- W empik go
Heloiza i jej warszawski Abelard - ebook
Heloiza i jej warszawski Abelard - ebook
Ona — miszkanka małego podwarszawskiego Wojcieszyna, jest młodą, inteligentną lingwistką urodzoną we Francji, gdzie spędziła swoje dzieciństwo. Pewna stara Korsykanka powiedziała jej, że każda dziewczyna o imieniu Heloiza, powinna odszukać mężczyznę o „pięknym umyśle Abelarda” i sprawić, aby ten bez reszty ją pokocha. On — jest prezesem dużej warszawskiej firmy i jednocześnie poczytnym pisarzem-celebrytą. Heloiza zostaje jego osobistą asystentką. Czy ziści się przepowiednia starej Korsykanki?
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-404-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W niedużym secesyjnym dworku w podwarszawskim Konstancinie pomimo późnonocnej godziny światło w pokoju na piętrze wciąż nie gasło. Pochylony nad klawiaturą komputera mężczyzna, już od wielu godzin mozolnie wstukiwał do laptopa zdanie po zdaniu, co jakiś czas regularnie wspomagając się łykiem czarnej kawy. Ale prawie za każdym razem odczytawszy świeżo wpisane linijki tekstu, zaznaczał je na szaro, po czym z grymasem niezadowolenia na twarzy nerwowo klikał w przycisk „Delete”. Następnie wstawał od biurka, zaczynał niespokojnie krążyć po pokoju, podchodził do okna, zapuszczał wzrok w księżycowej poświacie nocnego nieba i gdy po kilku minutach naładował się kolejnymi megabitami natchnień, gdy twarz mężczyzny delikatniała, wracał do laptopa. Znów siadał w fotelu, znów zaciskał usta, by po sekundzie z szybkością karabinu maszynowego wbijać w klawiaturę świeżutkie połacie nowego tekstu. Jednak chwilę później zwykle i one także dzieliły losy poprzedniczek.
Prace Janusza Babickiego nad książką „Pocztówki z niedokończonych nocy” przeciągały się. Od czasu objęcia przez pisarza funkcji prezesa zarządu spółki „Wyspy Medialne SA”, jego doba skurczyła się do rozmiaru godzin. Bo przecież nie cały dzień a kilka godzin musiały mu odtąd wystarczyć nie tylko na zarządzanie firmą, ale i na własną twórczość, na kontakt z czytelnikami, czy wreszcie na najzwyklejszy odpoczynek. Z tego ostatniego, gdy wena nieustannie zaganiała do pisania (jak tej nocy), dobrowolnie i z chęcią rezygnował.
Spojrzał w ekran. Po długich zmaganiach widniał na nim kolejny ukończony rozdział. Wypełnienie treścią przyszło wprawdzie z trudem, ale gdy sczytał świeżo utrwalony zapis, na twarzy pisarza pojawił się wyraz satysfakcji. Mężczyzna był zadowolony. Nieczęsto przecież zdarzało się, aby to co napisał, nie było jedynie tuzinkową fikcją. Bo tym razem nie było. Tym razem cały jego tekst jest wierną relacją z dworcowej restauracji, w której dane mu było spotkać pewną tajemniczą pannę. Ma nadzieję, że owa panna nie zagościła tam tylko w jego fantazji? A ma dlatego, bo czyż o tak późnonocnej porze wszelakie wspomnienia, ale i myśli, równie dobrze nie bywają prawdą, jak i fikcją?…
Poprawił na kolanach laptop, rozłożył się wygodniej w fotelu, przygasił światło. Wspomnienia ponownie wracały jak żywe. Cichym głosem zaczął czytać:
Port lotniczy imienia Fryderyka Chopina. Restauracja w hali odlotów… On — zanurzywszy się w miękkim obitym jasną skórą fotelu, popija kawę i dyskretnie rozgląda po sali, ona — młoda kobieta okupująca małą sofę dwa stoliki dalej, podpierając prawą ręką brodę, z ciekawością przygląda się jego poczynaniom. Gdy wzrok mężczyzny trafia na wpatrujące się w niego jej oczy, speszony szybko przenosi spojrzenie na swą porcelanową filiżankę. Po krótkiej chwili ciekawość wygrywa: znów zerka w kierunku dziewczyny, chcąc się przekonać, czy cały czas na niego patrzy? A jakże! I chyba czyni to teraz jeszcze bardziej intrygująco, prowokacyjnie, zagadkowo… On znów więc ucieka ze spojrzeniem na swą kawę. A potem jeszcze raz, jakby przypadkowo, od niechcenia zerka w jej stronę. Tym razem wzrok dziewczyny skupił się na leżącym obok niej srebrzystym iPhonie. Chyba czyta SMS-a. A może zamierza coś pisać? Nieważne. Ważne, że zajęta sama sobą umożliwia mu bezkarne podglądactwo. A ma co podglądać. Już sama kompozycja roztaczającego się widoku młodej, eleganckiej kobiety w czarnym kostiumie z olbrzymim dekoltem, o pociągłych policzkach, o jasnych, czystych oczach, długich czarnych włosach opadających w artystycznym nieładzie na biust i stojącego przed nią kryształowego pucharku z sokiem pomidorowym, jego zdaniem zasługuje, aby stać się obiektem natchnieniem dla niejednego arcymistrza sztalug. Czyż nie podobne kadry utrwalał na swych płótnach jego ulubiony malarz krakowskiej bohemy Bartosz Frączek? Podobne!
Wysoka smukła szklanka do połowy wypełniona krwisto-czerwonym sokiem… — kontynuował obserwację. — Dziewczyna bierze ją w dłonie i zmysłowymi ustami pociąga drink słomką… „Mój Boże! Co za erotyczny spektakl!… Gdyby tak przy mnie w łóżku upijała ten sok, z pewnością nie dopiłaby…” — gorączkowały się myśli w głowie mężczyzny. Ciemnobordowy kostium dziewczyny (teraz dopiero zauważył — nie był czarny), przy podmalowanych oczach ciemnogranatową kredką, tworzył jakąś dziwną feerię kształtów i barw. W centralnej części scenerii — idylliczna postać zagadkowej kobiety, po jej obu bokach — mały srebrzysty iPhone, czarne przeciwsłoneczne okulary i czerwień soku pomidorowego w kryształowym pucharku. Czyż nie klasyka to rodem z Williama Bouguereau? I jeszcze te jej oczy, ten wzrok… jakby w tym samym czasie patrzyła i na niego, i na samą siebie. Ciekawe świata, mistyczne, zagadkowe, piękne oczy zjawiskowej kobiety… Kobiety, która być może zaznała w życiu prawie wszystkiego, która wie o życiu prawie wszystko, a na pewno, która wie bardzo wiele, która prawie wszystko rozumie i z nikim, i z niczym nie musi się liczyć. Bo ona nie z takich, które cokolwiek muszą… Skądś dobrze znał tę wyniosłość. „Caterino! — Ona nawet wykradła twoje czarne rzęsy i brwi, i ciekawskie ogniki w źrenicach! Całą ciebie zjadła, kumpelo. No, może poza obrączką na palcu. Tej u niej nie było…”
Westchnąwszy z rozrzewnieniem tuzinkowego „samca” na delegacji, którego prozaiczne obowiązki przypominając o sobie, brutalnie przywracają go szarej rzeczywistości, upił jeszcze trochę kawy, tak profilaktycznie — na drogę, i gdy w końcu spojrzał na ścienny zegar wybijający czwartą po południu — ociężale wstał i z lekka przygarbiony, zrezygnowanym krokiem udał się w kierunku hali odlotów. Czas marzeń dobiegł końca. Pora wracać w real… Ale idąc czuł podświadomie, że tamta wciąż na niego patrzy, patrzy tak samo zagadkowo, może nawet jeszcze bardziej prowokująco, niż wcześniej? Odwrócił się, tak tylko na chwilę, na tyci momencik, na sekundę; zerknął dyskretnie i… Oczywiście, nie mylił się: patrzyła.
Dziwne spotkanie — pomyślał — rodem z tych, w których nic się nie zadziało, nic nie zapoczątkowało, nie padło ani jedno słowo, a mimo to pozostaje poczucie, że jednak coś?…
Janusz Babicki z trudem uniósł się z wygodnego fotela w swojej pracowni na piętrze secesyjnego dworku. Zegar w salonie na dole też wybijał godzinę czwartą. Godzinę czwartą rano. „Wkrótce pora do pracy — westchnął — lecz na szczęście mam jeszcze cztery godziny — dodał w myślach. — Zdążę się wyspać”.
* * *
— Przykro mi, proszę pani, ale posada tłumaczki jest już zajęta. — Odpowiedział menedżer personalny, patrząc prosto w twarz siedzącej przed nim kobiety.
Miał na co patrzeć. Blade oblicze dziewczyny, bez najmniejszych zmarszczek, z wyraźnie podczernionymi brwiami przypominało mu woskową maskę. Pod grubą warstwą makijażu i pod łukami czarnych rzęs widniały duże ciemne, z przenikliwą uwagą patrzące przed siebie oczy… I tylko w prawym narożu zaciśniętych warg, jakby z jakąś manierą i na przekór czemuś, subtelnie rysował się zalążek nonszalanckiego uśmiechu, z lekka łagodzącego bladość oblicza. Jędrne, pokryte ciemnowiśniową pomadką usta, jeszcze bardziej podkreślały grozę „bladości”… Mężczyzna przeniósł wzrok na włosy dziewczyny. Faliste, równie czarne, jak oczy, ściągnięte na czubku głowy kilkoma ciasnymi gumkami, uformowane były w duży kok. Menedżer cicho chrząknął, biorąc na postronek swe emocje, i po krótkiej chwili kontynuował:
— Cóż… Szanowna pani Heloizo Rogoźnicka, ma pani, rzeczywiście, świetne CV i przykro mi, ale… — i znów powtarzając tę samą kwestię, nieśmiało spojrzał dziewczynie w oczy — ale to miejsce jest już zajęte. Niestety! Jedyne, co mogę dziś pani zaoferować, i jedynie na okres próbny, to ewentualną posadę asystentko-sekretarki prezesa zarządu naszej spółki. — Mężczyzna zmrużył oczy i znów w narożu ust kobiety dostrzegł lekki zawoalowany nonszalancją uśmiech. – Na podstawie dokumentów oceniam, że ma pani wszelkie wymagane kwalifikacje i spełnia wszystkie formalne warunki. Ostatnim jednak kryterium i oczywiście decydującym, byłaby zgoda pani na uczestnictwo w mitingu wraz z kilkoma innymi kandydatkami, podczas którego pan prezes Babicki osobiście dokona wyboru swojej przyszłej sekretarki… Jest pani zainteresowana?
Mężczyzna czekał na odpowiedź, nie podnosząc głowy, gryzmoląc coś w swoim notatniku. Minęła blisko minuta zanim usłyszał łagodny i, co dziwne, ciepły w brzmieniu, choć jednocześnie zdecydowany głos:
— Jestem… Dobrze… Kiedy organizujecie państwo ten miting?Rozdział 1
Przeszło trzygodzinny lot do Madrytu klasą business przebiegł planowo, bez specjalnych komplikacji i wrażeń. Jak zwykle tak i tym razem Janusz Babicki wykorzystał go bardzo pożytecznie: był czas na korektę własnych tekstów przeznaczonych do publikacji, ale także na korespondencję ze swoją nieformalną asystentką i przyjaciółką Cateriną Fille. Pokładowe wi-fi i tradycyjnie wysoki komfort podróżowania liniami „Iberia” znakomicie takim działaniom sprzyjały. Z satysfakcją stwierdził, że wieloletnia zażyła przyjaźń z tą kobietą to niewątpliwie jest jeden z najszczęśliwszych darów, które zgotował mu los. Oto nawet podczas lotu otrzymuje od Cateriny informacje o najnowszych planach i potwierdzonych przez nią przedsięwzięciach. Z satysfakcją czyta, że w najbliższym czasie czekają go rozmowy biznesowe z przedstawicielami „Domu Polskiego w Wilnie”, ale także z delegacją katalońskiej agencji wydawniczej „Colloquia Communia” w sprawie zakupu sprzętu do obsługi widowisk medialnych. Kilka dni później zaplanowała mu spotkanie z pewnym „mega-ważnym” francuskim biznesmenem (ale powód wizyty i nazwisko rozmówcy na razie pozostawia tylko dla siebie) i całą serię spotkań z czytelnikami. „Cóż… Nie pozostaje mi nic innego, jak po raz kolejny pokornie zaufać jej poczynaniom” — pomyślał i z satysfakcją przytaknął głową.
Caterinę, tak po prawdzie, prywatnie nazywał Kasią. Czasami nawet bardziej pieszczotliwie: „moją Kasieńką” (głównie w osobistej korespondencji). Poza bowiem relacjami biznesowymi łączyła ich wieloletnia przyjaźń, a ongiś nawet płomienna pasja. Romans umarł śmiercią naturalną, gdy po licznych namowach Cateriny, aby sformalizowali związek, nieskory do ożenku Babicki podstępnie podsunął jej swego przyjaciela Thomasa, który miał nadzieję uwolni go od nabrzmiewającego problemu. Zamysł okazał się strzałem w dziesiątkę. I tak, gdy pewnego dnia wybrali się we trojkę do filharmonii na koncert, w przerwie „towarzyskiej” imprezy Babicki gdzieś się zapodział. Chcąc nie chcąc Caterina ze swym nowopoznanym znajomym (a jedocześnie, jak sama od pierwszej chwili stwierdziła: „atrakcyjnym obiektem zainteresowania”) po koncercie zmuszeni byli wrócić do hotelu tylko we dwójkę. I w przeciwieństwie do Babickiego, który jeszcze tego samego wieczoru udał się na lotnisko, tych dwoje nie wymeldowało się z hotelu przez kolejne dwa dni. Podobno żadne z nich nawet na minutę nie wyściubiło nosa poza apartament Cateriny. Posiłki przynoszono im do łóżka.
Thomas, jak szybko utwierdziła się w przekonaniu Caterina, okazał się solidnym materiałem na męża. I najważniejsze, to że nie ona — to on zaproponował małżeństwo. Kilka miesięcy po ślubie urodziła mu ślicznego synka. Stali się przykładnym, zgodnym małżeństwem i szczęśliwą rodziną. Dlatego dziś — Caterina Fille i Janusz Babicki — są już tylko przyjaciółmi. W każdym razie ich relacje nie wykraczają poza ramy rutynowych towarzyskich konwenansów, o których on — admirator pięknych kobiet — może chwilami wolałby nie pamiętać (szczególnie wspominając ich wcześniejsze amory), ale wówczas ona — nie tylko piękna, ale przede wszystkim bardzo inteligentna kobieta — demonstrując lśniącą na swym czwartym paluszku małżeńską obrączkę, bezpiecznie sprowadza Don Juana z chmur na ziemię. Czy tak będzie również teraz, w Madrycie? Wkrótce się przekona.
