię z czerwonego jedwabiu.5
Pani Martinelli poruszała się bardzo zwinnie, trudno było za nią nadążyć.
– Jesteś głodna? – spytała ta filigranowa kobieta, kiedy weszły na werandę, omijając krzesła, z których każde było z innej parafii.
– Nie, proszę pani.
Matka Rafa otworzyła drzwi i weszła do domu. Elsa podążyła za nią. W salonie stały drewniane meble i okrągły stół z porysowanym blatem. Białe szydełkowe serwetki zdobiły oparcia krzeseł. Na dwóch ścianach wisiały duże krucyfiksy.
Katolicy.
Co to właściwie znaczyło? Co wynikało z danego przez nią przyrzeczenia?
Pani Martinelli przeszła przez pokój do wąskiego korytarza, mijając po drodze otwarte drzwi do pomieszczenia, w którym stał miedziany cebrzyk i umywalka. Muszli nie było.
Nie mieli kanalizacji?
Pani Martinelli pchnęła drzwi na końcu korytarza.
Znalazły się w chłopięcej sypialni ze sportowymi trofeami na komodzie. Przodem do dużego okna z niebieskimi, batystowymi zasłonami stało niezasłane łóżko. Na nocnym stoliku Elsa zobaczyła zdjęcie Gii Composto. Walizka – niewątpliwie spakowana na wyjazd do college’u – leżała na pościeli.
Pani Martinelli zgarnęła zdjęcie, a walizkę wepchnęła pod łóżko.
– Do ślubu będziesz mieszkać tu sama. Raf może spać w stodole. On tak lubi w ciepłe noce. – Zapaliła lampę. – Natychmiast udam się do ojca Michaela. Nie ma co z tym zwlekać. – Zasępiła się. – Muszę porozmawiać z rodziną Composto.
– Może Raf sam powinien to zrobić – podsunęła Elsa.
Pani Martinelli podniosła na nią wzrok.
W oczach Elsy ta kobieta składała się z samych kontrastów: poruszała się szybko i zwinnie jak ptak i wydawała się bardzo krucha, a jednocześnie sprawiała wrażenie silnej i nieugiętej. Przypomniało się jej opowiadanie Rafa o tym, jak Tony i Rose przybyli do Stanów z Sycylii z kilkoma dolarami w kieszeni. Znaleźli tę ziemię i wytrwali, przez lata mieszkając w ziemiance, którą wykopali własnymi rękami. Tylko twarde kobiety mogły przetrwać na teksaskich farmach.
– Myślę, że on jest jej to winien – dodała Elsa.
– Umyj się. Rozpakuj – zarządziła pani Martinelli. – Zobaczymy się rano. W dziennym świetle wszystko lepiej wygląda.
– Chyba nie – powiedziała Elsa.
Pani Martinelli przypatrywała się jej przez boleśnie długą chwilę, niewątpliwie świadoma jej braków, a potem wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Elsa, nagle pozbawiona oddechu, przycupnęła na brzegu łóżka.
Usłyszała ciche pukanie.
– Proszę – powiedziała.
Stanął w nich Raf z twarzą pokrytą kurzem. Zdjął czapkę i miął ją w dłoniach.
Po chwili powoli zamknął drzwi, podszedł do łóżka i usiadł obok niej. Sprężyny jęknęły pod dodatkowym ciężarem.
Spojrzała z ukosa na jego piękny profil. _Jaki on przystojny_.
– Wybacz – powiedziała.
– Ech, diabli tam, Els, wcale nie chciałem jechać do tego college’u. – Posłał jej wymuszony uśmiech; czarna grzywa opadła mu na oczy. – Tutaj też nie chciałem zostać, ale…
Popatrzyli na siebie.
W końcu wziął ją za rękę i zamknął ją w dłoni.
– Postaram się być dobrym mężem – obiecał.
Elsa zapragnęła spleść palce z jego palcami, uściskiem dać mu znać, ile te słowa dla niej znaczyły, ale zabrakło jej odwagi. Obawiała się, że jeśli przytrzyma jego rękę, już nigdy jej nie puści. Od dziś musiała uważać, podchodzić do niego jak do płochliwego kota; unikać gwałtownych gestów i nie żądać za wiele.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki