Grzech śmiertelny - ebook
Grzech śmiertelny - ebook
Młoda dziewczyna popełnia samobójstwo, wchodząc do wody w opuszczonym kamieniołomie. Nagrania monitoringu jednoznacznie wykluczają udział osób trzecich. Sprawa wydaje się oczywista, ale dwie policjantki, Sanna i Eir, zaczynają drążyć temat. Przeglądając klatka po klatce nagranie z miejsca zdarzenia, dostrzegają coś w mętnej wodzie obok ciała dziewczyny. Maskę lisa. W międzyczasie w spokojnym nadmorskim miasteczku dochodzi do makabrycznych morderstw, a mimo zaangażowania w śledztwo całej grupy miejscowych policjantów zabójca pozostaje nieuchwytny. Czy samobójstwo nastolatki ma jakiś związek z serią zabójstw na wyspie? Czy można dostrzec kogoś, kto nie chce być zobaczony, mimo że jest widoczny? Jaką tajemnicę kryje spokojna społeczność? Niezwykły szwedzki thriller, z mrocznym klimatem i świetnie zbudowanymi postaciami kobiecymi, które emanują równie groźnym mrokiem, co otaczająca je rzeczywistość.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67327-28-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Mgła otacza chłopca. Miękki mech unosi go i popycha. Dzięki temu udaje mu się unikać rozdzierających skórę cierni i gałęzi sięgających do oczu i włosów. Gołe nogi i bose stopy marzną mu tak, że trudno to wytrzymać. Gdyby nie ochronna warstwa bawełnianych majtek, uderzenia pędów już dawno powaliłyby go na ziemię._
_Przyspiesza, przeskakuje nad przewróconymi pniami i biegnie przez labirynt sosen i spróchniałych jesionów. Gna, pędząc przed siebie. Serce bije mu coraz mocniej, aż wreszcie jego uderzenia zagłuszają ból i czyhające w ciemności głosy._
_Może by im uszedł, gdyby nie próżnia, która otwarła się pod jego stopami, chwyciła go za nogę i przewróciła na ziemię. Kiedy uderza twarzą o porośnięty mchem kamień, rozkłada ręce i leży krzyżem z oczami zwróconymi do wewnątrz. Słyszy, jak głosy się zbliżają:_
_– Śmierć wilkowi, śmierć wilkowi, śmierć wilkowi…_ROZDZIAŁ 1.
1.
Sanna Berling rozgląda się po pustym, wypalonym pokoju. Słońce za oknami pokrytymi kurzem i zaschniętą solą jest brązowe i brudne. W gardle drapie ją przeszywający smród dymu przemieszanego z pleśnią. Za każdym razem gdy tu wraca, pomieszczenie wydaje się jej coraz mroczniejsze. Może to wina drzew nieskrępowanie rosnących na zewnątrz, a może złudzenie, skutek potwornego zmęczenia.
Ostrożnie wodzi palcami po okopconej powierzchni ściany. Tam, gdzie warstwa sadzy jest cieńsza, widać zniszczoną dziecięcą tapetę. Kobieta zamyka oczy, opuszcza rękę i idzie przy ścianie do drzwi. Dociera do drewnianej futryny i zatrzymuje się przy wyrytych w niej literach, jak zawsze. Opuszki palców podążają za dziecięcym pismem: „WYNOCHA”.
Wychodzi wreszcie przez podwójne drzwi, a gromada niewielkich ptaków zrywa się z dużego drzewa usychającego przy domu. Kiedy odlatują, jakby ścigane przez burzę, trzepot ich skrzydeł wypełnia powietrze.
Stoi na skraju rozpościerającego się przed nią krajobrazu – pola i łąki ciągną się aż do drogi, kościoła i dalej do surowej linii brzegowej. Ta część wyspy jest opustoszała. Dzwoni jej telefon. Sanna odbiera, wsłuchuje się w głos w słuchawce, po czym mówi:
– Właśnie tu jestem. Dziękuję, ale nie. Nie sprzedaję. Jeszcze nie teraz.
Pomimo głośnych protestów pośredniczki Sanna bez mrugnięcia okiem kieruje się do czarnego saaba. Odjeżdża, a podwórze miga jej w lusterku, jakby obserwowało ją spalonymi, zionącymi pustką oknami.
W radiu trzeszczy głos przedstawiciela władz regionalnych: „… surowe ograniczenia i trudne decyzje podejmowane w ostatnich latach postawiły cały nasz region przed poważnymi wyzwaniami społecznymi, drenując poczucie bezpieczeństwa na wiele sposobów. Budżet wciąż jednak nie został zrównoważony… Wspólnie musimy jeszcze trochę zacisnąć pasa, nie likwidując już więcej mieszkań, ośrodków czy innych ważnych przedsięwzięć służących wsparciu rosnącej grupy osób żyjących na marginesie i dyskryminowanych…”.
Sanna wyłącza radio, puszcza płytę i dodaje gazu. Z głośników leci Robert Johnson i Punchdrunk z utworem _Rabbia Fuori Controll_. Mija pojedyncze gospodarstwa i zagrody. Łąki, pola i ciemne partie lasu. Potem dociera do niewielkiego, choć głównego miasta na wyspie i wjeżdża na obszar przemysłowy. Widać tu popękany asfalt i kontenery ustawione pod wysokim parkanem wzmocnionym drutem kolczastym.
Młody mężczyzna ubrany w szmizjerkę z bufkami, wielkim kołnierzem i solidnymi poduszkami na ramionach porusza się nerwowo przy sygnalizatorze. Brakuje mu jednej brwi, druga jest namalowana flamastrem wysoko na czole. Na nogach ma brudne buty do pływania i za każdym razem, gdy stawia prawą stopę, rzuca nim jak potrąconym psem. Kiedy Sanna przejeżdża, wydaje się, że mężczyzna odpręża się na kilka sekund. Zerka na nią nieśmiało, ale życzliwie. Sanna zwalnia, szuka czegoś na tylnym siedzeniu, otwiera okno i rzuca wełniany sweter. Mężczyzna pospiesznie się nim owija i coś mamrocze, może „dziękuję”.
Saab skręca w mniejszą, szutrową drogę i mija posesje z przyczepami kempingowymi i namiotami. Kiedy przy niepozornej tablicy „Magazyny i garaże” skręca w prawo, gdzieś w ciemności szczeka pies.
Drzwi trzeszczą i skrzypią, szorując o beton. Sanna zapala lampę w kącie, która delikatnie oświetla łóżko polowe, koc i poduszkę. Sufit jest zawieszony niżej niż w pozostałej części garażu, gdzie stoi nieco krzywo zaparkowany saab z kluczykami w stacyjce.
Sanna rzuca na krzesło kilka rachunków i przeróżne reklamy, zdejmuje krótki, czarny wełniany płaszcz, zrzuca go na podłogę i zaczyna ściągać spodnie. Potem podnosi porysowane ochronniki i zakłada je na uszy.
Na stolik kempingowy – służący za stolik nocny – odkłada klucze do garażu i odznakę policyjną. Uderzają o leżący tam przedmiot: okrągłe lusterko z napisem „Erik”. Potem Sanna bierze blister z małymi, fioletowymi tabletkami. Wyciska trzy i wrzuca je do ust.
Kiedy kładzie się na łóżku, jej wzrok staje się nieobecny, senny, niemal martwy.
– Już idę – szepcze i podąża za mrokiem.
Dzwoneczek przy drzwiach niewielkiej dyżurnej apteki głośno i donośnie obwieszcza, że Eir Pedersen przekroczyła próg. Skulona i czujna porusza się szybko; jest lekko pochylona i rzuca gorączkowe spojrzenia. Kiedy rozpina obcisłą skórzaną kurtkę i wciska dłoń do wewnętrznej kieszeni, spostrzega, że zza lady obserwuje ją aptekarka. Dyskretnie, choć z niepokojem. Eir zna ten wzrok, jest do niego przyzwyczajona. Kobieta w białym fartuchu z pewnością zdążyła już położyć rękę na przycisku alarmowym. Eir mogłaby jej powiedzieć coś, co rozładowałoby atmosferę, ale nie ma na to siły, podchodzi więc do lady i kładzie dwa dowody osobiste. W jeden z nich lekko uderza palcem.
– Powinna być recepta na tabletki i płyn. Wezmę płyn.
Aptekarka ogląda dokumenty, stuka coś na komputerze i spogląda spod grzywki na Eir.
– Nie ma? – dopytuje Eir. – Jakiś problem? Jeśli tak, zadzwonię do…
– Nie, nie, wszystko jest w porządku – zapewnia ją pospiesznie kobieta i znika w głębi lokalu przy szufladach.
Eir rozgląda się po niewielkim lokalu. Wszystko jest tu elegancko ustawione na swoich miejscach. Piękne stare posadzki są czyste i wypolerowane, a oświetlenie nadzwyczaj łagodne jak na aptekę. Na lądzie Eir przyzwyczaiła się do tego, że apteki przypominają duże kliniczne kontenery z dającymi zimne światło jarzeniówkami na suficie i uginającymi się od towaru półkami. Ta z kolei ma aurę i blask starego sklepu z cukierkami.
– Proszę. – Aptekarka wyrywa ją z zamyślenia. – Coś jeszcze?
Wkłada butelkę metadonu do torebki i przesuwa ją do klientki. Eir odczytuje kwotę na ekranie i płaci.
– Jest jakaś krótsza droga do parku Korsparken niż ta przez tor wyścigowy?
– Chodzi pani pewnie o Kors_gården_? – poprawia ją aptekarka.
– Tak, właśnie.
– Kiedy wyjdzie pani na rynek, proszę się kierować na wprost, przez wzgórze. Nie wychodzić za mury, tylko iść główną ulicą i przy zamkniętym lodowisku przejść na przełaj przez boisko.
– Okej, dziękuję.
Eir idzie do drzwi.
– Chociaż ja bym poszła mimo wszystko przez wyścigi – woła za nią kobieta. – O tej godzinie.
Otoczone murem miasteczko, spowite jesiennym mrokiem, jest ciche. Uliczki wiją się niczym węże wokół pochyłego rynku. Bruk jest wilgotny, na zdrewniałych krzakach róż połyskuje w ciemności kilka niezłomnych liści.
Zaczyna padać deszcz, co wprawia Eir w dobry nastrój, pochodzący gdzieś z głębi, z samego szpiku. Zawsze lubiła brzydką pogodę, jest według niej wyzwalająca i kojąca. Jednak tym razem burza cichnie już po paru kroplach deszczu.
Kilka kroków przed pięknie oświetlonym murem otoczenie się zmienia. Pojawia się coraz więcej sklepów zamkniętych na siedem spustów, a stopniowo, kiedy Eir mija kolejne porzucone samochody i pomazane znaki, również ulice stają się coraz bardziej opustoszałe. Idzie na skróty przez niedokończone roboty drogowe i przez boisko, dociera do zaniedbanego obszaru ze starymi szeregowcami i skupiskami ściśniętych niskich czynszówek. Zapomniane meble ogrodowe stoją to tu, to tam, na działkach wszędzie walają się śmieci. Dalej w głębi ulicy dwie młode dziewczyny ozdabiają drzwi garażowe sprejem.
Kiedy Eir się do nich zbliża, jedna z dziewczyn unosi wzrok, posyła jej obojętne spojrzenie i wraca do sprejowania. Na drzwiach do garażu powstaje napis „WON” zapisany grubymi, intensywnie różowymi literami.
– Mieszkacie tu? – pyta spokojnie Eir.
– Co? – odpowiada dziewczyna o kruczoczarnych kręconych włosach, z kolczykami w kształcie dużych kul w uszach i trupią czaszką wytatuowaną na szyi.
Eir wkłada torebkę z metadonem do wewnętrznej kieszeni kurtki i zapina suwak.
– To _wasz_ garaż?
Wandalki wymieniają spojrzenia, oceniając sytuację.
– Tak, nasz – mówi jedna z nich.
Eir wyciąga telefon, ale kiedy naciska przycisk, bateria pada. Wzdycha zrezygnowana.
– Więc jeśli zadzwonię do drzwi tego domu, otworzy mi wasza matka?
Druga dziewczyna, chuda i wysportowana, z ogoloną głową i dużym nadrukowanym smokiem na rękawie bluzy, zaczyna krążyć wokół niej. Kątem oka Eir dostrzega, że nieznajoma wyciąga nóż, ale chowa go pod nadgarstkiem.
– Jeśli nie chcesz dostać wpierdolu, lepiej sobie daruj, stara… – syczy dziewczyna i robi krok do przodu.
Eir kończy za nią, trafiając ją łokciem w twarz. Dziewczyna leci do tyłu, upuszcza nóż i chwyta się za nos. Wtedy druga, z czaszką, rzuca się na Eir. Trafia ją pięścią w usta, ale Eir chwyta napastniczkę za ramię i powala ją z takim impetem, że dziewczyna wali głową o krawężnik.
– Złamałaś mi, kurwa, nos… – syczy dziewczyna ze smokiem.
Kiedy Eir się odwraca, stoi pochylona i przyciska bluzę do twarzy.
– Chyba cię posrało… – jęczy.
Eir łapie ją mocno za rękę i już chce pociągnąć po chodniku, kiedy ta z czaszką skacze na nią od tyłu. Tym razem psika przy tym sprejem jak oszalała. Eir robi unik i chwyta garścią loki nieznajomej. W międzyczasie ta ze smokiem zdążyła podnieść nóż, ale Eir łapie ją za nadgarstek, nóż uderza o ziemię, a Eir kopie go tak, że ten znika pod samochodem.
Potem ciągnie dziewczynę ze smokiem po asfalcie aż do drzwi garażowych, ale spostrzega, że ktoś ją obserwuje. W ciemnym domu koło garażu stoi za zasłonką młoda dziewczyna w wieku tych, z którymi Eir właśnie się pobiła. Wtem zapala się u niej światło i obok dziewczyny pojawia się starsza kobieta w szlafroku.
Przegania dziewczynę, po czym wybiera czyjś numer, ruchy jej ust zdradzają, że prosi o połączenie z policją. Jednocześnie nerwowo wodzi wzrokiem po ulicy.
Eir przeciąga się, bierze głęboki wdech i stara się odzyskać spokój. Ociera krew ze spierzchniętej wargi, wkłada ręce do kieszeni i idzie dalej.ROZDZIAŁ 2.
2.
Następnego ranka, kiedy Sanna jedzie do zamkniętego kamieniołomu wapienia na wschodzie wyspy, mróz pokrywa ziemię cienką warstwą szronu.
Woda w potężnym kraterze jest turkusowa i nieruchoma. Na brzegu stoi karetka, pick-up ochotniczego pogotowia ratunkowego i radiowóz z otwartymi drzwiami. Nurkowie zwijają swoje kombinezony, żeby schować je do bagażnika. Na noszach, w rozpiętym worku, leżą zwłoki nastolatki. Ktoś pieczołowicie układa w nim jej długie, rude włosy.
Sanna parkuje i wysiada z wozu. Ziemia pod jej botkami wydaje się głucha, między korzeniami i kamieniami roi się od króliczych nor. To tu, to tam walają się śmieci zostawione przez amatorów kąpieli. Plastikowe sztućce, papierki od lodów i obtłuczona butelka po winie. Sanna słyszy fale uderzające o kamienisty brzeg kilka kilometrów dalej – praktycznie wszędzie na wyspie słychać szum morza.
Kamieniołom to popularne kąpielisko. W przeciwieństwie do zatłoczonych, płytkich zatok bez problemu można w nim zanurkować i się schłodzić, chociaż o tej porze roku świeci pustkami. Oprócz porozrzucanych śmieci jedyne ślady obecności człowieka to zardzewiała drabinka i dwie małe przebieralnie za niewielkim laskiem.
Sanna patrzy zrezygnowana na zwłoki na noszach. Z daleka wydają się małe i chude, nogi rozłożone są jak u martwego ptaka.
Z samochodu wysiada komisarz Bernard Hellkvist i na nią zerka. Sannie przypomina się, jak zdenerwowany był przez telefon. Każdego ranka ma okropny humor, ten dzień nie należy do wyjątków. Wysoki, potężny mężczyzna o szerokich barkach kołysze się w przód i w tył i obejmuje ramionami, żeby utrzymać ciepło. Kącikiem wąskich ust wypompowuje z papierosa resztkę nikotyny, niedopałek ląduje na ziemi. Bernard wygląda, jakby stale był na kacu; zawsze tak było. Mruży oczy, patrzy na Sannę i kiwa głową w ramach krótkiego „dzień dobry”.
– I to akurat w niedzielę – wzdycha. – Miałem dziś oglądać mecz.
– Gdzie reszta? – pyta Sanna.
– Jon już pojechał. Niewiele więcej da się tu zrobić. Niepotrzebnie cię wezwałem, nie musiałaś się tu wcale fatygować. Ale dopóki nie wyciągnęliśmy tej małej, nie byłem pewny, czy to samobójstwo.
– I tak nie miałam nic lepszego do roboty.
Kolega się do niej uśmiecha, po czym zerka na zegarek w telefonie.
– Wiemy, kto to? – pyta Sanna.
– Mia Askar. Czternaście lat, w tym roku miała skończyć piętnaście. Oficjalnie jeszcze jej wprawdzie nie zidentyfikowaliśmy, ale kilka dni temu zajrzała na komendę jej matka. Zgłosiła zaginięcie. Miała zdjęcia i opisała ją dość szczegółowo. Stąd wiem, że to ona. Ach, te dzisiejsze dzieciaki, cholerne samoluby.
Sanna posyła mu surowe spojrzenie.
– No, dobra, dobra – mówi Bernard. – Wybacz. Ale wolno chyba się wnerwić? To w końcu mój najmłodszy wnuk i jego pierwszy mecz na wyjeździe.
– Niedługo będziesz oglądać piłkę całymi dniami. Zostały ci raptem dwa tygodnie.
– Wiem. Ale mogłyby już minąć.
Sanna wzdycha.
– A technicy?
– Przecież to samobójstwo?
– Ale już jadą?
– Są na północy. Włamanie do dawnego obiektu wojskowego. Chociaż nawet gdyby nie byli teraz zajęci, to wiesz równie dobrze jak ja, że nie zajmują się już takimi pierdołami.
Sanna tłumi irytację, Bernard ma w zwyczaju nazywać samobójstwa „pierdołami”. Może dlatego, że są na wyspie coraz powszechniejsze, albo dlatego, że jedyne, co teraz robi policja, to świadczy „usługi sprzątająco-transportowe”.
– Jeśli naprawdę chcesz się z nimi kłócić, żeby przyjechali… – mówi buńczucznie.
– Rękawiczki? – Sanna wyciąga rękę, nawet nie patrząc na kolegę.
Ten sięga do samochodu po pudełko i rzuca je Sannie.
– Co ty beze mnie zrobisz, do cholery? – Szczerzy się do niej.
Sanna nie odpowiada. Bernard poprawia wytarty pasek przy obszernych sztruksach i idzie za nią do noszy.
– Znalazł ją facet spacerujący z psem – wyjaśnia jej po drodze. – Unosiła się na powierzchni w najgłębszym miejscu. Ze strachu koleś prawie wyzionął ducha. Myślał, że to jakaś nimfa wodna.
– Mieszka w okolicy?
– Nie, w tej okolicy nikt nie mieszka. Przyjeżdża tu czasem pospacerować z psem.
Dziewczyna na noszach ma na sobie tylko znoszone dżinsy. Falowane rude włosy przyklejają się do policzków, ramion i piersi niczym dodatkowa warstwa skóry. Drzemie w niej jakiś spokój. Gdyby nie sine usta i spazmatycznie rozcapierzone palce u nóg, można by uznać, że po prostu głęboko śpi.
Sanna wciąga rękawiczki, obchodzi zwłoki i przygląda się dłoniom dziewczyny. Ani jednego zadrapania, czyste i równo przycięte paznokcie. Delikatnie obraca jej dłonie i widzi nacięcia.
– Słuchaj, obiło mi się o uszy, że znów odrzuciłaś jakąś grubą ofertę? – zaczyna Bernard, a jako że nie otrzymuje żadnej odpowiedzi, dodaje: – Cóż, siostra Jona pracuje w tej nowej agencji i wszyscy wiedzą, że znów zrezygnowałaś z milionów za to gospodarstwo…
– Ludzie za dużo gadają.
– Może i tak. Ale czy mimo wszystko nie byłoby super?
Sanna posyła mu poirytowane spojrzenie.
– Tak trochę wyluzować.
– To już zrobiłam.
– Tak, chociaż wiesz, nadal…
– Mam wszystko, czego mi trzeba – przerywa mu.
Bernard mruży oczy w bladym świetle słońca.
– Tak. Dobrze wiesz, co myślę – wzdycha.
Nacięcia na rękach dziewczyny są równe i głębokie. W jednym z nich widać coś jakby rdzę, przy dotknięciu rozsypuje się to jednak jak piasek.
– Wkrótce będą urodziny Erika – mówi Sanna i spostrzega zmieszanie Bernarda.
– A tak, właśnie. Skończyłby czternaście lat – próbuje kolega.
– Piętnaście.
Bernard nieporadnie się uśmiecha. Sanna ostrożnie kładzie ręce dziewczyny przy jej ciele.
– Mieliśmy go uczyć jeździć na motorowerze po gospodarstwie, żeby na piętnaste urodziny zdał prawko – ciągnie Sanna. – Kiedy Erik się urodził, Patrik nawet kupił dakotę i sam ją odrestaurował.
– Dakota marki Puch? Klasyk.
Sanna nie mówi już nic więcej. Bernard podejmuje kolejną próbę:
– Tak, wiem, przerąbane. Ale on już nie wróci, przecież wiesz. Ani on, ani Patrik. Nie jesteś jeszcze tak cholernie stara i nie wyglądasz źle, mogłabyś więc kogoś poznać. Nie sądzisz, że tego by sobie życzył twój syn? Żebyś zrobiła krok naprzód?
Sanna dalej w milczeniu przygląda się zwłokom dziewczyny.
– Jedno jest w każdym razie pewne – ciągnie Bernard. – W gospodarstwie już ich nie ma. Trzymanie tego domu tylko po to, żeby ich tam zatrzymać, to oszukiwanie samej siebie. Jeśli chcesz znać moje zdanie, zrób sobie przysługę i sprzedaj to. Żyj dalej.
Sanna uważnie ogląda twarz dziewczyny, ale nie znajduje na niej śladów przemocy. Potem wodzi wzrokiem po otaczającym ich terenie. Nic, ani jednego owada.
– Znaleźliście żyletkę czy coś, czym to sobie zrobiła?
Bernard zaczyna się srożyć.
– Nie mamy tu już _nic_ więcej do roboty. Zostały nam papierologia i poinformowanie rodziny. Chyba że masz ochotę sama popływać w poszukiwaniu żyletek?
Podchodzi do nich nurek, ale zatrzymuje się, niepewny, do kogo ma się zwrócić.
– O co chodzi? – pomaga mu Sanna.
– Chcę tylko dać znać, że tak to zostawimy. – Wskazuje na włosy dziewczyny.
W rude fale wplótł się szorstki sznurek. Jest gruby, z mocno splecionej bawełny i oplata coś w rodzaju czarnej gumy. Chociaż nie mierzy więcej niż kilkadziesiąt centymetrów, zaplątał się we włosy na karku.
– Większość tego syfu: algi, śmieci i cała reszta, który się do niej przyczepił podczas dryfowania, odpadła, kiedy ją wyciągaliśmy z wody – dodaje. – To jedno się zaplątało. Nie ma techników, więc…
– Tak, nie ma co się przejmować – wtrąca Bernard.
– Rzuciło wam się w oczy coś, z czego może pochodzić ten sznurek? – pyta Sanna.
– Nie, ale w tej niecce pływają wszelkie możliwe śmieci. Może to być cokolwiek.
– Dzięki – mówi Sanna. – Radiowóz już jedzie?
– Tak.
– Sekcja zwłok to nic innego jak strata czasu i marnowanie środków – mamrocze Bernard, kiedy mężczyzna z ochotniczego pogotowia ratunkowego w pośpiechu odchodzi.
– Wiesz przecież, że w takich sytuacjach zawsze się ją przeprowadza.
Bernard zerka na biodro dziewczyny. Nad krawędzią dżinsów ktoś zapisał na skórze liczbę dwadzieścia sześć. Na niebiesko, chociaż kolor wyblakł, jakby napis znajdował się tam od dawna. Albo jakby ktoś próbował go zetrzeć.
– Mówi ci to coś? – pyta Sanna.
Bernard kręci głową.
– Wygląda na flamaster. Moje wnuki zawsze się nimi mażą, gdy tylko dostaną je w ręce. Przy odrobinie pecha – nie do usunięcia. Można prać i prać, nie schodzi nawet przy gotowaniu. Pewnie też się czymś bawiła.
Sanna znów odwraca dłonie dziewczyny.
– Nie zrobiła sobie tego sama.
– Oj, zrobiła – mówi zmęczony Bernard. – Podcięła sobie żyły. Sama widzisz. Daj już temu spokój.
– Nie o _to_ mi chodzi. Miałam na myśli to, że sama sobie _tego nie napisała._
Sanna staje przy stopach dziewczynki. Bernard podąża za nią.
– Napisał to ktoś inny, ktoś, kto stał _przed_ nią.
– Hmm, dobrze, dobrze… – mamrocze Bernard. – Miała pewnie chłopaka albo kolegę. Tak czy inaczej, wciąż jest to ewidentne samobójstwo.
Kiedy Sanna nie odpowiada, Bernard dodaje:
– Już chyba nic tu po nas?
– Poinformowano Ekena? – pyta Sanna.
– Taa. – Na ustach Bernarda pojawia się filuterny uśmiech. – Ucieszył się jak cholera, kiedy go obudziłem, żeby powiedzieć mu o samobójstwie nastolatki.
– Wiesz, że powinniśmy do niego zadzwonić?
– To ostatni tydzień jego wakacji. Jest tysiące kilometrów stąd, do cholery.
– Ale mają tam chyba telefony.
– Wróci za kilka dni. W tej chwili i tak nic tu więcej nie wskóra.
Sanna nie odpowiada. Erns „Eken” Eriksson jest ich szefem. Uwielbianym. Budzącym lęk. Darzonym szacunkiem. Rok temu dopadła go choroba zwyrodnieniowa stawów i mimo że wrócił do pracy, wciąż ma trudności z niektórymi ruchami. Ten urlop w ciepłych krajach dla złagodzenia dolegliwości to jego pierwsze wolne dni od przeszło dziesięciu lat. Pod jego nieobecność miano wyznaczyć na zastępstwo kogoś z lądu, ale tego nie zrobiono.
– No dobra. – Bernard uśmiecha się wyczerpany. – Co ty na to, żebyśmy odwalili teraz to, co mamy do zrobienia, i chociaż trochę skorzystali z niedzieli?
Wydaje się przygnębiony, myśli Sanna. Zamglone oczy i obwisłe policzki: trwa to już któryś rok, stracił zapał i wszelkie zainteresowanie.
Kiedy Sanna rozgląda się po okolicy, z dużego, przypominającego puszkę przedmiotu na wysokim drewnianym słupie po drugiej stronie kamieniołomu wzbija się rybołów.
– Tam jest kamera monitoringu.
Bernard mruży oczy.
– Ktoś spisał jej kod? – pyta Sanna. – Sprawdził, gdzie są przechowywane nagrania?
– Że co? Musiała tu zostać po zeszłorocznym sezonie, pewnie nawet nie jest włączona.
– Ale jeśli przypadkiem działała, może nam pokazać, co się tu dokładnie wydarzyło.
– Co do… Chyba nie mówisz poważnie?
– A tak przy okazji: znalazłeś jakiś list pożegnalny lub inną wiadomość? Jeśli odebrała sobie życie, mogła po sobie coś zostawić, mając nadzieję, że ktoś to znajdzie?
– Nic.
– Nawet telefonu?
Bernard wzdycha i kręci głową.
– Sprawdziłeś sam lub kazałeś komuś sprawdzić jej Facebooka? Instagram? Resztę?
– Przejrzeliśmy wszystko z jej mamą. To znaczy, sama nam pokazała. Od kilku dni żadnych aktualizacji, żadnych wskazówek. I prawie nie miała znajomych. Smutne.
Sanna milczy, zastanawia się.
– Ktoś z rodziny figuruje w rejestrze karnym? Sprawdziliście to?
Bernard znów wzdycha, jeszcze bardziej poirytowany i zrezygnowany. Wciska jej w dłonie swój notes, podwija rękawy i idzie do słupa, na którym zamontowana jest kamera. Kiedy dociera na miejsce, zatrzymuje się i patrzy na zardzewiałą żelazną drabinkę na słupie, po czym chwyta się jej i wchodzi na górę.
– Proszę, zrobiłem zdjęcie kodu. A niech to, jak miło będzie się ciebie pozbyć – mówi po powrocie i krzywo się uśmiecha.
– Przepraszam? – Rozlega się za nimi czyjś głos.
Odwracają się. Zgarbiona kobieta po trzydziestce z popękanymi, poranionymi ustami patrzy na nich pytająco.
– Sanna Berling? – Wyciąga rękę. – Eir Pedersen. Twoja nowa partnerka.
Zastępstwo za przechodzącego na emeryturę Bernarda nie wygląda tak, jak Sanna je sobie wyobrażała. Spodziewała się wymuskanej, zadbanej biurwy. Eir raczej wygląda, jakby sypiała pod mostem w podartym kartonie. Ma ogorzałą twarz i nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Jest w tym coś buńczucznego.
Wodzi wzrokiem po otoczeniu, kiedy drzwi radiowozu zatrzaskują się za Mią Askar i samochód odjeżdża. Bernard szybko rusza i dodaje gazu. Sanna rozważa, czy zapytać Eir, co tu robi, bo zaczyna przecież dopiero jutro, ale odpuszcza, nie ma ochoty wdawać się dyskusje. Kiedy rozmawiały przez telefon kilka tygodni temu, Eir zdawała się spokojna, teraz sprawia wrażenie, jakby brakowało jej piątej klepki. Chodzi prędko w brudnych butach, które nie są porządnie zawiązane. I coś się na nie wylało, a może to tylko zaschnięta słona woda.
Wprawdzie ich szef na lądzie mówił, że Eir Pedersen „nigdy nie odpuszcza”, ale nie wspominał, że – sądząc po wyglądzie – potrzebuje kaftana bezpieczeństwa. Nie omieszkał z kolei podkreślić, że to córka znanego prawnika i dyplomaty. Zrobił to zapewne po to, żeby zniwelować szok, gdy wreszcie się pojawi. Jakby dało się w ogóle złagodzić szok, kiedy człowiek wyobrażał sobie zadbaną laskę w gabinecie z drogimi meblami z ciemnego mahoniu i ciężkimi aksamitnymi zasłonami.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, że przyjechałam – mówi Eir. – Na komendzie powiedzieli, że tu jesteś. Dali mi samochód, więc pomyślałam: co mi tam. Czaisz?
– Wydawało mi się, że dopiero wczoraj miałaś się tu przeprowadzić?
– No tak.
– Dziwnie zaczynać w nowym miejscu w niedzielę. Dlaczego niby nie wstrzymałaś się z tym do jutra?
Eir nie odpowiada.
– Nie musisz najpierw odbyć jakiegoś wprowadzenia na komendzie? – dopytuje Sanna.
– Zrobię to jutro. Aha, nie ma techników – mówi Eir. – Samobójstwo?
– Prawdopodobnie.
– Na komendzie mówili, że to młoda dziewczyna.
Sanna przytakuje.
– Mam coś zrobić? – pyta Eir.
– Jutro się tym zajmiemy.
– Ale ja cholernie bym chciała _teraz_ coś zrobić. Czuję się taka naładowana. – Skrobie ziemię czubkiem buta. Sanna ją ignoruje. – Albo może udostępnij mi akta, zapoznam się z innymi sprawami, które są właśnie w toku – ciągnie Eir.
Sanna wzdycha, zawiedziona tą uciążliwą, nadgorliwą i niepojętą istotą, która truchta obok niej do samochodu.
– Co jest? – Eir uśmiecha się drwiąco. – Boisz się, że wpakuję ci się z buciorami i będę lepsza od ciebie, co?
– Nie. Ale w tej chwili nie mam czasu wymyślać ci rozrywek.
– Słucham?
– Sprawdziłam cię, kiedy się dowiedziałam, że masz zastąpić Bernarda. Klasa wyższa. Szkoła z internatem. Znudzona i kłótliwa. Szkoła policyjna. Znudzona i mimo najlepszych wyników – trudna. Narodowy Wydział Operacyjny. Znudzona i nieumiejąca współpracować.
– Ej, daj spokój. – Eir wzdycha sfrustrowana. – Możemy chyba iść na kawę i pogadać, trochę lepiej się poznać?
– Do zobaczenia jutro.
– Pieprzona zdzira – mamrocze za nią Eir, kiedy Sanna idzie dalej do samochodu.
– Co powiedziałaś? – Sanna odwraca się.
– Nic.
Otwierając drzwi, Sanna przypomina sobie pochwały, jakich nie szczędził Eir jej szef. Odpuść, myśli sobie.
– Zastanawiam się więc, dlaczego mnie wybrałaś? – pyta Eir, kiedy dogania Sannę. – Skoro już wszystko wiedziałaś?
– Nic podobnego.
– To znaczy?
– Wcale cię nie _wybrałam_.
– Ach tak?
– Tak. Nie było innych chętnych.
Eir parska śmiechem.
– To takie śmieszne?
– Tak, bo ja wcale się nie ubiegałam o żadną jebaną pracę. Mój szef zrobił to za mnie. Powiedział tylko, że wysłał moje zgłoszenie. Cóż, nigdy mnie nie lubił, dziad jeden. – Żałuje tych słów już w chwili, gdy je wypowiada.
Twarzy Sanna rozpromienia się w pełnym satysfakcji uśmiechu.
– Naprawdę? – pyta. – Jak on mógł _cię_ nie lubić?
– Zastanawia mnie jedno. – Eir rytmicznie uderza ręką w udo.
– Tak?
– No, skoro to samobójstwo, to jak ona się tu dostała. Nie widzę żadnego roweru ani nic podobnego, a to zajebiście daleko od szosy.
Sanna kiwa głową. Otaczający kamieniołom las wydaje się nagle głęboki i ciemny. Przede wszystkim gęsty i nieprzenikniony. Jedyna prowadząca tu droga jest długa i pokonanie jej musiałoby zająć dziewczynie sporo czasu. Sanna bierze telefon.
– Tak, to ja – mówi, gdy Bernard odbiera. – Przykro mi, ale musisz tu wrócić. Trzeba przeszukać teren. Dziewczyna musiała się tu jakoś dostać. Sprowadź Jona czy kogo tam dorwiesz. A potem do mnie zadzwoń.
Kiedy Sanna się rozłącza, ramiona Eir są spięte, a policzki rumiane od zimna.
– Chodź.
– Dokąd się wybieramy? – pyta z uśmiechem zaskoczona Eir.
– Planowałam zrobić to sama. Ale weź swój samochód i jedź za mną.
Lara Askar czuje się tak, jakby ktoś postrzelił ją w głowę. Jakby rozpadła się na kawałki w eleganckim przedpokoju, kiedy Sanna i Eir proszą ją, żeby udała się z nimi i zidentyfikowała córkę. To postawna kobieta o ładnych rysach. Ma takie same ognistoczerwone, falujące włosy jak Mia i surowe niebieskie oczy. Ale na tę wiadomość blednie. Osuwa się na podłogę i aż do przybycia pogotowia nie sposób nic z niej wyciągnąć. Kiedy ratownicy udzielają jej pomocy, szepcze:
– To nie mogą być _oni_.