Gra w yote - ebook
Gra w yote - ebook
Wyrzucony z Akademii Teatralnej student wpada w falę ostatniego w Polsce poboru. Przekorę artysty sąd wojskowy kwituje zesłaniem do kompanii karnej.
Jednostka, która ma żołnierzy resocjalizować, okazuje się zagłębiem przekrętów i wypaczeń. Najbardziej nieprzystosowani mogą dać się złamać… Albo współpracować.
Drużyna rusza na wojnę z dowódcą i kapralami. Konflikt przeradza się w podważenie zasad, które odnoszą się do czegoś znacznie ważniejszego niż służba wojskowa i gdy przychodzi „wolność”, okazuje się, że życie poza zasiekami kompanii jest takim samym więzieniem.
Poza armią zostaje tylko marzenie szaleńca. Wyruszyć tam, gdzie gubi się nawet Google Maps, i stworzyć królestwo, w którym wolność będzie prawem. Tylko jak wyraża się cenę wolności i czym jest naprawdę, gdy każdy rozumie ją inaczej?
Zaczyna się gra, w której zdobyć można wszystko, stracić zaś znacznie więcej.
„Gra w Yoté” to powieść nawiązująca tempem akcji do „Psów wojny”, psychologią do „Władcy much”, a gęstą atmosferą do „Jądra ciemności”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-22-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powiem panu jedno,
człowiek wolny
jest nieprzewidywalny.
Nie tylko dla innych.
Przede wszystkim dla siebie.
Wiesław Myśliwski
„Traktat o łuskaniu fasoli”
This Contract between me and you persuing witnesseth
in the name of God — Amen and so forth.
(One) That me and you will settle this matter together:
i.e., to be Kings of Kafiristan.
Rudyard Kipling
„The Man Who Would Be King”
Los astros tienen la libertad de su órbita.
Nemer ibn el Barud
„Monosílabos”Część pierwsza - Kompania karna
1.
Kilka lat temu. Tatry polskie
Powinienem był zrobić jej zdjęcie. Tamtego dnia, gdy niebo runęło nam na głowy, jakby samego Boga rzuciła kobieta, powinienem był zrobić jej zdjęcie. Miałbym wtedy pewność, że istniała. Wiele razy potem zastanawiałem się, czy wszystko to nie wyszłoby zupełnie inaczej, gdybym miał w kieszeni jedną z tych spłowiałych fotografii o wytartych liniach zagięć. Może bym ją znalazł, a może po prostu patrzył na nie i odkochał się, w miarę jak traciłoby kolory. Może bym nie uciekł.
Ale nie zrobiłem zdjęcia.
Nie grzmiało, nie błyskały pioruny, po prostu z nieboskłonu runął ocean wody. Wokół było zielono i pusto. Wszyscy dawno uciekli do schroniska.
Zostaliśmy tylko my dwoje, Lena i ja.
I gdy zaczęła się ulewa, staliśmy tak sami, na środku kamienistego szlaku, i patrzyliśmy sobie w oczy. Ciekawość i kąciki ust drżące niepewnością. Nigdy nie zapomniałem jej oczu. Nie były kolorem, były refleksem, ciemny brąz nie przestawał iskrzyć – cały świat płonął w jej tęczówkach.
Zrzuciliśmy plecaki, kurtki, nawet buty, i w samych podkoszulkach, mokrych i lepiących się do naszych ciał, biegaliśmy dookoła Czarnego Stawu, po miękkiej trawie, która pachniała życiem. Śmialiśmy się głośno i krzyczeliśmy ile sił w płucach, zachłyśnięci chwilą i pięknem otaczających nas gór. Bosymi stopami ślizgaliśmy się na mchu i kamieniach, skakaliśmy i przewracaliśmy się.
A potem ona zmarzła i uciekła pod drzewo. Skulona tarła dłońmi nagie ramiona. Drżała. Deszcz spływał po jej policzkach jak łzy, gdy mrużyła powieki.
Stanąłem na polance, rozłożyłem ręce. Uśmiechnąłem się, jak uśmiecha się dziecko, gdy zaprasza do zabawy. Szepnąłem, ale na tyle głośno, żeby mój głos nie zlał się z szumem deszczu: „Tańczmy”.
Pamiętam każdą kroplę, która ześliznęła się z jej kasztanowych włosów na moją twarz, i to, jak przylepiały się do niej, gdy byliśmy bliżej, i ciepło jej oddechu, i to, jak miękły mi kolana, gdy udawała bezradny uśmiech. Wszystko było proste. Istnieliśmy tylko my, przemoczone ubrania na naszych ciałach i fascynacja, której nie dało się porównać z niczym innym.
Czułem, że nigdy już nie będę cały bez niej, a przecież spotkałem ją dzień wcześniej, przez przypadek.
Potem wróciliśmy do schroniska. Spędziliśmy w nim noc, której szczegóły zostawię dla siebie.
I choć tamto wspomnienie miało mi towarzyszyć do końca życia, było ono początkiem historii, której finału nikt nie zdołałby przewidzieć.
2.
Nie uchylałem się przed wojskiem. Nie sądziłem, że będę musiał. Spodziewałem się typowego scenariusza: studia, kilka kursów wakacyjnych i czerwona pieczątka na papierku z przeniesieniem do rezerwy. Do WKU szedłem bez strachu.
Miesiąc później już o armii nie pamiętałem. Egzamin i życiowa rola wbijanego w deskę gwoździa przeniosła mnie do krainy marzeń; sen rozpoczął wpis „przyjęty” na liście kandydatów do Akademi Teatralnej imienia Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Lęk przed mundurem był tylko oparem rzeczywistości, która już mnie nie ograniczała.
Dopóki nie obudził mnie kolejny wpis, „skreślony z listy studentów”, zamykając marzenia w jednym niepełnym semestrze.
List z powołaniem przyszedł do domu razem z decyzją rektora i czytając go, czułem pulsujący w skroniach ból, a na języku pieczenie tabasco po wściekłych psach – motywu przewodniego imprezy na osłodę smutków. Czułem się, jakbym dostał opis roli zaliczeniowej.
W mojej pamięci dzwon kaca niemal bezpośrednio przeszedł w stukot kół pociągu do jednostki. Nadchodził wiosenny pobór.
Załapałem się do brygady wsparcia jakiegośtam – nieważne, nie zabawiłem w niej długo.
W armii mi się nie podobało.
Nie chodziło o falę, nie bałem się bardziej niż inni, nic z tych rzeczy. Fala w naszym wojsku – a na pewno w mojej jednostce – od lat już nie była tym, czym straszono rekrutów w opowieściach rodem z sowieckiej Rosji. Zresztą, może i nigdy taka nie była. Dzieci z podstawówki straszy się gimnazjum, gimnazjalistów liceum, a licealistów i studentów wojskiem. Potem już nikogo się niczym nie straszy, dorosłe życie jest wystarczająco przejebane.
Mój problem z armią był głębszy.
Tylko kretyn z lojalnością godną bezpańskiego kundla wykonuje każdy wyszczekany przez dowódcę rozkaz. Wojsko zasadnicze uważałem za uniwersum idiotów. Używającego mózgu człowieka traktowano w nim jak trędowatego. Do tego nikt nie chwytał moich żartów.
Wtedy, z Leną, to nie była pierwsza ucieczka, tylko ostatnia. Wspomnienie kropli na jej twarzy kosztowało mnie dwanaście miesięcy ograniczenia wolności w oddziale dyscyplinarnym. Gdyby nie prawicowy minister i pomysł powrotu do specjalnych jednostek żołnierzy z przewinieniami, trafiłbym na rok do więzienia.
Mundur ważył znacznie więcej, niż mi się wydawało.
3.
Kompania karna.
Brzmi efektownie i filmowo. Zdecydowanie zbyt filmowo jak na parę odrapanych baraków, przetkany kilkoma źdźbłami trawy pas błota, coś na kształt drutu kolczastego dookoła i burdelmamę tego zakładu – zakompleksionego skurwysynka z pagonami kapitana.
Ostatniego dnia lata, w zaspanym świetle zachodzącego słońca, staliśmy przed budynkiem numer dwa, kwaterą pierwszego z trzech plutonów, gdzieś w bezruchu Bieszczadów. Blask złotej godziny kładł się miękko na twarzach dziewięćdziesięciu ośmiu facetów. Dwa równe szeregi ludzi, z których każdy znaczył dla armii tylko jedną linijkę wyroku wojskowego sądu.
W oczach chłopaków wokół nie widziałem lęku, raczej ulgę – baliśmy się więzienia i napompowanych sterydami pedałów, którymi straszyły amerykańskie filmy, a tego udało się przecież uniknąć.
Pozostawała ciekawość.
Większość trafiła do kompanii – konkretnie: oddziału dyscyplinarnego i wykonywania kary ograniczenia wolności – z głupoty. Podstawą wysłania do jednostki karnej było najczęściej kilkukrotne złamanie tego samego punktu regulaminu – zazwyczaj samowolne oddalenie się od jednostki, często nadużywanie alkoholu na służbie (nadużywało całe WP, więc ci tutaj naprawdę musieli się wybijać), rzadziej drobne kradzieże, sporadycznie bójki, pobicia kolegów albo przełożonych.
Nieprzystosowani.
Jeden człowiek, jedna linijka.
4.
Po ogołoceniu z rzeczy osobistych przywitał nas kapitan Boniek. Tęgi, łysy niedźwiedź z przerażającym, pokrytym radioaktywnymi, czerwonymi bąblami nosem. Spacerował wzdłuż pierwszego szeregu i lustrował nas spojrzeniem dobrotliwego wujka.
Za nim warowało stado kaprali. Ludzi bez twarzy, nazwisk i charakterów, poza ogólnymi predyspozycjami do sadyzmu, które rozbudzały w nich dwie albo trzy belki noszone na naramienniku.
– Jesteście tu, chłopcy, bo nabroiliście. – Boniek mówił powoli i wyraźnie, jakby zwracał się do debili. Nie podnosił głosu. – W tej jednostce z takich artystów jak wy zrobi się żołnierzy. Na niektórych mamy mniej czasu, kilkanaście dni, kilka tygodni, na innych parę miesięcy. Ale spokojności, zostaniecie żołnierzami.
Na Bońka nikt nie patrzył. Każdy, kto widział choć jednego degenerata, nie miał powodu, by zatrzymywać wzrok na tym konkretnym. Kierowaliśmy oczy w stronę słońca, które uciekało za góry, powoli kończąc ostatni dzień naszej wolności; ponad horyzont, ale – co ważniejsze – ponad dzielący nas od niego płot.
– Nauczy się szacunku do munduru, służby i armii – perorował dalej kapitan. – Tylko o to nam chodzi. Nikt nie będzie się na was wyżywał ani kazał wam robić cokolwiek, co niepotrzebne. – Zatrzymał się. Patrzył na nas bez emocji. – Z drugiej strony, niech żaden z was sobie nie pomyśli: przyszłem, bo przyszłem… – istota poboru; idioci z pagonami dowodzą idiotami bez nich – …a jak już tu jestem, dalej będę robił wykroczenia. Nie, moi panowie. U nas oduczycie się starych przyzwyczajeń. Albo wylecicie. A droga z jednostki karnej prowadzi już tylko w jedno miejsce. Zrozumiano? – spytał na próbę.
Co było robić.
Wykrzyczeliśmy regulaminowe „Tak jest, panie kapitanie”, które w praktyce bardziej przypomina zlepek niezrozumiałych głosek, w stylu: „Ta jes, paie kptanie”.
– No, już. Baaaardzo ładnie. – Wydawało się, że Boniek całym sobą chce pokazać, że jesteśmy harcerzami na wycieczce w fabryce czekolady, nie bandą wojskowych przegrywów. Potem wyciągnął spod pachy żółtą teczkę, którą musiał zawinąć jakiemuś osieroconemu dziecku, i wyjął z niej papiery.
– Szeregowy Abarczyk Maciej – powiedział. Nie wrzeszczał. Ze wszystkich oficerów Wojska Polskiego, jakich spotkałem, najbardziej znienawidziłem tego z nich, który krzyczał najmniej.
– Jesem, paie kptanie! – odezwał się ktoś tuż za mną.
– Jedenaście dni – przeczytał Boniek. – Szeregowy Antczak Józef.
– Jestem, paie kptanie!
Jeden tylko człowiek powiedział „Jestem, panie kapitanie” płynnie i wyraźnie. Tak bardzo, że przez chwilę zdawało mi się, że może także jest aktorem, i to – prawdopodobnie – lepszym ode mnie. Szczupły gość z fryzurą z lekka artystowską i ewidentnym rysem dobrego domu. Dziewięćdziesiąt cztery dni.
Nie miałem czasu mu się przyjrzeć. Chwilę później przeżyłem pierwszy szok. Kiedy kapitan przeczytał mój wyrok, okazało się, że jest najdłuższy z całej kompanii.
Wyróżnienie zawdzięczałem ofiarności Żandarmerii Wojskowej. Dzielni funkcjonariusze, w rewanżu za drobną pyskówkę przy zatrzymaniu (chciałem tylko pójść do Leny, porozmawiać z nią, poprosić o numer), dołożyli mi do zarzutów stawianie oporu, próbę przekupstwa, ucieczki i wreszcie pobicie.
Tak, spośród całego tego menelstwa, ponad wszystkich i jako największa recydywa wybijał się jeszcze niemal student i – jak lubiłem o sobie myśleć – inteligent.
Roczne zesłanie do kompanii zainteresowało dowódcę na tyle, że zatrzymał się przy moim nazwisku na dłużej.
– Szeregowy, wystąp – rozkazał po chwili, wyraźnie zafrasowany.
Wypadłem z szyku, próbując przypomnieć sobie regulaminową formułkę zameldowania się. Zasalutowałem i wybełkotałem pierwsze, co przyszło mi do głowy. Musiałem to zrobić źle, bo poczułem na sobie zdolny złamać kręgosłup wzrok kaprali.
– Szeregowy – powiedział Boniek do kompanii, prezentując mnie niczym okaz wyjątkowo tragicznie kalekiego stworzenia – spędzi u nas dwanaście miesięcy. Wiecie dlaczego tak długo, szeregowy?
Bo byłem w Tatrach, bo byłem z piękną dziewczyną, bo mam niewyparzoną gębę.
– Nie, paie kptanie! – wrzasnąłem.
– Bo jesteście trudni. – Do sposobu, w jaki to powiedział, pasuje jedynie określenie „rzekł”. – Ale i z trudnymi dawalimy sobie tu radę. – Był w tym wszystkim dziwnie, lepko czuły. – Kaprale i porucznik pomogą.
Kaprali widziałem, ale żaden porucznik nie rzucił mi się dotąd w oczy. Zdawało mi się, że Boniek był tu jedynym oficerem, choć faktycznie na ten scenariusz miał odrobinę zbyt wysoki stopień.
– Bylebyście nie byli indywidualistą. – Wymówił to słowo w taki sposób, jakby ideały oświecenia i wolności wyrzygał właśnie do klopa razem z najgorszą parówką z Centralnego. Kapitan podniósł głos. – Nie mamy tu chyba indywidualistów?
Nikt się nie odezwał.
– No. – Boniek uśmiechnął się dobrotliwie. – To jest jeszcze dla was nadzieja. Rozerska – dodał gdzieś ponad naszymi głowami. – Są twoi.
Kapitan ruszył w stronę swojej kwatery, a zza naszych pleców wyłonił się anioł. Porucznik Rozerska.
Jest w mundurze coś, co dodaje kobietom jeszcze większego seksapilu niż mężczyznom. Rozerska była atrakcyjna, choć w odrobinę chłopięcy sposób. Miała bardzo delikatną, dziewczęcą twarz, którą przecinał wieczny grymas – jak się zdawało – obrażonego dziecka. Do tego drobną budowę tyczkarki i blond kucyk, który wystawał nonszalancko spod bordowego beretu wojsk desantowo-szturmowych.
Stanęła przed szeregiem kaprali, jej smukła postać odznaczała się wyraźnie na ich tle. Nie mówiła długo. Nawet się nie przedstawiła.
– Pierwsza zasada! – Nie miała mocnego głosu. Komendy wydawała z zachrypniętego gardła.
– Nigdy nie mówić o Podziemnym Kręgu – usłyszałem szept z boku. Szczupły koleś, zgolony na łyso. Wyraźne fałdy oczodołowe i spojrzenie bandziora. Osiemdziesiąt dwa dni.
No to pamiętam już dwóch, pomyślałem. Rozerska kontynuowała.
– Tu nie chodzicie. Nikt z was nie chodzi. Nie jesteście już w swoich jednostkach. Na ćwiczeniach, po ćwiczeniach, do wychodka, łóżka, po gazetę poruszacie się biegiem.
Boniek zatrzymał się jeszcze w pół kroku i rzucił przez ramię:
– Zacznijcie od razu, niedobrze przecież niepotrzebnie narażać się na kary.
Mógłbym się założyć, że uśmiechnął się dobrotliwie. Potem zniknął za budynkiem.
– Zasada druga! Macie dbać o porządek i dyscyplinę w swoim otoczeniu. Broń dwa razy w tygodniu, rejony i inspekcja codziennie. – Splunęła, co jednych przyprawiło o erekcję, a drugich o odkochanie. Wzięła oddech, jej szczupłe piersi uniosły się pod mundurem. – Zasada trzecia. Co dzień rano wystawiana jest lista dla ochotników do pracy w cementowni. Ochotnicy zwolnieni są z ćwiczeń danego dnia. Zasada czwarta. Kapitan Boniek jest bogiem, a ja wykonawczynią jego wyroków.
Zrobiła pauzę. Nie spytała, czy zrozumieliśmy. Zatoczyła po nas wzrokiem, jak wilczur, rozważający, którego kota opierdolić na kolację.
– Wszyscy wiedzą, gdzie prowadzi droga dla niepokornych. Jeśli ktoś chce zmienić mundur na pasiasty, zapraszam.
Poprawiła kucyk, chlasnęła powietrze rzęsami i rzuciła:
– Rozejść się. Ćwiczenia zaczynacie jutro.
Dziewięćdziesięciu ośmiu facetów, wojskowych przestępców, popatrzyło na siebie niepewnie. Przez chwilę stali bez ruchu. Wreszcie, najpierw pojedynczo, a potem już wszyscy pobiegli do baraku administracji.
Nie wiem jak oni, ja czułem się jak kretyn.
5.
Do pododdziałów przydzielono nas według długości wyroków – podobno żeby uniknąć bałaganu w papierach. Każda drużyna miała mieszkać w osobnym, oddzielonym od reszty baraku pomieszczeniu.
Podoficera nam nie wyznaczono.
– Pojebało cię chyba. Jesteś w pudle, nie w wojsku – dowiedziałem się od jednego z niezliczonych bezimiennych ogarów Bońka, kiedy pozwoliłem sobie o to spytać, podpisując zgodę na odbycie służby w jednostce karnej. Ułuda wyboru. – Kadra będzie się wami wymieniać – wypluł kapral. – Żebyśmy potem nie tęsknili. – Wyszczerzył zęby, wbrew oczekiwaniom białe i równe.
Posalutowaliśmy, podpisaliśmy dokumenty i zgodnie z prośbą podoficera spierdoliliśmy za drzwi.
– Nie dali nam kaprala, żeby uniknąć odpowiedzialności karnej – powiedział mi na zewnątrz kolega bandzior. Zmierzaliśmy w tę samą stronę.
– Co?
– W regulaminie zapiszą, że żeby utrzymać dystans, a potem jebną listę dyżurów do każdej drużyny. Jak kogoś zajadą i trafi do szpitala, będą kryci.
Wiatr przestał wiać, szeleściły spodnie mundurów. Truchtaliśmy.
– Jak? – spytałem.
– Lista będzie lipna. Dadzą nam innych klawiszy. Jeśli ktoś się poskarży i sprawa trafi na młocarnię, zwichnięty klient powie kuratorowi albo sędziemu, że dowodził nim inny kapral, niż jest w papierach. Kadra zaraz powie, że chłopaczyna ściemnia, się mści za jakąś pierdołę, a książka dyżurów to potwierdzi. Magia.
Kapral miał rację, wojsko się skończyło.
Chwilę później razem z chłopakiem o twarzy bandziora staliśmy przed tym samym barakiem.
Nasz nowy dom.
Nie różnił się chyba niczym od murów przeciętnego więzienia, choć przyznam – znałem je jedynie z filmów. Wcześniej prawdopodobnie mieli tu właśnie coś na kształt aresztu.
Pięć na dwanaście metrów zgniłego tynku i dziesięć rdzewiejących, poprzewracanych łóżek.
Ściany wypełniały bazgroły – niewyrafinowana proza i kiepska poezja; gdzieś z kąta śmierdziało moczem. Przez wąskie, brudne okienka wdzierały się resztki światła. Było nas dziesięciu. Staliśmy na środku w milczeniu. Rozpoznałem chłopaka z artystowsko zapuszczonymi włosami. Później nazwałem go Milton.
– Mariot, kurważ mać – powiedział ktoś i kopem postawił stelaż na nogi.
To wyrwało nas z letargu. Zajęliśmy łóżka i zaczęliśmy się rozpakowywać.
Nie zostawili nam wielu rzeczy osobistych, czasem jakieś zdjęcie, rzadko książkę. Mnie, rzecz jasna, kazali oddać wszystko. To nic, w gruncie rzeczy nie bardzo miałem co oddawać – najcenniejsze były wspomnienia.
Kaprale spali w osobnym budynku, chyba niewiele lepszym od naszego, a nam, przynajmniej w baraku, nikt nie stał nad głowami. Rządziliśmy się sami. Nie sądzę, żeby było to zgodne z regulaminem, ale przecież nigdy w życiu nawet się do niego nie zbliżyłem.
Usiadłem na skraju materaca. Spomiędzy płatów rozerwanej poszewki wychodziła kolumna mrówek, taszcząc dzielnie na plecach fragmenty tego, na czym miałem w teorii spać.
To wszystko.
Nie było wieczorków zapoznawczych, opowiadania historyjek, śmiania się, wspólnego picia wódki, nawet zdawkowego „cześć” ani wymiany imion.
6.
Rozerska bardzo serio potraktowała „jutro”. Kwadrans po północy ogłosiła alarm bojowy, a do kwater wpadli kaprale, uderzając kamieniami o stalowe pokrywy koszy. Nawet się za bardzo nie darli. Nie musieli – w takich warunkach nie sposób się nie obudzić. Zeskoczyliśmy z łóżek. Stary dobry ośmiogodzinny sen studenta, w dowolnie wybranych porach dnia i nocy, uciekł w sferę marzeń.
– Co się opierdalasz? Biegiem, kurwa! Mam cię na rękach zanieść?
– Jazda, jazda, śpiące kurewny!
Już pierwszego dnia pomyślałem o kolejnej ucieczce.
Zbiórka przed barakiem, w lepkim błocie placu apelowego. Pełne oporządzenie, plecaki, karabiny w dłoń. Księżyc ukrył się gdzieś za chmurami, zniknęła nawet bijąca od niego srebrna poświata. Wiał przeszywający, zimny wiatr i do kompletu brakowało tylko wycia wilków. W zamian mieliśmy szczekanie podoficerów i okrutne, choć piękne, usta Rozerskiej.
– Pogotowie chemiczne, maski włóż! – Kaprale biegali wokół, drąc na nas mordy, i tylko ona stała niewzruszona, trzymając dłonie za plecami.
Zacząłem mocować się z zapięciem poszewki na maskę. Widziałem błagalne spojrzenie chłopaka po mojej prawej stronie. Nawet gdybym wiedział, jak pomóc, niewiele by to dało. Ręce drżały mu tak bardzo, że nie postawiłbym złotówki na to, że da radę napić się wody z manierki, nie wylewając połowy.
– Z rozporkiem też się tak pierdolisz? – Wielki, czerwony na twarzy kapral aż zarył ziemię tuż koło niego. Nigdy nie dowiedziałem się, jak chłopak naprawdę miał na imię, podoficerowie przezwali go Gnat. Był kościsty. – Pomóc ci?
– Wolałbym panią porucznik – usłyszałem szept z boku.
To znowu bandzior. Dawno miał już maskę na twarzy i stał z nią spokojnie, gdy reszta w panice ledwo radziła sobie z tą najprostszą czynnością.
– Poluzuj pasek na hełmie – odezwał się ponownie. – Potem zsuń go na kark za głowę, włóż maskę i załóż z powrotem hełm. Jak zgubisz pierwszego dnia, zajebią cię. – Klepnął mnie w plecy. – Nazywam się Maks.
Próbowałem wykonać jego polecenie i rzeczywiście zaczynało mi iść lepiej.
– Na prawo zwrot. Biegiem marsz! – wrzasnęła Rozerska, nim skończyłem.
I tak poradziłem sobie lepiej niż inni. Gnatowi spadł hełm i kątem oka widziałem, że kaprale rzucają się na niego jak sępy na padlinę. Wywrzaskiwali jednocześnie pięć rozkazów naraz i chłopak sam nie wiedział, czy ma pompować, zbierać hełm z ziemi, biec czy „pierdolnąć się w czoło”.
My tymczasem biegliśmy. Dziewięć kilometrów w jedną stronę, pod górę.
7.
Nie dokończyłem historii Leny. Niestety, jest krótka. Zdecydowanie za krótka jak na wspomnienie, które tak długo potem chroniłem niczym skarb.
Następnego dnia po tańcu nad Czarnym Stawem wstałem z samego rana i, wciąż nie mogąc zetrzeć uśmiechu z twarzy, zszedłem do głównej sali schroniska. Większość ubrań jeszcze nie wyschła. Siłą rzeczy włożyłem mundur.
Budynek był urządzony w starym, zakopiańskim stylu i założę się, że sam Witkiewicz nie powstydziłby się takiej siedziby. Pełen wyornamentowanych, szarych od kurzu mebli, masywnych ciupag na ścianach i futer rozmaitych zwierząt – od owcy po niedźwiedzia – poutykanych w każdym kącie. W powietrzu unosił się zapach starego drewna i kwaśnego, domowego żurku.
Zamówiłem kawę przy stołówkowym okienku i wyszedłem na zewnątrz.
Kamienny taras widokowy sięgał do niemal pionowych ścian przepaści; rozciągający się z niego widok kazał usiąść i odetchnąć głebiej. W oddali ostre szczyty Tatr ośnieżonymi grotami przebijały biały puch chmur. Nieco bliżej, zza rzedniejącej mgły, wynurzały się fioletowo-żółte od kwiatów doliny.
Usiadłem wygodnie, jak najbliżej drewnianej barierki, i popijając kawę, podziwiałem wschodzące słońce – przeciskało się między stłoczonymi wierzchołkami. Robota w TOPR-ze skoczyła właśnie na szczyt mojej listy preferowanych zawodów. Chwilowo. Ta lista nigdy nie pozostawała niezmieniona zbyt długo.
Spomiędzy popękanego cementu balkonu, tuż przy słupku, nieśmiało wyrósł ciemnofioletowy kwiat. Nie znałem się na tym – na ogół kupowałem gotowe bukiety albo wiązanki, a jedynego kaktusa zasuszyłem – jednak w sukurs przyszedł mi starszy gość w stylówce grzybiarza.
– Na tej wysokości dzwonki alpejskie to rzadkość – powiedział.
– Fart.
Zerwałem kwiat i położyłem go na stoliku.
– Pan go da. Kolekcjonuję. Wie pan, to się rzadko zdarza, jeden z typu…
– Niestety – odparłem. – Znam kogoś, kto ucieszy się na jego widok.
Chrząknął, lekko podkurwiony.
– Mam taką grządkę całą, one tam potem rosną i moje zwierzaki lubią je wąchać. Nie zmarnuje się.
Wyciągnął łapę w kierunku stolika, ale w porę zabrałem dzwonka spoza jego zasięgu.
– Spokojnie. Nakarmi pan świnie czym innym, dobra?
– Ja mam dwa hektary lasu! – oburzył się Grzybiarz. Ale zamiast atakować dalej, mruknął przekleństwo pod nosem. Wypatrzył coś na drodze pod schroniskiem i zatoczył się z powrotem do środka.
Powinienem był wtedy spojrzeć tam gdzie on. Zamiast tego sięgnąłem po porzuconą na blacie gazetę.
Na Lenę nie było co czekać, mogła spać jeszcze kilka godzin. Jak długo mogłem o niej myśleć, wyobrażać sobie, jak schodzi? Długo.
Należałem do pokolenia, w którym słowo „miłość” kwitowało się cynicznym uśmiechem, frazesami o związkach chemicznych w mózgu, ich nietrwałości i podobieństwie tego wszystkiego do przedawkowania czekolady.
Jeden uśmiech jednej dziewczyny zamknął mi mordę.
Czekałem na nią jak głodny pies. Mimo to, dla świętego spokoju, zabrałem gazetę i poszedłem na krótki spacer do leśnej kaplicy, by rozgrzać zmęczone poprzednią nocą mięśnie. Dzwonka alpejskiego włożyłem w kieszeń na piersi.
Byłem w tej komfortowej sytuacji, że od Leny dzieliło mnie jedynie kilkanaście, kilkadziesiąt minut jej snu.
Nie było się czym martwić.
Szlak pachniał igliwiem, a blask dnia lepił się do mokrego powietrza poranka. Bez przerwy kogoś mijałem, mrucząc nieskończoną kanonadę braterskiego, górskiego „cześć”. Ścieżka miała raptem kilkaset metrów, była przystosowana dla starszych i niepełnosprawnych.
Wokół kapliczki panował ruch. Ktoś składał kwiaty, ktoś się modlił. Zająłem miejsce na jednej z dębowych, wygrzanych słońcem ław. Położyłem się, zaplatając nogi. Sięgnąłem po gazetę.
Zacząłem od nekrologów, artykuły zawsze są do dupy. Zabawa jest prosta, czyta się imię, nazwisko, czasem epitafium, a potem zgaduje, ile nieboszczyk miał lat. Przy odrobinie spostrzegawczości i szczypcie treningu można zejść do marginesu błędu nieprzekraczającego pięciu lat. Gdy czytałem wspomnienie Bogdana Janasa – kochającego ojca i wieloletniego nauczyciela, wiek: dziewięćdziesiąt trzy – dwie szczupłe postaci zasłoniły mi światło.
– Dokumenty – poprosił jeden z żandarmów. Za jego plecami dostrzegłem Grzybiarza.
Najpiękniejszy dzień mojego życia skończył się.
8.
Kiedy drugiej nocy wróciliśmy do jednostki, wyrzygałem się przed schodami baraku. Zrobiłem to na kolanach, nie byłem w stanie ustać. Mięśnie drżały, cały czas łapały mnie skurcze i kiedy tylko wyleciało ze mnie wszystko, łącznie z resztką mózgu i poczucia godności osobistej, zdałem sobie sprawę, że nie uda mi się wstać.
Po nocnej pobudce Rozerska nie powiedziała nam, czego się spodziewać. Ogłosiła pogotowie gazowe i kazała biec. Sama ruszyła na czele kolumny, a wokół orbitowali kaprale. Nie darli mord i przez chwilę myślałem nawet, że tak już zostanie.
Ciężar na barkach, duszne powietrze z filtra, widok pleców gościa przede mną przez zaparowany okular maski i las wokół.
Po nieco ponad pół kilometra zaczęli wyławiać pierwszych przegrywów.
Podoficerowie typowali nas losowo, każdemu umieli przypasować przewinienie. Znajdowali niedopatrzenia w tym, jak wyglądaliśmy…
– Jestem paskudnym flejtuchem. Przynoszę hańbę Wojsku Polskiemu. Ała, ała! Jestem paskudnym flejtuchem… – krzyczał jakiś koleś, szarpiąc się za brodę. – …Ała, ała!
Jak nosiliśmy sprzęt…
– A ty co, na plażę biegniesz? To dawaj dookoła, ratownik!
Albo po prostu zadawali nam pytania o nazwiska dowódców i kaprali…
– Kapitan Boniek jest bogiem, porucznik Rozerska jest szefem, kapral Ziętek jest moim panem, a ja jestem stonką. Kapitan Boniek jest bogiem…
I każdy, kogo wybrali, bez wyjątku, robił dziesięć rund wokół biegnącej kompanii. Te krzyki służyły nam za akompaniament. Tylko je było słychać. Nie śpiewaliśmy. Biegliśmy nierówno, potrącając się nawzajem i gubiąc oddech, ale podoficerów to nie obchodziło. Nie zależało im, żeby nas czegoś nauczyć. Cel tej nocy był inny.
Po godzinie las zaczął się przerzedzać, żwirowa droga przeszła w piach i przed nami ukazało się jedno z miliona niewielkich wzniesień, jakie kryją polskie bezdroża. Młode sosny, trochę perzu i parę krecich kopców. Poligon niestarannej natury.
Zebrałem w sobie resztkę sił.
To było może dwieście, trzysta metrów, a jednak zdołaliśmy na tym odcinku pogubić ostatnie pozory szyku. Boniek dałby nam pewnie wykład o indywidualizmie, Rozerska patrzyła z pogardą, jak wtaczamy się na górę. Czekała na szczycie.
– Maski zdjąć – rozkazała łaskawie, kiedy ostatni z mojego pododdziału i zarazem całej kompanii dołączył do pozostałych. Obróciła się z gracją baletnicy i poszukała podoficera. – Ziętek! – przywołała najbliższego.
– Tak jest, pani porucznik!
Miała posłuch, który zaskakiwał u kobiety w wojsku.
– Trzydzieści na dobry początek dnia.
Ja tymczasem cieszyłem się zimnym, nocnym powietrzem w płucach.
– Kompania! Podpór przodem!
Nie wiem, czy zrobiłem trzydzieści. Raczej nie. Drugą dychę pompowałem na kolanach, trzecią głównie w myślach.
Rozerska chodziła między nami, nic nie mówiąc. I choć z tej pozycji mieliśmy świetny widok na jej tyłek, nie miałem siły z tego skorzystać.
No, może raz.
– Kompania! Okopać wzgórze – rozkazała, zanim zdążyliśmy złapać oddech. – Pełen kamuflaż.
Popatrzyliśmy po sobie, niepewni, o co właściwie jej chodzi.
– Co pełne? – spytał ktoś.
Byliśmy owocem marnego poboru niedoinwestowanej armii. Dotychczas uczono nas obierać ziemniaki, a survival oznaczał radzenie sobie, kiedy brakuje piżam albo dresów, niewiele więcej.
Widząc nasze zagubienie, odezwał się kolejny z kaprali. Dowód na to, że kadra też nie była jeszcze zgrana.
– Pani porucznik. Nie poradzą sobie.
– Czemu, Wardaszko?
– Melduję, że brak wyszkolenia, że brak umiejętności współpracy i…
– To żadne wytłumaczenie – przerwała mu. – Jeśli oni sobie nie poradzą, to też wasza porażka. Do roboty.
Tak więc kaprale zaczęli tłumaczyć pododdziałom, co i jak, a potem spróbowaliśmy sami i poszło nam zgodnie z przewidywaniami. Chujowo.
Rozerska kazała kapralom trenować, dopóki nie nauczą się wydawać rozkazów tak, żeby były słuchane, a kompanii wracać do roboty bez dowodzących.
Dwie godziny później my ryliśmy w ziemi coś na kształt zamków z piasku, a podoficerowie w dole zbocza darli na siebie mordy.
– Ziętek! – niosło echo spod wzgórz. – Podpór przodem i dwadzieścia. To ma być pompka? Co się kręcisz? Pocierasz pindola czy ćwiczysz?
– Wardaszko! Jak nosisz karabin? Czy to jest worek z ziemniakami?
– Ziętek, baczność! W tył zwrot! W tył zwrot, baletnico!
Żaden się nie ruszał, po prostu wyżywali się w próżnię wyimaginowanych błędów i przewinień. Mieszanina domu wariatów z kabaretem w zimniej scenerii mglistego półmroku piaszczystego zadupia. Gdzieś w tych Bieszczadach, które nie interesowały turystów.
Tak zastał nas wschód słońca.
Porucznik odwołała podoficerów – podziękowali jej za to ochrypłymi głosami ultrasów z okręgówki – i zrobiła obchód. Komentowała dokonania każdego z nas w duchu dziwnie potulnych teraz kaprali.
Ten miał kamuflaż bożonarodzeniowej choinki, tamten zrył ziemię jak locha w rui, a nie przygotował okop, a ów dyszał jak żubr.
Wszyscy dostaliśmy kary. Oprócz Maksa.
– Co to jest? – Rozerska spytała Kaspara.
– Okop, pai porcznik!
– Kopiesz sobie grób, żołnierzu? Czterdzieści.
– No, ale dobry jest! Głębszy, niż kazali.
Kaspar był naiwny. Szybko zapamiętałem jego ksywę. Nie rozumiał, że jakość naszej pracy jest drugorzędnym powodem, dla którego dostajemy po tyłkach. Nigdy tego nie pojął.
– Złe maskowanie, nieregulaminowa głębokość – warknęła porucznik.
– U dziadka kopałem spiżarnię w ogrodzie. Tak jest lepiej. Naprawdę.
– Sześćdziesiąt, nie czterdzieści. – Głos Rozerskiej był lodowaty. – I chcę widzieć nowy okop. W dole wzgórza, na twardej ziemi.
– Ale proszę pani…
– Stulić ryj, żołnierzu! – wychrypiał Ziętek. Chyba litość go ruszyła. – Bo jak kopnę w dupę, to ci jajca nosem wyskoczą!
W oczach Kaspara widziałem niedowierzanie i wściekłość psa bitego za wierność. Kontrastowały niesamowicie z tym, co czaiło się w spojrzeniu stojącego obok Miltona. Gdy otrzymywał rozkaz wykonania czterdziestu pompek, patrzył na naszą nemezis, jak gdyby chciał ją narysować.
Do mnie Rozerska podeszła jako do jednego z ostatnich.
– Okop ma być wykopany, nie zagarnięty, jakby pies się tam wysrał, żołnierzu. To sracz?
Udało mi się wykopać nieregularną dziurę w piachu, o zawalających się ścianach i z ozdobą w postaci ułamanej gałęzi sosny, która miała ją maskować.
Byłem niewyspany, niewinny – przynajmniej we własnych oczach – i czekał mnie rok podobnego kopania dołków. Za dwieście dwadzieścia trzy złote miesięcznie.
Miałem ochotę odpysknąć.
– Nie, pai porcznik! – krzyknąłem jednak, gryząc się w język.
Rozerska była fachowcem. Wyczuła mnie. Coś nie spodobało się jej w tonie, jakim to wywrzeszczałem, o ile w ogóle to możliwe. Zamiast wyznaczyć karę i pójść dalej, zatrzymała się przy mnie dłużej.
– Za co tu jesteście, żołnierzu?
„Jestem ochotnikiem”.
Nie. Znowu się powstrzymałem.
– Samwlne odlenie się, pai porcznik!
– Masz problemy z dyscypliną czy nie masz jaj? – spytała, podchodząc bliżej. Boże, nawet mając w mózgu ledwie dość miejsca na Lenę i utrzymanie podstawowych funkcji życiowych, widziałem, że jest śliczna. Oblizała okrutnie wargi i prawie nie mogłem w to uwierzyć.
Prowokowała mnie.
– To się da sprawdzić tylko w jeden sposób – palnąłem wreszcie, już zupełnie spokojnie.
Jestem idiotą. A z mojej głupoty, choć zdawało mi się, że z żartu, rechotała cała kompania.
– Dowiemy się, książę – stwierdziła Rozerska spokojnie. – Przynieś mi pastę do zębów, z kompanii. – Odwróciła się na pięcie.
– Ta jes, pai porcznik!
– Masz dwie godziny.
Już pierwszego dnia przestałem widzieć w niej kobietę.
Pomogło mi w tym dodatkowe osiemnaście kilometrów, które musiałem pokonać tego ranka, najdłuższy dystans, jaki dotąd przebiegłem. Truchtałem, kiedy mogłem, maszerowałem, kiedy brakło mi oddechu. Potem znów truchtałem. Modliłem się, by buty, które mi dali, okazały się dobrze dopasowane.
I myślałem o deszczu nad Czarnym Stawem i o tym, że kiedy wszystko się skończy, znajdę Lenę. Kombinowałem, jak to zrobię. Myślałem też o tym, co jej powiem, i o tym, że zaduszę jej chłopaka albo męża, jeśli dorobi się go w tym czasie, i że może to dobrze, że tak biegam jak idiota, bo przynajmniej będę miał do tego siłę.
A kiedy wróciłem, kompania ćwiczyła dalej.
Porucznik uśmiechnęła się na mój widok.
– Mamy odpowiedź, żołnierzu – powiedziała, biorąc ode mnie pastę. – Dyscyplina jest. – Odkręciła wieczko, a potem wycisnęła większość na moje buty. Resztę rzuciła w trawę. – Wyczyścicie to – rzuciła na odchodne.
Zaprawa trwała cały dzień i pół kolejnej nocy.
Nie pamiętam wszystkich ćwiczeń. To były głównie marsze, trochę marszobiegów, czasem pompki, dużo czołgania się, rozmaitych wygibasów… I tak dalej, i tym podobne. Cała krew odpłynęła do mięśni i na mózg nie starczyło już nawet kropelki.
Po każdym kolejnym ćwiczeniu zdawało mi się, że coś we mnie umarło, ale nowy ładunek dopierdolu uświadamiał mi zaraz, że za bardzo dramatyzuję.
Rozerska, bądź co bądź, była spadochroniarzem. Nie brakowało jej pomysłów à propos tego, jak nas zmęczyć. Robiła to jednak w taki sposób, by zawsze tuż przed tym, jak mieliśmy pęknąć, dać nam kwadrans lub dwa odpoczynku. Niby pod pretekstem narady z podoficerami, inspekcji sprzętu albo posiłku, który przyjechał na poligon w ubłoconym starze.
A jednak niektórzy pękali. Na samym początku.
Rozerska szybko oduczyła nas i tego.
– Wstańcie, żołnierzu! – wydarła mordę na pierwszego, który za nic nie dał się postawić na nogi kapralom.
– Nie wstanę! – pisnął chłopak. – Nie dam rady.
– Jesteście w kompanii karnej! Jesteście tu po to, żeby zasłużyć na miano żołnierza i zmazać hańbę poprzednich zachowań!
– Nie mogę.
– Nie stać was na poprawę zachowania?
– Pani porucznik… Nogę zwichłem.
– Wyleczą ją wam w więzieniu. Kapralu! Odprowadzić. Wieczorem nie chcę tego ścierwa widzieć.
I rzeczywiście: odesłała go. A potem jeszcze kilku gości, pod eskortą, do jednostki. Nigdy potem ich już nie widziałem. Mówiono, że naprawdę trafili do paki.
My maszerowaliśmy dalej i wykonywaliśmy kolejne rozkazy.
W chwilach marszu, kiedy nikogo z podoficerów nie było w pobliżu, żołnierze plotkowali na temat porucznik. Nie uczestniczyłem w tych rozmowach, ale słuchałem z braku lepszej opcji.
– Ona też nie jest w karnej za nagrodę – powiedział Kaspar, który z Gnatem i jeszcze jednym chłopakiem z mojej drużyny, Tomkiem, szybko znaleźli wspólny język. Tylko ich trzech od samego początku ze sobą rozmawiało. – Rozerską – zaciskał zęby, kiedy wymawiał jej nazwisko – wzięli, bo znęcała się nad żołnierzami. Sda… Sada… Cadyska.
Kaspar był nieskomplikowanym człowiekiem. On jeden chętnie o sobie opowiadał, nawet gdy nikt nie pytał.
Pochodził z Podkarpacia. Miły pan na WKU spytał go, gdzie chciałby dostać przydział, i podsunął, że może gdzieś blisko domu. Głupek dał się na to złapać, przytaknął i zaczął dziękować.
Wysłali go na Hel.
– Ja to słyszałem, jak kaprale coś gadali, że się dała, znaczy dupy, niższemu stopniem – rzucił Gnat. Nie mógł tego dostrzec, ale ja widziałem, że w Miltonie coś drgnęło na te słowa. – I ją wyjebali, żeby afery uniknąć.
– No co ty? – zdziwił się czwarty do kompletu. Flet. – Wyjebali?
– No, znaczy, przenieśli – poprawił się Gnat.
– A, że przenieśli…
Nie wiem, czemu Flet nazywał się Flet. W pododdziale był, o dziwo jako jedyny, za nadużywanie alkoholu, chociaż sam twierdził, że u siebie we wsi – na Podlasiu – nie odstaje od normy. Dostał dwa i pół miesiąca. Schlał się i zarzygał mundury trzem kapralom, którzy próbowali go obudzić, gdy zasnął oparty o drzwi dyżurki. W jego osobie pierwszy raz w życiu widziałem dwudziestoletniego alkoholika.
Nie był to widok budujący.
– A ja sobie kombinuję, że ona to lubi – rzucił Tomek i zaraz sprostował, widząc otwierające się usta Fleta. – Że ją jara znęcanie się i to się nie stanęło za karę, tylko się sama zgłosiła.
Nikt z pozostałej szóstki nie miał nic do dodania.
Maszerowaliśmy.
Nie pamiętam, jak to się stało, ale minęła noc, potem dzień i znów kawałek nocy, i dopiero wtedy znaleźliśmy się w jednostce, gdzie przecież pozwalano nam jedynie biegać, nie chodzić. Wtedy właśnie zwymiotowałem pod schody baraku.
Zrobiłem błąd.
Zatrzymałem się. Mięśnie drgnęły raz, a potem poddały się, padłem na kolana. Spazm, który mną targnął, był bardziej skurczem; przeszedł od stóp, przez kręgosłup, aż po gardło, a skończył się cienką strużką wody i resztek jedzenia, które wyrzygałem, cudem nie na własny mundur. Przez łzy, które napłynęły mi do oczu, dziękowałem siłom wszechświata, że przy okazji nie puściły mi zwieracze.
Spróbowałem wstać. I nagle, tak zupełnie po prostu, zdałem sobie sprawę, że nie mogę.
Bywałem już w życiu zmęczony, ale nigdy nie zdarzyło się, żebym klęcząc na ziemi, uświadomił sobie, że moje nogi nie wykonają już nawet jednego ruchu więcej, choćby na tyle, żeby je wyprostować.
A przecież lada moment mogła przyjść Rozerska. Mogła stwierdzić, że w tej tubce było jeszcze trochę pasty, więc mam po nią zapieprzać, skoro siedzę sobie jak jakiś książę. Mogła wszystko.
Klęczałem tak, patrzyłem na błyszczącą kałużę pawia i chciało mi się wyć.
Byłem słaby.
9.
Zacisnąłem zęby i opadłem do tyłu. Zamiotłem lewą ręką pod sobą i przez rękaw munduru poczułem chropowatą fakturę ziemi. Przesunąłem się o kilka centymetrów, potem powtórzyłem ruch drugim przedramieniem.
Byle dalej od wymiocin.
Czołgałem się, choć może bardziej pełzałem, w kierunku schodów i światła baraku. Głęboki, drżący wdech i jeden ruch. Urywany wydech i kolejny.
Tak zmierzałem do łóżka. Po zimnej, pachnącej jesienną nocą ziemi, czując w ustach jej smak i palący ogień kwasów żołądkowych. Nie myślałem, ryłem nosem w odbitych wcześniej śladach własnych butów i całe moje jestestwo sprowadziło się nagle do tej jednej czynności, jak gdyby od niej miało zależeć moje życie.
Kiedy wreszcie znalazłem się w środku…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej