- promocja
Hard Land - ebook
Hard Land - ebook
„… i poczułem się tak, jak chciałbym czuć się przez całe moje życie: beztroski, opanowany, otwarty i nieśmiertelny”.
Missouri, rok 1985. Piętnastoletni Sam, aby uciec od problemów w domu, podczas wakacji podejmuje pracę w starym kinie. I w ciągu tego magicznego lata wszystko jego życie zmienia się diametralnie. Znajduje przyjaciół, zakochuje się i odkrywa tajemnice swojego rodzinnego miasta. Po raz pierwszy czuje, że znalazł swoje miejsce na ziemi.
Aż wydarza się coś, co zmusza go do szybkiego wejścia w dorosłość.
Poruszająca historia i hołd złożony filmom coming of age z lat osiemdziesiątych, takim jak Klub winowajców czy Stań przy mnie – historia tego jednego lata, którego nie da się zapomnieć.
***
High and low, jasność i mrok, euforia i melancholia – Benedict Wells umieścił cały dramat dorastania między dwiema okładkami książki.
Kogo ta powieści nie poruszy, ten nigdy nie był młody. Prawdziwe arcydzieło.
THERESA HÜBNER, RADIO SWR2E
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67176-31-6 |
Rozmiar pliku: | 859 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tego lata zakochałem się, a moja matka umarła.
Minął już ponad rok, ale dla mnie tamten czas pozostanie na zawsze „tym” latem. Zabawne, że często myślę o tym, jak stałem za domem z wężem w ręku i podlewałem ogród. Był początek wakacji, a z rozpościerającego się przede mną morza nudy nie zaczerpnąłem jeszcze nawet garści.
Patrzyłem na pola w oddali. Powietrze było nieruchome, a im dłużej wpatrywałem się w ten idylliczny krajobraz, tym bardziej rozmazywał się on na krańcach, a ja poczułem lęk, który znałem z dzieciństwa: że ta chwila zaraz się rozpadnie i stanie się coś strasznego… Ale, jak zwykle, uczucie to nie było prawdziwe, ponieważ nic się oczywiście nie stało.
Aż do momentu, gdy rodzice zawołali mnie do dużego pokoju.
Podczas tych wakacji kilka rzeczy zmieniło się z dnia na dzień, podobnie jak wtedy, gdy człowiek stwierdza nagle zaskoczony, że znowu nieco urósł. Często nachodziła mnie dziwna złość, zupełnie bez powodu, i zadawałem sobie pytania, jakie wcześniej się nie pojawiały. Na przykład: dlaczego większość dorosłych tak bardzo chce pracować i płodzić dzieci, skoro na końcu i tak przychodzi śmierć i wszystko wymiata? A także: czy moja mama mogła być w ogóle szczęśliwa z moim ojcem, biorąc pod uwagę to, jak wyglądało ich wspólne życie?
W każdym razie oboje siedzieli na kanapie w dużym pokoju i oświadczyli, że mają dla mnie wspaniałe wieści.
– Rozmawialiśmy z ciotką Eileen – powiedziała mama. – Możesz pojechać do niej na kilka tygodni. Jimmy i Doug z pewnością się ucieszą.
Z trudem kontrolowałem swój oddech. Jimmy i Doug byli moimi kuzynami z Kansas, obaj ważyli tyle co koń i sprali mnie już kilka razy. Mogłem sobie wyobrazić, że ucieszą się na mój przyjazd. Podczas mojego ostatniego pobytu schowałem się przed nimi na wysypisku śmieci i przez cały dzień rzucałem kamieniami w zardzewiały szyld.
– Nie możecie tego zrobić… Mówię poważnie, nigdy tam już nie pojadę.
Tato powiedział zasadniczym tonem, jak zwykle:
– Dobrze ci to zrobi! Przez ostatnie dni siedziałeś tylko w swoim pokoju. Musisz wyjść do ludzi.
A mama dodała:
– Skarbie, wiem, że moja sytuacja jest dla ciebie… trudna. Ale właśnie dlatego byłoby dobrze, żebyś nie był sam. Może znajdziesz jakichś przyjaciół w Wichita?
Znowu to samo, ta sprawa z przyjaciółmi była od miesięcy jej głównym tematem. Miałem już prawie szesnaście lat, a ona traktowała mnie jak dziecko.
– Stevie był moim przyjacielem! – Wpatrywałem się w nią. – Gdyby był tutaj, nie prowadzilibyśmy tej kretyńskiej rozmowy.
Mama podeszła do mnie drobnymi krokami. Mimo że robiła wrażenie tak kruchej, mocno przycisnęła mnie do siebie – i przez chwilę pojawiło się w tej rozmowie coś poważnego. Wtedy jednak nie chciałem tego dostrzec.
– Nie chcę do ciotki Eileen – powiedziałem tylko z najsmutniejszym spojrzeniem, na jakie było mnie stać. To była ostatnia szansa wywinięcia się z tej sprawy.
Ale na mamę to nie działało.
– Przykro mi, skarbie, musisz tam pojechać.
Wyobraziłem sobie program mojego pobytu wakacyjnego w Kansas. W dzień: pełna napięcia rozrywka na wysypisku śmieci. Wieczorem: najlepsze chwyty przyduszania ramieniem z Jimmym i Dougiem.
No dobrze, nadszedł czas, aby w sposób rzeczowy wyjaśnić rodzicom, dlaczego się do tego nie nadaję. Przekonam ich przemyślanymi argumentami, a potem będą już wiedzieli po wsze czasy, że jestem wystarczająco dorosły, aby robić to, na co mam ochotę.
– Pocałujcie mnie gdzieś! – wykrzyknąłem i zrezygnowany poczłapałem na górę.
Po południu wystawiłem głowę z pokoju i nasłuchiwałem: mama poszła znowu do swojej księgarni. Atmosfera w domu odmieniła się, jak zwykle, kiedy mamy nie było. Wyczułem to od razu: on jeszcze był. Są dwa rodzaje ciszy: neutralny oraz cisza mojego ojca. Wrzące milczenie, które słyszałem nawet tu, na górze. Zszedłem po cichu na dół. Tato siedział oklapnięty przed telewizorem w dużym pokoju. Oglądał powtórkę The Fall Guy i naprawdę wyłączył głos. Nigdy nie byliśmy sobie bardzo bliscy, a tego lata prawie w ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy. Nie wiem, czy to z powodu choroby mamy, czy tego, że nie mógł znaleźć pracy, czy też po prostu nie wiedział, co ze mną począć. Byłem przekonany o jednym: razem z nim w domu nie wytrzymam jedenastu tygodni wakacji.
Do wieczora chodziłem po miasteczku. Ponieważ nie miałem pieniędzy, poszedłem do Replay Arcade, hali z automatami do gry w mallu, i sprawdzałem, czy ktoś pobił rekord w Defenderze. I o mało nie wszedłem po raz pierwszy do Larry’ego – ale zauważyłem przez szybę Chucka Bannistera. Larry’s Corner to była instytucja w Grady; diner, do którego chodzili starsi nastolatkowie. Istniało kilka niepisanych zasad. Na przykład taka, że piętnastolatki nie miały tam czego szukać. I że na pewno nie wchodziło się tam wtedy, gdy w środku był taki psychopata jak Chuck Bannister, który uwziął się na kogoś takiego jak ja.
Usiadłem więc na murowanym gzymsie. Przez jakiś czas obserwowałem przejeżdżające samochody, potem znowu miałem przed oczami moją mamę. Wtedy nieustannie o niej myślałem, w najbardziej nieodpowiednich chwilach. To było jak mroczny szum w mojej głowie. Niekiedy wokół panował na tyle głośny hałas, że tego nie słyszałem, ale nigdy to nie znikało tak zupełnie.
W drodze do domu przechodziłem obok jedynego kina w naszej zabitej dechami dziurze: Metropolis. W sąsiednim Hudsonville, znanym głównie z ogromnego więzienia, był multipleks, w którym pokazywano wszystkie nowe blockbustery. Natomiast nasze kino to była prastara nora dla emerytów, na dodatek miała zostać zamknięta z końcem roku. W witrynie od tygodni wisiała kartka:
METROPOLIS
Szukamy pracowników!
A obok plakat jakiegoś czarno-białego francuskiego filmu; nic dziwnego, że to kino musiało wkrótce splajtować.
Chciałem już pójść dalej, kiedy usłyszałem głosy we foyer i zajrzałem do środka: przy kasie stali dwaj chłopcy i jasnowłosa dziewczyna w koszulkach pracowników kina, wszyscy starsi ode mnie. Dziewczyna nie była mi całkowicie nieznana. Podczas rozmowy pochyliła się do przodu, jakby opowiadała coś najbardziej fascynującego na świecie, a potem roześmiała się w odpowiedzi na uwagę jednego z chłopaków. Zaraz potem cała trójka zniknęła w sali. Spojrzałem ponownie w górę na biały szyld z czerwonymi literami: M-E-T-R-O-P-O-L-/-S („I” zwisało na dole, jakby się potknęło), i poszedłem do domu.
Rodzice grali w kuchni w scrabble. Tato jak zwykle zdawał się wygrywać. Bez polotu systematycznie usiłował zapobiec zdobywaniu punktów przez mamę, podczas gdy ona wolała układać piękne, ale bezużyteczne słowa, jak „zaślepienie” czy „wełnianka”. Także w innych kwestiach nie mogli być bardziej odmienni: mama była mała i krucha, nosiła okulary, kolorowe bluzki i własnej roboty opaski na nadgarstkach. Była też uzależniona od książek i kiedy się z kimś żegnała, zawsze polecała mu jakąś powieść. Tato natomiast wyglądał jak były sportowiec. Lekko szpakowaty, silny niedźwiedź, z reguły chodził w jeansach i T-shircie. I czytał prawie wyłącznie gazety.
Przed kolacją rodzice powiedzieli, że w najbliższych dniach musimy jeszcze raz porozmawiać o Kansas, ale już „bez dramatyzowania” – a potem była moja ulubiona pizza. Myśleli zapewne, że mogą mnie obłaskawić takim tanim trikiem, no i… udało im się. Mimo to pamiętam jeszcze, że później nie mogłem zasnąć. Leżałem w łóżku i myślałem: A może kilku przyjaciół to nie byłoby aż tak źle? A także: Dlaczego jestem tak cholernie cichy?
Weźmy na przykład moją siostrę Jean: przyszła na świat, od razu wiedziała, czego chce, i niczego się nie bała, podczas gdy ja odczuwałem strach przed dosłownie każdą bzdurą. Wcześniej musiałem nawet z powodu tych lęków chodzić do psychologa szkolnego. Pewnego razu nie mogłem wejść do dusznej sali sportowej, czasami też dostawałem ataków paniki podczas lekcji. Za każdym razem było tak, jakby mój umysł stanowił wielką halę magazynową z niezliczoną ilością świateł i nagle światła te zaczynały gasnąć jedno po drugim, aż w końcu otaczała mnie całkowita ciemność. Odczuwałem to zawsze jak umieranie.
Myślę, że wtedy byłem jeszcze freakiem. Tak przynajmniej nazywało mnie paru uczniów. Jednak z biegiem lat stałem się nieszkodliwy, więc nawet przestali mnie nienawidzić za piątki z matmy. Od czasu przeprowadzki Steviego na jesieni siedziałem w szkolnej stołówce przy stole sam. Rzadko przysiadał się inny outsider, a jeżeli już, to nie na długo. A niekiedy wydawało mi się, że moje całe życie jest jak ten stół.
Kiedy po północy nadal nie mogłem zasnąć, poszedłem do pokoju mojej siostry. Jean była o wiele starsza ode mnie i już kilka lat wcześniej przeniosła się na Zachodnie Wybrzeże, a rodzice zostawili wszystko w nienaruszonym stanie, na wypadek gdyby przyjechała w odwiedziny. Ale prawie nigdy tego nie robiła. Siedziałem przez jakiś czas na jej łóżku i słuchałem muzyki ze starych kaset. I bardzo mi jej brakowało, a przecież wcześniej rzadko robiliśmy coś razem. Ale być może właśnie dlatego.
W końcu założyłem kurtkę i poszedłem na cmentarz, co pewnie brzmi tak, jakbym był zaburzony czy coś takiego. W rzeczywistości po prostu mieszkaliśmy zaraz obok, w białym, pokrytym gontem domku, w którym przed nami żył leśniczy ze swoją żoną. Cmentarz leżał na wzgórzu poza miastem, a ludzie reagowali niekiedy szokiem, gdy mówiłem, że z okna mojego pokoju mogę oglądać groby. Ale dom należał do tych tanich, a my nie byliśmy zamożni. Mnie ten cmentarz właściwie nie przeszkadzał. Poważnie, nawet lubiłem jego ciszę. Wtedy często tam chodziłem, z powodu mamy i tego mrocznego szumu w głowie, i wyobrażałem sobie, jak pewnego dnia odbędzie się pogrzeb i jak później tu przyjdę. Dziwna sprawa: w moim pokoju z trudem znosiłem myśl o śmierci, a właśnie na cmentarzu uspokajałem się w tej kwestii.
Jak na letnią noc było chłodno, pełne gwiazd niebo wydawało się potężne. Jednak ten widok nic dla mnie nie znaczył. Ciągle myślałem o tym, jak mama kilka lat temu dwukrotnie spadła z roweru. Tłumaczyła to problemami ze wzrokiem i zamówiła sobie nowe okulary, ale nic się nie polepszyło. A potem przyszły zawroty i bóle głowy.
Tak to się wszystko zaczęło: dwoma niewinnymi upadkami.
Szedłem po cmentarzu i szukałem na nagrobkach czegoś wyjątkowego: MARTHA F. SUDEROW, 24 KWIETNIA 1876 – 1 MARCA 1979. Sto dwa lata! Lubiłem wymyślać krótkie życiorysy zmarłych: CARL ROTHENSTEINER, 12 KWIETNIA 1901 – 21 LUTEGO 1973. Solidny rzemieślnik, przetrwał wiele kryzysów, nigdy się nie skarżył. Słaby gracz w pokera, fanatyk St. Louis Rams, małomówny, czasami płakał w kinie. Nagły zgon w wyniku ataku serca, kilka dni wcześniej ważna rozmowa z synem po dwunastu latach ciągłych kłótni…
Kiedy chciałem przejść do następnego nagrobka, usłyszałem chrzęst żwiru.
W ciemności błysnęła jasna czupryna. Zmrużyłem oczy i zobaczyłem dziewczynę z kina. Wtedy wiedziałem tylko, że ma na imię Christie lub Kirstie i że chodzi do mojej szkoły. Oczywiście widywałem ją częściej, nawet tu, na cmentarzu, ale dopiero od niedawna zacząłem ją tak naprawdę dostrzegać. Jak nowe słowo, które poznajemy i które potem pojawia się już wszędzie.
Nie odważyłem się poruszyć. Nie zauważyła mnie, przemknęła jak duch do nagrobka obok wejścia. Coś zasyczało. Przez moment płomień rozjaśnił jej profil, a potem w ciemności widać było już tylko żar, kiedy się zaciągała.
Nagle odwróciła się – i spojrzała prosto na mnie.
Wzdrygnąłem się, jakby ktoś wrzucił mi kostkę lodu za koszulkę.
Nie wyglądała na zaskoczoną moją obecnością. Paliła dalej i przyglądała mi się przez chwilę. Potem przeszła przez bramę i zniknęła.
Od lasu wiał nocny wiatr. Nadal stałem w mroku i patrzyłem za nią przez cały czas, także wtedy, gdy już zupełnie nie było jej widać. I tyle. Następnego dnia zacząłem pracować w kinie, a tamto lato okazało się najpiękniejszym i najstraszniejszym w moim życiu.
Mall – centrum handlowe. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Diner – tania restauracja.Numer 2
Czwarty czerwca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku pozostawił po sobie wspomnienie tego, jak dobry może być dzień: nieskończenie błękitne niebo, słońce rozlewające się po Missouri, lato wiszące ciężko w powietrzu. Około południa miałem rozmowę kwalifikacyjną w Metropolis. Mama była przesadnie zachwycona moim pomysłem pracy wakacyjnej i od razu tam zadzwoniła. Ja sam nie paliłem się raczej do sprzedawania przez całe lato biletów i przekąsek emerytom, ale było pięć powodów tej decyzji:
Żeby nie jechać do kuzynów do Kansas.
Żeby wreszcie coś przeżyć i być może zawrzeć przyjaźnie.
Żeby unikać ojca i jego spojrzeń.
Żeby dołożyć się do budżetu domowego (z powodu wysokich kosztów ubezpieczenia mamy i bezrobocia taty musieliśmy sprzedać samochód).
Żeby poznać bliżej dziewczynę z cmentarza (ewentualnie).
W ten sposób schodziłem ze wzgórza do zaspanej mieściny, liczącej siedemnaście tysięcy mieszkańców, z domami z czerwonej cegły, klonami i staromodnymi sklepikami na Main Street. Jakbym wchodził do pocztówki z lat pięćdziesiątych.
Grady położone jest w pobliżu Missouri River, otaczają je las, Lake Virgin (naprawdę tak się nazywa) i niezliczone pola pszenicy i jęczmienia. Na granicy miasteczka od wieków stoi szyld z napisem: „Odkryj 49 tajemnic Grady”. Dlaczego nie pięćdziesiąt albo tylko dziesięć, tego nikt nie wiedział. Slogan ten pojawił się po raz pierwszy w jednym z wierszy Morrisa, w którym bohater mówi o „czterdziestu dziewięciu tajemnicach”, jakie tu rzekomo istniały. William J. Morris był najsłynniejszym poetą Grady. „Naśladowca Walta Whitmana”, jak powtarzała ciągle mama. Wieki temu zdobył podobno jakąś nagrodę kultury albo coś w tym rodzaju. I tym samym był jedynym mieszkańcem tej dziury zabitej dechami, który kiedykolwiek cokolwiek wygrał.
Poza tym Grady było dobre tylko do jednej rzeczy: żeby stąd uciec. Tutaj każdy znał każdego i kiedy żona Barry’ego, właściciela sklepu z kosiarkami, miała romans z pewnym typem z St. Louis, natychmiast o tym plotkowano. Źródłem wszystkich pogłosek była restauracja Good Folks ze stolikami dla stałych gości: tych ze związku łowieckiego, weteranów, republikanów, koła miłośników robienia na drutach oraz pięciu naszych wspólnot kościelnych, czyli katolików, baptystów, metodystów, zielonoświątkowców i prezbiterian. Cała okolica była skrajnie konserwatywna. Nadal na szkolnym indeksie zakazanych książek znajdował się Buszujący w zbożu, a także wszystko, w czym tylko pojawiła się wzmianka o seksie, zaś za najlepszy argument używany przez tutejszych służyło powiedzenie: „Tak, być może, ale my zawsze tak robiliśmy!”.
Zawahałem się przed wejściem do kina. Nowe sytuacje od zawsze napędzały mi stracha, zapewne moja strefa komfortu (ulubione określenie psycholożki szkolnej) była tak mała jak jednocentówka. Wcześniej ćwiczyłem swobodną konwersację i nieustannie mamrotałem do siebie jak wariat: „Hi, jestem Sam… Hej, mam na imię Sam!”. Z niezbyt przyjemnym uczuciem otworzyłem szklane drzwi.
W środku było chłodno. Czerwony dywan we foyer miał dziury, z sufitu zwisał prastary żyrandol, na ścianach widniały plakaty klasyków filmowych i autografy aktorów. Pachniało olejem, cukrem i w pewnym sensie rozpadającą się w pył nostalgią.
– Już idę! – Mr. Andretti, właściciel, wyszedł z biura, pogwizdując. Był tylko trochę wyższy ode mnie, żylasty, opalony i w tak dobrym humorze jak Tony, tygrys z reklam Frosties. Oprócz kina był także właścicielem lodziarni w mallu oraz warsztatu Andretti’s Cars. Mówiło się, że jest spokrewniony z kierowcami wyścigowymi Mariem i Michaelem Andrettimi.
Oświadczył mi, że praca będzie do końca roku; miałem zastąpić dotychczasowych pracowników, którzy właśnie ukończyli high school.
Właściwie to chciałem tu pracować tylko przez wakacje, jednak Mr. Andretti chwycił moje dłonie swoimi owłosionymi łapskami i zapytał:
– Jesteś więc gotowy wejść w magiczny świat filmów?
Kiwnąłem tylko głową. No bo co odpowiedzieć na takie pytanie?
– Wspaniale. Resztę wyjaśnią ci pozostali.
Pozostali… Nagle zawstydziłem się, że nadal chodzę w kretyńskich, dziecięcych ciuchach, ponieważ nie mieliśmy pieniędzy na nowe (a poza tym ciągle niestety nie wyrosłem z tych starych). Na mojej koszulce widniał roześmiany banan w okularach słonecznych, do tego dymek z napisem „Cool banana!”… Najchętniej pobiegłbym do domu.
Mr. Andretti wepchnął mnie do sali numer jeden.
– To jest Sam, bądźcie dla niego mili. – Poklepał mnie po ramieniu, a potem zostawił z nimi sam na sam.
Od razu zauważyłem, że nie było jasnowłosej dziewczyny. Tylko ci dwaj wpatrujący się we mnie starsi chłopcy. Z nerwów zaczęło trochę mną trząść. Zwłaszcza kiedy dotarło do mnie, że jeden z nich – wytrenowany typ z wąsikiem – to naprawdę ten Brandon Jameson, wide receiver w Grady Hornets, drużynie futbolowej naszej szkoły. Najstarsi przyjaciele nazywali go Brand, reszta z pełnym respektem: Hightower. Był czarny i imponująco wielki. Nawet w zimie nosił koszulki z krótkim rękawem, przede wszystkim jednak był zawsze ponury, a poza tym krążyły o nim przerażające historie. Podobno przed jednym z meczów odgryzł, tak jak Ozzy Osbourne, głowę nietoperzowi, ponieważ była to maskotka przeciwnej drużyny.
Hightower skinął mi głową i wymamrotał:
– Hej!
Poza tym mówił tylko ten drugi, Cameron Leithauser. Był tak samo wysoki i miał sympatyczną, nieco wykrzywioną twarz jak postać z komiksu. Jego długie i ciemne włosy były krótko obcięte nad czołem.
– No więc, stary druhu, oprowadzimy cię po raju. – Chwycił mnie za ramię. – To jest sala numer jeden, tu pokazujemy aktualne blockbustery. To zadanie dla dyletantów wykonują z reguły inni, ja natomiast zajmuję się klasykami w sali numer dwa. Jak widać, jestem tu jedynym, który ma gust.
– Wal się – powiedział Hightower.
Wyszczerzyli zęby i przynieśli mi z biura spraną koszulkę pracownika. Potem pokazali, jak zakłada się filmy do projektora oraz jak obsługuje się kasę i maszynkę do popcornu, tak żeby nie poparzyć sobie palców. Krótko potem zaczęli wchodzić widzowie. Przyszło dokładnie pięć osób.
– To normalne na seansach o czternastej. – Cameron włożył papierosa do ust. – Natomiast wieczorem, o ósmej, buda jest pełna po brzegi, wtedy przychodzi z reguły sześcioro lub nawet siedmioro ludzi. Nie mam pojęcia, dlaczego stary Andretti chce zamknąć tę kopalnię złota.
Przez następną godzinę stałem sam przy kasie, a tych dwóch reperowało maszynkę do lodu. Obaj byli chyba filmowymi freakami, bo mówili o jakiejś „kontekstowej gitarze” w filmie Antonioniego czy coś w tym rodzaju; do dzisiaj nie wiem, o co im chodziło. Kiedy ich słuchałem, przypomniałem sobie ostatni wieczór ze Steviem. Grillowaliśmy nad Missouri River i gadaliśmy o ludziach z naszej klasy i o dziewczynach. Kiedy leżeliśmy w śpiworach, powiedziałem mu, że nie mogę zapomnieć scen z mamą w klinice. A Stevie wyznał mi, że boi się przeprowadzki do Toronto. Wyklinaliśmy na fabrykę, która zwolniła naszych ojców, i przyrzekliśmy sobie, że zostaniemy przyjaciółmi „na zawsze”. Teraz wiedziałem już, jak to wszystko było dziecinne. Stevie nie odpowiedział na moje ostatnie trzy listy.
W ogóle to miałem wrażenie, jakbym dostał parę nowych oczu, bo chyba przez ostatnie lata musiałem być ślepy. Oczywiście wiedziałem, że matki umierają, a przyjaźnie się rozpadają, ale nigdy tak naprawdę nie dostrzegałem tych rzeczy. Za to teraz widziałem zwątpienie w oczach taty, kiedy przeglądał ogłoszenia o pracy. Widziałem też strach mojej mamy, kiedy chciała mnie pocieszyć uśmiechem. I nie mam pojęcia, czy tak było naprawdę lepiej.
W czasie popołudniowej przerwy siedziałem na schodach przed kinem. W walkmanie miałem składankę muzyczną mojej siostry (przypadkową mieszankę Patti Smith, punka i potajemnie słuchanych ballad OMD) i jadłem lody włoskie, kiedy na ulicy pojawiła się na wrotkach owa blond dziewczyna z cmentarza. Miała okulary przeciwsłoneczne i w niezbyt równym miejscu chodnika trochę się zachwiała, ale umiejętnie wyhamowała przed wejściem i coś powiedziała. Do mnie.
Zdjąłem słuchawki.
– Co?
Wyszczerzyła zęby.
– Powiedziałam: czyżby mój ojciec znalazł w końcu nową ofiarę?
Dotychczas myślałem, że aparat ortodontyczny to coś okropnego, ale ten jej naprawdę od razu mi się spodobał. Nosiła go zapewne z powodu małej szparki między przednimi zębami. Wpatrywałem się w niego i jednocześnie lizałem w milczeniu loda, co prawdopodobnie wyglądało nieco dewiacyjnie.
– Podoba ci się ta praca? – Zdjęła wrotki i wcisnęła mi je do ręki. – Potrzymaj – powiedziała, a potem założyła japonki.
Patrzyłem na nią jak urzeczony. Tak nawiasem mówiąc: zawsze uważałem za idiotyczne, kiedy w filmach lub książkach mówi się w takich momentach, że „czas się zatrzymał”. Problem polega na tym, że czas właśnie tego nie robi – i dlatego zakłopotanie jest tak wielkie, kiedy człowiekowi odbiera nagle mowę.
– Ech… tak, chyba tak – odpowiedziałem w końcu i oddałem jej wrotki.
Mówiąc krótko: z dziewczynami miałem jeszcze niewiele do czynienia. A mówiąc „niewiele”, mam na myśli: w ogóle. W elementary school miałem raz dziewczynę, Wendy Stohler, ale tylko przez dwa dni. Chyba nawet nie trzymaliśmy się za ręce. Jeżeli first base to było całowanie, a home run oznaczał seks, to ja siedziałem jeszcze w przebieralni i zawiązywałem buty.
Mimo wszystko wstałem teraz ze schodów – byłem nieco niższy od niej – i wyciągnąłem rękę.
– Sam Turner.
– Wiem. – Uścisnęła mi dłoń. – Twoja matka jest moim dealerem.
Spojrzałem na nią zdezorientowany i utkwiłem wzrok w jej sięgających do podbródka, obciętych na boba włosach.
– Używki do czytania… – usiłowała mi wytłumaczyć. – Książki, te prostokątne rzeczy z papieru…
Opowiedziała mi, że już jako dziecko chodziła do Best Books, księgarni, w której moja mama co sobotę czytała najmłodszym różne historie. I że cieszy się z poprawy jej stanu zdrowia. Kiwnąłem głową, ale moje myśli krążyły jak kulka we flipperze. Pomyślałem sobie: Okej, ta ładna dziewczyna naprawdę ze mną rozmawia. A także: Wyprostuj się, żebyś robił wrażenie wyższego. Jak również: Przynajmniej nie masz na sobie tej koszulki z bananem. Przy czym nadal trzymałem jej dłoń. Kiedy się zorientowała, błysnęła jej mała szparka między zębami.
– Kirstie Andretti – powiedziała, żując gumę, i ścisnęła mi rękę. Dosyć mocno.
Wypuściłem jej dłoń i patrzyłem, jak wchodzi do kina z wrotkami w ręku. I po raz pierwszy od wieków zniknął ten mroczny szum w mojej głowie.
Wide receiver – skrzydłowy w futbolu amerykańskim.Numer 3
Pierwszy tydzień w kinie nie należał do najlepszych. Ciągle zamierzałem bardziej się „uzewnętrznić”, do czego intensywnie namawiała mnie szkolna psycholożka. Ale gdy człowiek się nad tym zastanowi, jest to w rezultacie ogłoszenie bankructwa własnego „ja” – kiedy okazuje się, że lepiej wypełznąć z niego i pozostawić je jak bezużyteczną skorupę. Psycholożka nie uznała jednak tego za śmieszne. I być może też takie nie było, lecz odpowiadało prawdzie, ponieważ w Metropolis znowu stałem jak słup soli.
Kiedy był duży ruch, pozostali mi pomagali, poza tym trzymali się razem. Mimo że właściwie nie pracowali już w kinie, biuro było nadal ich miejscem spotkań, spędzania wolnego czasu i planowania wypadów na wieczór. Cała trójka robiła wrażenie zgranej paczki. W przerwach widziałem często, jak jeździli nad jezioro albo do Larry’ego, i gdyby któreś z nich zapytało, czy chcę się wybrać z nimi, poszedłbym natychmiast. Ale nikt mnie nie pytał.
Jedynie Cameron tak naprawdę ze mną rozmawiał. Hightower mnie ignorował, a Kirstie była czymś w rodzaju uosobienia słodko-słonego popcornu. Potrafiła być miła, ale w grupie często mi dokuczała. Kiedy chciałem przygotować salę na seans horroru, powiedziała drwiąco do innych:
– Czy możemy w ogóle wpuszczać dzieci bez opieki rodziców?
Nie miałem pojęcia, dlaczego to robiła. A jeszcze bardziej złościło mnie, że nadal na nią zerkałem. Myślałem o jej brwiach, które w głębi duszy podobały mi się najbardziej – w przeciwieństwie do jej blond włosów były ciemne, czym przypominała swojego ojca. Rozmyślałem także o pewnej rozmowie, którą usłyszałem w Replay Arcade. Dwóch chłopaków, z którymi miałem matematykę, rozmawiało w kretyński sposób na temat dziewczyn. W pewnej chwili zaczęli mówić o Kirstie Andretti i jeden z nich stwierdził, że to „gorąca dupeńka”. Nie wiedziałem, co to dokładnie oznacza. Że miała już wielu chłopaków? Czy też że chciała czegoś od wielu chłopaków?
W każdym razie było to coś, co wymagało pewnego namysłu.
Po wieczornej zmianie nie poszedłem do domu. Stałem nadal nieruchomo za kasą. Walczyłem z obrazami w mojej głowie i myślałem o mamie, która rano nie czuła się dobrze. A kiedy znowu usłyszałem głosy i śmiechy tej trójki, zdobyłem się na odwagę – i poszedłem po prostu do nich do biura!
W środku było duszno od dymu. Kirstie, Hightower i Cameron siedzieli na wielkiej skórzanej kanapie i patrzyli na mnie pytająco.
Przez moment tkwiłem w drzwiach jak odstawiona na bok szczotka i nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Ale oni także się nie odezwali, więc po prostu przysiadłem się do nich, zajmując jedno z krzeseł. Nie miałem pojęcia, czy moje „ja” wtedy wreszcie się „uzewnętrzniło” i czy teraz siedzieliśmy tu we dwójkę obok siebie.
Oglądali MTV na miniaturowym telewizorze stojącym obok zlewozmywaka. Komentowali lecące klipy i rozmawiali o nieznanych mi ludziach oraz college’ach, do których się wybierali po zakończeniu lata.
– Wiecie, co byłoby super? – Cameron skręcał jointa. – Gdyby wszyscy ludzie mruczeli jak koty, kiedy uznają coś za dobre. Nawet gdyby tego nie chcieli. Na przykład parka jest na swojej pierwszej randce, a oboje są totalnie nieśmiali. I nagle chłopak zaczyna mruczeć. Usiłuje to zagłuszyć: „Ach, wiesz już, co chcesz zamówić?”. Także dziewczyna udaje, że nic nie słyszy, i spogląda speszona w kartę. Ale mruczenie staje się coraz głośniejsze…
Pozostali spoglądali na niego, jakby miał właśnie zostać przymusowo odtransportowany do wariatkowa albo coś w tym rodzaju, ale mi się to podobało. Poza tym to było ładne, jak rozmawiali o takich rzeczach i wzajemnie z siebie żartowali. Przypominało mi to moje relacje ze Steviem. Cameron i Hightower znali się od dzieciństwa i sprawiali wrażenie bardzo różniących się od siebie braci. Z kolei Kirstie potrafiła rzucać dosadniejsze uwagi niż każdy z chłopaków i wypowiadała dziwne zdania typu: „No tak, prawda ma bowiem ostre kanty”. Albo: „Wtedy jeszcze byłam martwa”, zamiast: „Wtedy jeszcze nie było mnie na świecie”. Wydawało się, że odgrywa w tej grupie różne role, z wyjątkiem tej cichej dziewczyny z cmentarza.
Nic nie mówiłem, ale to było okej. Rozmyślałem głównie o tym, że mama chciała mnie wysłać na wakacje do Kansas – z dala od niej. Nie wiem, czy ktoś to zrozumie, ale tego wieczora naprawdę było mi dobrze poza domem, z nimi w biurze.
Kiedy późnej wybierali się na jakąś imprezę, poszedłem po prostu za nimi. Staliśmy już na zewnątrz obok samochodu, gdy Kirstie wzięła mnie na bok.
– Hej, Sam?
Spojrzałem na nią i jeszcze zanim otworzyła usta, wiedziałem, co chce powiedzieć.
– Posłuchaj. Nie mówię tego złośliwie, ale nasza trójka…
Cameron i Hightower spoglądali speszeni w naszą stronę.
– …zna się od dawna i zostało nam jeszcze tylko kilka wspólnych tygodni. Chcielibyśmy być sami…
Kiwnąłem kilka razy głową. Myślę, że po prostu nie mogłem przestać z tym potakiwaniem.
– Pewnie – powiedziałem. – Dobrej zabawy!
Kiedy wracałem do domu, Grady wyglądało tak, jakby ktoś wysypał nad nim zawartość popielniczki, więc gdy dotarłem na miejsce, wszystko spowijały mrok i szarość. Dopiero po chwili zauważyłem, że w korytarzu rzeczywiście nie pali się światło. Potem usłyszałem z łazienki na górze stłumiony głos taty – oraz odgłos wymiotów mamy.
To samo co rankiem.
To tak, jakby w półśnie mieć jeszcze nadzieję, że to był tylko nocny koszmar. A potem nagle dociera do człowieka, że jest dokładnie odwrotnie: że to rzeczywistość, która jak ciężar przez cały czas przygniatała sen.
Nie mogłem złapać powietrza i zataczając się, poszedłem do swojego pokoju. Mama na łóżku bez włosów i z rurkami… Jej pusty wzrok…
Przez chwilę stałem nieruchomo. Potem uderzyłem w poduszkę i wrzasnąłem w nią. Pomyślałem: W tym cholernym życiu nic się nigdy nie zmieni, nigdy, nigdy, a potem krzyknąłem jeszcze głośniej. Szum w mojej głowie narastał. Przestraszyłem się tego, jak bardzo byłem wściekły na samego siebie, chociaż nie umiałem nawet powiedzieć dlaczego. Wściekłość zaczynała się tam, gdzie kończyły się moje myśli.
Złapałem za gitarę i ćwiczyłem tak głośno, jak tylko mogłem. W młodości mama grała na kilku instrumentach i zaleciła nam (mówiąc delikatnie) naukę na którymś z nich. Moja siostra brała wtedy lekcje gry na pianinie i stała się tak dobra, że pozwalano jej nawet grać na organach w kościele podczas mszy, mnie zaś przypadła w udziale akustyczna gitara mamy marki Gibson.
Grałem i grałem, aż moja głowa stała się pusta i nic już nie czułem. W pewnej chwili mama pojawiła się w moim pokoju. Miała na sobie szlafrok; usiadła obok mnie na łóżku, z włosami w strąkach.
– Przeszkadzam?
Pokręciłem głową i przestałem grać.
– Słyszałeś mnie przedtem?
Nic nie odpowiedziałem.
– To nic takiego, tylko skutki uboczne lekarstw, okej?
Poczułem jej dłoń na ramieniu i kiwnąłem z ulgą głową. Oczy miała spuchnięte, twarz wyczerpaną. Przez moment wydawało się, że wypadła z roli i sama nie wiedziała, co chce powiedzieć.
Potem uśmiechnęła się i wskazała na gibsona.
– Zagrasz coś dla mnie?
– Ale co? – zapytałem cicho.
– Co chcesz… Poczekaj, nie. Coś Billy’ego Idola!
Przewróciłem oczami. Naprawdę za nim szalała. Niekiedy powtarzała żartem, że Billy Idol to ktoś, „dla kogo można by złamać pewne przepisy prawa”.
Znałem tylko White Wedding. Mama pochwaliła mnie, mimo że ten kawałek nie był trudny. W high school była tą „małą, cichą, w okularach i z końskim ogonem” (tak mówiła o sobie), w college’u grała już w zespole rockowym. Podobno istnieją nawet zdjęcia jej grupy.
– Nie potrafię wyobrazić sobie ciebie takiej, przecież miałaś w głowie tylko książki i…
– Tak, ale równie mocno kochałam bluesa i rocka – powiedziała. – Moim idolem był wtedy Chuck Berry, dlatego właśnie nazwaliśmy się Wild Berrys.
Na moją prośbę opowiedziała mi po raz enty, jak znalazła w stołówce karteczkę, że nowy zespół rockandrollowy szuka wokalistki. Najpierw ze strachu nie chciała się zgłosić, ale potem przezwyciężyła ten lęk. Nikt w college’u nie wiedział, że była raczej nieśmiała.
– Poza mną… Ale co, jeżeli wtedy myliłam się co do siebie? A więc umalowałam się, zrobiłam sobie czuprynę á la Elvis i zgłosiłam się jako kandydatka.
– Pokażesz mi zdjęcia twojego zespołu?
– Jak będziesz starszy i będzie cię stać na dobrego terapeutę.
– Proszę! – zacząłem błagać, ale mama z jakiegoś powodu wstydziła się tych zdjęć. I powiedziała to, co każdy mówi w Grady, kiedy chce coś zachować dla siebie:
– Przykro mi, skarbie, ale to pozostanie jedną z czterdziestu dziewięciu tajemnic!
Przez chwilę panowała cisza, a potem przytuliłem się do niej. Wiedziałem, że jestem na to za duży, ale mimo to było miło. Wprawdzie denerwowało mnie, kiedy mama traktowała mnie jak dziecko – jednak w ubiegłych latach nie było zbyt wiele chwil pod tytułem „bezpieczne dzieciństwo”, więc gdy tylko jakaś się trafiła, natychmiast rzucałem się na nią i za nic w świecie nie chciałem oddać.
Mama zapytała, jak było w kinie. W mojej opowieści dużo rzeczy robiłem z innymi i wstyd było mi za to kłamstwo.
– Myślisz, że człowiek może się naprawdę zmienić? – zapytałem w pewnej chwili. – To znaczy stać się odważniejszy i nie być zawsze taki cichy i nieśmiały?
W rozmowach z mamą dobre było to, że mogłem ją o wszystko zapytać. W jej obecności nic nie wydawało się dziwne czy wstydliwe, nawet wtedy, kiedy musiała odbierać mnie ze szkoły z powodu moich napadów lęku. Myślę, że wynikało to z tego, że w jej życiu wiele rzeczy przebiegło nie tak, jak planowała. Na przykład zawsze chciała być psychologiem. A potem, w wieku dwudziestu lat, zaszła w nieplanowaną ciążę z Jean i musiała przerwać naukę w college’u. Moja siostra często mówiła wprawdzie, że właśnie z powodu tego, że nic nie wyszło z jej planów, mama nieustannie, za karę, prowadziła terapię nas dwojga – ale ja to lubiłem.
– Sama nie wiem – odpowiedziała zamyślona.
– Ale ty przecież się zmieniłaś. Ufarbowałaś włosy i grałaś w prawdziwym zespole.
– Ale tylko przez krótki czas. – Ściągnęła górną wargę. – Myślę, że nie można zmienić się całkowicie, ale ogólnie mogę powiedzieć, że teraz jestem o wiele bardziej otwarta i zrelaksowana niż wtedy, gdy byłam w twoim wieku, a bardzo wtedy chciałam, żeby to nastąpiło. A ty z pewnością masz kogoś w sobie, kto jest odważniejszy albo chociaż mniej nieśmiały. Ale obok niego zawsze będzie istniał ten Sam, którym jesteś teraz, i to jest dobre. – Wstała. – Ponieważ tego właśnie kocham.
Skinąłem tylko głową. Kiedy to zobaczyła, wyciągnęła bez słowa rękę w moim kierunku.
Wbrew woli uśmiechnąłem się pod nosem, a potem złączyliśmy nasze małe palce u dłoni. To był nasz prastary tajny znak. Często robiliśmy to w przeszłości, gdy jako dziecko czegoś się bałem, a ona chciała mi powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Kiedy wyszła z pokoju, zgasiłem światło i podszedłem do otwartego okna. Padał deszcz, do środka napływało wilgotne nocne powietrze. Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Przez chwilę patrzyłem na las w oddali. I nagle opadło mnie tak wielkie pragnienie bycia kimś innym i pozostawienia wszystkiego za sobą, że wręcz poczułem fizyczny ból. Przede mną rozciągał się cichy, rozświetlony tylko kilkoma zniczami cmentarz. Przez sekundę ujrzałem w mojej wyobraźni Kirstie Andretti – jak stała tam i paliła papierosa, a potem zniknęła. Pokręciłem tylko głową.
Ciąg dalszy w wersji pełnej