Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Górskie powietrze i inne opowieści - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Górskie powietrze i inne opowieści - ebook

Arne Garborg, właśc. Aadne Eivindsson Gaborg (1851-1924) – norweski poeta, dziennikarz i tłumacz. Pochodził z gminy Time (w Jæren, Rogaland). Był jednym z ośmiorga dzieci rolnika. Od 1872 r. pracował jako dziennikarz m.in. „Dagbladet” i założonej przez siebie „Den 17de Mai”, później „Norsk Tidend”. Pisał w języku nynorsk. W powieściach, esejach i wierszach poruszał tematykę konfliktów między tożsamością narodową a europejską, jednostką a społeczeństwem, wymogami religii a współczesną cywilizacją i codziennym życiem człowieka. (za Wikipedią). Ta właśnie tematyka występuje w niniejszym zbiorze opowiadań, który zawiera utwory: „Morze”, „W stowarzyszeniu młodzieży”, „Śmierć”, „Lars z Lia”, „Górskie powietrze”, „Starzy i młodzi”, „Na halach”.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-328-5
Rozmiar pliku: 121 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MORZE.

Zegarek wskazywał pięć minut po dwunastej, o wpół do pierwszej miano go pochować. Mogłem więc jeszcze posiedzieć chwilę.

Na dworze było mokro i brzydko, ot taki przykry, dżdżysty dzień powszedni, jaki przeważnie bywa w Chrystjanji. Było to pierwszego lutego. Mój przyjaciel, redaktor dziennika i ja siedzieliśmy sobie zacisznie w kawiarni wonnej i ciepłej. Sherry było niezgorsze i mieliśmy o czym rozmawiać, mianowicie o «położeniu.»

A ono tak się przedstawiało, że nowy sejm miał być dziś otwarty o godzinie pierwszej przez samego króla Oskara II i że ten sejm właśnie miał rozstrzygać ważne kwestje.

Redaktor utrzymywał, że wie, co będzie zawierała mowa tronowa, a mianowicie nic. Ale w gruncie rzeczy byliśmy ciekawi. Nikt nie mógł przewidzieć, na jaki pomysł wpadnie gabinet Selmera.

Wtym, jak wspomniałem, spojrzałem na zegarek. Zaczęliśmy jeszcze rozmawiać o tym, którego miano chować.

Należał on, podobnie jak ja, do braci piszącej. I nie był bez talentu. Posiadał dużo ognia i miał niezwykłą zdolność wynajdywania prawdy, czego mu najwięcej zazdrościłem. Niezaprzeczenie był też poetą. Ale nie miał uznania. Może mu brakło zaufania w swoje siły, może zbyt dobrze rozumiał świat, może był za dumny, lub cokolwiekbądź innego, ale nie ulegało wątpliwości, że nie miał uznania. I umarł w dwudziestym dziewiątym roku życia. Leży martwy w rządowym szpitalu, cichy i spokojny. O ile mi wiadomo, nie wykończył ani jednej z licznych prac, które, wiedziałem, że rozpoczął i zapewne cenił. Redaktor właściwie niewiele znał tego człowieka, wcale prawie go nie znał, ale zdawał mu się niemiłym.

Nagle jakiś chłód powiał na nas. Wychyliliśmy kieliszki. Redaktor zapłacił za dwie kanapki z szynką, i zamieniliśmy jeszcze kilka słów o położeniu.

Zadzwoniłem i ja, zapłaciłem i wyszedłem. Brakło piętnaście minut.

— Do widzenia! Ty nie idziesz?

— Nie, redaktor, niestety, musiał być obecny na otwarciu sejmu.

Skręciłem w Askersgata w zamiarze dostania się co prędzej na cmentarz Vor Frelser.

Ciekawy zbieg okoliczności: właśnie na pogrzebie, na tym samym cmentarzu, zetknąłem się raz ostatni z moim zmarłym kolegą. Było to przed miesiącem. Chowaliśmy wtedy jakąś panią, jakąś bardzo poważaną damę, żonę wybitnego męża stanu z lewicy. Zauważyliśmy wtedy obaj, że w całym tym dużym orszaku nie było ani jednego konserwatysty. A ci, którzy byli, czuli się tu obcemi. Między innemi znalazł się tam biedny jakiś oficer, którego z tym domem łączyły stosunki, więc nie mógł usunąć się od udziału, choć jako konserwatyście było mu niemiło w gronie postępowców. Obrał więc drogę pośrednią: przyszedł w ubraniu cywilnym, a podczas mowy pogrzebowej w kaplicy ukrył się w kącie tuż przy wejściu. Bawiło nas to niezmiernie.

W drodze rozbieraliśmy też «położenie.» Mówiliśmy o całej tej pracy, która idzie na marne w takich stosunkach państwowych, jak obecne, i o tym, jak małą może być chęć do niej, skoro się żyje w naprężeniu z dnia na dzień, od rana do wieczora. Potym, przypominam sobie, mówiliśmy o mowach pogrzebowych. Utrzymywaliśmy, że gdyby je spisać, możnaby sprzedawać potrzebującym. Niepodobna wymagać od księży, którzy od ośmnastu wieków stają nad grobami, aby wymyślili coś nowego. Nam się zaś zdaje, że słyszymy niby katarynkową melodję, wszystko to, co już umiemy na pamięć.

Mój zmarły przyjaciel niewiele przywiązywał wagi do mów pogrzebowych. A właśnie dziś mieli przemawiać nad jego grobem. Dobrze przynajmniej, że nie będzie ich słyszał.

Nagle wstrzymałem tok myśli. Przez mózgownicę moją przedarło się niejasne jakieś wspomnienie: przecież nie na tym cmentarzu mają go pochować. Gdzieśindziej, ale Bóg raczy wiedzieć gdzie? na Sofienlund? nie, Sofienberg, na Dunderen i Valid, gdzieś pod Grünerlökka. Na cmentarzu dla ubogich przecie. Pod pewnym względem to i najsłuszniej. Ale jakim cudem ja się tam teraz dostanę?

Tramwaj! Ależ naturalnie. Puściłem się szybko w drogę, chociaż błoto i kalosze przeszkadzały mi bardzo.

Kiedym znalazł się tak blizko wozu, żem go widział, ale nie tak jeszcze, żebym mógł wskoczyć, ruszył dalej. Tramwaje mają to do siebie. Dawać znaki, nie pomoże, wreszcie już skręca pod aptekę «Pod słoniem.» Trzeba będzie przeczekać pięć minut. Widocznie spóźnię się, nie może być inaczej. Ale teraz muszę już wsiąść koniecznie. A jeżeli nie będę słyszał całej mowy pogrzebowej? — no, Boże mój! trzeba to będzie przeboleć.

Tak rozważając, przeszedłem na chodnik pod kościołem Vor Frelser, oczekując następnego wozu. I znowu opadły mnie wspomnienia.

Gdzieśmy się to rozstali wówczas? Aha, na Youngstorge, przypominam sobie dokładnie. Na rogu Torggata. Tam przystanęliśmy jeszcze nieco i obgadywaliśmy policję chrystjańską. Ostatnie moje słowa były niewątpliwie: Do widzenia, śpieszę na obiad!

Wyglądał mizerniej, niż zwykle. Siłaczem nie był nigdy, ale zdawał się energicznym, czynnym, umiejącym sobie dawać radę w każdym położeniu. Było coś hardego, wyniosłego, w tym drobnym, szczupłym mężczyźnie, a z czoła jego biła duma. Upłaz górski tak stromy, że zgoła niedostępny, a wiedzący o tym, mógłby wywołać podobne wrażenie. Oko jego patrzyło z dobrotliwym szyderstwem, z pod powiek strzelał uśmiech, cienkie usta możnaby nazwać pięknemi, a nos mały, ostrolinijny umiał się w górę podnosić z pewną zuchwałą dumą!

Jak on świetnie wyglądał, wojowniczo w całym tego słowa znaczeniu; jak oko mu błyszczało, a cała drobna, chuda twarz jaśniała radością, gdy znalazł wyraz dostatecznie gryzący lub trafne porównanie, gdy był w dobrym humorze, naprzykład podczas uczty, gdy podniósł się i przemawiał «na cześć radcy stanu Selmera, który był jako ów stary świerk od wiatru pochylony, wyrastający ponad bagniskiem, ciemniejący, tracący gałęzie i opuszczony przez ptaki niebieskie» lub «na cześć» konserwy, która przepowiada swój blizki koniec, nie troszcząc się o to, jak się wreszcie sprawa rozstrzygnie; albo gdy w kółku dobrych znajomych puszczał się na żarty i drwiny z tego, co w jego oczach nie było świętością! Żaden zwrot nie był mu za silny, gdy się rzucał na wszystko «co zgniłe,» co «przeżyte», na wszystko, co «stało na drodze i tamowało rozwój lub co «leżało i rozkładało się szeroko, a zaciemniając, dławiło wszelkie życie.» Widziałem też to oblicze bledniejące od ognia wewnętrznego, kiedy oko — mieniąc się zielonością — rzucało iskry elektryczne, gdy z zapałem mówił o tym, co «pcha sprawę naprzód» i o tych, którzy «idą przed siebie.»

Ale ostatnim razem, kiedym go spotkał, nie był takim... przeciwnie, zdawał mi się cichym, smutnym. Nikły, żółty zarost okalał mu wargi i śpiczastą brodę, a twarz miała wyraz zniechęcenia i znużenia. Oczy wpatrzone przed siebie wydawały się większe, niż dawniej, a w białkach ich zauważyłem jakiś błysk szczególniejszy, którego przedtym nie dostrzegłem. Gdy się uśmiechał, nie było już w tym uśmiechu wyższości, słodycz jedynie, a głos miał miękki, jakby złamany. Widocznie był wtedy niezdrów. Ale jeszcze się trzymał jako tako. Mimo to doznawał czasami dziwnych uczuć, opowiadał mi naprzykład, że idąc spokojnie, zdawało mu się czasem, iż ulica podnosi się z nim razem, a on idzie niby górą, po powietrzu. Sam rozumiał, że to osłabienie. Ja dodałem od siebie, że powinien uważać, bo tego rodzaju objawy, chociaż niegroźne, nie są dobre. Przedewszystkim radziłem mu żyć inaczej, innemi słowy trochę lepiej, a przytym wystrzegać się wszystkiego, co mogłoby mu głowę zaprzątać. Niewiele odpowiedział na moje życzliwe słowa, lękam się, że go ubawiły moje rady lepszego urządzenia sobie życia.

Nareszcie tramwaj nadjechał. Znalazłem w nim znajomego, który także dążył na pogrzeb.

Był to człowiek młody, dobrze wyglądający, ubrany przyzwoicie, w kapeluszu filcowym na głowie. Zachowanie się jego było spokojne, pewne siebie. A chociaż był Norwegiem, używał języka duńskiego, jak gdyby ten dodawał mu znaczenia. Może być przyczyną tego było jego stanowisko — był bowiem nauczycielem.

Utyskiwaliśmy obaj, żeśmy zapóźno wyjechali. Jego wstrzymał tłum przed gmachem sejmowym. Wszyscy wylegli oglądać króla; wogóle widoczne było, że w tych dniach jakiś niepokój trawi umysły ludzi.

Wóz turkotał głośno po Storgacie. Musieliśmy krzyczeć, chcąc się słyszeć, ale mój znajomy miał głos donośny.

W przerwie rzuciłem pytanie, dotyczące zmarłego.

— Ha, biedny chłop — westchnął — mógłby żyć jeszcze. Właśnie teraz byłoby go to ożywiło, gdyby się znajdował na uroczystości otwarcia sejmu... wszak tak lubił życie publiczne.

Przyznałem mu słuszność, a potym zapytałem, czy był u niego w czasie ostatniej choroby.

Tak, należał do tych dwuch lub trzech sprawiedliwych, którzy odwiedzali go czasami. Ale nie można go już było ożywić. Siedział prawie bez przytomności.

— Bez przytomności?

— Właściwie, nie to. Ale całkiem zobojętniały. Nie pamiętał nic, niczym się nie interesował. Gdy go się o co pytano, odpowiadał przeważnie bez związku.

— A więc to głowa?

— Wszystko razem. Był całkowicie wyniszczony. Zdaje mi się doktorzy mówili coś o tuberkułach w całym organizmie. Nie było w nim już nic soków żywotnych.

— Bardzo cierpiał?

— Nie. Czasami skarżył się tylko na ból głowy. Zresztą nie przypuszczał, że to coś poważnego.

— Czy rozumiał, że traci przytomność?

— Bynajmniej. Był przekonany, że myśmy pogłupieli, utrzymywał, że nie sposób rozmawiać z nami rozsądnie. A zwłaszcza podejrzywał swojego doktora.

— On nie pożyje długo, ten chłop — mówił do nas — on już dziś jest poprostu nie przy zdrowych zmysłach.

— A czy jesteś pewny, że to nie ty tracisz czasem przytomność? — zapytałem.

— Jak mi Bóg miły, i to być może! — odparł.

Wyraziłem zdumienie, jak to wszystko prędko poszło. Dopiero co był tu, między nami, nie więcej jak przed rokiem, taki zdrów, pełen otuchy, jakim go rzadko widywałem. Zdawał mi się nawet zadowolony z życia, zamierzał się ożenić.

— Tak, wtedy było mu dobrze, to był już ostatek. Na ogół źle mu się powodziło w ostatnich czasach. Zdaje mi się, że nikt nie umiałby powiedzieć na pewno z czego się utrzymywał. Pisywał dość, miewał tu i owdzie odczyty, ale cóż mu to przynosiło? W szkole mógłby był otrzymać miejsce, ale nie chciał. Nie miał nerwów odpowiednich, a może i sił.

— A rodzina jego?

— Z familji miał tylko dwuch starych krewniaków, z tych jeden był bogaty. Ale cóż z tego, z bogatym krewnym pogniewał się...

— To było nierozsądnie.

— Tak, zapewne. Zresztą właściwie nie on zerwał. Był dumą swej rodziny. Pamiętam dobrze jego przyjazd do domu: właśnie został studentem, wrócił, jak prawdziwy tryumfator, zdał dobrze egzamin, miał talent, zapał; był poetą, mówcą, wszystkim — uważano go za coś wielkiego. Potym wrócił do miasta. Wtedy powoli dał się wciągnąć ludowcom, stał się Grundtvigianinem i liberałem — w końcu porzucił wszystko i został nauczycielem w wyższej szkole ludowej. Tym zamknął sobie przyszłość. Wszystko się skończyło.

Odtąd szło coraz gorzej — mówił dalej mój nieznajomy. — Jakkolwiek gwałtowny, w innych okolicznościach byłby może wytrzymał w szkole ludowej, ale później stało się to niemożliwe. Porwały go nowe idee. Czytywał Ernesta Sarsa, czytywał Jerzego Brandesa; zamiast zagłębiać się w Grundtvigu, studjował Buckla. Był to ciężki, przejściowy okres dla nas... te ostatnie lata, i nie pod jednym względem. Wtedy to porzucił posadę w szkole... przeniósł się do Chrystjanji i zamierzał poświęcić się nauce i filozofji, a przytym pisać książki.

— I wtedy weszła mu w drogę ta nieszczęsna polityka.

— Pan wie, jak to było... zwłaszcza my, nauczyciele, którzy na ogół musimy trzymać się zdala od wszelkich spraw krajowych i tym podobnych... w takich czasach trudno oddawać się z zamiłowaniem swojej pracy. Żyje się w bezustannym niepokoju, czeka się na coś, co ma zmienić wszystko z gruntu i zamiast zabrać się do pracy, biega się po kawiarniach, cukierniach, aby przejrzeć najświeższe dzienniki i przekonać się, że nic nie «słychać.» Jestem pewien....................................W STOWARZYSZENIU MŁODZIEŻY.

Właściwie stosunki u nas, w Norwegji, z dawien dawna ułożyły się bardzo dobrze, i wszystko mogłoby iść jak najlepiej, gdybyśmy tylko byli, jak należy.

Ale takiemi niezawsze jesteśmy, to też bywa, że źle się dzieje. Wtedy szuka się środków zaradczych. Szacowne jakieś pióro odezwie się w «Kurjerze porannym,» inni zacni mężowie roześlą nawoływanie, zbierze się wiec, założy stowarzyszenie. Stowarzyszenie rozwija się, kwitnie, a świat źle idzie, jak źle szedł.

Zacni mężowie zauważyli między innemi, że niezawsze tak jest, jak być powinno z młodzieżą, która niekiedy puszcza się na bezdroża. Założyli więc Towarzystwa opieki. Istnieje tedy Stowarzyszenie Młodzieży i Chrześcijańskie Stowarzyszenie chłopców, odbywają się zebrania i zgromadzenia pod różnemi nazwami. Wszystkie te stowarzyszenia kwitną i są błogosławieństwem Bożym, a młodzież schodzi na manowce, jak schodziła.

Pewnej niedzieli, z początkiem czerwca, miała się odbyć popołudniu doroczna uroczystość w ewangielickim Stowarzyszeniu Młodzieży.

Zarówno «Chmura» jak «Tyrolczyk,» wybierali się. Chmura zaproponował, abym im towarzyszył. Dobrze ci to zrobi — oświadczył. Tyrolczyk milczał wprawdzie, ale zdawał się być tego samego zdania. Nie byłem przeciwny tej przyjacielskiej radzie; Stowarzyszenie młodzieży ewangielickiej rzeczywiście najbardziej mi odpowiadało.

Przybyłem świeżo do wielkiego miasta i uważano mnie za takiego, jakim byłem w rzeczywistości, to jest bardzo słabo utwierdzonym w wierze. Duch święty począł mnie już czasami nawiedzać, Bogu niechaj będą dzięki za to! ale właściwie upodobania moje i myśli ciążyły do świata, a zwłaszcza szatan trzymał mnie jeszcze mocno w swoich szponach przez moje zamiłowanie do teatru.

Bywałem w nim często, na miejscach po ośmnaście szylingów albo, gdy krucho było, po dwanaście; powtarzałem sobie w duchu, że choćby teatr miał mnie zawieść wprost do piekła, będę tu chodził.

Wiedziałem, że to przecież nie potrwa długo... wcześniej czy później nawrócę się i wejdę na dobrą drogę. Wiedziałem, że światowa rozkosz spokoju mojej duszy dać nie może — słyszałem to tyle razy, a przytym trudno było przewidzieć, jak długo człowiek będzie mógł tak żyć, licząc na cierpliwość Pana Boga. Na cienkiej nitce wisi się ponad otchłanią piekielną, każdej chwili może się nić przerwać i zabawa skończona!

Ale nie należałem do tych, którzy mogą być zbawieni w zwykły sposób. Lekkomyślne miałem usposobienie i płochy umysł; trwoga przed życiem przyszłym nie nawiedzała mnie nigdy: cóż z tego, żem się nawet przyznawał do grzechów, skoro nie czułem skruchy i żalu? Mój największy grzech, występne życie z Ingą Grönlid, był mi drogi i nie moja wina, że się skończył.

Jeżelibym miał być zbawiony to, że się tak wyrażę, musiałoby się stać nie po mojej woli — bez mojej wiedzy. Mnie musianoby wciągnąć przez ciasną furtkę. Zwabić, wprost uwieść musieliby mnie do Królestwa niebieskiego. Czy też Stowarzyszenie młodzieży potrafi mnie uwieść? Nie zdawało mi się to tak bardzo nieprawdopodobnym. W paragrafach statutu swego mówiło ono o «ognisku domowym» o «życiu koleżeńskim» o «poważnych zadaniach życia» i «duchu prawdziwie chrześcijańskim» — czegoś takiego potrzebowałem.

Jak na złość tego wieczora dawano «Marję Stuart» na dochód pani Gundersen, i anim się spostrzegł, kiedy menuet Nordraaka począł mi brzmieć w uszach i wabić mię. Ale wszystko to, naturalnie, odsuwałem od siebie, skoro miałem myśleć o poważnych sprawach. Właśnie już zacząłem — boć raz przecież zacząć trzeba. W gruncie rzeczy ofiara moja nie była znów tak wielka. Cóż mogła mi pomóc nieskazitelna gra pani Gundersen, skoro muszę mimo to umrzeć? lub cóż za pociechę znaleźć bym mógł w muzyce Nordraaka, gdy mi przyjdzie stanąć na Sądzie?

— Urządziliśmy sobie sjestę — jak się wyraził Tyrolczyk — i dobrze nam było. Piliśmy kawę i palili fajki. Poprzez szyby łagodnie przeświecało słońce; przez otwarte na korytarz drzwi dochodziło świeże powietrze. Z ogrodu, przed nami leżącego i ze wszystkich ogrodów przedmieścia, z łąk i z lasów otaczających płynął na nas silny dech gorącego lata, który nas oszałamiał.

Cisza panowała w naszym pokoju. Tylko osa bzykała, tłukąc się o powałę; zabłąkała się tu z ogrodu i nie mogła znaleźć drogi napowrót.

Drobne, szare promienie pyłków wirowały w słonecznym blasku, to się wznosiły, to opadały i znikały.

W powietrzu panowała senna cisza, skłaniająca do cichych, spokojnych marzeń. Miasto dawało się słyszeć przez drzwi z korytarza, niby odległy jakiś szum — być może nawet, że to było tylko powietrze. Wielka, jasna cisza letnia wytwarzała szczególniejszą ochotę do drzemki.

Leżałem na starym, twardo wysłanym tapczanie i pociągałem z długiej, studenckiej fajki. Statut Stowarzyszenia trzymałem..........................ŚMIERĆ.

— Hm.

Wuj mój odchrząknął a koło ust jego zarysowało się coś, niby uśmiech.

Siedzieliśmy na ganku w ciepłe, słoneczne popołudnie i patrzyliśmy w ogród.

Opowiadałem mu właśnie o bracie, który martwy i zimny spoczywa w grobie.

— Hu, wujaszku, — wstrząsnąłem się — to musi być strasznie... to musi być strasznie umierać! —

— Hm — hm — hm — Tak się więc boisz śmierci?

Mizernie bardzo wyglądał wuj, gdy tak siedział w bujającym fotelu, otulony w pledy i futra, chociaż to było wśród lata. Powiadano powszechnie, że był to niegdyś pełen życia, piękny mężczyzna, ale żył podobno nieco «za dobrze» jak to mówią i obecnie pozostał zaledwie cień tego, co było. Twarz miał żółtą i zapadniętą, oczy duże, martwe, patrzyły sennie z pod ciężkich powiek; na około twarzy i na podbródku rosły włosy kępkami gęstemi, siwemi, tu i ówdzie zmieszane z płatami żółtemi i białemi — nie golił się częściej, jak co sobotę.

Zniszczył go tak rodzaj porażenia; chorował obłożnie prawie całą zimę.

Teraz wysłano go na «świeże powietrze», aby przyszedł trochę do sił; przyjechał więc do nas. Stąd pochodził, miał tu znajomych, a przytym w każdym razie dobrze było mieszkać u doktora.

Starałem się być zawsze przy nim; z dawien dawna byłem zakochany w wuju. On zaś także nie miał nic przeciw mnie, o ile mogę sądzić; wyobrażałem sobie, że pomagam mu zabijać czas własnym próżniaczeniem się i plotkami ze stajni i życia chłopięcego. Miałem wtedy lat czternaście czy piętnaście.

Najczęściej siadywał w milczeniu, sluchał tylko, bo trudno mu było mówić. Często brakło mu oddechu a mowę miał niewyraźną i ciężką. Raz w raz odchrząkiwał, ale to niewiele pomagało. Niekiedy zdawało się, jakoby mu język obrzmiał: wyrazy z ust jego wychodziły jakieś grube, stłumione i jakby drżące. Jeżeli rzadkim trafem, ożywił się, wtedy wszystko było lżej bez porównania. A wtedy ja cieszyłem się, gdyż sądziłem, że niebawem wyzdrowieje.

— Tak, tak. — To młodość! Wtedy śmierć... wygląda strasznie.

— A ty, wujaszku, nie sądzisz, że przykro jest umierać?

— Nie. — Powiedział to tak stanowczo, jak gdyby od dawna przyszedł do tego przekonania.

Byłem zdziwiony i popatrzytem na niego pytająco, z wielkim naprężeniem.

— Śmierć... hm — odchrząknął wuj — wzywa nas... w stosownej chwili... Hm... Ja... znam się z nią dobrze. Nie jest ona groźna.

— Opowiedz mi o niej, wujaszku... opowiedz... jeżeli nie jesteś zbyt słaby.

— Hm... — Niema co tak dalece opowiadać. Hm, hm... Znajdowałem się w niebezpieczeństwie życia dużo razy. Ale... to nie to. To... hm, — gdy do kogo podchodzi śmierć tak blizko, że... widzi się ją tuż, tuż... wtedy zapomina się o strachu.

Hm! — Pierwszym razem byłem chłopcem może pięcioletnim. Leżałem nad brzegiem potoku — mieszkaliśmy wtedy na wsi — i wybierałem sobie kamyki z wody. Mnóstwo ich tam było... Takie piękne, przeróżne leżały stosami całemi i patrzyły na mnie z tej ciepłej wody. Bawiło mnie to grzebanie w nich.

Jak się to stało, nie wiem, ale w chwilę później... znalazłem się sam na dnie w wodzie. A było mi tak przyjemnie leżeć. Hm. Leżałem na wznak i patrzyłem prosto w niebo, hm; jak gdyby po przez niebieską zasłonę. A tak było niebiesko, połyskliwie, a światła tam w górze hm... takie mi się wydały śliczne!

Było ich więcej, coraz więcej — coraz, coraz jaśniejsze. I taki miękki, biały połysk. A tak mi było lekko..................................LARS Z LIA.

Nie z tych on, którzy, gdy co pomyślą, zaraz wykonają — o, nie!

Jeżeli nawet znajdzie się coś do zrobienia, naprzykład poszycie na szopie, które potrzebuje koniecznie naprawy — on musi się naprzód rozpatrzeć w tym należycie.

— Zobaczymy, zobaczymy — mówi Lars z Lia.

I patrzy, patrzy — dokładnie i długo.

Gdy mu się zdaje, że się już dość napatrzył, powiada w duchu: — tak, trzeba będzie zabrać się do... pomyślenia nad tym!

I zaczyna myśleć. W ten sposób myśli rok albo i dwa. Ziewnie nakoniec i rzeknie: Ha! trzeba więc będzie wkrótce pomyśleć... aby się zabrać do tego.

Myśli zabrać się do roboty. Myśli długo... tak długo, póki nie okaże się, że na ten rok już za późno. Ha... trzeba będzie na przyszły rok wziąć się do tej roboty — powiada, przeciągając się.

Nastał rok przyszły. Wychodzi na dach obejrzeć i postanawia, że to już musi stać się koniecznie.

— Niech djabli biorą wszystko, a musi być! — klnie Lars. Nie strzyma dłużej. Do cna zepsuty. Szopa zgnije cała. Siano niszczeje z roku na rok; tak dalej nie pójdzie. Trza mieć wszystko w porządku, kto chce wyjść na swoim!

Uczyniwszy takie postanowienie, wypoczywał trzy tygodnie. Nie należy się śpieszyć — pomyślał — wszystko w swoim czasie.

Nadszedł wreszcie poniedziałek, w który to ranek miał się zabrać do roboty.

Ale — czy widział kto coś podobnego? Że też musiało się tak złożyć, że właśnie tego ranka zaspał sobie porządnie! Widocznie nie był zupełnie zdrów tego dnia... Po prostu już był zły. Zepsuło to mu cały dzień.

— Nie idzie człowiekowi robota, niezaczęta w swoim czasie.

— Tak, tak, niema rady! Trza zaczekać do jutra... abo może innego dnia w tygodniu. Bo, dziwna rzecz, jakoś nie wydaje mu się zaczynać wielką robotę od wtorku. A przecież to nie lada robota!

We czwartek rano zerwał się o ósmej: trzeba mieć cały dzień przed sobą, jeśli się chce co zrobić. Ach! przeciąga się, ziewa. Wciągnął szarawary, ziewnął dwa razy i podszedł do okna, popatrzeć jaka pogoda.

— Hm... coś to nie dobrze dziś z tą pogodą. Nie można przewidzieć, co dzień przyniesie. Prawdziwie, nie wiadomo, co może przyjść. Trzeba się mieć na baczności. Nie byłby on Larsem, gdyby się najpierw dobrze nie rozpatrzył!

Wdział jeden but. Zabiera się do drugiego, a od czasu do czasu spoziera przez okno.

Nakoniec wyszedł i zajrzał do klaczy swojej. Obrządziwszy ją, wrócił do izby, posilić się.

— Przecież to jest konieczne — medytował. Pusty żołądek nie wydoła robocie — jeść potrza! — zakonkludował.

Wreszcie był i z jadłem gotów. Teraz jeszcze taka fajeczka. Nie można brać się do wielkiej roboty, nie.............................................GÓRSKIE POWIETRZE.

Ola Bryn, malarz, inaczej Olaguten, i ja doszliśmy do przekonania, że przez czas tych upałów lepiej będzie sypiać za dnia, a wycieczki urządzać nocami. To też, wyspawszy się należycie w Övstemo-Saetri, o zachodzie słońca puściliśmy się w drogę z zamiarem «zdobycia» jeziora Dyrsjö wczesnym rankiem.

Słońce wstawało z poza gór dzień za dniem bez przerwy tak, że powietrze zamieniło się w gęstą, parną, szarą oponę.

— Teraz palą się lasy za Öysterdalen, trzeba ci wiedzieć — powiedział Olaguten.

Niebo powleczone było szaro-brunatną powłoką, która w dali na samym widnokręgu zgęstniała w ciemne, czerwono-brunatne mgły i obłoki; górskie szczyty oblokły w nie swoje grzbiety i wierzchołki i srebrem lśniące śnieżne cyple, przypominając senne widziadła, a niebo i ziemia spłynęły się w jedno.

W onym łożu mglistym, daleko poza ostatniemi, niknącemi w obłokach górami, na południowym wschodzie wyłaniały się z szarej głębi jaśniejsze, żółtawemi brzegami obramowane chmury, zapowiadające deszcz.

Wtym zerwał się wiatr zachodni i przemknął długiemi, żywemi podmuchami po zboczach, gdzie szeleściły górskie brzózki, pokurczone od wiatru halnego i walki z życiem. Niżej, na dolnych upłazach odezwało się od czasu do czasu kukanie kukułki; słychać je było poprzez szum wiatru przygłuszone a wyraźne, spokojne i łagodne, jak wieczorny dzwonek z ukrytego w lesie kościółka.

Lecz niebawem wiatr przycichł. O godzinie dwunastej leżeliśmy nad strumykiem, gotując.............................STARZY I MŁODZI.

Spytałem raz pewnego starca:

— Czego nauczyło cię życie?

Spojrzał na mnie wzrokiem, nawykłym do patrzenia w dal i odparł:

— Młody byłem i wiedziałem wszystko. I nie skąpiłem swojej wiedzy innym: dzieliłem się tym, com wiedział i czego nie wiedziałem i dziwiło mnie, że moje wielkie słowa nie zdobyły świata.

Żal mi było starych ludzi, którzy już nie mają na co czekać. Ale gdy mówili o życiu i chcieli mnie pouczyć, czym ono jest, śmiałem się. Mrugałem oczyma do swoich rówieśników, mówiąc: biedaki, ci starcy, co oni wiedzą o życiu, którego zapomnieli?

Dojrzewałem z czasem, przechodziłem dobrą szkołę.

A była to szkoła, o której istnieniu nie wie, kto jej sam nie przechodził.

Nauczycielem w niej był ogień pożądania, a nauką rozczarowanie. A szkoła trwa długo, bo złud jest dużo i coraz to nowych w miarę nowych pragnień. Nie dostanie ci się to, czegoś pragnął; albo otrzymasz ale właśnie nie to, czego chciałeś lub wreszcie uzyskasz......................................NA HALACH.

I.

Na wiosnę porzucało się studencką izdebkę na poddaszu w Oslo, a zwykła droga wiodła na zachód, do Jaeren.

Dość już mając parowców i turystów przebywałem tu latem, odpoczywając.

Chodziłem sobie po wrzosowinach i po wybrzeżu, marząc i słuchając ćwierkania i krzyków ptactwa błotnego i morskiego.

Za nadejściem jesieni trzeba było znów pomyśleć o książkach.

Chciałem tedy wolny być od parowców i turystów, wziąłem więc tobołek i nogi na plecy i ruszyłem w góry, ścieżkami, któremi nikt nie chodzi, chyba pasterz ze swoim bydłem, zbieracz jagód lub skaczący zając albo lis. Niekiedy zapuści się niemi jaki handlarz albo złodziej — a nareszcie gromada cyganów chyba.

Na najwyższym miejscu, gdzie wzgórza zlewają się z bielą i lazurem, usiadłem, żegnając się z morzem i rodzinnym miejscem. Utworzyło ono piękny, ogromny obraz z połyskującą metalicznie rzeką wśród różnolitości tonów barwnych: tu i owdzie zieleniły się kępki na przestrzeni brunatnej kończącej się białym brzegiem — po za nim wydęte niby pancerz, błyszczące jak stal morze lśniło się w bladym, jesiennym słońcu.

— Bywaj mi zdrowy, ojczysty domu mój!

A zatym naprzód, w góry! W granitowe skały, poprzez ciasne doliny, strome ścieżki, głębokie przepaści — przez zawrotne perci, gdzie kroczyć trzeba śladem bydła, drapać się po długich, wrzosem krytych upłazach, wspinać się na szczyty, przeskakiwać wodę, brodzić po trzęsawiskach, w górę i w dół — a wciąż naprzód!

Tu dopiero jestem bezpieczny. Tu nikt nie przyjdzie, aby mi przerwać wątek myśli lub przędzę miłych snów pozdrowieniem: — Dzień dobry! a to mamy pogodę! Nikt tu nie spęta mojej duszy obcemi myślami! Jeżeli zaskoczy mnie ktoś, to chyba zając przebiegnie lub mały pastuszek, który tu się wyprawił z bydłem i zbiera jagody lub wdrapawszy się na kamień siedzi zadumany, zapatrzony, aby zniknąć znów między kosodrzewiną i spokojnie pasącym się bydłem.

Jestem już wysoko. Pusto tu i nago. Jestto krajobraz odrębny — każdy cudzoziemiec powie, że tu brzydko; ale tu są moje góry, mnie tu jest dobrze. Nic tu niema, tylko kamień i kamień. Nizkie, rzadkie skały, w dole, ogołocone z lasu, wyżej nawet i z krzaków, wydają metaliczny dźwięk. Spiętrzyły się tu one od wieków, porysowały się i zczerniały na wichrze i deszczu, popękały od mrozu i potoków. Stromo sterczą niby szare mury zamknięte wrotami, napół w gruzach i zdają się być porosłemi mchem ruinami po budowlach jótunów .

Wszędzie pełno kamieni, jakby je kto rozsiał naokół, wielkie i małe, oderwały się one od budowli a brunatna ich barwa w ciągu długich lat przybladła. Wielkie, kamienne olbrzymy, odłamy skalne z lodowej epoki strzelają ku niebu ze szczytów i grani, często uczepione na najwyższym cyplu, skąd, zda się, mogą spaść każdej chwili.

Wielkiej rozmaitości barw nie przedstawia to pustkowie. Kamienno-szary i kamienno-błękitny kolor naprzemian z brunatną barwą wrzosu i z zielenią trzęsawisk w dolinach lub z górskim torfowiskiem przeważają — tu i owdzie, na zboczu żółcą się liście brzozowego gaiku lub krwawią się żywe, czerwone jagody na młodej jarzębinie. W rozpadlinach skalnych i w dolinach błyszczą ciemne aż czarne błotniska, długie...........................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: