Grupa - ebook
Grupa - ebook
Odświeżający oryginalny pamiętnik osiągającej sukcesy młodej prawniczki. Kobiety, która niechętnie zgadza się na psychiczne i emocjonalne odsłonięcie się przed sześcioma kompletnie obcymi osobami. Czy doprowadzi ją to do celu, czyli odnalezienia więzi międzyludzkich i tych łączących ją z nią samą?
Christie Tate właśnie została najlepszą studentką w szkole prawniczej i w końcu uporała się z trwającymi latami zaburzeniami odżywiania. Dlaczego więc jechała przez Chicago, fantazjując o własnej śmierci? Dlaczego wyobrażała sobie poddanie się smutkowi, który wciąż ją dręczy?
W życiu Christie pojawia się doktor Rosen, terapeuta, który spokojnie zapewnia ją, że jeśli dołączy do jednej z jego grup psychoterapeutycznych, to odmieni swoje życie. Wystarczy, że pojawi się na spotkaniu i będzie szczera we wszystkim. Opowie o nawykach żywieniowych, dzieciństwie, życiu seksualnym. Christie jest sceptyczna, twierdząc, że jest wadliwa, i że nie da się jej wyleczyć. Ale doktor Rosen wydaje receptę na pięć słów: Nie potrzebujesz lekarstwa. Potrzebujesz świadka.
Tak zaczyna się jej dziwna, przerażająca i ostatecznie zmieniająca życie przygoda z terapią grupową. Christie, początkowo zniechęcona dziwnymi wytycznymi doktora Rosena, z czasem, gdy jej mechanizmy obronne przestają działać, zaczyna mu ufać i polegać na sesjach i zaleconych nocnych rozmowach z różnymi członkami grupy.
Grupa to cudowanie uzależniająca lektura z Christie jako przewodniczką – sceptyczną co do jej własnej umiejętności nawiązywania kontaktów i intymności, ale wbrew sobie działającą z nadzieją. Otrzymujemy miejsce w pierwszym rzędzie na odważne, ekscytujące, bolesne i przezabawne przedstawienie, jakim jest terapia grupowa. Niedostatecznie zbadany proces, który cię rozbija, a następnie składa, aby ostatecznie wszystkie elementy pasowały do siebie.
- POWIEŚĆ WYBRANA DO KLUBU KSIĄŻKI REESE WITHERSPOON W LISTOPADZIE 2020
- BESTSELLER „NEW YORK TIMESA”
- NAJLEPSZA KSIĄŻKA KLUBU KSIĄŻKI AMAZONA W PAŻDZIERNIKU 2020
Christie Tate jest pisarką i eseistką z Chicago. Publikowała miedzy innymi w „The New York Times”, „The Washington Post”, czy „Chicago Tribune”.
Czy kiedykolwiek czytałaś książkę, która sprawiła, że chcesz przytulić autora? Każda strona tego niesamowitego pamiętnika sprawiała, że żałowałam, że nie przeczytałam tej książki, mając 25 lat – tak bardzo by mi pomogła. Potrzebujemy siebie nawzajem zarówno w dobrych, jak i złych chwilach naszego życia. Proszę, przeczytaj też książkę z grupą znajomych, których kochasz. — Reese Witherspoon
Z trudem wywalczona potrzeba bycia kochaną i zdolną do kochania ostatecznie kształtuje tę historię. Historię, która trafia prosto do zabałaganionego centrum tego, czym jest zmaganie się z własnymi ograniczeniami i najgłębszymi pragnieniami. — Dani Shapiro, „The New York Times”
Powiedzenie, że przy tej książce będziesz i śmiać się, i płakać, wydaje się banałem, ale obiecuję, że zrobisz jedno i drugie, a przy okazji przeanalizujesz swoje życie i poczucie szczęścia, nawet jeśli nie chcesz tego robić. Grupa to łamiące serce i zabawne spojrzenie na dotarcie do dna i kroczenie drogą powrotną do życia. — Sarah Gelman, Amazon Book Review
Szczera droga Christie Tate do uzdrowienia jest często przezabawna i ostatecznie bardzo wzruszająca. — „People”
Ten niepohamowany pamiętnik to wzruszające przeżycie i jedna z najbardziej zaskakujących książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam. — Lisa Taddeo, autorka bestsellerów Trzy kobiety, Zwierzę
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-971-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy pierwszy raz w życiu zapragnęłam umrzeć – ale tak naprawdę, żeby śmierć klepnęła mnie w ramię kościstą dłonią i powiedziała: „Tędy, proszę” – wiozłam akurat na miejscu pasażera dwie torby zakupów z warzywniaka. Kapusta, marchew, kilka śliwek, papryka, cebula i kilkadziesiąt czerwonych jabłek. Minęły trzy dni od mojej wizyty w dziekanacie na wydziale prawa, gdzie kierownik wręczył mi notkę z moimi wynikami, z liczbą, która zaczęła mnie prześladować. Przekręciłam kluczyk w stacyjce i czekałam, aż silnik zaskoczy w trzydziestostopniowym upale. Wyciągnęłam z torby jędrną śliwkę, obmacałam ją i ugryzłam. Jej skórka była gruba, ale miąższ miękki. Sok spłynął mi po podbródku.
Była ósma trzydzieści. Sobota rano. Nigdzie nie musiałam być, nic nie musiałam robić. Nikt nie spodziewał się mnie zobaczyć aż do poniedziałku rano, kiedy to powinnam stawić się w Laird, Griffin & Griffin, kancelarii prawa pracy, gdzie odbywałam letni staż. W LG&G o moim istnieniu wiedzieli tylko recepcjonistka i wspólnik, który mnie zatrudnił. Czwarty lipca wypadał w środę, co oznaczało, że czekał mnie kolejny przytłaczający, pusty dzień w środku tygodnia. Pewnie pójdę na spotkanie 12 kroków, licząc, że po jego zakończeniu ktoś zaprosi mnie na kawę. Może jakaś inna samotna dusza będzie miała ochotę na kino albo sałatkę. Silnik zaskoczył, wcisnęłam gaz do dechy i wyjechałam z parkingu.
_Żeby tak ktoś strzelił mi w łeb_.
Kojąca myśl o chłodnej powierzchni obsydianu. Gdybym umarła, nie musiałabym na siłę zapełniać pozostałych czterdziestu ośmiu godzin tego weekendu ani następnego, ani środowego święta. Godzin dojmującej samotności, które zamienią się w dni, miesiące, lata. W całe życie przeżyte solo, z torbą jabłek i lichą nadzieją, że po spotkaniu odwykowym znajdą się jacyś maruderzy, którzy zapragną towarzystwa.
Przypomniała mi się migawka wiadomości o strzelaninie w Cabrini Green, poronionym projekcie mieszkaniowym w Chicago. Były tam ofiary śmiertelne. Przy Clybourn skierowałam się na południe i przy Division skręciłam w lewo. Może trafi mnie jedna ze zbłąkanych kul.
_Proszę, niech ktoś mnie zastrzeli_.
Powtarzałam to jak mantrę, inkantację, modlitwę, która prawdopodobnie pozostanie niewysłuchana, ponieważ byłam dwudziestosześcioletnią białą kobietą jadącą dziesięcioletnią białą hondą accord w jasny letni poranek. Kto miałby mnie zastrzelić? Nie miałam wrogów; mało kto w ogóle wiedział o moim istnieniu. Fantazja ta za bardzo zdana była na ślepy traf – nieszczęśliwy lub szczęśliwy, w zależności, jak na to patrzeć – ale pojawiały się inne, same z siebie. Skok z wysokiego okna. Rzucenie się na tory kolejki El. Na skrzyżowaniu Division i Larrabee rozważałam już bardziej egzotyczne sposoby zakończenia żywota jak uduszenie się podczas masturbacji… Ale kogo chciałam oszukać? Byłam nie dość wyemancypowana na taki scenariusz.
Wyłowiłam pestkę i wsadziłam resztę śliwki do ust. Naprawdę chciałam umrzeć? Dokąd prowadzą te fantazje? Czy to już myśli samobójcze? Depresja? Czy faktycznie mogłabym je urzeczywistnić? Może powinnam? Opuściłam szybę i z całych sił cisnęłam pestką.
W podaniu na studia prawnicze napisałam, że chciałabym występować w imieniu kobiet o nienormatywnych figurach (czyli po prostu grubych), ale była to tylko część prawdy. Moje zainteresowanie obroną spraw kobiet było szczere, ale nie stanowiło głównej motywacji. Nie chodziło mi też o niebotyczne wynagrodzenia czy prążkowane garnitury. Nie, chciałam studiować prawo, ponieważ prawnicy pracują sześćdziesiąt, siedemdziesiąt godzin tygodniowo. Podczas przerwy świątecznej odbywają telekonferencje, a w Święto Pracy są wzywani na salę posiedzeń. Jedzą kolację przy biurkach, obok swoich kolegów w koszulach z podwiniętymi rękawami i plamami potu pod pachami. Prawnicy biorą ślub ze swoją pracą – pracą tak ważną, że nie przeszkadza im to, albo tego nie zauważają, że ich życie osobiste świeci pustkami jak parking o północy. Praca prawnika mogłaby być kulturowo aprobowanym listkiem figowym dla sromoty mojego nieudanego życia osobistego.
Pierwszy test próbny na studia prawnicze LSAT wypełniłam przy biurku, przy którym wykonywałam pozbawioną perspektyw pracę sekretarki. Miałam tytuł magistra, którego nie używałam, i chłopaka, z którym nie sypiałam. Po latach określę Petera jako pracoholika-alkoholika, ale wtedy nazywałam go miłością mojego życia. Dzwoniłam do jego biura o wpół do dziesiątej wieczorem, gdy kładłam się już spać, i zarzucałam mu, że nie ma dla mnie czasu. „Muszę pracować”, odpowiadał i rozłączał się. Dzwoniłam ponownie, ale już nie odbierał. W weekendy chodziliśmy do spelunek w Wicker Park, żeby mógł się opić krajowymi piwami i rozprawiać o zaletach wczesnych płyt R.E.M., podczas gdy ja modliłam się, żeby był na tyle trzeźwy, żeby móc uprawiać seks. Rzadko mu to się udawało. W końcu stwierdziłam, że potrzebuję czegoś, co mnie pochłonie całą, w co będę mogła włożyć energię marnowaną na ten żałosny związek. Dziewczyna pracująca drzwi dalej wybierała się jesienią na studia prawnicze.
– Mogę pożyczyć jeden z twoich testów? – spytałam.
Przeczytałam pierwsze zadanie:
_Profesor musi umówić spotkania z siedmioma studentami w siedmiu różnych przedziałach czasowych, ponumerowanych od pierwszego do siódmego, w ciągu jednego dnia_.
Po tym następowała seria stwierdzeń, takich jak:
_Mary i Oliver muszą być umówieni jedno po drugim, a Sheldon po Uriah_.
Test przewidywał trzydzieści pięć minut na udzielenie odpowiedzi na sześć pytań wielokrotnego wyboru dotyczących wspomnianego profesora i jego chaosu organizacyjnego. Mnie zajęło to prawie godzinę. Połowę odpowiedzi zaznaczyłam źle.
A jednak. Ślęczenie nad testami przygotowującymi do LSAT-u, a potem studia prawnicze wydawały się prostsze w wykonaniu niż naprawienie tego, co sprawiło, że zakochałam się w Peterze, i co noc w noc skłaniało mnie do toczenia tej samej walki. Studia mogły zaspokoić moją potrzebę, by przynależeć do innych ludzi i by mieć z nimi wspólne cele.
W żeńskiej szkole średniej w Teksasie uczęszczałam na zajęcia z garncarstwa. Zaczęłyśmy od lepienia kubków, by ostatecznie dojść do obsługi koła garncarskiego. Kiedy już uformowałyśmy nasze naczynia, nauczycielka poinstruowała nas, jak dołączyć uchwyty. Jeśli chce się połączyć dwa kawałki gliny – jak kubek i uchwyt – trzeba ponacinać powierzchnię ich obu, zrobić poziome i pionowe żłobienia w glinie, dzięki którym podczas wypalania oba elementy będą mogły się scalić. Siedziałam na stołku, trzymając w dłoniach jeden z moich nieudolnie uformowanych „kubków” i uchwyt w kształcie litery C, podczas gdy nauczycielka przedstawiała proces żłobienia. Nie chciałam zniszczyć gładkiej powierzchni „kubka”, który z taką czułością lepiłam, więc docisnęłam do niego rączkę, nie rysując uprzednio powierzchni. Kilka dni później nasze wypalone w piecu dzieła połyskiwały na stojaku na tyłach pracowni. Mój kubek przetrwał, ale rączka leżała rozkruszona obok. „Za płytko pożłobione”, powiedziała nauczycielka na widok rozczarowania malującego się na mojej twarzy.
Tak właśnie zawsze wyobrażałam sobie powierzchnię mojego serca – gładką, śliską, bez punktów zaczepienia. Nic, czego można by się uchwycić. Żadnych rys. Nikt nie będzie mógł do mnie przywrzeć, gdy zacznie mnie trawić nieuchronny ogień życia. Podejrzewałam, że ta metafora sięga jeszcze głębiej: bałam się, że rysy powstające na skutek nieuniknionych tarć między ludźmi – zderzeń z ich pragnieniami, oczekiwaniami, pretensjami, wyborami i wszystkimi tymi codziennymi negocjacjami, które składają się na związek – uszkodzą mnie. Przywiązanie wymagało żłobień na sercu, a ono pozostawało gładkie.
Nie jestem sierotą, choć z tego, co napisałam, można by odnieść takie wrażenie. Moi rodzice, wciąż w szczęśliwym związku małżeńskim, mieszkali w Teksasie w tym samym domu z czerwonej cegły, w którym dorastałam. Przejeżdżając obok 6644 Thackeray Avenue, nadal można zobaczyć zniszczoną obręcz do koszykówki i ganek udekorowany trzema flagami: Stanów Zjednoczonych, Teksasu i bordową z logo Texas A&M University, czyli Alma Mater mojego ojca. I moją.
Rodzice dzwonili do mnie kilka razy w miesiącu, zwykle po mszy w niedzielę, żeby sprawdzić, co u mnie słychać. Zawsze wracałam do domu na Boże Narodzenie. Kiedy przenosiłam się do Chicago, kupili mi wielki zielony płaszcz Eddie Bauer. Mama wysyłała mi pięćdziesięciodolarowe czeki na drobne wydatki, a tata przez telefon diagnozował problemy z hamulcami w mojej hondzie. Moja młodsza siostra kończyła studia i planowała zaręczyny ze swoim wieloletnim chłopakiem; mój brat i jego żona, para z czasów college’u, mieszkali w Atlancie w otoczeniu dziesiątek przyjaciół ze studiów. Nikt z nich nie miał pojęcia o moim niepożłobionym sercu. Dla nich byłam ich aspołeczną córką i siostrą głosującą na demokratów, lubiącą poezję i mieszkającą na północ od linii Mason–Dixon. Kochali mnie, ale tak naprawdę nie przystawałam ani do nich, ani do Teksasu. Kiedy byłam dzieckiem, mama grywała na pianinie pieśń bojową Aggies, a tata wtórował jej, wyjąc wniebogłosy: „Hullaballo-canek-canek, Hullaballoo-canek-canek”. Oprowadził mnie po college’u, a kiedy zdecydowałam się studiować na Texas A&M¹ – głównie dlatego, że na inne nie było nas stać – był wniebowzięty, że będzie jeszcze jeden Aggies w rodzinie. Nigdy mi tego nie powiedział, ale na pewno był rozczarowany na wieść o tym, że w czasie meczów naszej drużyny ja spędzam czas w bibliotece, podkreślając fragmenty _Walden_, a dwadzieścia tysięcy fanów śpiewa, tupie i wiwatuje tak głośno, że podskakują ściany biblioteki, ilekroć Aggies zdobywają gola. Wszyscy w mojej rodzinie ‒ i najwyraźniej w całym Teksasie ‒ uwielbiali futbol.
A ja byłam odmieńcem. Moją głęboko skrywaną tajemnicą było to, że nie pasowałam. Nigdzie. Połowę czasu spędzałam, dostając obsesji na punkcie jedzenia i wyglądu mojego ciała oraz wdrażając chore metody utrzymania kontroli nad jednym i drugim, a przez pozostałą połowę starałam się zagłuszyć moją samotność osiągnięciami w nauce. Z listy najlepszych uczniów w liceum przeskoczyłam na listę dziekańską w college’u, większość semestrów skończyłam ze średnią cztery zero gdyż wkuwałam teorie prawne przez siedem dni w tygodniu. Marzyłam, że pewnego dnia stanę przy 6644 Thackeray Avenue z wysoko podniesioną głową, mając moją docelową wagę, ramię w ramię ze zdrowym, zaradnym mężczyzną.
Nawet nie przyszło mi do głowy, by zdradzić się przed rodziną z moich niepokojących fantazji samobójczych. Mogliśmy rozmawiać o pogodzie, hondzie i Aggies, a moje sekretne lęki i pragnienia nie zaliczały się do żadnej z tych kategorii. Marzyłam o śmierci, ale nie gromadziłam zapasu pigułek ani nie zapisałam się do The Hemlock Society². Nie próbowałam zdobyć broni. Nie plotłam stryczka z pasków. Nie miałam planu, metody, terminu. Za to nieustannie odczuwałam niepokój, natrętny jak ból zęba. To nie było normalne.
Nie pamiętam, jakich słów używałam, myśląc o tej mojej dolegliwości. Wiem, że czułam tęsknotę, której nie potrafiłam ani wyrazić, ani zaspokoić.
Czasami mówiłam sobie, że po prostu chcę mieć faceta albo że boję się umierania w samotności. I była to prawda, ale tylko powierzchowna, niedotykająca najgłębszego źródła mojej tęsknoty.
W dzienniku niejasno pisałam o niepokoju i przygnębieniu: „Odczuwam niepokój i lęk o samą siebie. Boję się, że coś jest ze mną nie tak, że nigdy nie będzie „tak”, że nie ma dla mnie nadziei. Okropnie mnie to dręczy. Co jest ze mną nie w porządku?”. Nie wiedziałam wówczas, że istnieje słowo, które doskonale opisuje moją dolegliwość: samotność.
Nawiasem mówiąc, na tej liście studentów byłam numerem jeden. _Uno_. _First_. _Primero_. _Zuerst_. Pozostałych stu siedemdziesięciu studentów na moim roku uzyskało niższą średnią ocen. Liczyłam, że uplasuję się gdzieś w pierwszej połowie, co i tak było ambitnym celem, zważywszy na to, że z LSAT-u uzyskałam wynik poniżej średniej – nie udało mi się ustalić terminu dla Uriah. Powinnam więc skakać z radości. Powinnam korzystać z zapomnianej karty kredytowej. Kupować szpilki od Louboutina. Podpisywać umowę najmu mieszkania na Złotym Wybrzeżu. A ja zamiast tego wszystkiego zazdrościłam wokaliście INXS zgonu w wyniku uduszenia podczas masturbacji.
Co, do cholery, było ze mną nie tak? Nosiłam spodnie w rozmiarze trzydzieści sześć, biustonosze z miseczką D, a z kredytu studenckiego starczało mi na wynajem kawalerki w nowoczesnej dzielnicy na północy Chicago. Od ośmiu lat uczęszczałam na spotkania programu 12 kroków, dzięki któremu nauczyłam się jeść tak, by pół godziny później nie wkładać sobie palca do gardła.
Przyszłość jaśniała jak polerowane srebra babci. Miałam wszelkie powody, by spoglądać w nią z optymizmem. Mimo to każdą komórkę mojego ciała przepełniał wstręt do samej siebie, do klinczu, w jakim się znalazłam, do życia, jakie wiodłam z dala od ludzi, do tego, że od jakiegokolwiek romantycznego związku dzieliła mnie niemal wieczność. Musiał być jakiś powód, dla którego czułam się taka wyobcowana i samotna i dla którego moje serce pozostawało gładkie. Nie umiałam go nazwać, ale czułam, jak we mnie pulsuje, kiedy zasypiam, nie chcąc się więcej obudzić.
Uczestniczyłam już w programie 12 kroków. Z pomocą mojej sponsorki, mieszkającej w Teksasie, dokonałam już rozliczeń czwartego kroku i zadośćuczyniłam ludziom, których skrzywdziłam. Odwiedziłam Ursuline Academy, moje żeńskie liceum, i wręczyłam im czek na sto dolarów jako rekompensatę za pieniądze, które zdefraudowałam w pierwszej klasie, zbierając opłaty za miejsca parkingowe. Program 12 kroków wyleczył najpoważniejsze z moich zaburzeń odżywiania i ‒ krótko mówiąc ‒ uratował mi życie. Dlaczego więc teraz pragnęłam je zakończyć? Zwierzyłam się ze swoich czarnych myśli sponsorce: „Codziennie życzę sobie śmierci”. Poradziła, żebym przychodziła na mityngi dwa razy częściej.
Zaczęłam przychodzić trzy razy częściej, a mimo to czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.2
Kilka dni po tym, jak poznałam swoją średnią na studiach, kobieta o imieniu Marnie zaprosiła mnie na kolację po spotkaniu 12 kroków. Podobnie jak ja była bulimiczką na odwyku. Jednak w odróżnieniu ode mnie jej życie było doskonale poukładane: zaledwie kilka lat starsza ode mnie pracowała w laboratorium prowadzącym nowatorskie eksperymenty w leczeniu raka piersi; razem z mężem właśnie pomalowali wejście do swojego domu w stylu kolonialnym na kolor limonkowy firmy Sherwin-Williams; odnotowywała każdą owulację. Jej życie nie było idealne – w małżeństwie zdarzały się zawirowania, ale realizowała swoje pragnienia. Instynktownie chciałam odmówić, wrócić do domu, zdjąć stanik i w samotności zjeść porcję mielonego indyka z pieczoną marchewką, oglądając serial _Hoży doktorzy_. Zazwyczaj tak właśnie robiłam – odmawiałam – kiedy po spotkaniach ludzie zapraszali mnie do siebie na kawę lub obiad. „Wspólnota”, jak to nazywali. Ale zanim zdążyłam odmówić, Marnie wzięła mnie pod rękę.
– No, chodź. Pat wyjechał, a ja nie chcę jeść sama.
Usiadłyśmy naprzeciwko siebie w jednej z tych fitknajpek, gdzie serwują chleb z kiełków i frytki ze słodkich ziemniaków. Marnie cała promieniała. Czyżby pociągnęła usta błyszczykiem?
– Wyglądasz na szczęśliwą – powiedziałam.
– To zasługa mojego nowego terapeuty.
Starałam się nadziać na widelec liść szpinaku. Może i mnie pomógłby terapeuta? Zapaliła się iskierka nadziei. Latem przed rozpoczęciem studiów prawniczych skorzystałam z ośmiu darmowych sesji z pracownikiem socjalnym w ramach Programu Wsparcia dla Zatrudnionych. Przydzielono mi łagodną kobietę o imieniu June, która nosiła spódnice w stylu doktor Quinn i to zupełnie na poważnie. Nie zdradziłam jej żadnych swoich sekretów, bo nie chciałam jej martwić. Terapia, podobnie jak wszelkie przejawy prawdziwej międzyludzkiej bliskości, wydawała mi się czymś, na co mogę jedynie patrzeć z boku, z twarzą przyklejoną do szyby.
– Chodzę na spotkania grupy żeńskiej.
– Grupy?
Natychmiast zesztywniał mi kark. Od czasu, gdy chodziłam do piątej klasy i rodzice przenieśli mnie z małej katolickiej szkoły, z której ubywało dzieci, do miejscowej szkoły publicznej, odnosiłam się z rezerwą do wszelkich zgrupowań. W nowej szkole zakumplowałam się z grupką popularnych dziewczyn, którym przewodziła Bianca. Na każdej długiej przerwie rozdawała żelki Jolly Ranchers. I w swoim naszyjniku z koralików miała paciorki ze szczerego złota. Raz nawet u niej nocowałam, a jej mama zabrała nas swoim srebrnym mercedesem do kina na _Footloose_. Ale w połowie roku Bianca odwróciła się ode mnie. Myślała, że jej chłopak mnie podrywa, bo siedzieliśmy obok siebie na historii. Pewnego dnia, częstując wszystkich żelkami, celowo mnie pominęła, a pod moją torbę z lunchem wsunęła karteczkę: „Nie chcemy cię przy naszym stole”. Podpisały się pod tym wszystkie dziewczyny. Już wtedy zorientowałam się, że coś nie działa między mną a innymi ludźmi. Czułam gdzieś w środku, że nie potrafię utrzymywać z nimi relacji, że zawsze od nich odstaję. Spotkania w grupach programu 12 kroków znosiłam tylko dlatego, że na każdym z nich byli inni uczestnicy. Można było przyjść, kiedy się chciało, i wyjść, kiedy się chciało, nikt nie znał twojego nazwiska. Nie istniał żaden przywódca, żadna samiczka alfa w rodzaju Bianki, która mogłaby cię wyrzucić. Grupę spajał zestaw duchowych zasad: anonimowość, pokora, uczciwość, jedność, służba. Gdyby nie one, nigdy bym tam nie została. W dodatku spotkania były darmowe, choć sugerowano dwudolarową darowiznę. Za równowartość puszki coli mogłam przez sześćdziesiąt minut mówić o swoich zaburzeniach odżywiania i słuchać, jak inni ludzie radzą sobie ‒ bądź nie ‒ z podobnymi trudnościami.
Nadziałam na widelec kawałek pomidora, zastanawiając się, jakie interesujące tematy mogłabym poruszyć z Marnie – egzekucja Timothy’ego McVeigha, zamachowca z Oklahoma City? Poczynania Colina Powella? Koniecznie chciałam jej zaimponować wiedzą na temat bieżących wydarzeń i pokazać moje poczucie wspólnotowości. Byłam jednak ciekawa tej jej grupy terapeutycznej. Z udawaną nonszalancją spytałam, jak tam jest.
– Same babki. Mary jest głucha, a Zenia traci prawo wykonywania zawodu z powodu domniemanego oszustwa Medicare. Ojciec Emily jest uzależniony od narkotyków, śle jej nienawistne listy ze swojej kawalerki w Wichita. – Marnie podniosła rękę i wskazała miękką skórę na wewnętrznej stronie swojego przedramienia. – Pojawiła się nowa. Tnie się. Zawsze nosi długie rękawy. Nie znamy jeszcze jej historii, ale na pewno jest mroczna jak diabli.
– Wygląda na to, że dużo się tam dzieje. – Nie tak to sobie wyobrażałam. – Wolno ci powtarzać mi to wszystko?
Przytaknęła.
– Zdaniem naszego terapeuty sekrety to trucizna, więc my, członkowie grupy, możemy rozmawiać, o czymkolwiek i gdziekolwiek chcemy. Terapeuta jest związany tajemnicą lekarską, my nie.
Żadnej poufności? Oparłam się o krzesło i pokręciłam głową. Pod stołem zawinęłam serwetkę wokół nadgarstka. Nie, to na pewno nie dla mnie. Kiedyś dałam mojej nauczycielce sprawiedliwości społecznej z liceum, pani Gray, do zrozumienia, że mam problem z odżywianiem. Zadzwoniła do moich rodziców i zasugerowała, że potrzebuję pomocy. Mama dostała furii. Akurat opychałam się ciastkami i oglądałam wywiad Oprah z Willem Smithem. Wparowała do salonu wściekła jak osa: „Po co opowiadasz ludziom o swoich sprawach? Powinnaś chronić swoją prywatność!”.
Mama jest typową kobietą z Południa, która dorastała w Baton Rouge w latach pięćdziesiątych. Zwierzanie się ze swoich spraw uważała za niestosowne i potencjalnie szkodliwe towarzysko. Była przekonana, że jeśli moje problemy psychiczne wyjdą na jaw, ludzie się ode mnie odwrócą. Chciała mnie chronić. Kiedy w college’u zaczęłam chodzić na spotkania 12 kroków, z trudem zdobyłam się na odwagę, by uwierzyć, że uczestnicy programu potraktują zasadę poufności poważnie.
– I od tego się ludziom poprawia?
No cóż, nie dało się ukryć, że Marnie radziła sobie lepiej niż ja. Gdybyśmy były reklamą tamponów, to ja byłabym tą dziewczyną, która narzeka na zapachy i przeciekanie, a ona wykonywałaby szpagat w białych dżinsach w dniu najobfitszego krwawienia.
Wzruszyła ramionami.
– Sama się przekonaj.
Byłam już kiedyś na terapii. W liceum przeżyłam krótki epizod terapeutyczny z kobietą wyglądającą jak Paula Deen i noszącą pastelowe pantofle. Rodzice wysłali mnie do niej, po tym jak pani Gray zadzwoniła w sprawie mojego odżywiania. Tak sobie jednak wzięłam do serca zalecenie, by chronić swoją prywatność, że nie powiedziałam jej nic o tym, jak się czuję. Zamiast tego zastanawiałyśmy się, czy powinnam pracować latem w centrum handlowym. W Expressie czy Gapie? Raz dała mi do domu test psychologiczny liczący pięćset pytań. Wypełniając rubryki, czułam, jak w koniuszkach palców wibruje mi nadzieja: może dzięki tym pytaniom w końcu zrozumiem, dlaczego nie mogę przestać się objadać, dlaczego wszędzie czuję się jak odmieniec i dlaczego nie wzbudzam zainteresowania w chłopcach, podczas gdy wszystkie inne dziewczyny wprawiają się we francuskich pocałunkach i innych macankach.
Paula D. odczytała wyniki swoim perfekcyjnie modulowanym głosem terapeutki: „Christie jest perfekcjonistką i boi się węży. Zawód, który by do niej pasował, to zegarmistrz lub chirurg”. – Uśmiechnęła się i przekrzywiła głowę. „Węże są brrr… pełna zgoda”.
Nie przyszło mi do głowy, żeby obnażyć się przed nią z moimi łzami i strachem. Żeby się otworzyć, potrzebowałam terapeuty, który dosłyszy w moim milczeniu echo bólu, a spomiędzy wierszy zaprzeczeń wyczyta prawdę. Paula D. tego nie zrobiła. Po tej sesji oznajmiłam rodzicom, że zakończyłam terapię. Że już ze mną lepiej. Promienieli z dumy, a mama podzieliła się ze mną swoją filozofią życiową: „Postanów sobie, że będziesz szczęśliwa. Tak po prostu. Skupiaj się na tym, co pozytywne; nie marnuj energii na negatywne myśli!”. Przytaknęłam. Doskonały pomysł. W drodze do swojego pokoju zatrzymałam się w łazience i zwymiotowałam obiad – nawyk, który wykształciłam sobie po przeczytaniu książki o gimnastyczce, która zwracała wszystko, co zjadła. Uwielbiałam to uczucie pustki w brzuchu i wyrzut adrenaliny spowodowany tym, że mam swój sekret. W wieku szesnastu lat myślałam, że bulimia to genialna metoda kontrolowania mojego niepohamowanego apetytu, pod którego wpływem pochłaniałam ogromne ilości krakersów, chleba i makaronu. Dopiero na odwyku zrozumiałam, że była sposobem na uśmierzanie dręczących mnie lęków, samotności, gniewu i żalu.
Marnie przeciągnęła kolejną frytkę przez rozmazany ketchup.
– Mogłabyś się spotkać z doktorem Rosenem…
– Rosenem? Jonathanem Rosenem?
Nie mogłam zadzwonić do doktora Rosena. Odpadało. Chodził do niego Blake ‒ facet, którego poznałam na imprezie w wakacje przed rozpoczęciem studiów prawniczych. Usiadł obok i spytał: „Jakiego rodzaju zaburzenia odżywiania masz?” – Wskazał na paluszki marchewkowe na moim talerzu. „Nie patrz tak na mnie. Spotykałem się z anorektyczką i dwiema bulimiczkami, które chciały być anorektyczkami. Znam ten typ”.
Był w AA, chwilowo nie pracował i zaproponował, że zabierze mnie na żagle. Pojechaliśmy na rowerach nad jezioro, żeby obejrzeć fajerwerki z okazji czwartego lipca. Leżeliśmy na pokładzie jego łodzi, ramię przy ramieniu, wpatrując się w panoramę Chicago i rozmawiając o powrocie do zdrowia. Próbowaliśmy wegańskiego jedzenia w Chicago Diner, a w sobotnie popołudnia przed jego spotkaniami AA chodziliśmy do kina. Kiedy spytałam, czy jest moim chłopakiem, nie odpowiedział. Czasami znikał na kilka dni, żeby słuchać płyt Johnny’ego Casha w swoim zaciemnionym mieszkaniu. Nawet gdybym mogła chodzić do tego samego terapeuty co Marnie, to nie mogłabym chodzić do tego samego terapeuty co Blake, mój eks, czy kimkolwiek on dla mnie był. Miałam zadzwonić do tego doktora Rosena i powiedzieć: „Pamięta pan opowieści o tej dziewczynie, która zeszłej jesieni uprawiała z Blakiem seks analny, żeby ulżyć mu w depresji? To byłam ja! Akceptuje pan ubezpieczenie od Blue Cross / Blue Shield?”.
– Ile kosztuje ta terapia?
Nie zaszkodziło spytać, chociaż nie rozważałam na poważnie zapisania się na terapię grupową.
– Supertanio. Tylko siedemdziesiąt dolców za tydzień.
Dyskretnie westchnęłam. Dla Marnie, która prowadziła laboratorium na Uniwersytecie Northwestern i której mąż odziedziczył pokaźny majątek, siedemdziesiąt dolarów to tyle co nic. Jeśli chodzi o mnie, to gdybym zaczęła oszczędzać na zakupach spożywczych i przesiadła się z samochodu do autobusu, to może na koniec miesiąca uciułałabym siedemdziesiąt dolarów na dodatkowe wydatki. Ale co tydzień? Na letnim stażu zarabiałam piętnaście dolarów za godzinę, a moi rodzice byli ludźmi wyznającymi maksymę „Bądź szczęśliwa. Po prostu”, więc w tej kwestii nie mogłam liczyć na ich pomoc. Za dwa lata miałabym już pracę, ale w tej chwili dysponowałam budżetem studenckim.
Marnie wyrecytowała numer telefonu doktora Rosena, ale go nie zapisałam.
Potem powiedziała coś jeszcze.
– Właśnie ponownie się ożenił i cały czas się uśmiecha.
Natychmiast wyobraziłam sobie serce doktora Rosena: czerwona walentynka z liceum, z wyrytymi liniami niczym nagie gałęzie drzewa zimą. Puściłam wodze fantazji i stworzyłam obraz tego człowieka, którego nigdy nie spotkałam: łamiący serce rozwód, samotne noce w podnajmowanym mieszkaniu, dania odgrzewane w mikrofali, aż tu nagle zwrot akcji, pojawia się druga szansa na miłość, nowa żona. W piersi uśmiechniętego terapeuty żywiej zabiło pożłobione serce. A w mojej zatliła się wątła nadzieja, że właśnie on mógłby mi pomóc.
Leżąc w łóżku tamtej nocy, myślałam o kobietach z grupy Marnie: o tej, która rzekomo się tnie, o przestępczyni, o córce narkomanki. Myślałam o Blake’u, który nawiązał zażyłe relacje z mężczyznami ze swojej grupy. Po sesjach wracał, jak z rękawa sypiąc opowieściami o Ezrze, który „chodził” z dmuchaną lalką, o Toddzie, któremu żona wyrzuciła cały dobytek na chodnik, zażądawszy rozwodu. Czy naprawdę byłam w gorszej sytuacji niż ci ludzie? Czy moja choroba, jakkolwiek ją zwać, była aż tak oporna na leczenie? Nigdy nie dałam szansy prawdziwej psychiatrii. Psychiatrzy mają dyplomy lekarskie – być może moja dolegliwość wymagała interwencji kogoś, kto na drodze swojej edukacji dokonał sekcji ludzkiego serca. Może doktor Rosen miałby dla mnie jakąś radę, coś, co mógłby mi przekazać w ciągu jednej lub dwóch sesji. Może przepisałby tabletkę, która ukoiłaby moją rozpacz i pozostawiła na moim sercu rysy.4
– Góra czy dół? – wypalił postawny, łysiejący facet z wielkimi zielonymi oczami spoglądającymi zza okularów w drucianych oprawkach podczas mojej pierwszej sesji grupowej. Później dowiedziałam się, że mężczyzną, który zainicjował moje otrzęsiny, był Carlos, lekarz gej po trzydziestce, charakteryzujący się ciętym językiem i uczestniczący w sesjach doktora Rosena od kilku lat.
– W seksie. Góra czy dół? – powtórzył.
Kątem oka widziałam, jak doktor Rosen przenosi wzrok z jednego uczestnika na drugiego niczym zaprogramowany zraszacz trawy. Wygładziłam przód spódnicy. Jeśli chcieli sprośnej, sekspozytywnej Christie, to ją dostaną.
– Zdecydowanie góra.
Oczywiście, ta Christie była sfabrykowaną wersją mnie, z uśmiechem witającą natrętne pytania od nieznajomych. Prawdziwa Christie, z rozdygotanymi nerwami i przyspieszonym pulsem, miała ochotę się rozpłakać, bo szczera odpowiedź na to pytanie brzmiała: „Nie mam pojęcia, jak lubię uprawiać seks”. Faceci, z którymi się umawiałam, nie byli zdolni do regularnego współżycia z powodu swojej depresji i uzależnień. Powiedziałam „góra”, bo miałam mgliste wspomnienie przyjemności przeżywanej z moim chłopakiem z liceum, mistrzem koszykówki i ćpunem, który regularnie posuwał mnie na przednim siedzeniu chevroleta mojego ojca. Doktor Rosen ostentacyjnie odchrząknął.
– Że co proszę?
Pierwszy raz od początku spotkania grupy spojrzałam mu prosto w oczy. Otworzył drzwi do poczekalni i poprowadził mnie, Carlosa i dwie inne osoby do narożnego gabinetu, znajdującego się na przeciwległym końcu korytarza od pokoju, w którym odbywały się moje sesje indywidualne. W salce o wymiarach cztery metry na cztery znajdowało się siedem obrotowych krzeseł ustawionych w kręgu. Spomiędzy listewek żaluzji przebijały się promienie słońca. W kącie wisiała półka pełna opracowań na temat uzależnień, współuzależnień, alkoholizmu i terapii grupowej. Na dolnej półce leżały pstrokate maskotki oraz figurka zakonnicy w rękawicach bokserskich. Wybrałam krzesło naprzeciw drzwi, na godzinie dziewiątej, podczas gdy doktor Rosen siedział na dwunastej. Było twarde, uwierało mnie w tyłek i skrzypiało, kiedy obracałam się w lewo i prawo. Szczerze mówiąc, po absolwencie Harvardu spodziewałam się bardziej komfortowych warunków.
– A może zechciałabyś udzielić szczerej odpowiedzi? – rzucił doktor Rosen.
Jego uśmiech sugerował, że doskonale zdaje sobie sprawę, iż swój grupowy występ zacznę od podszywania się pod zdrową seksualnie kobietę.
– Czyli jakiej?
– Że w ogóle nie lubisz uprawiać seksu.
Zrobiłam się purpurowa na twarzy. Nie tak bym siebie opisała.
– Nieprawda. Uwielbiam seks, tylko nie mam go z kim uprawiać.
W przeszłości miewałam odważne przygody i orgazmy – w college’u pewien kolumbijski alkoholik samym pocałunkiem potrafił rozpalić mnie jak supernową. I naprawdę lubiłam być na górze, przynajmniej te kilka razy z moim licealnym chłopakiem: kołysałam miednicą w przód i w tył, szarżując całą swoją seksualnością, jak tylko pijana siedemnastolatka potrafi. Nie wiedziałam, gdzie i dlaczego pogrzebałam tamtą Christie. Odezwał się podstarzały facet z wojskową fryzurą i bródką na pułkownika Sandersa – emerytowany proktolog:
– Taka ładna dziewczyna jak ty? To nie może być prawda.
Kpił ze mnie?
– Faceci na mnie nie reagują.
Byłam bliska łez. Ledwo minęły dwie minuty, a ja już pękałam. Przypomniałam sobie, jak w drugiej klasie mojego katolickiego liceum wyjechałam na szkolne rekolekcje. Prowadząca rozpoczęła je opowieścią o swojej bulimicznej przeszłości. Zareagowałam wybuchem płaczu i zwierzyłam się z mojej bulimii czternastolatkom, które przysięgły zachować to w tajemnicy. To był pierwszy raz, kiedy komukolwiek powiedziałam o swoim zaburzeniu. Siedząc naprzeciwko pułkownika Sandersa, poczułam, jak ogarnia mnie ta sama niepewność co podczas tamtych rekolekcji: czy otwarcie ust, by wyznać obcym ludziom prawdę, uratuje moje życie, czy jednak mnie zniszczy, jak przewidywała moja matka?
– Co to znaczy „nie reagują”? – Pułkownik Sanders mrugnął znacząco.
– Zawsze podchodzą do moich koleżanek, ale nigdy do mnie. Tak było od liceum.
W grupach koedukacyjnych w barach lub na imprezach zawsze stałam trochę z boku, nie wiedząc, co zrobić z rękami. Nie potrafiłam się naturalnie zaśmiać ani włączyć do rozmowy, bo cały czas myślałam, co powinnam zrobić, żeby podobać się chłopcom. I nie chodziło tylko o facetów w Ameryce. Razem z moją współlokatorką z college’u, Kat, po studiach podróżowałyśmy po całej Europie i tam też ani jeden facet nie próbował mnie podrywać. Nawet we Włoszech. Faceci z Monachium, Nicei, Lucerny i Brugii lepili się do Kat, a mnie całkiem ignorowali.
Zadzwonił domofon i doktor Rosen nacisnął przycisk na ścianie z tyłu. Trzy sekundy później weszła uśmiechnięta kobieta po czterdziestce, z odpryskującym turkusowym lakierem na paznokciach, przepalonymi pomarańczowymi włosami, o chrapliwym głosie palaczki. W rayonowej koszuli z frędzlami prędzej odnalazłaby się na Woodstocku niż w centrum Chicago. Widziałam ją kilka razy na spotkaniach 12 kroków.
– Rory – zwróciła się do mnie i starszego faceta siedzącego naprzeciw mnie, który najwyraźniej też był nowy.
Jak liderka skautów wskazywała wszystkich po kolei i zdradzała nam ich imiona i zawody. Pułkownik Sanders miał na imię Ed. Carlos, dermatolog. Patrice, współwłaścicielka gabinetu położniczego. Rory, prawniczka zajmująca się prawami obywatelskimi. Nowy, Marty, o brwiach Groucha Marxa, co dziesięć sekund pociągający nosem, przedstawił się jako psychiatra pracujący z uchodźcami z Azji Południowo-Wschodniej.
– Więc jesteś tutaj, żeby mieć więcej seksu? – rzucił pułkownik Sanders.
Wzruszyłam ramionami. Chwilę wcześniej sama to otwarcie przyznałam, ale teraz wycofywałam się z tego z powodu przekazu zakodowanego mi podprogowo: miłe dziewczyny tego nie chcą; feministki tego nie potrzebują; przyzwoite dziewczyny o tym nie rozmawiają, zwłaszcza w mieszanym towarzystwie. Matka by nie przeżyła, gdyby się dowiedziała, że rozmawiam o tych sprawach z obcymi ludźmi.
Rozmowa przeniosła się na Rory, która wspomniała, że poprosiła ojca o pieniądze na rachunki. Doktor Rosen naprowadził Rory na historię jej ojca, który przetrwał Holocaust w Polsce, przez kilka lat ukrywany w kufrze. Zaraz potem rozmowa zeszła na temat pacjenta Carlosa, który odmówił zapłacenia rachunku.
Grupa przeskakiwała od kwestii do kwestii, a ja przenosiłam ciężar ciała z pośladka na pośladek na twardym krześle. Westchnęłam i odchrząknęłam, by dać upust frustracji. Nic nie zostało rozwiązane. Nikt nie oczekiwał żadnych odpowiedzi? Rozwiązań? Co gorsza, jako nowa nie znałam kontekstu żadnej z tych historii. Dlaczego asystentka Carlosa odeszła? Dlaczego Rory sprawiała wrażenie antysemitki, skoro jej ojciec przeżył Holocaust w skrzyni? O co chodziło z jej zaległościami na karcie kredytowej? W pewnym momencie, żeby się uspokoić, zaczęłam przesuwać perełki mojej bransoletki niczym paciorki różańca. Doktor Rosen obserwował mnie jak swojego nowego szczura laboratoryjnego. Czy później sporządzi notatkę i dołączy ją do mojej teczki? „C.T. bawi się biżuterią podczas dyskusji grupowej. Demonstruje wszystkie klasyczne oznaki osobowości niezdolnej do nawiązywania bliskich relacji, silna represja. Ciężki przypadek”. Po trzech sesjach indywidualnych miałam poczucie, że pomimo jego zadufania i dziwacznego poczucia humoru łączy mnie z nim jakaś więź. Sądziłam, że doktor Rosen mnie rozumie, ale teraz czułam, jakbyśmy byli sobie zupełnie obcy. W myślach nazywałam go dupkiem.
Istniały niepisane zasady funkcjonowania w grupie.
– Skrzyżowałaś nogi – zauważył pułkownik Sanders.
Spojrzałam na moje prawe udo skrzyżowane nad lewym. Wszyscy odwrócili się w moją stronę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki