Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gra na antenie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Gra na antenie - ebook

Gra, w której każdy ruch może zakończyć się śmiercią.

Jordan Briggs to charyzmatyczna, ale kontrowersyjna prezenterka radiowa, prowadząca popularny program w stacji SiriusXM. Znana jest z ostrych i bezkompromisowych poglądów, które przyciągają zarówno gorących zwolenników, jak i zaciekłych krytyków.

Pewnego dnia, podczas porannej audycji, Jordan odbiera telefon od słuchacza, który przedstawia się jako Bernie. Szybko okazuje się, że niewinna z pozoru rozmowa zmienia się w niebezpieczną grę. Bernie zmusza Jordan do podejmowania trudnych decyzji, z których każda może doprowadzić do przerażających konsekwencji. Słuchacze stają się świadkami koszmarnej rozgrywki, w której stawką jest życie niewinnych ludzi.

Jordan musi zmierzyć się z własnymi demonami, przeszłością i poczuciem winy. By powstrzymać Berniego, angażuje się w wyścig z czasem, próbując znaleźć sposób na zakończenie gry, zanim zginie więcej osób.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-750-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

_Jor­dan_

– O cho­lera, nie! – Jor­dan Briggs mocno ude­rzyła dło­nią w klak­son i wysu­nęła środ­kowy palec przez otwarty szy­ber­dach swo­jego audi R8. Musiała gwał­tow­nie zaha­mo­wać, a kiedy znowu wci­snęła pedał gazu, pękł jej obcas. – To moje ulu­bione buty Loubo­utina, kurwa!

Z okna śmie­ciarki wysu­nęła się musku­larna ręka i rów­nież poka­zała środ­kowy palec.

– Na kogo wrzesz­czysz, Jor­die?

Zapa­mię­tała numer tele­fonu na nalepce z napi­sem: „Dobrze jeż­dżę?” z tyłu śmie­ciarki.

– Cho­lerny śmie­ciarz! Wysko­czył nagle na 49th Street z Madi­son Ave­nue. Nie zatrzy­mał się, nawet nie zwol­nił. O mało nie ode­rwał przodu audi.

Zdjęła but, obej­rzała i rzu­ciła na pod­łogę przed sie­dze­niem pasa­żera.

– Pro­wa­dzisz samo­chód? Dla­czego pro­wa­dzisz samo­chód? O kurwa, zacze­kaj: jesteś na Madi­son Ave­nue? Za sześć minut wcho­dzimy na antenę!

– Kiedy dziś skoń­czymy, jadę do Hamp­tons. Wyda­wało mi się głu­pio brać tak­sówkę z domu, a potem wra­cać do Con­nec­ti­cut po wła­sny samo­chód.

– Frank przy­wió­złby cię na czas.

– Pie­przę Franka.

Samo­chody posu­nęły się kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów i znowu sta­nęły. Śmie­ciarka odsu­nęła się od Jor­dan i o mało nie zde­rzyła się z SUV-em marki Lin­coln na sąsied­nim pasie. Pew­nie kie­rowca ese­me­so­wał. Wszy­scy ese­me­so­wali. W Nowym Jorku nie ma sensu zawra­cać sobie głowy tym, co się dzieje na jezdni. Samo­chody prak­tycz­nie jeż­dżą same.

„Dupek”.

Jor­dan spoj­rzała na gło­śniki. Iry­tu­jący nawyk, od któ­rego nie mogła się uwol­nić, gdy roz­ma­wiała z kimś przez zestaw gło­śno­mó­wiący.

– Billy, umieść to na tablicy: hash­tag zero, dwa, dwa, dwa, dwa, zero, dwa, dwa.

– Dobra. Co to takiego?

– To też zapisz. – Podała numer tele­fonu z nalepki na śmie­ciarce.

– Rozu­miem. Hej, nie mówi­łaś, że przy­je­dzie twój mąż. Malują dziś twój gabi­net. Musia­łem go umie­ścić w gar­de­ro­bie z sena­to­rem Moret­tim.

– Były mąż. Nie mówi­łam, bo nie wie­dzia­łam. Powie­dział, czego chce?

– Nikt mi niczego nie mówi, wiesz o tym – odparł Billy. – Przy­je­chał z Char­lotte.

– Char­lotte? Powinna się szy­ko­wać do szkoły.

„To on powi­nien szy­ko­wać ją do szkoły”.

I tak opu­ściła zbyt wiele dni. Jor­dan nie mogła pozwo­lić, by córka powta­rzała szó­stą klasę: jak by to wyglą­dało? Prasa mia­łaby uży­wa­nie.

– Pro­szę, powiedz, że jesteś już bli­sko – powie­dział Billy przez gło­śniki.

W ciągu ostat­niej minuty zyskała co naj­mniej dwa metry. Zna­ko­mite tempo.

Zegar wska­zy­wał cztery minuty do szó­stej.

– Widzę stąd nasz budy­nek – odparła. Znaj­do­wał się dwie prze­cznice dalej. Cyfrowy bil­l­bo­ard z napi­sem Siriu­sXM i neo­nem na szczy­cie.

Jor­dan znowu naci­snęła klak­son. Wyda­wało się to dobrą metodą.

Znowu prze­je­chała metr.

Klak­son, super.

Billy wes­tchnął.

– Dziś rano w _The Today Show_ wystę­puje Meghan Tra­inor.

– Serio?

– Wła­śnie dla­tego Roc­ke­fel­ler Cen­ter zapchany. Ostatni z let­nich kon­cer­tów.

– Mogło być gorzej. Dobrze, że to nie Ed She­eran.

– Dla­czego my nie mamy Eda She­erana? Nie chcę roz­ma­wiać z kolej­nym sena­to­rem. Nie przed week­en­dem. Poli­tycy mnie męczą.

– Zała­twiano to bez­po­śred­nio z dyrek­cją. Chyba jest przy­ja­cie­lem Gre­en­ste­ina. Może Gold­blatta.

Jor­dan mla­snęła języ­kiem i posu­nęła się do przodu kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów.

– Dyrek­cja zapra­sza gości do pro­gramu? Zatrud­niam cię, żebyś nie dopusz­czał do takich gów­nia­nych sytu­acji, Billy. Masz zapra­szać takich gości jak Ed She­eran.

– Chcesz, żebym zadzwo­nił do _The Today Show_ i popro­sił Meghan Tra­inor, by do nas wpa­dła po kon­cer­cie? Mam gdzieś tele­fon do jej mene­dżera. Jestem pewien, że ją ścią­gnę.

– Nie żywię się odpad­kami, Billy.

Samo­chody po lewej stro­nie zaczęły się poru­szać. Dla­czego na pasie Jor­dan cią­gle stoją? Mogłaby zmie­nić pas, ale musia­łaby zręcz­nie manew­ro­wać w korku.

Czy warto?

Może.

Może.

Chwy­ciła kie­row­nicę, poło­żyła stopę na gazie i…

Po lewej zatrzy­mał się auto­bus, blo­ku­jąc drogę.

Cho­lera!

Za późno.

Billy musiał zasło­nić tele­fon. Cią­gle go sły­szała, ale jego głos był przy­tłu­miony. Wyda­wało się, że do kogoś krzy­czy. Po chwili się ode­zwał.

– Jor­die, potrze­bu­jemy planu awa­ryj­nego. Nie zdą­żysz.

– Zdążę.

Zegar wska­zy­wał za trzy szó­stą.

Nie mogła zdą­żyć. Na sto­ją­cym obok auto­bu­sie znaj­do­wała się reklama jej audy­cji: „Ostra jazda z Jor­dan Briggs”. Obok wiel­kich, dwu­me­tro­wych liter wid­niało jej zdję­cie, które zro­biła w zeszłym roku mniej wię­cej o tej porze. Nie­na­wi­dziła tego zdję­cia. Nie­na­wi­dziła foto­gra­fii pro­mo­cyj­nych – ona się sta­rzała, one nie. Poza tym ktoś zawsze prze­pusz­czał je przez magiczny filtr Pho­to­Shop Malibu, tak że wyglą­dała jak Bar­bie. Nie była ide­ałem urody. Kiedy patrzyła na te zdję­cia, miała wra­że­nie, że szy­der­czo spo­gląda na nią ulep­szona wer­sja samej sie­bie.

Nie­spełna dwie minuty do szó­stej i jesz­cze pół­to­rej prze­cznicy. Ruch cał­ko­wi­cie zamarł.

Jeden z pasa­że­rów auto­busu ją roz­po­znał i wykrzy­ki­wał jej imię.

Zamknęła okno i ukryła się za przy­ciem­nioną szybą. Zamknęła rów­nież szy­ber­dach. Nie chciała, by ktoś wlał jej do samo­chodu zie­lony kok­tajl ze szpi­na­kiem.

– Gdy­byś poje­chała z Fran­kiem, wysa­dziłby cię i mogła­byś dojść na pie­chotę – zauwa­żył Billy.

– Nie jestem z Fran­kiem, prawda? – odparła sta­now­czo.

Nagle wpa­dła na pewien pomysł.

Och, nie może wysiąść…

Mimo to wysia­dła.

Zanim zdą­żyła zmie­nić zda­nie, zga­siła sil­nik, zacią­gnęła hamu­lec ręczny, włą­czyła świa­tła awa­ryjne i wysko­czyła z auta.

– Każ komuś przy­nieść mi słu­chawki do holu, Billy! – krzyk­nęła. Zerwała drugą szpilkę i rzu­ciła na pod­łogę obok uszko­dzo­nej.

Billy powie­dział coś jesz­cze, ale zatrza­snęła drzwi i pobie­gła na chod­nik, naci­ska­jąc za ple­cami guzik blo­kady na pilo­cie.

Audi zapisz­czało.2

_Cole_

Funk­cjo­na­riusz poli­cji nowo­jor­skiej Cole Hun­dley spo­glą­dał z kom­plet­nym zdu­mie­niem na kobietę w sto­ją­cym przed nim samo­cho­dzie. Obser­wo­wał, jak wysiada na środku 49th Street, zamyka auto i bie­gnie chod­ni­kiem. Audi pozo­stało na jezdni, w środku korka, blo­ku­jąc jego wóz.

Co się dzieje, do cho­lery?

To nie przy­wi­dze­nie.

Widział to wszystko na wła­sne oczy.

Był pra­wie pewien, że zdjęła buty. Dla­czego?

Wycią­gnął rękę, naci­snął guzik syreny i wydał trzy gło­śne dźwięki.

Kiedy odwró­ciła się w jego stronę, spo­dzie­wał się, że znie­ru­cho­mieje, może uśmiech­nie się do niego prze­pra­sza­jąco, z zaże­no­wa­niem, jak robią ludzie przy­ła­pani na czymś przez poli­cję, po czym wróci do samo­chodu. A co zro­biła? Uśmiech­nęła się sze­roko, poma­chała mu ręką i pobie­gła boso ulicą.

Przy­pusz­czał, że samo­chód jest kra­dziony. Mia­łoby to sens – był to dobry wóz. Ale kobieta nie wyglą­dała na zło­dziejkę samo­cho­dów, była za dobrze ubrana. Nawet bez butów spra­wiała wra­że­nie nadzia­nej. A na doda­tek zamknęła wóz. Więk­szość zło­dziei nie ma pod ręką klu­czy­ków. Rzadko zamy­kają samo­chód, gdy go porzu­cają. Z pew­no­ścią nie włą­czają świa­teł awa­ryj­nych. Zosta­wiła wóz na 49th Street w godzi­nie szczytu.

Była szybka. Poko­nała już pół prze­cznicy z gra­cją doświad­czo­nej sprin­terki.

Cole wiele razy zasta­na­wiał się nad swo­imi wybo­rami życio­wymi w ciągu dwu­na­stu lat, odkąd wstą­pił do poli­cji. W jego stronę leciały kule, cza­sem noże. Dwa razy go ugry­ziono i tylko raz zro­bił to pies. W obu przy­pad­kach musiał strze­lić. Nie­któ­rzy ludzie pluli na poli­cjan­tów. Nie ist­niał dobry spo­sób, by zacząć (albo skoń­czyć) dzień. Stale sły­szał wyzwi­ska. Raz został zaata­ko­wany przez kobietę ubraną tylko w folię alu­mi­niową umo­co­waną taśmą kle­jącą; twier­dziła, że Times Squ­are to lądo­wi­sko skon­stru­owane przez kosmi­tów. Kobieta zosta­wia­jąca na środku ulicy samo­chód za sto tysięcy dola­rów i bie­gnąca gdzieś chod­ni­kiem powinna go dzi­wić, ale nie dzi­wiła: w Nowym Jorku takie rze­czy były na porządku dzien­nym.

Zatrzy­mał auto, włą­czył czer­wono-nie­bie­skiego koguta, ode­tchnął głę­boko, wysiadł i podą­żył za kobietą.

Kiedy prze­ci­snął się obok auto­busu, poczuł, że celuje w niego kilka tele­fo­nów komór­ko­wych. Prze­szedł przed zapar­ko­wa­nym audi i podą­żył w stronę chod­nika. Wokół wyły klak­sony.

W tym momen­cie dzia­łało wiele kamer, ale tylko jedna nie funk­cjo­no­wała dobrze: jego wła­sna, przy­mo­co­wana do mun­duru i kosz­tu­jąca dwa tysiące dola­rów.3

_Jor­dan_

Jor­dan prze­bie­gła przez 6th Street na czer­wo­nym świe­tle. Nie miało to więk­szego zna­cze­nia. Samo­chody stały w miej­scu. Nie była jedyna – kil­ka­na­ście osób prze­szło przez ulicę w podobny spo­sób, z gło­wami pochy­lo­nymi nad tele­fo­nami, nie patrząc na nikogo, nie roz­glą­da­jąc się. Przy­naj­mniej zwra­cała uwagę na oto­cze­nie. Korek nie powstrzy­mał kilku pobli­skich tak­sów­ka­rzy od włą­cze­nia klak­so­nów. Tak­sów­ka­rze to uwiel­biają, zacho­wują się, jakby musieli wypeł­nić normę hałasu. Były ich hym­nem.

Znaj­do­wała się pół prze­cznicy za 6th Street, w pobliżu wie­żowca Siriu­sXM, gdy zdała sobie sprawę, że zosta­wiła komórkę pod­łą­czoną do deski roz­dziel­czej samo­chodu. Nie mogła nic na to pora­dzić, nie teraz. Nie mogła rów­nież nic zro­bić z poli­cjan­tem z tyłu; powinna się trzy­mać od niego z dala. Zawsze może się wszyst­kiego wyprzeć; była pra­wie pewna, że jeśli nie nawiąże z nim kon­taktu wzro­ko­wego, jakoś się z tego wyplą­cze. O cokol­wiek cho­dzi. Miała teraz waż­niej­sze sprawy.

Opu­ściła głowę i prze­pchnęła się przez tłum tury­stów robią­cych foto­gra­fie przy Ave­nue of the Ame­ri­cas 1221, po czym zdo­łała wejść do holu, nim kto­kol­wiek zdą­żył ją roz­po­znać. Był to cud, ale póź­niej zna­la­zła się w gęstym tłu­mie ludzi, któ­rzy powoli prze­cho­dzili przez bramkę z wykry­wa­czami metalu. Zablo­ko­wała jej drogę jedna z wycie­czek. Praw­dziwi nowo­jor­czycy nie noszą nowo­jor­skich ubrań ani nie czują potrzeby pstry­ka­nia tysięcy zdjęć holu.

Na dużym zega­rze nad win­dami wyświe­tlały się cyfry 5:59:22. Zostało zale­d­wie trzy­dzie­ści osiem sekund.

Przy­ło­żyła dło­nie do ust i krzyk­nęła:

– Cho­lera jasna! Jakiś gli­niarz ude­rzył na chod­niku Howarda Sterna!

To poskut­ko­wało.

Wyciecz­ko­wi­cze zapo­mnieli o holu i rzu­cili się w stronę drzwi. Przy­po­mi­nali tłu­mek gospo­dyń domo­wych z przed­mieść sztur­mu­ją­cych w czarny pią­tek cen­trum han­dlowe Wal­mart.

Jor­dan okrą­żyła wycieczkę, prze­pchnęła się obok kilku nie­zna­jo­mych męż­czyzn i dotarła do bramki.

– Śpie­szę się, Bobby!

Ochro­niarz uniósł głowę. Wytrzesz­czył oczy, gdy prze­bie­gała przez bramkę, uru­cha­mia­jąc alarm.

– Jor­die, musisz…

Nie sły­szała dal­szego ciągu.

Pobie­gła po mar­mu­ro­wej posadzce, dotarła do wind i naci­snęła wszyst­kie sześć przy­ci­sków.

Nie zauwa­żyła Billy’ego.

„Gdzie jest Billy, do licha?!”

Popa­trzyła na moni­tor i znowu naci­snęła guziki.

Na zega­rze poja­wiły się cyfry 6:00:02.

Cho­lera…

Cho­lera…

Cho­lera…

Trze­cia winda od lewej wydała melo­dyjny dźwięk i otwo­rzyły się drzwi. Z kabiny wyszła dziew­czyna z różo­wymi wło­sami opa­da­ją­cymi na ramiona, ubrana w koszulkę z napi­sem „Ostra jazda z Jor­dan Briggs”_._ Na jej tępej twa­rzy malo­wał się prze­strach. Trzy­mała w jed­nej ręce bez­prze­wo­dowe słu­chawki marki Bose, a w dru­giej tele­fon komór­kowy.

Jor­dan jej nie znała.

– Hej!

Dziew­czyna unio­sła wzrok, uśmiech­nęła się i ruszyła w jej kie­runku, powoli i non­sza­lancko. W ogóle się nie śpie­szyła. Nic jej nie obcho­dziło. Spo­koj­nie, kocha­nie. Uwa­żaj, żebyś się nie potknęła.

Pie­przone sta­żystki.

Poja­wiały się w sta­cji falami, nie­mal co godzinę, i wszyst­kie były do niczego.

Jor­dan pod­bie­gła, chwy­ciła słu­chawki i zało­żyła je na głowę. Usły­szała zakoń­cze­nie motywu muzycz­nego pro­gramu.

Sta­żystka unio­sła komórkę.

– Billy kazał mi zro­bić zdję­cie moni­tora, żeby mogła pani…

Jor­dan wyrwała jej tele­fon, wbie­gła do windy i tak mocno wci­snęła przy­cisk czter­dzie­stego dru­giego pię­tra, że miała wra­że­nie, iż sły­szy pęka­jący pla­stik. Cisnęła klu­czyki dziew­czy­nie o różo­wych wło­sach.

– Ścią­gnij mój samo­chód z 49th Street, nim ktoś go ukrad­nie!

Kiedy drzwi windy się zasu­wały, znowu zauwa­żyła poli­cjanta. Stał przy biurku ochro­nia­rza i patrzył pro­sto na nią.

Usły­szała głos Billy’ego, zagłu­szany przez muzykę.

– To ty, Jor­die?

– Jesteś czło­wie­kiem małej wiary, panie Glu­eck. Czy kie­dy­kol­wiek spóź­ni­łam się do pracy?

– Oddy­chaj ciszej. Dyszysz, jakby przed chwilą wyru­chał cię zawod­nik MMA.

– Prze­bie­głam tylko dwie prze­cznice. Skąd wiesz, jak dyszą ludzie wyru­chani przez zawod­ni­ków MMA?

– O, to pro­ste – odpo­wie­dział Billy. – Wystar­czy wyczy­ścić kartę kre­dy­tową, a potem się z tego pośmiać i spo­tkać się z dziew­czyną.

Jor­dan spoj­rzała na wyświe­tlacz nad drzwiami. Winda dotarła do dwu­dzie­stego pię­tra.

– Jaka słu­chal­ność?

– Nie­zła – odparł Billy. – Gold­blatt chce z tobą poroz­ma­wiać. Zapro­po­nuje, żebyś jutro wzięła wolny dzień.

– Pie­przę Julesa. To nie jego sprawa.

– Wcho­dzimy za pięć, cztery, trzy…

Billy zamilkł.

Jor­dan spoj­rzała na foto­gra­fię moni­tora na ekra­nie tele­fonu komór­ko­wego dziew­czyny o różo­wych wło­sach.

Muzyka uci­chła.

Zamknęła oczy, głę­boko wcią­gnęła powie­trze przez nos, wstrzy­mała oddech, po czym wypu­ściła je przez usta, sta­ra­jąc się nie wydać żad­nego dźwięku.

Kiedy mikro­fon zaczął dzia­łać, mówiła zupeł­nie nor­mal­nie.

– Chcę, żeby­ście zapi­sali numer tele­fonu – powie­działa cicho, łagod­nie. – To pierw­szy z dwóch nume­rów, które dziś wam podam. Wcze­śniej spo­tka­łam męż­czy­znę. Nie takiego, który pro­po­nuje, że weź­mie cięż­kie torby z zaku­pami, albo przy­trzyma otwarte drzwi. Z pew­no­ścią nie takiego, który ofia­ruje wam płaszcz, gdy jeste­ście tro­chę zzięb­nięci. Ten męż­czy­zna kazałby wam zjeż­dżać sprzed tele­wi­zora, kiedy nadają mecz. Pier­działby w auto­bu­sie albo bez żenady dra­pałby się w kro­cze w kolejce, na widoku. Ni­gdy nie sły­szał, że męż­czyźni mogą się depi­lo­wać. Mój nowy przy­ja­ciel praw­do­po­dob­nie myśli, że szar­manc­kość to nowa dziel­nica New Jer­sey. Tak, spo­tka­łam tego faceta. Jako typowy repre­zen­tant swo­jego gatunku był na tyle miły, że podał mi swój numer tele­fonu. Nie pro­si­łam o niego, po pro­stu mi go dał. Z powo­dów, o któ­rych wspo­mnia­łam, uznał, że będę chciała do niego zadzwo­nić, może poznać go tro­chę lepiej. Dla uprosz­cze­nia nazy­wajmy go Sta­nem. Rze­czy­wi­ście wyglą­dał jak Stan.

Winda znowu wydała melo­dyjny dźwięk i drzwi otwo­rzyły się na czter­dzie­stym dru­gim pię­trze. Jor­dan patrzyła na taką samą foto­gra­fię pro­mo­cyjną jak na auto­bu­sie: swoją wła­sną iro­nicz­nie uśmiech­niętą twarz na pla­ka­cie pokry­wa­ją­cym połowę ściany za dużym, dębo­wym biur­kiem recep­cjo­nistki. Wyszła na kory­tarz, skrę­ciła w lewo i ruszyła w stronę stu­dia.

Ludzie scho­dzili jej z drogi na zatło­czo­nym kory­ta­rzu. Kilku uśmiech­nęło się i ski­nęło gło­wami, inni odwra­cali wzrok. Wie­dzieli, że nie należy się do niej odzy­wać, gdy ma na gło­wie słu­chawki. Nie było to pierw­sze takie rodeo.

– Wie­cie, że w głębi serca jestem miłą dziew­czyną z Połu­dnia – powie­działa z nutą sar­ka­zmu, naśla­du­jąc akcent, któ­rym ni­gdy nie mówiła, ponie­waż uro­dziła się na przed­mie­ściach Cle­ve­land. – Wzię­łam jego numer z rado­snym uśmie­chem i spę­dzi­łam resztę poranka, licząc minuty, aż będę mogła pod­nieść słu­chawkę tele­fonu i zadzwo­nić do mojego cudow­nego Stana, księ­cia z bajki, uko­cha­nego. Jako dziew­czyna z Połu­dnia jestem tro­chę nie­śmiała. Jeśli słu­cha­cie mnie regu­lar­nie, może­cie uwa­żać, że to nie­prawda, ale naprawdę jestem nie­śmiała. Kiedy facet daje mi numer tele­fonu, dener­wuję się jak trzy­na­sto­latka w szkole śred­niej, z błysz­czą­cym apa­ra­tem do pro­sto­wa­nia zębów i trą­dzi­kiem, który współ­za­wod­ni­czy z pie­gami. Zasta­na­wiam się, czy spodo­bały mu się moje grube oku­lary i strasz­li­wie pła­ska pierś. A może błędy gra­ma­tyczne albo pudło­wa­nie do kosza w cza­sie meczu koszy­kówki? Na pewno nie pociąga go moja oso­bo­wość. W tam­tych cza­sach nie roz­ma­wia­łam z chło­pa­kami, więc nie wie­dzieli, kim jestem. Byłam cie­niem, wid­mem, nie zwra­ca­łam na sie­bie uwagi. Ni­gdy nie byłam dziew­czyną, o któ­rej marzą faceci tacy jak Stan, nie w tam­tych cza­sach. A może marzyli, tylko źle inter­pre­to­wa­łam ich zacho­wa­nie? Nie mam poję­cia, trudno powie­dzieć. Podob­nie jak więk­szość męż­czyzn Sta­no­wie nie zawsze roz­ma­wiają z dziew­czynami otwar­cie. Cza­sami mówią nie­ja­sno, omi­jają pro­blem. Mój wyma­rzony Stan zaje­chał mi dziś drogę na 49th Street i dzięki temu stał się czę­ścią mojego życia. Nie­zbyt sub­telne podej­ście. Zablo­ko­wał mnie wielką cię­ża­rówką. W świe­cie Stana miłość musi być waż­niej­sza od prze­pi­sów ruchu dro­go­wego. Czy nie byli­by­śmy szczę­ścia­rzami, gdy­by­śmy wszy­scy żyli w świe­cie Stana? Cza­sem trudno pode­rwać dziew­czynę. Przy­pusz­czam, że zaje­cha­nie mi drogi było czymś w rodzaju pocią­gnię­cia mnie za kucyki albo potrą­ce­nia przy stole w cza­sie przy­ję­cia: wszy­scy jeste­śmy nie­śmiali. Muszę przy­znać, że przy­naj­mniej zebrał się na odwagę, by mnie poznać, ale mimo wszystko się zasta­na­wiam, czy nie zro­bił tego zbyt nie­zgrab­nie. Dla­czego nie wymy­ślił lep­szego spo­sobu?

Jor­dan skrę­ciła za róg, weszła do nie­wiel­kiej sali śnia­da­nio­wej i ruszyła pro­sto do eks­presu do kawy. Nalała sobie kube­czek, minęła eks­pres i dodała śmie­tanki. Zamknęła oczy i przez chwilę delek­to­wała się cudow­nym aro­ma­tem, nie­biań­skim zapa­chem kawy, słod­kim nek­ta­rem bogów. Och, jakże chciała wypić choćby łyczek, ale wie­działa, że nie może tego zro­bić na ante­nie. Uczą tego nawet począt­ku­ją­cych radiow­ców.

Wyszła z kub­kiem na kory­tarz, jesz­cze raz go pową­chała, po czym skrę­ciła w prawo, w stronę stu­dia na końcu.

– Potra­fię wyba­czać nie­któ­rym Sta­nom. Naprawdę potra­fię. Jak powie­dzia­łam, trudno kogoś poznać. W dzi­siej­szych cza­sach należy być kre­atyw­nym. Nie wolno rand­ko­wać w pracy. Spy­taj­cie Billa i Monicę. Minęło dwa­dzie­ścia lat, a ludzie cią­gle mówią o tym, że zro­biła mu loda i miała nie prać sukienki, jakby wyda­rzyło się to wczo­raj. Kie­dyś związki w pracy były normą. Ma to jakiś sens, prawda? Spę­dzamy dużą część dnia z kole­gami, dobrze się znamy. Widzimy kole­gów w naj­lep­szych i naj­gor­szych chwi­lach: wiemy, jakie śmieci trzy­mają w swo­ich bok­sach, na litość boską! Jeśli widzimy coś wię­cej niż figurki z _Gwiezd­nych wojen_, _Mojego małego kucyka_ i kalen­da­rze z Gar­fiel­dem, a mimo to spo­glą­damy na przed­miot swo­jej miło­ści, dla­czego nie iść za gło­sem serca? Czy to naprawdę taka zbrod­nia, gdy spę­dzamy nie­biań­skie trzy minuty na kse­ro­ko­piarce z wyjąt­kową dziew­czyną z księ­go­wo­ści, by roz­pro­szyć mono­to­nię śro­do­wego popo­łu­dnia? Tak, tak, sir. W dzi­siej­szych cza­sach to nic złego. Cóż, ja jestem w sta­cji kimś w rodzaju sze­fo­wej, więc gdy­bym chciała nawią­zać romans z jed­nym ze współ­pra­cow­ni­ków, zaczę­łyby się biu­ro­kra­tyczne for­mal­no­ści i odby­łoby się kilka kon­fe­ren­cji z miłymi face­tami z działu praw­nego, nim zdą­ży­ła­bym się uśmiech­nąć. Założę się, że poja­wi­łoby się wideo, które musie­li­by­śmy oglą­dać sami, potem może razem, praw­do­po­dob­nie pod nad­zo­rem doro­słych. Nie jest dziś łatwo być wul­gar­nym. Nie inte­re­sują mnie chłopcy, dziew­czyny ani coś pośred­niego. Jeśli w dzi­siej­szych cza­sach ktoś chce się umó­wić na randkę, powi­nien być kre­atywny. Powi­nien zaje­chać komuś drogę na szo­sie, prawda, Stan? Wła­śnie to zro­bi­łeś. Musisz ukraść dziew­czy­nie port­fel w Star­buck­sie, a potem zapro­po­no­wać, że zapła­cisz za jej kawę, gdy zauważy, że znik­nęła jej karta kre­dy­towa. Uda­jesz kie­rowcę ubera i nie wypusz­czasz z samo­chodu, aż zga­dza się iść do kina. Idziesz za nią ciemną uliczką w kap­tu­rze, a potem mówisz coś zabaw­nego, na przy­kład: „Masz bate­rię dzie­wię­cio­wol­tową? Wysiadł mi para­li­za­tor”. Oczy­wi­ście zawsze są ser­wisy spo­łecz­no­ściowe: Tin­der, Grin­der, Min­der, Blen­der i Side­win­der. W dzi­siej­szych cza­sach można zaspo­koić każdą pikantną zachciankę. Nie wiem, jak wy, ale mnie te rela­cje ni­gdy nie zado­wa­lały. Może Stana też nie. Może dla­tego zajeż­dża drogę samot­nym kobie­tom? Może nie jest to naj­gor­szy spo­sób zwró­ce­nia na sie­bie uwagi kobiety w dwa tysiące dwu­dzie­stym roku?

Jor­dan weszła do swo­jego gabi­netu. Na ścia­nach wisiały pla­sti­kowe płachty malar­skie i zasła­niały więk­szość mebli. Poczta leżała na fotelu w pobliżu drzwi. Przej­rzała nie­wielki stos listów, zna­la­zła ten, któ­rego ocze­ki­wała, i scho­wała go do kie­szeni, wdzięczna, że per­so­nel go nie otwo­rzył.

Idąc kory­ta­rzem, spoj­rzała przez okno na Billy’ego. Cięż­kie, dźwię­kosz­czelne drzwi stu­dia otwie­rały się swo­bod­nie od wewnątrz, ale były auto­ma­tycz­nie zamknięte od zewnątrz, by nikt nie wszedł nagle w cza­sie audy­cji. Usły­szała cichy szczęk magne­tycz­nego zamka i wkro­czyła do pomiesz­cze­nia.

Billy Glu­eck ski­nął jej głową z prze­szklo­nej reży­serki po lewej i wska­zał duży cyfrowy moni­tor na ścia­nie: w tej chwili pro­gram miał pięć milio­nów trzy­sta tysięcy czter­dzie­stu dzie­wię­ciu słu­cha­czy. Boże… Jor­dan uwiel­biała radio sate­li­tarne i dokładne sta­ty­styki.

Usia­dła w fotelu marki Her­man Mil­ler za sześć tysięcy dola­rów. Posta­wiła przed sobą kawę, znowu ją pową­chała i uśmiech­nęła się.

– A zatem jestem w kropce. Czy mam zadzwo­nić do Stana, czy o nim zapo­mnieć? Czy jako miła dziew­czyna z Połu­dnia powin­nam zapo­mnieć o jego nie­zręcz­no­ści i pozwo­lić mu wsa­dzić rękę pod sukienkę? Myślę o tym przez całe rano i szcze­rze mówiąc, nie mogę się zde­cy­do­wać, więc zamie­rzam was pro­sić o przy­sługę. Weź­cie kawa­łek papieru i zano­tuj­cie coś.

Popa­trzyła na dużą białą tablicę obok swo­jego biurka i dzi­siej­sze tematy, po czym zna­la­zła numer tele­fonu zauwa­żony na nalepce z tyłu śmie­ciarki.

– Chcę, żeby każdy z was zadzwo­nił w moim imie­niu do Stana pod numer dwa, jeden, dwa, pięć, pięć, pięć, sześć, sie­dem, jeden, sie­dem wewnętrzny trzy­sta cztery. Poga­daj­cie z nim, mam do was zaufa­nie. Pomóż­cie mi usta­lić, czy to wła­ściwa osoba albo czy się pomy­li­łam i to jakiś nean­der­tal­czyk szu­ka­jący miło­ści w nie­wła­ści­wym miej­scu. Nie mogę się docze­kać, co usta­li­cie; liczę na to, że pomo­że­cie mi doko­nać wła­ści­wego wyboru… Nie­długo znowu się usły­szymy.

W reży­serce Billy uniósł palec wska­zu­jący, mil­czał przez sekundę i powie­dział:

– Prze­rwa na reklamy. – Popa­trzył na Jor­dan. – Nosi­łaś w dzie­ciń­stwie apa­rat orto­don­tyczny?

– Nie, to idio­tyzm.

– Jesteś suką o zim­nym sercu, wiesz?

Jor­dan wzięła kawę, unio­sła do ust, po czym znie­ru­cho­miała, przy­po­mi­na­jąc sobie córkę.

„Cho­lera, dla­czego Nick ją tutaj przy­wiózł?”

Odsta­wiła kawę, patrzyła, jak się wylewa przez kra­wędź, i zerwała się z miej­sca.

– Zaraz wrócę!

– Masz tylko dwie…

Nie sły­szała reszty zda­nia, bo wybie­gła przez drzwi.4

_Cole_

Funk­cjo­na­riusz poli­cji nowo­jor­skiej Cole Hun­dley stał przez chwilę w win­dzie po otwar­ciu drzwi, choć był pra­wie pewien, że jest na wła­ści­wym pię­trze. Prze­pchnął się przez tłum przed budyn­kiem, prze­ko­nał kilku ochro­nia­rzy, by go prze­pu­ścili, choć chcieli spraw­dzić jego broń, a póź­niej zauwa­żył zwa­rio­waną kobietę, która zosta­wiła samo­chód na 49th Street. Weszła w holu do tej samej windy. Obser­wo­wał numery pię­ter na wyświe­tla­czu nad drzwiami. Winda zatrzy­mała się na czter­dzie­stym dru­gim, czter­dzie­stym czwar­tym, a póź­niej czter­dzie­stym dzie­wią­tym pię­trze, po czym zje­chała do holu. Naci­snął wszyst­kie trzy guziki i spo­dzie­wał się, że poje­dzie na szczyt budynku, a póź­niej na par­ter, i w ogóle jej nie zoba­czy, ale kiedy drzwi się otwo­rzyły, ujrzał na ścia­nie ogromny pla­kat z podo­bi­zną zwa­rio­wa­nej kobiety. Na dole znaj­do­wał się pod­pis: „Ostra jazda z Jor­dan Briggs”, a pod spodem uzu­peł­nie­nie: „Dni powsze­dnie 18.00–22.00”. Cała ta potwor­ność była oświe­tlona reflek­to­rami zamon­to­wa­nymi na sufi­cie.

Drzwi windy zaczęły się zamy­kać. Cole wysta­wił rękę na zewnątrz, uru­cha­mia­jąc czuj­nik, który z powro­tem je otwo­rzył.

– W czym mogę panu pomóc?

Pyta­nie to wypo­wie­działa kobieta pod pięć­dzie­siątkę. Nosiła oku­lary w czer­wo­nych opraw­kach, czer­wony ble­zer i białą koszulę. Sie­działa w recep­cji pod ogromną foto­gra­fią zwa­rio­wa­nej kobiety. Kory­ta­rzem bie­gali tam i z powro­tem ludzie, z gło­śni­ków wiszą­cych rzę­dem na ścia­nach dobie­gał czyjś hała­śliwy głos. Mówiono coś o face­cie o imie­niu Stan.

– Czy może pan naci­snąć dla mnie guzik holu na par­te­rze? – spy­tał kurier UPS, który wto­czył obok Cole’a wózek i zajął miej­sce w tyl­nym rogu kabiny.

Kiedy Cole nie naci­snął guzika, męż­czy­zna wycią­gnął obok niego rękę i sam to zro­bił. Mruk­nął pod nosem: „Dzięki, panie poli­cjan­cie”, po czym zaczął kli­kać w swój tablet. Po chwili spoj­rzał w górę i rzekł:

– Pozwoli pan? Blo­kuje pan drzwi. Muszę dostar­czyć prze­syłkę.

Nowo­jor­czycy to sym­pa­tyczni ludzie.

Cole wyszedł z windy i ruszył w stronę recep­cji. Drzwi zasu­nęły się za nim.

Kobieta w czer­wo­nym stroju uśmiech­nęła się do niego ner­wowo. Ludzie zwy­kle uśmie­chają się w ten spo­sób do poli­cjan­tów, jakby chcieli powie­dzieć: „Chęt­nie pomogę, jeśli nie przy­szedł pan mnie aresz­to­wać”. Póź­niej przy­po­mi­nają sobie wszyst­kie swoje nie­dawne grzeszki i zasta­na­wiają się, czy któ­ryś był na tyle poważny, by zain­te­re­so­wała się nim poli­cja.

– Chciał­bym się zoba­czyć z Jor­dan Briggs – rzekł Cole. Mimo woli spoj­rzał z powro­tem na pla­kat.

Patrzyła z niego w taki spo­sób, jakby spo­glą­dała pro­sto na niego, obser­wo­wała go. Jedną rękę trzy­mała na bio­drze, druga była opusz­czona. Prze­chy­lała głowę w lewo, a na jej war­gach błą­kał się pyta­jący, iro­niczny uśmie­szek.

– Pani Briggs jest na ante­nie. Jest pan umó­wiony?

Cole pokrę­cił głową.

– Zda­rzył się wypa­dek?

– Nic o tym nie wiem. Jesz­cze nie.

Wyda­wała się zdez­o­rien­to­wana.

Za jego ple­cami roz­legł się melo­dyjny dźwięk i otwo­rzyła się druga winda. Wyszedł z niej żyla­sty męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze, ski­nął głową recep­cjo­ni­stce i pośpie­szył kory­ta­rzem w lewo.

Cole obser­wo­wał go przez moment, po czym pochy­lił się lekko nad recep­cją. Nie był wysoki, ale wie­dział, że kiedy to robi, zwłasz­cza w mun­du­rze, wytrąca ludzi z rów­no­wagi.

– Muszę z nią natych­miast poroz­ma­wiać.

– No cóż… – urwała.

Zwa­rio­wana kobieta wyszła przez cięż­kie dębowe drzwi z oknem pośrodku znaj­du­jące się na końcu kory­ta­rza. Spra­wiała wra­że­nie lekko zde­ner­wo­wa­nej.

– Jor­dan! – krzyk­nął męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze. Pobiegł truch­tem w jej stronę.

– Nie teraz, Jules. Pro­wa­dzę audy­cję. – Ruszyła kory­ta­rzem.

– Nie możesz poda­wać słu­cha­czom naszych nume­rów tele­fo­nów! – krzyk­nął męż­czy­zna za jej ple­cami. – Ile razy mamy o tym roz­ma­wiać?

– Ani razu, Jules! Nie musimy o tym roz­ma­wiać ani razu! – rzu­ciła przez ramię.

Cole patrzył, jak przy­śpie­sza kroku. Chyba zmie­rzała do pokoju na końcu. Popę­dził za nią.

– Nie może pan tam wejść! – zawo­łała za nim recep­cjo­nistka. – Jor­die! Gość!

Męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze znaj­do­wał się w odle­gło­ści pół­tora metra.

– Może powi­nie­nem zor­ga­ni­zo­wać małe spo­tka­nie z tobą i zespo­łem praw­ni­ków? Ostat­nim razem było to zabawne, prawda? Roz­ma­wia­li­śmy o tym, ile razy nara­zi­łaś nas na straty na ante­nie w ciągu ostat­niego roku podat­ko­wego i jakie są tego kon­se­kwen­cje finan­sowe. Zróbmy to znowu.

– Masz rację, Jules. Byłam nie­grzeczną dziew­czynką i powin­nam zostać uka­rana.

– Zobo­wią­za­nia, które two­rzysz, wypeł­niają cały arkusz kal­ku­la­cyjny.

– Może lep­szy byłby dia­gram rysun­kowy? Lubię dia­gramy. Są ład­niej­sze.

– To nie jest zabawne, Jor­die.

– Nie miało być zabawne, Jules. Wyko­nuj swoją pracę, a ja będę wyko­ny­wać swoją.

– Moja praca polega na pil­no­wa­niu, żebyś nie dopro­wa­dziła nas do ban­kruc­twa.

– Pani Briggs! – zawo­łał Cole.

Zwa­rio­wana kobieta odwró­ciła się i spoj­rzała na niego. Jeśli była zasko­czona wido­kiem poli­cjanta bie­gną­cego za nią kory­ta­rzem, w ogóle tego nie oka­zała. Wycią­gnęła palec wska­zu­jący w stronę Cole’a, po czym spoj­rzała wście­kle na męż­czy­znę w sza­rym gar­ni­tu­rze.

– Dla­czego dyrek­cja wpy­cha mi gości do pro­gramu? Nie pra­cuję tutaj, by pro­mo­wać poli­tykę Gre­en­ste­ina ani poma­gać jego kum­plom w kam­pa­nii wybor­czej.

– Sena­tor jest przy­ja­cie­lem sta­cji.

Zwa­rio­wana kobieta uśmiech­nęła się iro­nicz­nie.

– Sena­tor jest narzę­dziem. To kre­tyn, cho­dzący sztuczny penis w kiep­skiej tre­sce lep­kiej od pomady.

Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze ner­wowo spoj­rzał w stronę pomiesz­cze­nia za ich ple­cami.

– Jezu, Jor­die, nie tak gło­śno!

– Puścisz go ze mną na antenę, a zro­bię z niego pie­przo­nego klauna.

– Zro­bisz z nim wywiad i będziesz grzeczna, bo ina­czej spo­tkamy się rów­nież w tej spra­wie.

Cole odchrząk­nął.

Zwa­rio­wana kobieta spoj­rzała na niego, odwró­ciła się i prze­szła przez drzwi za swo­imi ple­cami. Na drzwiach znaj­do­wała się tabliczka z napi­sem: „GAR­DE­ROBA JOR­DAN BRIGGS”.

Męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze zaklął pod nosem, odwró­cił się i po raz pierw­szy zauwa­żył Cole’a.

– Chry­ste, co jesz­cze zbro­iła?!

– Lista się wydłuża – odparł Cole i wszedł do pokoju za Jor­dan.

Zoba­czył ją w kącie, klę­czącą i obej­mu­jącą małą dziew­czynkę. Obok stał męż­czy­zna z różo­wym ple­ca­kiem z podo­bi­zną cia­sta z tru­skaw­kami; drugą rękę trzy­mał w kie­szeni. Na czar­nej skó­rza­nej kana­pie na dru­gim końcu pokoju sie­dział inny męż­czy­zna; pił kawę i roz­ma­wiał przez komórkę. Sena­tor Moretti. Cole widział go wcze­śniej w tele­wi­zji.

Stał mię­dzy zwa­rio­waną kobietą a drzwiami. Nie mogła wyjść.

– Pani Briggs, musimy poroz­ma­wiać o pani samo­cho­dzie.

Popa­trzyła na niego ze zdzi­wie­niem.

– Co z moim samo­cho­dem?

– Zosta­wiła go pani na środku ulicy.

– Nie, nie zosta­wi­łam.

– Tak, zosta­wiła pani.

Się­gnęła wokół dziew­czynki i naci­snęła guzik tele­fonu leżą­cego na sto­liku obok skó­rza­nego fotela.

– Tak?

– Sarah? Tu Jor­die. Gdzie jest teraz mój samo­chód?

– Pani samo­chód?

– Tak, ten, któ­rym przy­je­cha­łam dziś do pracy.

– W garażu. Tri­xie oddała klu­czyki Billy’emu.

– Dzięki, Sarah.

Zwa­rio­wana kobieta uśmiech­nęła się do Cole’a.

– Zagadka roz­wią­zana.

Cole naprawdę nie był w nastroju do takich roz­mów.

– Jest nagra­nie, pani Briggs. Mam kamerę samo­cho­dową. Zatrzy­mała się pani na środku 49th Street, wysia­dła, zamknęła samo­chód i ucie­kła.

– Mamo, idziesz do wię­zie­nia? – spy­tała dziew­czynka.

Zwa­rio­wana kobieta nadą­sała się i przy­cią­gnęła ją do sie­bie.

– Zamie­rza mnie pan aresz­to­wać na oczach mojej córki?

– Byłoby to dla mnie trau­ma­tycz­nym prze­ży­ciem – powie­działa dziew­czynka. – Jestem bar­dzo wraż­liwa z powodu mło­dego wieku i podatna na nega­tywne bodźce.

– Jor­die, zaczy­nasz za pięt­na­ście sekund – dobiegł głos z gło­śnika na ścia­nie.

Poca­ło­wała dziew­czynkę w głowę.

– Pocze­kaj tu na mnie, dobrze, Char­lotte?

Córka ski­nęła głową.

Jor­dan wstała.

– Nie wychodź – powie­działa do męż­czy­zny trzy­ma­ją­cego ple­cak. – Zostaw go w moim gabi­ne­cie i pocze­kaj tutaj.

Wycho­dząc, pokle­pała Cole’a po piersi.

– Ale pan może iść. Dzięki, że pan wpadł.

„Dzięki, że wpa­dłem?”

Cole się odwró­cił, ale była już za drzwiami i szła szybko kory­ta­rzem.5

_Jor­dan_

– Chry­ste, Jor­die, jeśli zamie­rzasz przy­cho­dzić w ostat­niej sekun­dzie, powin­naś zabie­rać ze sobą radio – powie­dział Billy, gdy Jor­dan usia­dła w fotelu. Szybko unio­sła do ust fili­żankę let­niej kawy, wypiła ją jed­nym hau­stem i wycią­gnęła rękę do góry. Sta­żystka chwy­ciła fili­żankę i znik­nęła za drzwiami, by ją znowu napeł­nić. Tym­cza­sem Billy odli­czał w słu­chaw­kach.

Na stole przed Jor­dan zapa­liła się tabliczka z napi­sem: „NA ANTE­NIE”.

– Chyba wywo­ła­łam aferę – powie­działa do mikro­fonu. – Wpa­dłam na kory­ta­rzu na swo­jego szefa, który szybko oświad­czył, że Stan nie chce dziś rano odbie­rać tele­fo­nów od pię­ciu milio­nów ludzi. Myślę, że go rozu­miem. Nie wiem, jaki ma roz­kład dnia ani har­mo­no­gram pracy. Nie chcemy go przy­tło­czyć. Więc wyświadcz­cie mi przy­sługę: jeśli zamier­za­cie do niego zadzwo­nić, na razie się wstrzy­maj­cie. Zadzwoń­cie do cen­trali sta­cji i popro­ście o roz­mowę z wice­pre­ze­sem Jule­sem Gold­blat­tem, sze­fem naszego działu pro­gra­mo­wego. Łaska­wie zgo­dził się noto­wać wasze nazwi­ska i dane kon­tak­towe; prze­każe je Sta­nowi. Dzięki temu Stan oddzwoni, do kogo zechce. Żad­nych naci­sków. Jules świet­nie pra­cuje w zespole. Zawsze chęt­nie nam pomaga.

Na biurku Jor­dan stały trzy moni­tory. Pierw­szy był pod­łą­czony do inter­netu, drugi wyświe­tlał imiona słu­cha­czy cze­ka­ją­cych na roz­mowę, a trzeci zawie­rał komu­ni­ka­tor pozwa­la­jący poro­zu­mie­wać się w trak­cie audy­cji z Bil­lym i resztą pra­cow­ni­ków. Ste­ro­wało się tym wszyst­kim za pomocą kla­wia­tury i myszy z prze­łącz­ni­kiem, więc biurko nie było zagra­cone sprzę­tem. Jor­dan nie­na­wi­dziła bała­ganu. Na trze­cim ekra­nie poja­wił się komu­ni­kat.

BILLY: Jules się wściek­nie.

JOR­DAN (szybka odpo­wiedź): Nie­dawno kupił nowego jagu­ara F. Nie skrzyw­dzi kury zno­szą­cej złote jaja.

BILLY: Wszyst­kie linie zajęte. Odbierz Cry­stal na dru­giej.

– Cry­stal, jesteś na ante­nie.

– Naprawdę?

Jor­dan zmarsz­czyła brwi, patrząc przez szybę na Billy’ego, i trzy razy pstryk­nęła pal­cami w powie­trzu nad głową.

Wzru­szył ramio­nami i uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco.

Potrze­bo­wała ener­gii, wital­no­ści. Nie można roz­bu­dzić słu­cha­czy, roz­ma­wia­jąc z osobą, która trzyma jedną rękę na wyłącz­niku budzika, a drugą prze­gląda kata­log tru­mien.

– Tak, Cry­stal. Kiedy dzwo­nisz do radia, cze­kasz dzie­sięć minut i słu­chasz reklam, a potem gospo­darz pro­gramu może zacząć z tobą roz­mowę. Tak to działa. Dokład­nie tak, jak prze­wi­dział Mar­coni.

– Byłam cie­kawa, czy oglą­dała pani wczo­raj­szą debatę.

– O cho­lera, nie. Nie­na­wi­dzę debat. Wola­ła­bym słu­chać instru­men­tal­nej wer­sji naj­więk­szych hitów Back­street Boys, gdy ktoś wbi­jałby mi wyka­łaczki pod paznok­cie. Pro­szę, powiedz, że nie słu­cha­łaś tego beł­kotu.

– Jest wielu poli­ty­ków.

– Któ­rego lubisz naj­bar­dziej?

– Bor­tona z Iowy.

– Czy to ten niski, z małymi oczami szczura, noszący muszki?

– Uwa­żam, że jest przy­stojny.

Jor­dan zer­k­nęła na drugi moni­tor z listą słu­cha­czy.

Linia 1 – Stan (chce prze­pro­sić)

Linia 2 – Cry­stal (na ante­nie)

Linia 3 – Stan (mówi, że cho­dził z tobą na randki w szkole śred­niej)

Linia 4 – Ber­nie (chce zapro­po­no­wać grę)

Linia 5 – Stan (kobieta – mówi, że naj­lepsi Sta­no­wie to kobiety)

Wes­tchnęła. Nie była pewna, czy podoba jej się, jak roz­wija się pora­nek.

– Mogę ci zadać oso­bi­ste pyta­nie, Cry­stal?

– Jasne, pytaj.

– Ile masz lat?

– Sie­dem­dzie­siąt sześć.

– Wow, sie­dem­dzie­siąt sześć. I nie stra­ci­łaś nadziei. Niech cię Bóg bło­go­sławi.

– Dobrze mieć nadzieję.

Sta­żystka wró­ciła z kawą i posta­wiła ją cicho na biurku. Jor­dan przy­su­nęła kubek i pową­chała. Poczuła bogaty aro­mat palo­nych zia­ren, czuła na twa­rzy parę. Chęt­nie upra­wia­łaby seks z tym kub­kiem, gdyby nie było to nie­le­galne w Nowym Jorku.

– Kiedy byłam w siód­mej kla­sie, mie­li­śmy wybory prze­wod­ni­czą­cego samo­rządu szkol­nego. Bobby Cor­bin rywa­li­zo­wał z Lisą Almond. Bobby miał pla­kietki i pla­katy, do licha, był przy­stojny! Ciemne włosy zacze­sane do tyłu, uśmiech, od któ­rego drżały mi kolana. Dziew­czyny mdlały na jego widok. Nie wyglą­dał jak Zac Efron albo Jesse Met­calfe, ale nada­wałby się na okładkę płyty wytwórni Teen­beat. Nie na okładkę maga­zynu „Tiger Beat”, po pro­stu na płytę wytwórni Teen­beat. Miał w sobie coś wyjąt­ko­wego, co spra­wiało, że każdy kiwał głową i zga­dzał się ze wszyst­kim, co mówił. W cza­sie dwóch pierw­szych debat był o niebo lep­szy od Lisy. Muszę jej przy­znać, że jakoś się trzy­mała; ja bym ucie­kła i scho­wała w szafce w szatni albo pod try­bu­nami na sta­dio­nie, zwłasz­cza po dru­giej deba­cie. Kiedy Lisa zamie­rzała coś powie­dzieć, dzie­ciaki skan­do­wały: „Bobby, Bobby, Bobby!”. Nie miała szans na zwy­cię­stwo. Tak przy­naj­mniej sądzi­li­śmy. Pod­czas ostat­niej, trze­ciej debaty wycią­gnęła asa z rękawa. Jej rodzice byli wła­ści­cie­lami firmy zaj­mu­ją­cej się usta­wia­niem w mie­ście auto­ma­tów do sprze­daży. Mieli mnó­stwo maszyn; powie­działa, że jeśli zosta­nie wybrana, jej ojciec ustawi w szkole auto­maty z wodą sodową i cukier­kami. Nie tylko w bufe­cie, ale w całym budynku. Zawsze będziemy mieć snic­kersy na wycią­gnię­cie ręki. Zdo­była dzięki temu mój głos: uwiel­bia­łam cze­ko­ladę. Chyba nie byłam jedyna, bo wygrała wybory. Poma­ga­łam liczyć głosy: zwy­cię­żyła z Bob­bym Cor­binem pra­wie pięć do jed­nego. Prze­grał z kre­te­sem. Dzie­ciaki były bar­dzo pod­eks­cy­to­wane. Lisa przy­nio­sła plan szkoły z zazna­czo­nymi miej­scami, gdzie staną auto­maty, w któ­rych miej­scach szatni. Mówiła, że jej ojciec ustali cenę snic­kersa na dwa­dzie­ścia pięć cen­tów, taniej niż w skle­pach. Cudow­nie. Minął mie­siąc, potem drugi. Póź­niej trzeci, ale maszyny się nie poja­wiły. Czwarty mie­siąc, znowu nic. Ani jed­nego auto­matu. Oka­zało się, że nie uzgod­niła pro­jektu z dyrek­cją. Kiedy teraz o tym myślę, nie jestem nawet pewna, czy jej rodzice się zgo­dzili. Wiem, że był to gorący temat w cza­sie jed­nej z wywia­dó­wek, rodzice zro­bili awan­turę. Nie­któ­rzy byli wście­kli i o mało się nie pobili. Dość dobrze zna­łam Lisę i jestem pewna, że nie okła­mała nas celowo. Po pro­stu nie powie­działa całej prawdy. To jed­nak coś innego, jeśli dobrze się zasta­no­wić, ale w wieku dwu­na­stu lat nie ma to więk­szego zna­cze­nia: dzie­cia­kom zależy po pro­stu na sło­dy­czach. Ale trzeba przy­znać, że Lisa oka­zała się lep­szym poli­ty­kiem. Roze­grała nas. Tak samo jak ludzie, któ­rzy wczo­raj deba­to­wali na sce­nie.

Jor­dan wycią­gnęła rękę w stronę kla­wia­tury i otwo­rzyła na moni­to­rze okno wyszu­ki­warki.

– Uwa­żasz, że jest przy­stojny? Mam na myśli Bor­tona. Podoba ci się? Jak on ma na imię? Brett? Seth? Coś w tym rodzaju?

– Rhett. Rhett Bor­ton.

– Jasne. – Wpi­sała imię do wyszu­ki­warki i ekran wypeł­nił się zdję­ciami pro­mo­cyj­nymi. Przy­po­mi­nał trolla, w muszce, ze zbyt bia­łymi zębami i zbyt sze­ro­kim uśmie­chem.

– Powiedz mi, Cry­stal. Masz sie­dem­dzie­siąt sześć lat, ale czy widzia­łaś kie­dyś poli­tyka, który speł­nił jaką­kol­wiek obiet­nicę wybor­czą? Choćby raz. Nawet drobną.

Zanim Cry­stal zdą­żyła odpo­wie­dzieć, Jor­dan cią­gnęła:

– Mamią nas baj­kami, cukier­kami, mówią dokład­nie to, co chcemy usły­szeć, a potem nic z tego nie wynika, zupeł­nie nic. Zero odpo­wie­dzial­no­ści. Ni­gdy nie pono­szą winy. Szybko wyja­śniają, kto im prze­szko­dził, ni­gdy nie poczu­wają się do winy. Moim zda­niem każdy kan­dy­dat w wybo­rach powi­nien w dniu obję­cia urzędu pod­pi­sać listę obiet­nic, a potem, gdy koń­czy kaden­cję i pakuje do pudeł nagrody, pamiątki i foto­gra­fie, ale nie potrafi dowieść, że dotrzy­mał każ­dej z nich, powi­nien zwró­cić całe wyna­gro­dze­nie, które pobie­rał. Trzeba pono­sić odpo­wie­dzial­ność za wła­sne słowa. Ale to ni­gdy nie nastąpi, bo poli­tycy to zwy­kle praw­nicy, czyli szu­mo­winy. Zależy im tylko na napcha­niu sobie kie­szeni. Nie daj się nabrać na muszkę, Cry­stal. Nie jest lep­szy od reszty.

Jor­dan prze­rwała połą­cze­nie i znowu popa­trzyła na drugi moni­tor:

Linia 1 – Stan (chce prze­pro­sić)

Linia 2 – Cry­stal (na ante­nie)

Linia 3 – Stan (mówi, że cho­dził z tobą na randki w liceum)

Linia 4 – Ber­nie (chce zagrać)

Linia 5 – bez­domny Harry

Miała z głowy Stana w spód­nicy. Harry dzwo­nił regu­lar­nie, ale nie była jesz­cze na niego gotowa.

Klik­nęła w linię numer trzy.

– Hej, Ber­nie, jaką grę pro­po­nu­jesz?6

_Cole_

– Zawsze taka jest? – spy­tał Cole męż­czy­znę trzy­ma­ją­cego ple­cak z obraz­kiem przed­sta­wia­ją­cym cia­sto z tru­skaw­kami.

Był kilka lat star­szy od Cole’a, miał praw­do­po­dob­nie czter­dzie­ści kilka lat, jasno­brą­zowe włosy i ciem­no­brą­zowe oczy. Spra­wiał wra­że­nie zmę­czo­nego i nie­wy­spa­nego. Pogła­skał dziew­czynkę po gło­wie.

– Co o tym sądzisz, Char? Twoja mama zawsze taka jest?

Dziew­czynka popa­trzyła na ojca, potem na Cole’a i przy­tu­liła się do uda męż­czy­zny.

– Myślę, że nie powin­ni­śmy odpo­wia­dać na żadne pyta­nia bez adwo­kata.

Cole mimo woli się uśmiech­nął. Przy­klęk­nął.

– Ile masz lat?

– Jede­na­ście.

– Jesteś nie­odrodną córką swo­jej matki.

Wyda­wała się zdzi­wiona.

– A jaką córką mia­ła­bym być?

– Nie masz dziś szkoły?

Popa­trzyła na męż­czy­znę.

– Czy ten pan mnie też może aresz­to­wać, tato? Za bagro­wa­nie? Nie chcę iść do wię­zie­nia. Nawet z mamą.

– Chyba masz na myśli waga­ro­wa­nie, Char – odparł męż­czy­zna. – To raczej mnie za to aresz­tują.

Wycią­gnął rękę i uści­snął dłoń Cole’a.

– Nazy­wam się Nick Briggs, jestem mężem… to zna­czy byłem mężem Jor­die… Do zeszłego mie­siąca. – Uśmiech­nął się blado. – Cią­gle pró­buję się do tego przy­zwy­czaić.

Cole pokrę­cił głową i wstał.

– Prze­pra­szam.

Nick dotknął uszu dziew­czynki.

– Niech pan nie prze­pra­sza. Czuję się, jakby lekarz wyciął mi z tyłka wielki guz i oświad­czył, że wyle­czył mnie z raka.

– To obrzy­dliwe, tato.

Znowu pogła­dził córkę po wło­sach.

– Masz naj­lep­szą mamę na świe­cie i jestem szczę­ścia­rzem, że byłem jej mężem – powie­dział. Popa­trzył na Cole’a sze­roko otwar­tymi oczami, pokrę­cił prze­cząco głową i udał, że pod­cina sobie gar­dło. – Char­lotte miała spę­dzić ze mną week­end, ale kry­tyczna sytu­acja w pracy spra­wiła, że musie­li­śmy w ostat­niej chwili wpro­wa­dzić kilka drob­nych zmian do naszych pla­nów.

– Jadę do Hamp­tons!

– Z pra­cami domo­wymi na dziś i na jutro – dodał Nick, ści­ska­jąc ramię córki. – Masz je odra­biać przed pój­ściem na plażę.

– Chyba wola­ła­bym wię­zie­nie. – Wydęła wargi.

Radio na ramie­niu Cole’a zapisz­czało. Uniósł rękę i naci­snął guzik.

– Pięć, osiem, trzy, dzie­więć, pro­szę mówić, odbiór.

– Otrzy­ma­li­śmy mel­du­nek, że twój wóz patro­lowy stoi porzu­cony na środku 49th Street. Mia­łeś awa­rię? Nie zgła­sza­łeś się przez radio.

„Kurwa…”

– Drobna koli­zja, ale już wszystko w porządku.

– Gaff nie wypu­ści cię z dro­gówki, jeśli będziesz porzu­cał na ulicy wóz patro­lowy. Musisz to zamel­do­wać, nawet jeśli jesteś bli­sko.

– Zro­zu­mia­łem. Bez odbioru.

Nie powi­nien się tym przej­mo­wać. Szybko poże­gnał Nicka Brig­gsa i jego córkę, po czym pobiegł z powro­tem do windy. Od dwóch tygo­dni słu­żył w dro­gówce, został mu jesz­cze tydzień i nie chciał niczego spie­przyć. Dys­po­zy­tor miał rację: Gaff z łatwo­ścią prze­dłuży karę o mie­siąc, a Cole chciał wró­cić do wydziału zabójstw.

Kiedy otwo­rzył drzwi budynku i zna­lazł się z powro­tem na chod­niku, zoba­czył, że samo­chody pra­wie się nie poru­szyły. Wie­dział, że będą stały w korku, ale nagle skoń­czył się _The Today Show_ i ulica się odblo­ko­wała. Prze­ra­biali to w lecie już kilka razy.

Wsiadł do wozu i zamknął drzwi. Wyłą­czył czer­wono-nie­bie­skiego koguta.

Z tyłu pró­bo­wała go omi­nąć tak­sówka i chcąc zje­chać na pas po lewej stro­nie; zablo­ko­wała oba pasy ruchy. Samo­chody stały.

Z przodu, po lewej stro­nie, zauwa­żył auto­bus z ogromną reklamą zwa­rio­wa­nej kobiety. To samo zdję­cie co na pię­trze wie­żowca Siriu­sXM.

Cole ści­snął kie­row­nicę. Skrę­cił w prawo, potem w lewo. Powtó­rzył manewr. Mógł uru­cho­mić syrenę i uto­ro­wać sobie drogę, ale czy miało to jakiś sens? Prze­je­chałby parę prze­cznic i wypi­sał kilka man­da­tów za par­ko­wa­nie. Lepiej po pro­stu cze­kać.

Wyjął komórkę i ścią­gnął apli­ka­cję pozwa­la­jącą korzy­stać z radia sate­li­tar­nego. Klik­nął BEZ­PŁATNY OKRES PRÓBNY i wpi­sał swój adres mej­lowy.

Słu­cha­nie radia.

Słu­cha­nie radia w trak­cie pracy. Wła­śnie tym się zaj­mie.

W trak­cie ocze­ki­wa­nia.

Wyłą­czy pro­gram, gdy korek się zmniej­szy. Wpi­sał w okienku wyszu­ki­warki „Jor­dan Briggs” i wyświe­tliły się trzy kanały zaty­tu­ło­wane: _Ostra jazda z Jor­dan Briggs_ z pod­pi­sami: „NA ŻYWO”, „POWTÓRKA WCZO­RAJ­SZEGO PRO­GRAMU” i „KLA­SYKA”. Włą­czył trans­mi­sję na żywo. Chwilę póź­niej usły­szał jej głos: „Nie daj się nabrać na muszkę, Cry­stal. Nie jest lep­szy od reszty”.

Po kilku klik­nię­ciach połą­czył się przez Blu­eto­oth z zesta­wem ste­reo wozu poli­cyj­nego. W aucie roz­legł się głos Jor­dan Briggs:

– Hej, Ber­nie, jaką grę pro­po­nu­jesz?9

_Cole_

– Pro­szę wró­cić do samo­chodu, pro­szę pani.

Cole z całych sił sta­rał się zacho­wać spo­kój, ale kobieta naprawdę nie uła­twiała mu zada­nia. Stał na 49th Street; od wozu patro­lo­wego dzie­liło go pięć samo­cho­dów. Jakiś facet w toy­ocie prius wpadł w poślizg i ude­rzył od tyłu w jej lexusa. Nie mógł jechać szyb­ciej niż trzy kilo­me­try na godzinę. Coś w rodzaju muśnię­cia.

– Sta­ra­no­wał od tyłu mój wóz! – krzyk­nęła kobieta.

– Nie ma żad­nych szkód – powtó­rzył Cole po raz czwarty. – Więk­szość zde­rza­ków wytrzy­muje ude­rze­nia zadane z pręd­ko­ścią dwu­dzie­stu kilo­me­trów na godzinę i dopiero wtedy się wygina. Nie jechał dosta­tecz­nie szybko. Powinna pani wsiąść do pojazdu.

Włosy miała ufar­bo­wane na kosz­marny poma­rań­czowy kolor, widać było prze­szło cen­ty­me­trowe siwe odro­sty. Cole usi­ło­wał się nie gapić, lecz mimo woli zer­kał na czu­bek jej głowy.

Gdzieś z przodu roz­grze­wał się zespół Meghan Tra­inor. Cole sły­szał ude­rze­nia bębna baso­wego wzmoc­nione przez nagło­śnie­nie. Każdy dźwięk powięk­szał ból głowy za oczami.

Męż­czy­zna, który ude­rzył w tył samo­chodu kobiety, stał obok Cole’a, nie wie­dząc, co robić. Zapro­po­no­wał kobie­cie, że poda jej numer ubez­pie­cze­nia. Odmó­wiła i nale­gała, by Cole wypi­sał man­dat. Gdyby poli­cjanci nowo­jor­skiej dro­gówki wle­piali man­daty wszyst­kim, któ­rzy potrą­cają w kor­kach sąsied­nie pojazdy, bloczki na man­daty byłyby puste i mie­liby nowe wozy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: