- W empik go
Gigusie - ebook
Gigusie - ebook
Jakub Michalczenia ma znakomity zmysł obserwacji, co dla prozaika realisty jest ogromnie istotne. Świat, który opisuje, jest prawdziwy i wiarygodny, czytelnik nie ma wątpliwości, że to wszystko prawda, że tacy ludzie istnieją i takie jest ich życie.
Kazimierz Orłoś
To nie wschodniopruskie Korschen i nie PRL-owskie Korsze – węzeł kolejowy zatrudniający 1500 osób – tylko swojskie Korszakowo – realna forma bytu mazurskiego miasteczka w rzeczywistości nowego tysiąclecia. Już nie transformacyjnej, bo ta przeszła w takim pędzie, że nie pozwoliła nikomu na aktywny udział; wykpiła też tych, którzy mieli chwilowe złudzenie sprawczości. To post-transformacja, gdzie dzieci zbyt szybko wyrastają, a dorośli masowo dziecinnieją. Gdzie wszystko jest śmietniskiem – przemysłowym, ekologicznym, społecznym. Gdzie rozgrywają się banalne mikrohistorie, których narracje prowadzą donikąd. Rzeczywistość już nawet nie skrzeczy, tylko milczy, niekiedy wykrzywiona przykrym grymasem zażenowania. Na takiej równinie nie ma miejsca na najmniejszą wzniosłość: mityczna bezludna wyspa okazuje się być gołym tyłkiem, na którym może jedynie pojawić się człowiek z brązu.
Artur Sobiela
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65739-61-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dla Sz.Sz.
Para przedziałowych wagonów drugiej klasy typu 111A ciągana przez dieslowską lokomotywę SU46 – taki skład kursował od niedawna jako ranny pociąg osobowy z Ełku do Olsztyna przez Korsze, i z powrotem po południu.
Choć szlak był w połowie zelektryfikowany, w Korszach nie zmieniano już lokomotywy z szarpiącego diesla na gładko sunącego elektryka. Chodziły same spalinówki.
Zresztą w Korszach obecnie nie było komu zmieniać taboru. Brakło też lokomotyw na podmiankę. Ponoć to z oszczędności. Na ludziach, nie na sprzęcie, bo diesel wcale nie był tani w eksploatacji, a trzyosiowe wózki SU-ki wręcz rujnowały torowiska.
Również jazda się zdłużyła. Spaliniaki mogły i uciągnąć od groma wagonów towarowych. Mocniejsze to były elektryki. W lżejszej wadze przewozów pasażerskich szły jeszcze chyżej.
Ale przynajmniej niektórzy korszeńscy panowie mechanicy, tacy wątpliwie zdegradowani i przywróceni na lokomotywy jak ten niesławny Jankowski, uzyskali szansę na dotelepanie się na SU-ce do emerytury, skoro do elektrowozów ich nie dopuszczano.
Korsze ze stacji węzłowej zrobiły się zwykłym przystankiem – byle stacją przelotową. I coś jakby stacją widmo, bo niby kompleks dworcowy leżał w środku miasteczka i formalnie był czynny. W ogóle nawet dało się go odremontować po nowoczesnemu i utrzymywać w schludnej zgrzebności. Otwierały się jeszcze codziennie kasa biletowa i kiosk prasowy, do tego w dobrze ogrzanej poczekalni mógł się choćby rozrządzić jakiś zlumpiały facio. Jednak na dworcu było tak bezludno jak na samotnej wyspie, a i niemrawo jak na makiecie kolejki elektrycznej.
Stacja więcej przypominała publiczny parking, bo zajęły ją auta, a niektóre opustoszałe dworcowe budynki poprzerabiano sobie na garaże. Przeważnie postój tutaj mieli ci, co przesiadali się na kolej i jechali do Olsztyna na tyrę.
Tych kilka pociągów z rozkładu obsługiwali słabo widoczni dyżurni. Ukrywali się w nastawniach przyległych do stacji. Z czterech czynne pozostały dwa takie posterunki techniczne. Dyżurny przekładał dźwignię zwrotnicową i przepuszczał składy. Po fachowemu znaczy się, że używał mechanicznych urządzeń systemu SRK.
W niedzielę Bobek, matka i ojciec wybrali się z Korsz tym rannym pociągiem do Cina w gości. Jako jedyni wysiedli na stacji w Barczewie. Oddalony od miasteczka dworzec z okratowanym parterem był zakluczony na siedem spustów.
– Patrzyjcie, co mi za okazja! – Ojciec ruchem ręki ogarnął z peronu bryłę dworca i zakpinkował: – W dzierżawę to cudko i roztwierniemy z jakiego biznesa!
Po prostu na szczytowej ścianie dworca wisiała jaskrawa tablica: „Do wynajęcia” – i niżej numer kontaktowy. Mocniej przykuwała wzrok sprejowa wrzuta lokalnego grafficiarza. Jeszcze bardziej pstrokata i maźnięta od razu pod tablicą.
Brukowany plac przed stacją obrastał wybujałym zielskiem. Ział też większą pustką niż na głucho zamknięty dworzec. Mrok taki, że zęby sobie wybić o glebę. Drogę pokazywała lampka z komórki matki, bo żadna z żelbetowych latarni wokół stacji nie świeciła. Jedne miały potłuczone klosze, inne popalone żarówki. Ich słupy odchyliły się od pionu, a u dołu ze spękanego betonu sterczały rdzawe pręty zbrojeniowe. Tyle to z nich będzie, że rychło rozpękną się do reszty i powalą z hukiem.
Życie kwitło za torami na wprost dworca. Łomotano się tam całymi dniami w halach fabryki Tewes-Bis i na terenie rozlewni gazu Barter. Życie toczyło się i obok stacji. W czterech ścianach domów z nagiej cegły guzdroliła się codzienność. Te budynki to dawna własność kolei – wtedy Pruskiej Kolei Wschodniej. Gęsto zastawiono je dziś samochodami i oblepiono wycelowanymi w niebo talerzami do odbioru satelity.
Na Klasztorną 7 był szmat drogi – coś ze trzy kilometry. Siedmiotysięczne miasteczko powitało świeżo przybyłych deszczem siąpiącym z brudnoszarych chmur. Drałowali z buta do centrum – pod parasolką i przez kałuże – po polbruku ściemniałym od wody. Ciasny chodnik biegł wzniesieniem wzdłuż lewej strony ulicy Wojska Polskiego. Dotarli pod szumiący od ruchu wiadukt krajowej „szesnastki” – tranzytówki przecinającej Barczewo.
Za parę kroków minęli barczewską podstawówkę i osiedle czteropiętrowych bloków z żelbetu – Słoneczne raczej tylko na papierze. Jak już, to lepiej pasowałoby je nazwać Tęczowe, skoro blokowe elewacje mieniły się szeroką paletą kolorów. Na mieście ani żywej duszy. W ten niedzielny poranek nikt nie pełzał na czworakach z dyskotekowych baletów. Nikogo też, kto mimo laski śpieszyłby dziarskim krokiem na mszę do kościoła.
Dociągnęli się wreszcie przed czerwony internat zakładu poprawczego. Tylko spojrzeli na poprawczak i odetchnęli, że nie musieli tu nigdy jeździć. Teraz może zwiedzaliby najgorsze kryminały: Wronki, Sztum czy Nowogard. Drałowali dalej przez Barczewo. Po moście nad rzeką Pisą wkroczyli na Stare Miasto. Pełno tu podniszczonych piętrowych kamieniczek. Przeżegnali się obok kościoła. Gotycki, ale z nieproporcjonalnie dużą i dziwacznie dobudowaną wieżą. Kawałek stąd wparowali na wąski betonowy most – tym razem przerzucony nad bystrym nurtem Kiermasu. Rzeka stanowiła jakby fosę, a tuż zaraz rozlewała się w staw młyński. Na jej drugim brzegu mieścił się kompleks budynków po dawnym franciszkańskim „domu karnym”.
Stare klasztorne mury nadal były miejscem doczesnej spłaty przewin, tyle że dla świeckich wyrokowców. Zakład Karny działał dość prężnie, bo wkrótce miał dojść mu nowy blok dla aresztantów. Swoją elewacją w kolorze pastelowej żółci gryzł się już teraz z szarymi poklasztornymi budynkami. Właśnie wykończali go na wysoki standard – będzie to bardziej wygodnicki obiekt sanatoryjny niż oddział pokutny ciężkiego kryminału.
Tak czy owak, na sankach od ponad pięciu miesięcy, z trzytygodniową przerwą na wypożyczenie do śledczaka w Bartoszycach, siedział tutaj Cino.
Przed więzienną bramą warowało mnóstwo ludzi. Niektórzy kukali z dziećmi na rękach. Nie było to zwykłe wejście z drzwiami w murze czy klitkowata dyżurka z uzbrojonym strażnikiem. Brama to osobny piętrowy gmach. Prawie cała jego konstrukcja znajdowała się za ceglanym ogrodzeniem Zakładu Karnego. Częściowo – frontową ścianą – budynek wystawał jednak poza obręb wysokiego muru. Tędy się wchodziło.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------