- promocja
- W empik go
GIOCO - ebook
GIOCO - ebook
Ta komedia eksploruje istotę pieniędzy, będących niestety nieodzownym elementem naszego życia, ale i obiektem wyrafinowanych manipulacji, jakich na swej drodze nie unikają ci, którzy są gotowi zrobić wszystko, aby je zdobyć. GIOCO oznaczą „grę,” grę we Włoszech w 1930 r. Spośród czterech głów rodzin mafii jedna umiera i pozostają trzy: Felix San Banksa, Donald Co Cafalat oraz Victor El Caballo. Na pogrzebie są przerażeni, gdy okazuje się, że spadkobiercą czwartego bossa będzie młoda kobieta. Oczywiście starzy mafiosi chcieliby przejąć jej aktywa „łatwo i szybko”, jak to ujął sarkastycznie San Banksa, ale elegancik Co Cafalat upiera się, że nie na tym polega życie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9798362804299 |
Rozmiar pliku: | 641 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Felix San Banksa, doświadczony życiem gangster, siedział w fotelu w głębi swojego gabinetu. Przeglądał gazetę. Nie czytał jej wcale. Szukał zajęcia, by pozbyć się dziwnego przeczucia. Przeczucia nadchodzących zmian. To tu, to tam wymachiwał nerwowo lewą nogą, założoną kurczowo na prawą.
W końcu ją zdjął i zaczął stukać o podłogę. Nie wytrzymał. Wstał. Zabrał ze sobą gazetę. Udał się do pomieszczenia obok, do sypialni. Przeszedł przez nią, by wejść prosto do toalety. Śpieszył się. Chciał jak najszybciej ulżyć złośliwej naturze. Odłożył gazetę na jedną z półek. Pochwycił szarą rolkę papieru toaletowego i udarł kilka kawałków. Strzępki skrupulatnie poukładał dookoła ramy klozetu. Następnie zabrał się za spodnie. Musiał powalczyć trochę z rzędami guzików, nerwowo przy tym przestępując z nogi na nogę. W końcu przysiadł.
Usatysfakcjonowany, sięgnął po gazetę z półki obok, rozłożył ją na nowo i zaczął teraz czytać. Przesiedział tak chwilkę. Zakończył posiedzenie z zadowoleniem. Spuścił wodę z obfitym rezultatem do kanalizacji i nasunął z powrotem na siebie spodnie. Podszedł do okna i uchylił je do połowy. Wyszedł, zatrzaskując za sobą głośno drzwi.
Nurtujące przeczucie jednak pozostało i za chwilę miało ujrzeć światło dzienne. Boss przeszedł z powrotem przez sypialnię, pogwizdując sobie pod nosem. Na kilka kroków przed wejściem do gabinetu usłyszał głośne:
– Dzień dobry panu!
– Hm, no to się zaraz okaże – odrzekł, wchodząc do środka i mierząc przy tym wzrokiem przybyłego mężczyznę.
✦ 2 ✦
W drzwiach stał posłaniec. San Banksa czuł, iż trzyma on w ręku wiadomość, która zaspokoi teraz jego wszelkie domysły. Podszedł do niego i bez słowa odebrał świstek papieru. Speszony informator odszedł, nie pozostawiając za sobą krzty słowa. Złośliwy dowcipniś trzymał w ręku poufny list. Podszedł do biurka. Rzucił na nie swą znacznie lżejszą już gazetę. Przysiadł na krześle, a nogi uniósł i położył dla wygody na blacie. Zaczął czytać.
Règgio di Calábria, 9 lutego 1930
Oto odezwa do pozostałych domów rządzących na południu Włoch, którą przesyłam na ręce wszystkich ojców pilnujących porządku na terenach naszego ukochanego Kraju.
Z nieukrywaną goryczą i bólem w sercu zawiadamiam o nieszczęściu, które spadło na dom San Giovich w miniony wtorek koło południa.
Do niewytłumaczalnego wypadku doszło na skrzyżowaniu dróg pomiędzy San Vivero a El Cabo. W jego wyniku tragicznie zginął człowiek interesu, głowa domu San Giovich, a zarazem mój małżonek.
Nie jestem w stanie pojąć, czemu musiał zginąć. Nie wiem dlaczego, ale przypuszczam, iż jeden z was wie więcej ode mnie.
Od lat dzielnie trwałam u boku mego męża i zdążyłam poznać wszystkie prawa i zasady rządzące tu – na południu. Mam dość tego całego bagna, które zdążyło już pogrążyć mnie i moich bliskich.
Umywam zatem ręce tu i teraz. Nie chcę być kolejną ofiarą waszych interesów. Przypuszczam nawet, iż niebawem może się i tak stać.
Brzydzę się wszystkiego, dlatego postanawiam opuścić rodzinę San Giovich. Udaję się na zachód, gdzie wasza brudna ręka mnie nie dosięgnie.
Pogrzeb mojego małżonka odbędzie się po czterech dobach, licząc od dnia dzisiejszego. Ten, kto ma jeszcze odrobinę honoru, stawi się na Cmentarzu Głównym w samo południe i ostatni raz pożegna się z Geoffreyem.
Margarett San Giovi
Naturalnie wiadomość ta nie zrobiła na nim specjalnego wrażenia. Próbował zatem powrócić oczyma jeszcze raz do miejsc „ciekawszych” i ważniejszych jego zdaniem. Tymczasem do pokoju wszedł kamerdyner. San Banksa w końcu znalazł to, czego szukał:
– „Nie wiem dlaczego, ale przypuszczam, iż jeden z was wie więcej ode mnie...”. Che, che, ja wiem, ale nie powiem…
Mężczyzna, zdziwiony jak nigdy wypowiedzią swego pana, przekrzywił dwuznacznie swą zachowawczą zazwyczaj twarz. Jego wymownie patrzące teraz oczy i niecodziennie dziwna mimika ust zostały od razu zauważone.
– Co się tak, do cholery, gapisz?? To przecież nie moja robota! Chociaż faktycznie to mógłbym być ja. Ostatnio nic się nie dzieje… – mówiąc to, rzucił niedbale swą wiadomość na biurko i ciągnął dalej: – Poza tym rodzinki już od lat się nie tykają. Gdzież ja tam bym mógł ruszać starego Geoffreya?? – Machnął po kilka razy ręką w powietrzu, odpychając od siebie wszelkie podejrzenia. – Karl, nalej mi czystej whisky.
Kamerdyner podszedł do małego barku ulokowanego pod ścianą i przyrządził szybciutko drinka. Następnie podszedł do bossa, podał mu trunek i ośmielił się rzucić z boku pytanie:
– Dlaczego stary musiał zginąć?
– Jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi zawsze o jedno – wyjaśnił, zagarniając leżący tuż obok niego gruby zwitek banknotów. Podsunął go tuż pod nos i zaciągnął się entuzjastycznie zapachem pieniądza.
✦ 3 ✦
Wiadomość od zgorzkniałej wdowy Margarett dotarła także do domu Donalda Co Cafalata. Trafiła bezpośrednio w ręce eleganckiego, dostojnego bossa. Ten od razu przeczytał ją w swym biurze. Prawie zawsze siedział w gabinecie, a jeśli akurat nie, to przebywał daleko poza domem. Zawsze także ktoś przy nim był, inaczej niż w przypadku San Banksy. Albo prywatny lokaj, albo kilku ochroniarzy. Nienawidził zostawać sam. Może dlatego, iż lubił być podziwiany. Wystarczył mu zawsze choć jeden adorator. Z pewnością ten narcyz chciał się pochwalić swymi włoskimi garniturami, które kupował niemal codziennie.
Odstąpił na chwilę od okna, przerywając tym samym śledzenie czegoś interesującego za szybą. Pogładził lewą ręką po ekstrawaganckim krawacie, odebrał swój blankiet z gorącą informacją od wiernego lokaja i powrócił na wcześniejsze miejsce. W duchu analizował wszystkie zapiski. W końcu, lekko zrezygnowany, począł gadać do siebie:
– Biedna, głupia San Giovi. Widział to kto, żeby wyznaczać dzień pochówku na trzynastego?! To przynosi pecha. Chyba zależy jej na szybkiej i szczęśliwej podróży na zachód!?
Lokaj, rozradowany od ucha do ucha tym, co przed chwilą usłyszał, zapytał jednak z dystansu:
– Czy zaszczycimy swą wizytą nieboszczyka San Gioviego w piątek, sir?
– Czemu nie? Biedny Geoffrey. To z pewnością robota Felixa – stwierdził, po czym odszedł od okna i zadumał się przez chwilę. – Iset, przyszykuj wóz. Wybierzemy się na zakupy. Muszę sprawić sobie ładny garnitur. Zjedzie się cała banda z południa.
– Naturalnie, sir.
✦ 4 ✦
Jako ostatni informację o niewyjaśnionym wypadku Geoffreya otrzymał Victor El Caballo, najostrożniejszy ze wszystkich bossów. Ten gangster o duszy cowboya spędził większość swojego życia na ranczu. Kochał konie, przynajmniej tak twierdził. Ten tradycjonalista odziedziczył owo ranczo po ojcu, który z kolei dostał je od swego, a ów znów od swego – i tak wstecz przez przeszło sześć pokoleń przekazywali je ojcowie synom.
Kiedy dostarczono mu smutną wiadomość, stał przy niskiej bramce płotu otaczającego konny wybieg, bo akurat go zamykał. Zauważył już z daleka zmierzającego w jego stronę gońca z uniesioną ręką i zwitkiem papieru w garści. El Caballo rozwinął list i przeczytał go natychmiast. Zdjął z głowy swój cowboyski kapelusz i zrozumiał równie szybko, iż trzeba będzie odłożyć wszelkie przyjemności i przyszykować się do niespodziewanego pogrzebu.
✦ 5 ✦
13 lutego 1930
Cztery dni od momentu ogłoszenia tragicznej śmierci San Gioviego minęły jak z bicza strzelił. Tak nastał piątek. Piątek trzynastego lutego 1930 roku. To był zupełnie niefortunny dzień. Szalony deszcz lał się strumieniami prosto z nieba. W dodatku tuż nad powierzchnią ziemi unosiła się mgła tak gęsta, że nie sposób było dostrzec własnych stóp. Słońca ani na lekarstwo. Czasami nawet wiatr zadął mocniej niż zwykle.
Zbliżało się południe, więc cała banda bossów i gangsterów zaczęła gromadzić się na Cmentarzu Głównym – tak jak stało w poufnej wiadomości. Najwidoczniej ostatnimi czasy pomiędzy wdową Margarett a jej eksmężem musiało dziać się coś bardzo niedobrego, skoro stara postanowiła dla swego byłego zorganizować pochówek w tym właśnie miejscu... Cmentarz ten zdecydowanie różnił się od pozostałych. Można to było zauważyć na pierwszy rzut oka. Wiadomo, że tego typu miejsca nie należą do specjalnie romantycznych, ale ten – Główny – był beznadziejnie ponury i szczególnie obskurny. Pod tym względem bił na łeb wszystkie pozostałe cmentarze na południu. To się czuło. Nawet najodważniejsi gangsterzy nie przepadali za przechadzkami w środku nocy po wąskich alejkach pomiędzy nagrobkami. Ale skoro stara kobiecina życzyła sobie tego miejsca – to cóż, wszyscy musieli się tam stawić, bez odwołania. Tego typu rodzinne spotkania służą jak najbardziej wyjątkowej sposobności pozyskiwania świeżych nowinek od starych znajomych, za czym z kolei każda ze stron jakoś szczególnie nie przepada. Chciałoby się z pewnością coś ukryć czy zataić, jednakże prędzej czy później ktoś kiedyś o niewygodnej dla ciebie porze zada jedno podchwytliwe pytanie, a wtedy ugniesz się i zaczniesz sypać…
Najpierw stawił się Donald. Oczywiście na czas. Z pewnością wolałby odpowiednio się spóźnić, ale stwierdził, że po pierwsze na pogrzeb lepiej przyjść o czasie, a po drugie chciał mieć kilka minut dla siebie, by poobserwować sobie z boku pozostałych żałobników. Sam przybył niczym pan i władca. Dosłownie zwracając przy tym na siebie uwagę połowy cmentarza. Podjechał swą gigantyczną czarną limuzyną, z której od razu po zatrzymaniu wyskoczył w podskokach wierny lokaj z parasolem dla swego pana. Parasol oczywiście także musiał być gigantycznych rozmiarów. Powiedzmy sobie szczerze – był niczym baldachim. Pomieściłby pod sobą chyba z pięć osób przy kości. Mimo to Donald, wychodząc z samochodu, od razu skrył się pod nim niezwykle szczelnie. Nie chciał przecież, aby jakaś tam kropla deszczu spadła na jego markowe ubranie. Trzeba było jednak mu przyznać, że miał wyjątkowo dobrego nosa do spraw mody i gustu. Wyróżniał się wyśmienicie wyszukanym smakiem, czego dowodem była jego pokaźna kolekcja włoskich garniturów. W ten podły dzień dla biednego Geoffreya założył dopasowany ciemny garnitur w lekkie, prawie niewidoczne pionowe pasy, ze wszystkimi dodatkami do niego. Miał czarną, aksamitną kamizelkę; obszerną oliwkową chustę zawiązaną tuż pod szyją i nawet z kieszonki jego marynarki wystawał mały złoty przypinany zegarek na cieniutkim łańcuszku. Całość dopełniał długi do ziemi wełniany płaszcz. Nie dziwota, że próbował nie zmoczyć ubrania. Strach pomyśleć, ile musiał sypać rocznie mamony na te jego modowe zachcianki!
Gdy tak wysiadł ze swej luksusowej limuzyny z równo złączonymi nogami, niczym hollywoodzka gwiazda na czerwonym dywanie podczas premiery swego najważniejszego filmu, wszyscy, którzy już przybyli, zaczęli momentalnie zerkać na niego. To z zazdrości, to z fascynacji nowo przybyłą osobą. Na niewysokim wzgórzu, na którym miała odbyć się cała uroczystość, nie stało wcale zbyt wielu gapiów. Ale to nie przeszkadzało Donaldowi. Grunt, że ktoś tam już był. Ot co. Kilku zwykłych gangsterów przywleczonych na to miejsce swą próżniaczą ciekawością.
Donald zjawił się pierwszy, zatem brakowało jeszcze dwóch pozostałych ojców południowego kraju włoskiego. Co Cafalat, gdy już tak spektakularnie wysiadł, dostał do ręki laskę od ochroniarza. W zamian rzucił ku niemu zdanie, które szczególnie nikogo by nie zdziwiło:
– Cholerna pogoda! Zniszczę sobie mój nowy garnitur!
Następnie zaczął elegancko kuśtykać w stronę pagórka, gdzie stała nieliczna hałastra gangsterska. Razem z nim podążali, naturalnie, jego ochroniarz i lokaj, który trzymał nad nim ostrożnie olbrzymi parasol.
Felix San Banksa oczywiście spóźnił się nieco, ale wcale nie przejął się tym zanadto. W prosty, acz ujmujący sposób wyszedł ze swego błękitnego autka, ubrany pospolicie w przeciętny garnitur. Dostrzegł, iż niemiłosiernie pada dopiero teraz, gdy kamerdyner rozłożył nad nim parasol. Zaraz po tym podał mu szklane prostokątne opakowanie do serii kart. Dowcipny pan w rozsądnym wieku ze swą ukochaną talią do gry nie rozstawał się nigdy, niczym z pokochaną od pierwszego wejrzenia dziewczyną. Nie mógłby przecież jej teraz sobie zamoczyć. Skrupulatny kamerdyner, zawsze gotowy na tego typu sytuacje, wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki szklane opakowanie i podał je swemu panu. Ten odebrał je i włożył do środeczka wszystkie swe karty, tak delikatnie i z wyczuciem, jakby same były zrobione ze szkła. Zaraz udali się na miejsce, gdzie stał już Donald i spora grupka zebranych ciekawskich. Gdy tak szli, Felix zaczął kiwać głową. Nie przepadał szczególnie za deszczem. Zawsze, gdy padało, strasznie się nudził. Zresztą nikomu by się taka pogoda nie spodobała. Deszcz nawet na chwilę nie chciał osłabić swego natężenia. Felix spojrzał w niebo i jakby zwracając się wprost ku opatrzności, rzekł:
– Troszeczkę słoneczka by się przydało. Nie za dużo.
Prawie doszedł już do pagórka, gdzie zauważył swego kolegę Donalda, wraz z ochroniarzem, lokajem i parasolem, którego nie dało się przeoczyć. Od niechcenia rzucił teraz wzrokiem w swoją lewą stronę. Dostrzegł tam Victora, który przybył właśnie na jednym ze swych koni. To dopiero rozbawiło Felixa, bo przed chwilą był pewien, że nie zobaczy w tym dniu już nic bardziej absurdalnego niż gigantyczny baldachim trzymany przez biednego lokaja, który powoli zaczął tracić czucie w dłoniach. Victor z łatwością dotarł na miejsce. Wierny koń zawiózł go na samo wzgórze. Felix wprost nie mógł powstrzymać się od skomentowania tego, co przed chwilą zobaczył:
– O rany, starzy znajomi nadchodzą… – skwitował pod nosem, po czym natychmiast pocałował pudełeczko z talią do gry.
Cała banda z południa była już prawie w komplecie. Brakowało wprawdzie jeszcze tylko księdza, mimo iż w zagłębieniu ziemi leżała już trumna z nieboszczykiem w środku. Tuż przed wnęką widniała uboga drewniana tabliczka: „Geoffrey San Giovi – Życie jest chwilą wieczności”.
Strugi deszczu lały się nieubłaganie, więc skrupulatnie zaczęło tworzyć się bagienko dookoła, jak i w samej wydrążonej dziurze. Widok był paskudny. Wobec braku osoby kapłana wszyscy trzej bossowie zaczęli nerwowo obserwować się nawzajem. A to Felix zerkał na Donalda – szczerze powiedziawszy zmierzył go całego od stóp do głowy; a to Donald zaczął obserwować Victora.
Elegancki Co Cafalat, przeświadczony o swej wyższości intelektualnej i wizualnej nad pozostałymi zgromadzonymi, podszedł do Felixa, by rozpocząć dialog. Oczywiście Victor zauważył to natychmiast. Nie pozostając w tyle, udał się w kierunku dwójki swych kolegów, by dyplomatycznie zamienić kilka słów lub chociaż przysłuchiwać się z boku. Nagle jednak cała trójka zauważyła pewną nieznaną im z widzenia limuzynę podjeżdżającą na miejsce pochówku. Z auta wysiadł ksiądz i nastoletnia dziewczyna w wiśniowej sukience. Victor i Felix natychmiast spostrzegli, że owa dziewczyna musi być córką wdowy Margarett i nieszczęsnego nieboszczyka Geoffreya. Zauważyli także nieobecność starej. Wiadomo, Felix zawsze miał przyszykowany na każdą sytuację odpowiedni komentarz:
– Gdzie stara?? Już zdążyła uciec na zachód?! Szybka jest! A tak chciałem się przywitać!
Ta wypowiedź spowodowała pojawienie się uśmieszków na twarzach Co Cafalata i El Caballa. Cała trójka stała razem i każdy z bossów na swój własny sposób zaczął mierzyć wzrokiem młodą San Giovi. Dziewczyna wydała się Victorowi na pierwszy rzut oka zwykłą elegantką w tej z pewnością paryskiej sukience i w czarnym kapeluszu przepasanym obszerną jedwabną grafitową chustą. Zwykłą, bądź co bądź niezagrażającą jemu i właściwie niczemu wokół nastolatką. Z pewnością Donaldowi Co Cafalatowi by się spodobała. Jednak ten wcale nie zaczął tym razem od rozważań na temat mody. Nurtowała go tylko jedna sprawa...
– Kto przejmie biznes?? – zwrócił się do swego lokaja. – Przez te wszystkie lata przecież trochę musiało mu się uzbierać.
Na to stwierdzenie Felix jakby bardziej się ożywił. Zaczął uważniej niż dotychczas słuchać swego znajomego.
– Nie mają syna, sir – stwierdził lokaj.
Teraz jeszcze bardziej Felixa zaciekawiła ta rozmowa.
– Nie miał potomstwa?!
To stwierdzenie lekko poirytowało pozostałych bossów, gdyż oni zdążyli już załapać, kim tak naprawdę była owa dziewczyna. Victor zachował kamienną twarz, jednak Felix nie mógł się powstrzymać i śmiało zaczął dość wymownie przewracać oczyma.
– Ma córkę – mówiąc to, od razu wskazał palcem na dziewczynę, która już prawie zdążyła podejść razem z księdzem do miejsca, gdzie stała cała reszta. – Dziewczyna w fioletowej sukience.
Chyba żartujesz! – pomyślał szybko. – Hm, chodźmy się przywitać.
Zaczął podążać naprzód wraz z lokajem i ochroniarzem w kierunku dziewczyny i księdza. Zatrzymali się kilka dosłownie kroków przed całym zgromadzeniem. Co Cafalat serdecznie się przywitał i złożył szczere kondolencje. Tymczasem Felix zaczął prowadzić dialog z Victorem.
– Cóż, szkoda tych wszystkich lat pracy, ciężki trud, wyrzeczenia, poświęcenia, praca, praca, praca… Swoją drogą, teraz gdy stara czmychnęła na zachód, mogliby podzielić cały ten ich dobytek równiutko na trzy idealne działki i odstrzelić w prezencie pośmiertnym…
Victor, słysząc coraz to dziwniejsze słowa padające z ust swego znajomego, zaczął marszczyć brwi i dziwnie mu się przyglądać.
– Przez wzgląd na starych kolegów… – Felix dalej ciągnął swoje. – I na spokój, który nigdy nie został zachwiany. Szefowie oczywiście wszystko by dalej rozsądnie podzielili, rozwijali tak jak trzeba.
– Jasne, jasne – wtrącił El Caballo, przerywając mu tym samym coraz ciekawszy potok słów. – Ludzie się nie zmieniają, Felix. Poza tym jest jeszcze córka. No chyba że i ją także sprzątniesz.
– Ja?! Myślisz, że to byłem ja?! Boże, chyba się rumienię. Dziękuję za komplement, ale tym razem to nie była moja robota. Uwierz! – powiedział i nagle wskazał dorodnym paluchem w stronę miejsca, gdzie leżał nieboszczyk. Trumna była już prawie niewidoczna, gdyż deszcz sprawił, że cały wydrążony w ziemi dół zapełnił się błotem. – Hej ty! Przypuszczam, że właśnie ty będziesz wiedział o tym najlepiej! E… e… tym razem to nie byłem ja.
Donald w towarzystwie młodej San Giovi i księdza w końcu przybył na miejsce obrządku. Na to Victor cichaczem wymamrotał do Felixa:
– No, może w końcu zacznie się to całe przedstawienie.
– „Zamieszkam w Domu Pańskim po wsze czasy…” – odezwał się kapłan.
San Banksa na te słowa dyskretnie otworzył usta i pokręcił znacząco głową.
– Geoffrey odszedł… – ciągnął sługa pański. – „Pan jest pasterzem moim. Niczego mi nie braknie. Na niwach zielonych pasie mnie, nad wody spokojne prowadzi mnie. Choćbym nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę”.
Kapłan starał się odprawić pogrzeb niezwykle szybko i skrupulatnie. Wszystkim zgromadzonym tamtego dnia przy tamtej barowej pogodzie ten fakt zupełnie nie przeszkadzał, gdyż nikt już nie miał sił marznąć i stać dłużej na deszczu. Podczas pochówku cała trójka bossów przyglądała się nowo poznanej dziewczynie tak wnikliwie, jak tylko mogli sobie pozwolić. Nie interesowali się jako tako nieboszczykiem, bo nie takie rzeczy mieli okazję podziwiać i przeżywać prawie każdego dnia. Dziewczynę widzieli wtedy po raz pierwszy i chcieli zaobserwować jej ruchy, mimikę, reakcje, jakiekolwiek emocje, które zdradziłyby ewentualnie jej charakter i sposób myślenia. Wszystkim ojcom wydała się słaba, wątła. Może właściwie tylko przez to, że była kobietą, a właściwie młodą dziewczyną. Z pewnością. Ta płeć nigdy na wysokich szczeblach branżowych nie była mile widziana. Powiedzmy sobie szczerze – wcale. Tym niemniej z powodu jakiegoś niewytłumaczalnego stanu rzeczy czuli pewien respekt przed nią. Mały, ale jednak. Z minuty na minutę zaczynali dostrzegać przeciwnika. Do końca jednak nie mogli wyczuć, o co im chodziło. Elegant Co Cafalat, cowboy El Caballo i sarkastyczny San Banksa do samego końca spotkania nie potrafili ustalić jednoznacznie, co mają sądzić o nowo poznanej osobie. Była przecież dla nich taka obca, a jednak dziwnie bliska. Była jedną z nich...
✦ 6 ✦
Pół roku później.
Wielka Sobota.
Hm, a więc widocznie ta mała wzięła sobie do serca swą nędzną rólkę businesswoman… – San Banksa zwrócił się sarkastycznie do kamerdynera. – Ha! Całkiem, całkiem rozkwitły jej pieniążki. Ciekawe bardzo, jak to zrobiła?? Dobrze by było dowiedzieć się paru rzeczy to tu, to tam, a najlepiej już od niej samej.
Felix był bardzo pobudzony. Sam nie wiedział, czy z nerwów, czy z powodu góry emocji, która na niego nagle spadła. Tak czy siak, wiedział, że czeka go niezwykła przygoda. Siedział teraz przy swym biurku w gabinecie i analizował od dawna oczekiwaną wiadomość, jednak nie była ona tak przewidywalna, jak spodziewał się domownik. Ustalmy fakty – ta wiadomość go niemało zaskoczyła. Z początku nie wierzył temu, co trzyma w rękach i czyta. Nie mógł przypuszczać, że do czegoś podobnego w ogóle dojdzie. Na dobrą sprawę pewna trójka starszych panów z południa, wśród nich oczywiście także i Felix, nie przejęła się faktem braku męskiego potomka u San Giovich. Bo przecież nigdy nie było takowego. O żadnym jakimkolwiek nigdy nikt nie słyszał. Siłą rzeczy cały dobytek starego San Gioviego, jeżeli już miał trafić w czyjeś ręce, to z pewnością musiałby przejść na córkę Geoffreya. Jednak fakt ten śmieszył wszystkich rządzących. Ci wszyscy bossowie, dźwigający bagaż własnych problemów wraz z licznymi obowiązkami do wypełnienia, wcale nie śpieszyli się do udzielenia jakiejkolwiek pomocy zagubionej dziewczynie. Jedyne, co robili, to dyplomatycznie milczeli. I po prostu czekali. Czekali na rozwiązanie tej niewygodnej dla interesów sytuacji. Szefowie nie chcieli ingerować w nie swoje sprawy, bo tego z kolei surowo zabroniono przed kilkudziesięcioma laty. Nie ingerowali także z drugiego powodu: cichaczem liczyli na to, że przy okazji wyeliminowania jednego z czterech ojców zarobki same zaczną się podwajać. Istotnie, odrobinę wzrosły już po samym piątku trzynastego. Szefowie dali jej rok, najwyżej półtora. Przekonani byli o tym, iż dziewczyna pociągnie na dno cały dobytek zmarłego ojca. Nie przejęli się tym. Jako jedyne dziecko nieboszczyka Geoffreya nastolatka miała odtąd zarządzać wszystkim, co było niegdyś własnością starego. Nieśledzona przez nikogo, zaczęła prowadzić wszystko na swój własny rachunek. Tak mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem...
San Banksa przeczytał otrzymaną informację jeszcze raz, a potem po raz kolejny. Otóż chodziło o to, iż nieśledzona i nieobserwowana córka zmarłego Geoffreya zdążyła przeprowadzić w przeciągu kilkunastu tygodni błyskawiczne interesy i zarobić przy tym niemało gotówki. Podwoiła już prawie cały dobytek ojca. Ta niemiła wiadomość dotarła po kolei do wszystkich domów mafiosów. Natychmiast zaczęli działać. Wiadomo było nie od dziś, że każdy z bossów myślał i żył na swój własny sposób, jednak wszyscy postawili sobie ten sam cel: dowiedzieć się, w jaki sposób tak naiwnej i niedoświadczonej w branży dziewczynie udało się w tak krótkim czasie zarobić tak dużo gotówki?? Byli bezapelacyjnie ciekawi tej niezwykłej przypadłości.
Tuż po otrzymaniu wiadomości Felix postanowił zacząć działać niezwłocznie. Wstał od biurka i od razu zabrał się za szpiegowanie. Zapragnął posłać jedną ze swych „pijawek”, by się wbiła ostro wszelkimi brudnymi sposobami gdzieś pomiędzy systemy rządzące interesami młodej San Giovi. Chciał wybadać jakiś tajemny sekret momentalnego wzrostu biznesu dziewczyny. Jak postanowił, tak uczynił. Energicznie zszedł schodami na parter, a dalej przez hol wyszedł prosto na dziedziniec. Cieszył się bardzo. Nagle poczuł, iż w jego życiu coś ciekawego jeszcze może się wydarzyć. To go napędzało do natychmiastowego działania. Uwielbiał taką grę. Grę pod ryzykowną postacią. Stał już na dziedzińcu, szybko rozejrzał się to w lewo, to w prawo i w końcu dostrzegł grupkę sześciu podejrzanych typków. To byli oczywiście gangsterzy San Banksy. Rozpoznał ich i przywołał skinieniem palca. Ci podeszli od razu.
– Panowie, jest robota, potrzebuję któregoś z was od zaraz. To musi być jakiś dobry kryminalista. Może ty, Louis? Byłeś kiedyś mordercą, później chyba robiłeś za detektywa w policji miejskiej, więc cóż… nadawałbyś się doskonale. Co ty na to? – zwrócił się do obskurnego łachudry, który widocznie ucieszył się z nowej roboty. Ten momentalnie zmarszczył brwi i głupawo się uśmiechnął.
– No, może być – odpowiedział.
Po całym jakże wyczerpującym dialogu Felix dorzucił tylko: – No to chodź.
I poszli z powrotem do gabinetu, by tam ustalić już wszystkie złowrogie szczegóły.
Na dziedzińcu, a konkretniej na jego zegarowej wieży, zaczęła wybijać już dwunasta, kiedy to San Banksa wraz ze swym człowiekiem zdążyli udać się w głąb posiadłości, by omówić plan działania. Zegar głośno oznajmiał swym biciem przybyłą godzinę. Boss zatrzymał się nagle i zadumał. A wyglądało to tak, jakby nagle przyszła mu do głowy jakaś zwariowana i świeża myśl. Natychmiast zapragnął się nią podzielić. Zatem przemówił:
– O patrz! Dwunasta! Pewnie ta mała jest w kościele i święci swe kolorowe jajeczka.
Ludzie będący pod władzą San Banksy byli przyzwyczajeni do tego typu odkrywczych myśli. Tym niemniej Felix mógł mieć całkowitą rację co do lokalizacji dziewczyny, gdyż ówczesny dzień był Wielką Sobotą, a święcenie potraw w Wielkiej Farze, do której od czasu do czasu, i do tej wyłącznie, miały zwyczaj uczęszczać wszystkie tamtejsze południowe łachudry, trwało do wpół do pierwszej.
Weszli więc w końcu razem do gabinetu i zaczęli rozprawiać z nieprzeciętną fascynacją i trochę chorą wprawdzie fantazją o swym niecnym planie. Felix jednak nie przypuszczał, bo przecież skąd mógł wiedzieć, jakie niespotykane wydarzenia i niezwykłe okoliczności na jego drodze wciąż czekają...
✦ 7 ✦