Lotnisko Barajas przywitało rejsowy samolot z Warszawy całą feerią promieni zachodzącego słońca. W ich jaskrawym blasku piaszczyste pola od Puerta del Sol aż po najbardziej odległe punkty widnokręgu jeszcze bardziej odbijały kolory burej, spalonej słońcem ziemi. Względnie wysokie położenie Madrytu nad poziomem morza (mniej więcej jak stolica polskich Tatr — Zakopane) sprzyja suchym aurom latem i ostrym promieniom słonecznym przez cały rok. Przybywając do Madrytu, wskazanym więc jest posiadanie dobrych przeciwsłonecznych okularów. Na szczęście — Babicki nie jest tu nowicjuszem, tak więc jak zawsze ma przy sobie ulubioną parę.
„Teraz tylko dwa kwadranse limuzyną i będę w hotelu” — pomyślał, odbierając bagaż. Z ciekawością zastanawiał się, w co będzie ubrana czekająca na niego w hali przylotów Caterina. Ma nadzieję, że ona dobrze wie, jak bardzo lubi jej ciemnogranatowy kostium (nawiasem mówiąc: podobny do tego, który miała na sobie dziewczyna ze szklanką soku pomidorowego). Czy specjalnie ubierze się tak jak lubi? A może zaepatuje czymś zupełnie nowym? Jego dociekliwość, jak tylko komórka zalogowała się do sieci, szybko rozwiał dźwięk SMS-a. „Januszu, spotkanie w kolegium redakcyjnym „El Pais” przedłuża się. Nie zdążę po Ciebie na lotnisko. Weź, proszę, taksówkę. Kasia.”
„No tak… — mruknął nieco podirytowany — Płacę za menedżement $1500, a gdy trzeba to bujaj się Babicki sam”. Z drugiej strony, pomyślał, w końcu dziewczyna dwoi się i troi, aby podopinać jutrzejszy wywiad na ostatni guzik, trudno więc mieć pretensje, że nie przedkłada kurtuazyjnego towarzyszenie mu w podróży nad biznesowy rozgardiasz. „No importa! Poradzę sobie” — zreflektowany odpisał. W końcu, co za problem? Jak na każdym lotnisku świata tak i tu, długa na sto kilkadziesiąt metrów kolejka taksówek cierpliwie wyczekuje klientów. — „Zamów dla mnie do hotelu pomidorowy sok” — Po kilku sekundach wysłał kolejnego SMS-a. — „Będzie cała zgrzewka” — Prawie natychmiast odpisała.
Nie zdążył dojść do postoju taksi, gdy na wyświetlaczu jego poczciwego LG ponownie Caterina.
— Tak, Kasiu? Witaj…
— Dzień dobry Januszu! Rozumiem, że właśnie doleciałeś… Jeszcze raz sorry, za…
— Dobrze! W porządku. Już właśnie dochodzę do postju taxi. Jak rozmowy w „El Pais”?
— Znakomicie. Właściwie mamy już wypracowany konsensus w sprawie promocyjnej kampanii na kolejny rok. Podpisałam także list intencyjny dotyczący wznowienia publikacji netowisk i poszerzenia współpracy medialnej naszego PDM-u z grupą kapitałową PRISO.
— Pogratulować!
— Muchas gracias!… Januszu, ale dzwonię do Ciebie w pewnej… osobistej sprawie…
— Zamieniam się w słuch.
— Czy mógłbyś mnie zwolnić z obowiązku uczestniczenia w jubileuszu „El Pais” i zaraz po twoim wywiadzie pozwolić mi wracać do Wawy? Mam nóż na gardle…
— Ojej! A co się stało? Szpital w domu?
Po drugiej stronie linii na chwilę zapadło milczenie. Wydawało się, że Katarzyna pospiesznie kleci na podorędziu jakąś wiarygodną wymówkę…
— No, w sumie tak… Thomas dzwonił… — zaczęła bez przekonania. — Tak. W domu szpital. I on, i synek chyba chwycili wirusa… Przyjechała do nich siostra Thomasa, aby ich kurować, ale okazało się, że sama jest w niewiele lepszym stanie…
— Kasiu! Nie fantazjuj… (zna Kaśkę, jak łysego konia). — O co tu tak naprawdę chodzi? Co się dzieje?
— No dobrze… Widzę, że nic przed tobą nie da się ukryć…
— Śmiało, co jest?
— No, muszę natychmiast wracać do domu… Grunt się pode mną wali…
— O rany! Coś ty Kaśka narozrabiała?!
— Januszu… Przed kwadransem zadzwonił do mnie adwokat Thomasa. Thomas występuje o rozwód…
— Ło matko!… A co to się stało?
– Ja to mam zawsze pecha! Przedwczoraj w madryckiej cukierni & herbaciarni ¡Que viva el amor, tej nieopodal Plaza Mayor, dosłownie na kwadrans spotkałam się z moją dawną miłością — Santiago Armando Lopez Rodriguez’em, wiesz… tym hiszpańskim muzykiem rockowym. Ledwie rzuciliśmy się sobie w ramiona, a już rozbłysły flesze paparazzich! W popołudniowym wydaniu „El Mundo” nasze igraszki, uważasz, na rozkładówce… A tam, zbliżenia: jak Santiago próbuje przegryźć mój biustonosz… a ja, jak wkładam obie ręce pod jego pasek od spodni i nogę zarzucam mu za kolana… Ale to był tylko żart, Januszu, uwierz mi…
— Mnie nie musisz zapewniać… Gorzej z Thomasem. Choliwcia!… Ale skąd dowiedział się o rozkładówce?
— Podobno zadbała o to jakaś „życzliwa” osoba… z tutejszego światka celebrytów…
— Kuźwa!
— No sam widzisz, Januszu…
— Oj, widzę, widzę… Mam się ja z tobą… Czekaj zastanowię się… Jutrzejszy wywiad, mówisz, dopięty? Lista pytań, jak ustalaliśmy? Materiały i scenariusze poopisywane? Zlecenia i faktury wystawione? Bilety pobukowane? Rekomendacje, listy uwierzytelniające, poświadczenia…
— Oczywiście… Wszystko według procedur i ustaleń.
— Dobra! Pakuj walizki i wracaj natychmiast! — Zadecydował bez zbędnej zwłoki.
— Ale…
— Nie ma żadnego „ale”. Są sprawy ważne i ważniejsze. Ratuj małżeństwo… Uważaj tylko na siebie, żebyś i ty natychmiast nie dołączyła do listy swych „domowych pacjentów”… bo rozumiem, taką wersję mam zapodać naszym medialnym partnerom?
— Oczywiście Januszu. Taką zapodaj.
— Okay! No to zbieraj się dziewczyno i bez względu na powód wracaj do swego Thomasa.
— Januszu… Nie wiem jak ci dziękować… Chcesz? Zaraz zadzwonię po Clavię. Przyleci jutrzejszym porannym samolotem. Jest wprowadzona we wszystkie sprawy.
— Nie ma potrzeby. Gdybyś tylko mogła nająć dla mnie tutejszą hostessę z językiem francuskim, najlepiej jakąś przewodniczkę z biura turystycznego, koniecznie z samochodem… to już z całą resztą poradzę sobie sam.
— Oczywiście, zaraz się tym zajmę.
— No to bywaj, Kasieńko… Wracaj do synka. Niechybnie potrzebuje teraz mamusi…
— Januszu, jesteś kochany!
— Już dobrze, dobrze… Cześć Kati. Do zobaczenia w kraju.
Po zakończeniu rozmowy zrezygnowany Babicki znamiennie trzepnął okładką smartfonu. Kolejna podróż służbowa i znowu zamiast urokliwego towarzystwa jego ulubionej przyjaciółki — po raz kolejny ledwie proza zawodowego życia. Skandal obyczajowy? Kasi? Tu, w Madrycie? Aż wierzyć się nie chce… „A bo to wiadomo, co z tego jeszcze wyniknie?… Dobrze, że kazałem jej wracać. Lepiej niech dziewczyna dmucha na zimne”. — „Así es la vida! Mi amigo poeta…” — melancholijnie dopowiedział sobie pod nosem.
Taksówkarz, który wiózł Babickiego z lotniska do hotelu Hesperia (alei Paseo Castellana 57), jak na hiszpańskiego taryfiarza zachowywał się nad wyraz powściągliwie. Być może działo się tak za sprawą transmisji radiowej z meczu piłki nożnej tutejszego Realu w ramach europejskich pucharów. Transmisji, która sprawiła, że pan taksówkarz bez reszty zamienił się w słuch. Za poprzednich jego wizyt taryfiarze całą drogę terkotali, od czasu do czasu dorzucając do potoku słów nawet polskie wrzutki, takie jak: „wodka”, „dobranoc”, „Walesa”. Od tego wszystkiego zwykle bolała go głowa, dlatego błogosławił, że po zimnym prysznicu Cateriny, którego doświadczył zaraz po przylocie, tym razem przynajmniej odpocznie. Jeszcze przed wejściem do taksówki wyłączył swój telefon. „Odrobina spokoju się należy! A jak znam życie — co rusz i bezustannie byłbym nękany przez różnych szarlatanów i petentów.” — uznał. Zgodnie z przewidywaniami po 35-u minutach niczym niezakłócanej jazdy taksówka podjechała pod hotel.
Bezszelestna winda błyskawicznie uniosła go na ósme piętro. Ledwie wszedł do pokoju, nawet nie zdejmując marynarki, dosłownie padł na łóżko nieżywy. „Jutro, wszytko jutro, dziś nie mam głowy do niczego! — Usprawiedliwiał się. Materiały Cateriny, które odebrał z recepcji, rzucił bez przeglądania na podłogę. — „Jutro będę miał przed południem jeszcze dużo czasu, aby im się przyjrzeć i ewentualnie dokonać autokorekt. Och!… Teraz tylko spać, spać!”. Chcąc nie chcąc trzeba było jednak rozebrać się, pójść do łazienki, ogarnąć… Ale i tego nie za bardzo chciało mu się robić. Rozsądek zwyciężył. Wstał. A gdy podniósł się już do pionu, spojrzał mimochodem na stolik. Leżał na nim jakiś nietypowy, zafoliowany pakunek. Jakby przesyłka kurierska, tyle tylko, że bez nazwiska adresata, za to z numerem pokoju. Z ciekawością rozpieczętował paczuszkę. „Ha! Pamiętała moja Kasieńka” — z rozrzewnieniem stwierdził. W środku był sześciopak kartonów z sokiem pomidorowym. „O rany! Co ja teraz z nim zrobię? Gdybym jeszcze nie mieszkał w tym apartamencie sam?”
I nie wie, dlaczego, ale nagle wszystkie jego myśli zaczęły wracać do Warszawy, do dziewczyny ze szklanką pomidorowego soku z lotniska Chopina. „Najprawdopodobniej wypiła już cały swój krwisty drink z wysokiego pucharku.” — Pomyślał uśmiechając się na sympatyczne wspomnienie. — „A może zamówiła następny? Czemu nie podszedłem wtedy do niej, nie przedstawiłem się? Może teraz leżąc samotnie w naszych łóżkach, odsuniętych od siebie do różnych zakątków tego bezdusznego świata, opowiadalibyśmy sobie przez skajpa bajki na dobranoc?” — I aż do zaśnięcia rozmyślał już tylko o niej, o pięknej, intrygującej nieznajomej z lotniska Chopina. Nawet nie wie, w którym momencie zasnął. Pamięta za to, że z dziecięcym rozmarzeniem na twarzy…
Co z tego, że słodko zasypiał? — Skoro w nocy śnił mu się jakiś absolutny koszmarek. Oto, nie wiedzieć czemu, musiał pilnie nauczyć się języka mandaryńskiego. Był to warunek uzyskania przez niego dyplomu Politechniki Warszawskiej. „Kurczę blade… Przecież ja ten dyplom zrobiłem wiele, wiele temu. O co tu chodzi? I jak mam w ciągu kilku dni zrozumieć język Chińczyków? Beznadzieja… Wiem! Poproszę Caterinę o korepetycje. Ona jest dydaktycznym geniuszem… Nauczy mnie w trymiga! Zaraz, zaraz… A czy Kati na pewno zna mandaryński? Bartus chyba kiedyś twierdził, że Kasia zna wszystkie języki. No, ale jakoś nigdy nie słyszałem, aby z kimkolwiek prowadziła konwersację w azjatyckich dialektach…” A najdziwniejsze w tym jego śnie było to, że rozmawiając z rodowitymi Chińczykami, w zasadzie wszystko rozumiał, co do niego mówili! Coś tam nawet próbował im odpowiadać. I także go rozumieli. A potem wspólnie się śmiali z jego opowieści, przekrzykując nawzajem. Pamięta też, jak kruczoczarna, piękna chińska dziewczyna popijając pomidorowy sok z wysokiego szklanego pucharku, zachwalała jego walory i zaprosiła go do swego stolika na degustację… Potem tajemniczym głosem zapytała po mandaryńsku: „a weźmiesz mnie ze sobą na wycieczkę do kraju słońca i korridy?” Tylko… dlaczego w jej rysach twarzy nic, dosłownie, nic nie było azjatyckiego?! Czyżby Caterina miała bliźniaczkę? Przecież ta Chinka ze szklanką pomidorowego soku kropka w kropkę podobna była do… Cateriny. Jakby ją zjadła! No, może tylko złotej obrączki na czwartym paluszku brakło…
Rano, jeszcze przed budzikiem, który ustawił na 7:15, wybudził go z koszmarku i postawił na nogi telefon hotelowy.
— Monsieur Babicki?
— Tak… słucham panią?
— Nazywam się Josephine Pommier. Jestem pana przewodniczką z biura turystycznego „Madrid en el bolsillo”. Proszę mi wybaczyć, że tak wcześnie pana niepokoję, ale przez cały wczorajszy wieczór nie mogłam się dodzwonić na pana komórkę. Pani Caterina z PDM poradziła mi, aby dzwonić na hotel.
— No tak, rzeczywiście. Zapomniałem włączyć… Przepraszam panią…
— Nic nie szkodzi, monsieur Babicki. Czy ma pan jakieś szczególne życzenia na dzisiejsze przedpołudnie?
— Przedpołudnie? Zaraz… A… przedpołudnie? Czy lubi pani sok pomidorowy?
— Przepraszam, nie zrozumiałam…
— A nie, nic! To ja przepraszam… Chyba jeszcze się nie dobudziłem. Przedpołudnie? Tak. Oczywiście! Proszę przyjechać po mnie do hotelu Hesperia punkt 11:00. Będę czekał na panią w restauracji hotelowej La Manzana. Pojedziemy do domu medialnego PRISO a potem na nagrania do RNE Radio 5 Todo Noticias.
— Oczywiście. Czy ma pan jakieś życzenia odnośnie limuzyny, którą będziemy się przemieszczać?
— Nie. Wszystko mi jedno. Proszę tylko zadbać o chłodną mineralną wodę w aucie, lekko gazowaną, obowiązkowo z tonikiem. Aha! I może być także sok pomidorowy…
— Sok pomidorowy?
— Tak, gdyby miała pani ochotę…
— A nie, dziękuję. Jeśli idzie o mnie — nie przepadam za takim.Rozdział 2
Pobyt w PRISO ograniczył się do złożenia krótkiej kurtuazyjnej wizyty w gabinecie owalnym dyrektora generalnego pana Francisco Paulino Hermenegildo Teódulo. Podczas spotkania gospodarz z gościem wymienili się życzeniami, aby tak dobrze zawiązana współpraca między domami medialnymi zgodnie służyła dalszemu zacieśnianiu kreatywnych relacji między środowiskami twórczymi i Pen Clubami Madrytu i Warszawy. Na zakończenie wizyty pan Hermenegildo Teódulo obdarował Babickiego pokaźnych rozmiarów statuetką niedźwiedzia wykonaną w brązie, której dwumetrowy oryginał uplasowany jest w samym centrum Madrytu, gdzie jako postument pełni także rolę heraldycznego symbolu stolicy Hiszpanii. Babicki, z kolei, obdarował gospodarza oryginałami spisanych ręcznie kilku swych najnowszych bajek.
Po oficjalnej części spotkania pan Dyrektor Hermenegildo Teódulo podszedł do Babickiego i nienaganną francuszczyzną zapytał:
— A co u pani Cateriny? Słyszałem, że nie będzie obecna na święcie naszej gazety.
— Niestety, to prawda. Musiała pilnie wrócić do Warszawy z bardzo ważnych powodów rodzinnych. Prosiła pana dyrektora pozdrowić.
— Bardzo żałujemy, mistrzu. Proszę pozdrowić ode mnie panią Caterinę. To przecież dzięki jej wielkiemu osobistemu zaangażowaniu nasze bilateralne relacje nabrały prawdziwego blasku. Pana obecność tutaj, panie Babicki, jest znakomitym i najlepszym mojej oceny potwierdzeniem.
Z dyrektorem Hermenegildo Teódulo rozstali się jak starzy dobrzy przyjaciele, obiecując sobie częstsze wizyty i, obowiązkowo w towarzystwie Cateriny, wspólną obecność na widowni podczas koncertu inaugurującego XVIII edycję Konkursu imienia Fryderyka Chopina. Pan Francisco Paulino Hermenegildo Teódulo, jako zagorzały miłośnik Chopina, specjalnie w tym celu zamierza przyjechać do Warszawy.
— Jak wizyta? — Zapytała czekająca na Babickiego w pobliskim pubie Josephine. — Wszystko było w porządku?
— Nie mogło być inaczej! — Z satysfakcją położył przed nią na stoliku wielki pakunek ze statuetką. — Pan dyrektor Francisco Paulino Hermenegildo Teódulo jest nie tylko wspaniałym menedżerem, ale także wielkim miłośnikiem ukochanego przez każdego Polaka Chopina. A w tym pakunku — przekazał mi symboliczny wizerunek swej stolicy.
Zerknęła do pudełka. Skrzywiła twarz w ironicznym uśmiechu.
— A propos Chopina… Jako rodowita Francuzka pozwolę sobie zwrócić pana uwagę na narodowość ojca Chopina… I na fakt, że gdy przebywał w Paryżu, kilkadziesiąt kilometrów od niego mieszkała i jego ciotka, i kuzynowie…
— To prawda. Było tak. Ale czemu pani o tym wspomina?
— Jako Polacy za bardzo afiszujecie się rdzenną polskością Chopina. To absolutna nieprawda!
— Hmm… A czy jako „rodowita Francuzka”, jak sama pani powiada, zna pani dobrze i stosuje się do francuskiej ortografii?
— Dziwna konkluzja… Oczywiście! No jak mogłabym inaczej?
— A widzi pani… A tak się jakoś składa, że Fryderyk Chopin, mimo iż spędził we Francji połowę życia nigdy nie potrafił bezbłędnie pisać po francusku. Francuskiej korespondencji Chopina, ze względów dydaktycznych, niepolecane jest nawet pokazywać uczniom. W przeciwieństwie do polskiej, nienagannej stylistycznie, ale także i bezbłędnej pod względem ortografii. Proszę przyjechać kiedy do Warszawy, do naszego muzeum Chopina, a naocznie przekona się pani, jak wielkim był w tej francuskiej materii profanem… I jakim estetą, jeśli idzie o język polski… A co do ciotki i kuzynów… Ja raczej zadałbym pytanie, skoro to była dla niego tak ważna rodzina, dlaczego jej nigdy nie odwiedził?
— Widzę, panie Januszu, że jak każdy Polak jest pan zaciekłym polonofilem…
— Ja raczej określiłbym — patriotą. Nikim więcej.
Pomiędzy dwojgiem zapanowała przez chwilę złowieszcza cisza. Zdawało się, że ta krótka, być może zupełnie niepotrzebna dyskusja na świetlne mile oddaliła i tak wątłe uczucia sympatii, które od samego początku żywił do swej przewodniczki. I z jej strony, jak sądził, vice versa. Aby nieco podreperować relacje powrócił z dyskusją na bardziej bezpieczne tory:
— Podoba się pani niedźwiadek? — I ponownie wskazał na leżący przed nimi pakunek.
— Tak się akurat składa, że na Puerta del Sol, gdzie oryginał tego zwierzęcia podskubuje palmowe liście, czyni to ledwie od półwiecza. Gdyby chciał pan poznać wielowiekowy symbol hiszpańskiej stolicy, radzę udać się na plac główny — Plaza Major. Mówi się o nim, że jest „prawdziwym teatrem pod niebem Madrytu”. Jest przestronny, wybrukowany i zamknięty dla ruchu kołowego. Wspaniałe miejsce dla nocnych eskapad i nastrojowych kolacji we dwoje! Polecam…
— O! Dziękuję… Z chęcią! Zatem zapraszam panią dziś na romantyczny wieczór! Mam nadzieję, nie odmówi mi pani, mademoiselle Pommier? (Na jej dłoni nie dostrzegł obrączki)
— Przepraszam, ale dzisiejszy wieczór obiecałam już spędzić z przyjaciółmi.
— Rozumiem. — Zakłopotany i z konsternacją podsumował. — Nic nie szkodzi. Może kiedy indziej…
„Co za zacięte babsko! — pomyślał. Już dawno żadna z kobiet nie czyniła mi tylu fochów. — A może ty się Januszu po prostu starzejesz? — Zaśmiało się z niego jego super ego. — Zamknij! — natychmiast przyciął zarozumialca. — Ględzisz tylko. Martw się o siebie.”
— To co, jedziemy już do RNE Radio? — Z lekkim zniecierpliwieniem w głosie spytała Josephine, przerywając mu wewnętrzne rozmyślania.
— Tak, oczywiście. — Krótko odrzekł. — Zaczekam tu na panią. Proszę przyprowadzić samochód i ruszamy.
Skinęła posłusznie głową i bez słowa wyszła.Rozdział 3
Wizyta w studiu radiowym zaplanowana była jako nadzwyczajny wywiad. Prowadził go na żywo młody, choć bardzo już popularny w Hiszpanii redaktor Domingo Pantoja — absolwent polonistyki na tutejszym Universidad Complutense de Madrid (nota bene: jednej z najstarszych alma mater świata — rok założenia: 1499). Oczywiście, cały wywiad przeprowadzany był po polsku i na bieżąco przekładano go równolegle na dwa języki: hiszpański i kataloński. Motywem przewodnim rozmowy był tomik niedawno wydanych przez Babickiego „Nadwiślańskich bajek”, które tu, nad brzegami Manzanares, ku jego zaskoczeniu, cieszą się równie olbrzymią popularnością, co i nad Wisłą.
Po wprowadzających rutynowych pytaniach i jego odpowiedziach dotyczących początków działalności literackiej i podróżach po Europie, przyszła pora na szczegółowe „tłumaczenie się autora” z przesłania „Nadwiślańskich bajek.”
— Panie Januszu… (od samego początku, w taki prosty, naturalny sposób zwracał się do Babickiego prowadzący wywiad redaktor) — gdy byłem jeszcze bardzo małym i grzecznym chłopcem, to na pytanie: skąd się biorą na świecie malutkie dzieci? — Zwykle słyszałem od rodziców odpowiedź: rozrzucane są przez nocnych elfów na zagonach kapusty. Z pana bajek dowiadujemy się czegoś zgoła odmiennego…
— To prawda. Choć kapusta, o której pan wspomniał, gdy trzeba tłumaczyć dzieciom fenomen pojawiania się ich na świecie, jest zapewne uniwersalnym europejskim fortelem, wspólnym etnograficznie i kulturowo każdemu z narodów starego kontynentu. W Polsce, rzecz jasna, nie inaczej. U nas nad Wisłą, dzieci jednak dużo częściej słyszą od rodziców, że były przyniesione przez bociany.
— Bociany? A czemu akurat bociany?
— Przypuszczam z prozaicznego powodu… u nas w Polsce to bardzo popularne ptaki i darzone niezwykłym szacunkiem, z uwagi na liczne gniazda, które każdej wiosny zakładają na polskich polach a nawet na kominach i przydrożnych słupach. W Polsce odsetek tych gniazd jest największy w całej Europie…
— Rozumiem… Czy taką odpowiedź usłyszał pan także od swoich rodziców? Że bociany przynoszą dzieci?
— Hmm… Nie pamiętam… I pewno dlatego, nim rozpocząłem pisanie mojego tomiku, udałem się, w celu pozyskania miarodajnej wiedzy, do zaprzyjaźnionych przedszkolaków z podwarszawskiego przedszkola w Starych Babicach. I wie pan, co mi najczęściej dzieci odpowiadały?
— Nie mam pojęcia!
— Najczęściej padała odpowiedź, że dzieci biorą się z hipermarketu. Można je tam dostać w ramach promocji, zwłaszcza przed świętami. Przedszkolaki mówiły mi także, że jeżeli dorośli chcą mieć dzieci, to muszą się zalogować na jakieś stronie w Internecie albo wejść na allegro.
— Allegro?
— Tak. To taki nasz rodzimy serwis zakupowy… odpowiednik eBaya.
— Rozumiem…
— Jeden z przedszkolaków mnie przestrzegł, że jak już się zaloguję na Allegro, to muszę później być cały czas w domu, bo kurier może zostawić dziecko u sąsiada. Ale moją ulubioną odpowiedzią było, że dzieci biorą się z Kinder-niespodzianki.
— Przezabawne, panie Januszu. A jakie inne jeszcze mądrości stały się pana udziałem, dzięki przedszkolakom?
— Oj, można by długo opowiadać… Na przykład, że dzieci można zasadzić w doniczce. Częstą informacją było i to, że dzieci biorą się z brzucha; przy czym mamusie rodzą córeczki a tatusiowie synków.
— To już całkiem bliskie prawdy — zażartował redaktor.
— Dowiedziałem się od nich i tego, że jak mamusia jest smutna i łuska fasolę to znajduje wśród ziarenek dzidziusia, i odtąd już przestaje się smucić, i już tylko się raduje.
— Chce pan powiedzieć, że w Polsce kobiety jeszcze cały czas łuskają fasolę? — Z autentycznym zaciekawieniem dopytał redaktor.
— Chcę powiedzieć coś zupełnie innego… A właściwie powtórzyć to, co same dzieci artykułują: w ich stwierdzeniu chowa się oto bowiem prawda o tym, dlaczego rodzi się tak mało dzieci w Polsce? Dlatego, bo bardzo mało ich mamuś łuska dziś w domu fasolę…
— Rzeczywiście, logiczne tłumaczenie…
Rozmowa, w konwencji humorystyczno-dydaktycznej, trwała blisko godzinę. W międzyczasie dzwonili także radiosłuchacze i zadawali swoje własne pytania. Jedno z nich prawie zmroziło Babickiemu krew w żyłach.
— Panie Babicki — pytał jakiś młody mężczyzna — czy to prawda, że pana menedżerka jeździ za panem po całej Europie a w domu zostawia swoje niespełna dwuletnie dziecko i męża? Czy o takich obyczajowych historyjkach też pisuje pan dzieciom bajki?
Widząc, że prowadzący audycję zamierza natychmiast „sparować” pytanie jakimś tuzinkowym fortelem, pospiesznie dał znać ręką, aby pozwolono mu odpowiedzieć.
— Proszę pana… Jeśli ma pan na myśli Caterinę Fille, z którą, w istocie, współpracuję od lat — to tak. Ma pan rację. Podczas moich podróży wielokrotnie korzystałem z jej logistycznej i lingwistycznej pomocy, gdyż jest doskonałą menedżerką i kwalifikowaną tłumaczką. Tu, do Madrytu, także przywiodły nas moje sprawy zawodowe. Ale jak pan myśli, dlaczego do studia przybyłem sam i nie korzystam teraz z jej pomocy i wsparcia?… Już panu odpowiadam. Jeszcze wczoraj uzgodniliśmy, że moja menedżerka Caterina musi w trybie pilnym wrócić do domu, do swego dwuletniego synka i męża. Dla nas, Polaków, są bowiem sprawy ważne i ważniejsze. A szczęście rodzinne i kontakt matki z dzieckiem, gdy dziecko pilnie potrzebuje matki, jak pan może się teraz przekonać, to wartość dla nas nadrzędna. Takich bajek, jeśli już o to pan pyta, nie pisuję więc dzieciom. Bo takie bajki — to nie bajki. To opowieści prawdziwe…
Prowadzący audycję redaktor Domingo Pantoja, w geście uznania za Babickiego replikę, podniósł prawy kciuk do góry.
Audycję zakończyła prezentacja kilku bajek Babickiego w przekładzie Cateriny i recytowanych przez znanego hiszpańskiego aktora Javiera Bardem’a. Jeszcze podczas ich trwania dyrektor programowy radia Jose Fernando Zapateria osobiście pofatygował się do studia i złożył Babickiemu autentyczne i szczere podziękowania za fantastyczny wywiad.
— No, panie Januszu — przywitała go po wyjściu ze studia Josephine — jestem pod absolutnym wrażeniem! Ma pan niezwykły dar przekonywania słuchaczy i… jednania kobiecych serc… — dopowiedziała z kokietliwym uśmiechem.
Okazuje się, że przez cały jego pobyt w studiu, ona — Josephine, przesiedziała w limuzynie słuchając wywiadu transmitowanego przez RNE na żywo.
— Dziękuję… Wie pani… wywiady radiowe to mój chleb powszedni. To nie było nic szczególnego.
— Szczególnego, nieszczególnego — naprawdę szczerze panu gratuluję. I przepraszam pana, bo ja dopiero podczas audycji uzmysłowiłam sobie, że przecież i u nas, we Francji, jest pan niezwykle lubiany i popularny. Gapa ze mnie… Że też od razu pana nie skojarzyłam… Jeszcze raz przepraszam! Panie Januszu…
— Pani Josephino, naprawdę nie ma za co przepraszać. To raczej ja powinienem siebie obwiniać, że niewystarczająco byłem dziś dla pani szarmancki… Jedźmy już, proszę.
Gdy samochód ruszył i zmierzali w stronę hotelu na jednym ze skrzyżowań, jak tylko zatrzymało ich na trochę dłużej czerwone światło, niepewnym głosem odezwała się:
— Panie Januszu, jeśli pana zaproszenie na dzisiejszy wieczór pod niebem Plaza Major jest wciąż aktualne, chętnie panu potowarzyszę. Moi przyjaciele na pewno mi to wybaczą! — I ze szczerym uśmiechem próbowała zajrzeć mu w oczy.
— Wie pani co? — Wahał się przez chwilę — Jestem jednak troszkę zmęczony. Na dzisiaj wystarczy wrażeń. Ten wieczór spędzę z moją przyjaciółka na Skajpie. Może jutro… Mam na szczęście do pani telefon i gdy tylko znajdę czas — na pewno zadzwonię. („Ho, ho! — Natychmiast odezwało się jego super ego — nie poznaję ciebie Babicki, starzejesz się mój drogi!”)
Spojrzała na Babickiego z jakąś nutką rezygnacji, może nawet strachu…
Do Hesperii wrócił pod wieczór. Zanim jednak skierował się do wnętrza hotelu (Josephine podwiozła go pod same schody) postanowił jeszcze odbyć krótki spacer znanymi mu w końcu uliczkami Madrytu. Jest w tym mieście nie po raz pierwszy, więc tak naprawdę wszystkie co ciekawsze zakątki nie są mu obce. W jego ulubionym sklepiku przy Calle de Juan Bravo nabył oryginalne castaniety. „Przydadzą się, jako prezent, dla którejś z moich fanek” Sprzedawczyni zapewniała, że nie jest to żaden turystyczny souvenir, a wysokogatunkowy instrument, który chętnie u niej nabywają także i zawodowe tancerki. Skinął z uznaniem głową. Zastanawiał się też, czy nie kupić czegoś oryginalnego dla Cateriny. Ale znając swoją „kompankę” miał pewność, że w ciągu kilku dni, jakie spędziła w Madrycie, znalazła czas, aby pomyszkować po najróżniejszych tutejszych butikach i z pewnością niczym szczególnym chyba już zaskoczyć jej się nie da. Bo niby czym? — Podsumował zrezygnowany. Poza wszystkim, jak zna Caterinę (a zna bardzo dobrze!), jej pasją nie są bynajmniej bibeloty, a ciuchy i buty, których, podobno, zgromadziła w swym buduarze ponad setkę. Samych szpilek od Louboutina ma pęczki! „No chyba, że te walonki!” — I spojrzał z uśmiechem na mały straganik, prowadzony przez jakąś babinę, która na rogu ulicy wyprzedawała zapewne rodzinne „srebra”. „Kasia w walonkach? Tak, to byłaby frajda! Oszczędzę jednak i sobie, i Kasi takiej atrakcji. No, chyba że obieca założyć, gdy pójdziemy kiedyś na wspólną randkę! Czekaj tatka latka!” — I z politowaniem uśmiechając się do siebie ruszył w kierunku hotelu.
Ostatecznie do apartamentu w Hesperii wrócił tuż przed dwudziestą trzecią. Nocne życie w mieście dopiero nabierało specyficznego, iberyjskiego kolorytu. Na Puerta del Sol kilku magów rozpoczynało spektakl wody i ognia, grupa młodych ludzi ustawiona w kolorowy ruchomy szpaler, przy dźwiękach dwóch gitar i tamburyna intonowała ludowe pieśni i próbowała zaciągać przygodnych gości do grupowego tańca. Liczne żywe rzeźby, typu: motocyklista nad przeszkodą, a nawet narciarz w locie, epatowały przechodniów oryginalnością kompozycji i zachęcały do robienia fotografii, oczywiście po opłaceniu symbolicznego datku „co łaska” (co łaska = dwa euro). Urzeczony atmosferą feerii i zabawy przez chwilę zastanawiał się, czy nie pójść teraz samodzielnie na Plaza Major i pod gwieździstym niebem nie porozkoszować się specjałami hiszpańskiej kuchni? Szybko jednak porzucił zamiar. „A co by było, gdybym natknął się tam na Josephine i jej przyjaciół? Byłaby wsypa. Okazałbym się zwykłym nicponiem”. Ostatecznie zaszedł więc tylko do jednej z wielu śródmiejskich tapaserii i zaopatrzywszy się we wspaniałą kanapkę z oryginalnie sezonowaną „Jamón serrano” (rodzaj tutejszej szynki) postanowił zakończyć te i tak nieplanowane dzisiejsze, wieczorowe atrakcje.
Przed pójściem spać na krótko połączył się ze swym zastępcą Bartusem i podzielił wrażeniami z pobytu. Ten poinformował go, że na dniach przybędą do Warszawy przedstawiciele „Domu Polskiego” z Wilna. Liczą na konstruktywne rozmowy w sprawie zorganizowania w Wilnie festiwalu moniuszkowskiego. Potem przejrzał najświeższą pocztę od Cateriny. Ucieszyło go, że dziewczyna mimo własnych poważnych rodzinnych problemów ciągle w ruchu i nieustannie zasypuje go nowymi pomysłami. Ledwie wróciła do Warszawy (podobno w „megaśnieżycy”! A w Madrycie 11 stopni ciepła i ileż słońca!) a już kolejna niespodzianka: Rumuński Klub Miłośników Polskiej Literatury „Prin pustiu şi junglă” („W pustyni i w puszczy”) serdecznie zaprasza do Bukaresztu! „Dobra robota, Caterino! Tylko kiedy na to wszystko twój biedny Babicki ma znaleźć czas?”
Zanim wskoczył do łóżka nalał sobie szklaneczkę pomidorowego soku. „Za zdrowie wszystkich moich ukochanych dam” — wzniósł pogodny toast. A po chwili uzupełnił: „…I za pani zdrowie, moja piękna nieznajoma damo z lotniska Chopina”. Ciekawe, czemu nie potrafił o niej zapomnieć? Niezbadane są zakamarki męskiej duszy… A już Babickiego duszy — na pewno. I znów przyszło mu zasypiać z rozmarzonym uśmiechem na twarzy.
Po śniadaniu, zgodnie z tym, jak się uprzednio umówił z panem Jose Fernandoz z RNE, czekał na Babickiego redaktor Pantoja, ten sam, który przeprowadzał z nim wywiad. Dla redaktora towarzyszenie Babickiemu podczas spaceru po mieście było pożyteczną sposobnością podszlifowania swojej polszczyzny, dla Babickiego — oficjalnym pretekstem, dzięki któremu mógł zrezygnować z dalszych usług Josephine. Nieoficjalny powód rezygnacji był zupełnie inny: od samego początku nie było między nimi żadnej chemii. Niespecjalnie też darzył szacunkiem kobiety, które przydają przesadnych walorów celebrytom, z racji ich popularności w mediach. (Zastanawiał się nawet, czy aby to, że akurat taka przytrafiła mi się przewodniczka nie zadziało się świadomie i z premedytacją za sprawą samej Cateriny, „która jej osobą postanowiła skutecznie sprowadzić mnie na drogę cnoty i chwały?”)
Nie przeszkadzało mu, że tym razem jeździli po mieście nie limuzyną, a zwykłym Fordem Astra. To prywatny samochód pana redaktora. Tu, w przeciwieństwie do polskich realiów, mało kto, nawet z najwyższego szczebla biznesu, używa samochodów służbowych. W niespełna trzy godziny objechali wszystkie najbardziej urokliwe zakątki Madrytu. Jeszcze raz podziwiał cuda Katedry z niezwykłym ołtarzem, od którego aż kapie złotem, a którego szlachetna forma jakże daleka jest od spotykanego gdzie indziej w świecie nachalnego ”jarmarcznego”, ociekającego po gzymsach bogactwa. Z odwiedzin muzeów zrezygnowali świadomie. Na każde przecież trzeba by poświęcić co najmniej pół dnia. Zresztą, od samego początku pan Pantoja nie ukrywał, że zwieńczeniem „spaceru” ma być wspólny obiad w kultowym „El Club Allard”, gdzie stoliki zamawia się na dwa tygodnie naprzód. (Nie dodał tylko, że ich stolik zamawiany był nie przez kogo innego, a Caterinę, choć — prawda: na koszt RNE).
Czy warto opisywać menu, nie mając na widoku potraw przed oczyma i nie mając żadnych szans, by skosztować? Można za to ograniczyć się do haseł. A zatem: na przystawkę wkroczyły na stół: parfait z foie gras z gruszkowym chutney oraz żabie udka z pietruszkową komosą. Oba startery, rzecz jasna, wyśmienite i ciężko było się zdecydować, któremu przyznać palmę pierwszeństwa. Parfait — delikatne, idealnie przełamane smakiem gruszkowej konfitury, a komosa… uff… Niezwykle aromatyczna z delikatną pianką… A to był dopiero początek! Następnie dwóch eleganckich kelnerów (właściwie, po co to pisać? — w tym lokalu wszystko było supereleganckie) podawało danie główne: duszony policzek wołowy i królik na dwa sposoby. Pierwszy raz dane Babickiemu było spróbować, jak smakuje policzek królika. Rewelacja! Zaskoczyła go jego delikatność, no po prostu rozpływał się w ustach! A potem desery: pączki z roquefortem i rabarbar (podobno sprowadzany z Polski!) z lodami. Jeszcze raz mógł tylko powtórzyć: „Re-we-la-cja!”
Po obiedzie pożegnali się, wspólnie zapewniając, że przecież widzą się na jutrzejszych uroczystościach z okazji jubileuszu zaprzyjaźnionej z radiem gazety („El Pais”). Poprosił pana Pantoję, aby nie podwoził go do hotelu, gdyż tym, na czym mu teraz najbardziej zależy, to na spokojnym spacerze po mieście, w którym, zapewnił, czuję się jak „u siebie”.
Popołudnie było ciepłe i słoneczne. Wzdłuż Alei Raimundo Fernandez Yillaverde układał się cień wielkich drzew. Idąc osłonięty od bardzo jaskrawego tutaj słońca natknął się na niewielki kościółek, w którym właśnie odprawiana była msza. A może i nie msza, a raczej jakiś koncert, a dokładniej: pewna kobieta wykonywała barokowe arie z towarzyszeniem organów. Nieważne… Z afisza spisanego w języku katalońskim zdołał jedynie odczytać, że koncertuje tu dziś znana rumuńska śpiewaczka, której nazwiska, niestety, nie spamiętał. Usiadł na drewnianej ławce i zasłuchał się. Nie kojarzył utworów, które śpiewała. Rozpoznał tyko „Ave Marię” w układzie Gounod’a. I rzecz bardzo dziwna: słuchając głosu śpiewaczki, z bliżej mu nieznanego powodu, znów wrócił do niego obraz z lotniska Chopina i znów zaczynał rozmyślać o dziewczynie ze szklanką pomidorowego soku. Zastanawiał się, jaki miałaby głos? Wierzył, że byłby niezwykle piękny. Taki właśnie, jak u tej, którą teraz słucha? Może, a może i jeszcze piękniejszy… Ale przecież „jej mentalna bliźniaczka” — Caterina, jak sama mu kiedyś przyznała, niespecjalnie potrafi śpiewać. „Pewno więc, moja przyjaciółka Kasia ma głos taki zwyczajny, tuzinkowy (choć, z drugiej strony — czy cokolwiek u Kasi może być zwyczajne i tuzinkowe?)… Ale może, mimo wszystko, tamta miałaby boski? Piękna, nieznajoma przyjaciółko, ze szklanką pomidorowego soku… Czy jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane się przekonać?” — I z rozrzewnieniem westchnął.
Po uroczystościach jubileuszu gazety, które trwały całe kolejne popołudnie, a nawet wieczór i noc — przyszła pora powrotu do Warszawy. I oto, tuż przed jego wymeldowaniem, nagle pojawił się przed nim właściciel hotelu — Francisco José Folla Doblado. Słuchał wywiadu, który Babicki udzielał na żywo ze studia RNE. Podarował mu dwie butelki czterdziestoletnich whisky „Macallan”. (Tu, trzeba Babickiego usprawiedliwić, że z kolei on, dzień wcześniej, w dowód podziękowania za liczne komplementy, którymi zasypał go pan właściciel wraz z całym swoim personelem za piękny wywiad w radiu — podarował mu rękopis opowiadania „Paryż, miłość i fiołki”, którego akcja rozgrywa się w Paryżu, a niektóre z jej sekwencji w jego siostrzanym do tutejszego hotelu odpowiedniku. Treść nowelki (spisanej po francusku) tak bardzo go zafascynowała, że jeszcze wczoraj zaprosił Babickiego do swojego zamku w Szkocji, gdzie miałaby czekać na nich wspaniała butelka „Macallan’a” rocznik 1935… Pan Francisco José Folla Doblado, jak sądzi, dobrze skalkulował, iż koszt takiej butelczyny (niemały!) i tak w pełni nie opłaciłby wpływu z reklam, które przynoszą mu opowiadania Babickiego.)
Cóż, oczywiście grzecznie, ale jednak Babicki odmówił. Przez najbliższe miesiące nie ma szans na tego typu wypad. Poza wszystkim, wytłumaczył mu, że nie jest jakimś szczególnym degustatorem i fanatykiem tak bardzo wykwintnych trunków. Szkoda byłoby takiego rarytasu dla jego sprofanowanego gardła, a dużo lepiej, żeby ta whisky uświęciła gardło jakiegoś kultowego znawcy, który właściwie doceni szlachetną jakość trunku. Pan Francisco José Folla Doblado ze zrozumieniem pokiwał głową. I dziś, na dowód przyjaźni, którą go obdarza, jedną butelkę osiemdziesięcioletniej whisky postanowił zamienić na dwie — czterdziestoletnie. Liczba lat się zgadza, a i z zawartości butelek może się Babicki bardziej ucieszyć, bo jest ich więcej.
I… Nie omylił się pan Francisco José Folla Doblado. Co dwie, to nie jedna… „Okazuje się, droga Kasiu, będę miał jednak oryginalny prezent dla Ciebie za nasz wspólny madrycki projekt. Mam cichą nadzieję, że popijając te whisky z Thomasem na zgodę — wspomnicie swego dobrego przyjaciela…” (A druga butelka? Tu — nie miał wątpliwości: wypije z jakąś swoją fanką.)
Lot do Warszawy liniami Iberia, podobnie jak ten, sprzed kilku dni, w przeciwnym kierunku — przebiegł bez najmniejszych zakłóceń i ekscesów. Miał znowu czas na przejrzenie korespondencji i dokończenie kilku swych tekstów. Zaciekawiła go także siedząca obok pasażerka, przypuszczał, że dlatego, gdyż bardzo była podobna do śpiewaczki, tej z małego madryckiego kościółka. Próbował z nią porozmawiać i spytać; skąd wraca? Jakie ma najbliższe plany? Ale okazało się, że jako rzekomo rodowita Mołdawianka podobno nie zna żadnego innego języka, poza rumuńskim. „To chyba raczej nie pogadamy, miła sąsiadeczko!” — Skonstatował w myślach. Zaskoczyło go jednak, gdy na pytanie stewardessy, jaki życzy sobie do obiadu napitek? — Pięknym, jak sądzi, a na pewno dźwięcznym językiem katalońskim odpowiedziała: si us plau, suc de tomàquet! (Sok pomidorowy!). Gdy spojrzał na nią — nie wiedzieć, czemu — z wyraźnym zakłopotaniem na twarzy opuściła oczy. Po chwili jednak wzięła do ręki szklaneczkę z pomidorowym sokiem, upiła łyk, podniosła głowę i patrząc na niego sympatycznie uśmiechnęła się.