- W empik go
Holyfield. Droga wojownika - ebook
Holyfield. Droga wojownika - ebook
„Nie liczy się wielkość człowieka, ale wielkość jego serca”.
Wychował się w skrajnym ubóstwie i w dzieciństwie wcale nie imponował warunkami fizycznymi. Miał jednak coś, czego nie mieli inni: spryt ulicznika i żelazną wolę. To dzięki nim zburzył mur zbudowany z przeciwności losu i został jedynym w historii czterokrotnym mistrzem świata wagi ciężkiej.
W tej książce Evander Holyfield opowiada o tym, jak nie dał się sprowokować Mike’owi Tysonowi mimo odgryzionego kawałka ucha, przedstawia kulisy trylogii z Riddickiem Bowe’em, która porwała fanów boksu, a także wspomina ekscytujące pojedynki z George’em Foremanem, Lennoxem Lewisem czy Johnem Ruizem.
Droga wojownika to opowieść o problemach, z jakimi Holyfield zmagał się jako pięściarz, ale także o tym, jak bardzo zmieniły one jego życie. I dowód, że nigdy nie warto się poddawać. Tak jak nie poddał się Holyfield, nawet wtedy, gdy stracił szansę na złoty medal olimpijski na skutek kontrowersyjnej dyskwalifikacji, czy wówczas, gdy błędnie zdiagnozowano u niego chorobę serca, co zmusiło go do krótkotrwałej emerytury.
Poznaj historię pięściarza, dla którego nie liczyła się tylko wysokość kontraktu. Człowieka, który nigdy nie kalkulował, z kim ma większe szanse, ale wychodził na ring i podejmował rękawicę, dzięki czemu zyskał dozgonny szacunek rywali i kibiców.
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-995-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Atlanta, 1978
Dzieciak nazywał się Stevie Kirwood i wcale nie był zły: szybka lewa ręka, lekkie nogi i kilka lat ringowego doświadczenia. Można było zapomnieć o typowych sztuczkach wykorzystywanych w walce przeciwko żółtodziobom.
Choć bardzo się starałem, nie potrafiłem go powalić. Miał zbyt dobry refleks i skutecznie mnie rozczytywał. Udało mi się trafić go sporo razy, ale niewiele z tych ciosów było naprawdę mocnych. Stevie skutecznie je przewidywał i choć nie mógł całkiem zejść z ich linii, robił uniki, zmieniał pozycję lub wykonywał krok w bok, minimalizując skutki moich trafień.
Niemal cały czas skupiał się na obronie, przez co rzadko miałem kontakt z jego rękawicami. Mogłem sobie potrenować, ponabijać punkty u sędziów i spokojnie dążyć do łatwej wygranej, ale nie lubiłem iść na łatwiznę. Dałem z siebie wszystko, lecz gdy gong oznajmił zakończenie trzeciej rundy – ostatniej w pojedynku amatorów – Stevie wciąż trzymał się na nogach. Ledwo. Był wykończony i z trudem dowlókł się na środek ringu na ogłoszenie wyniku walki.
Sędzia ringowy stanął między nami i złapał nas obu za ręce. Czekaliśmy na oficjalny werdykt. Znałem standardową formułkę i powtarzałem ją w myślach za konferansjerem.
– Decyzją sędziów walkę wygrywa… Stevie Kirwood!
Chwila. Kto? Stevie Kirwood?
Odwróciłem się w stronę sędziego, wytrzeszczyłem oczy, a szczęka opadła mi do samej ziemi. Żarty sobie robią? Może pomylili nasze nazwiska? Tymczasem Stevie wymachiwał rękoma i z uśmiechem na ustach zmierzał do swojego narożnika tanecznym krokiem. Nawet ktoś, kto nigdy wcześniej nie oglądał walki bokserskiej, a tę obserwował z kilkuset metrów, i to w ciemnych okularach, wiedziałby, że to ja wygrałem, a oni przyznali zwycięstwo Steviemu?
Wydarłem się na sędziów i oplułem ich. Złapałem arbitra ringowego, podniosłem go i wyrzuciłem z ringu w trzeci rząd widzów. Potem wspiąłem się na liny, podniosłem ręce w geście triumfu i krzyknąłem w stronę publiczności, że to ja wygrałem tę walkę. Później mówiłem o tym w programach telewizyjnych i pisałem do każdego dziennikarza sportowego w Atlancie.
Tak naprawdę nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy. Stałem chwilę na środku ringu, usiłując nie dać po sobie poznać bólu i upokorzenia, a następnie poszedłem do swojego narożnika, by tam zdjęto mi rękawice. Nic nie zrobiłem, bo Stevie Kirwood był biały, a czarnoskóry pięściarz walczący na Południu musi wiedzieć jedno – jeśli chce być pewny, że wygra potyczkę z białym bokserem, powinien go znokautować, i to tak, by nikt nie mógł tego podważyć. Wszystko inne to proszenie się o to, co właśnie mnie spotkało. Gdy zatem ogłoszono taką, a nie inną decyzję i przyznano wygraną Steviemu, zrobiłem to samo, co w innych, sporadycznych przypadkach, gdy przegrywałem z kimś, od kogo z pewnością byłem w ringu lepszy: nic.
W późniejszym okresie mojej kariery dziennikarze sportowi często pisali, że jestem bardzo uprzejmy, świętuję zwycięstwa z klasą i godnie znoszę porażki. Nie wkurzałem się, gdy uważałem, że mnie skrzywdzono, ale też nie chełpiłem się wygraną, biegając jak wariat po ringu. To nie dlatego, że taki ze mnie świętoszek – Bóg jeden wie, że to nieprawda – po prostu tak mnie wychowano. Nauczono mnie, bym tak właśnie się zachowywał, i z tego, co pamiętam, odpowiedzialne były za to przede wszystkim trzy czynniki: moja mama, trener pięściarstwa Carter Morgan oraz panujący na Południu rasizm.
Moja mama – podobnie jak jej matka – wyrażała dość stanowczy pogląd na temat tego, jak powinny zachowywać się dzieci. Spory wpływ miała na to Biblia, choć mama dodawała też co nieco od siebie. To, że pycha jest grzechem ciężkim, nie było dla niej jedynie pustym hasłem. To Bóg wskazywał nam, jak mamy żyć. W jej opinii pycha nie dotyczyła tylko przechwałek czy popisywania się, ale także momentów, gdy coś szło nie po twojej myśli, a ty zachowywałeś się tak, jakbyś był zbyt dobry na to, by od czasu do czasu spotkała cię jakaś mała niesprawiedliwość. Uznawała, że szkoda energii na walkę z czymś, czego nie da się zmienić, i że lepiej skupić się na tym, by więcej nie dopuścić do takiego rozwoju wydarzeń. Wiedziała na przykład, że nie ma sensu walczyć z kimś, kto ma jakąś władzę i już zdążył podjąć decyzję, zwłaszcza jeśli jesteś czarnoskóry, biedny i mieszkasz na Południu. Uważała, że kłócenie się wpędzi cię tylko w jeszcze większe kłopoty, więc jedyną rzeczą, która mogła cię do tego skłonić, była pycha, a to nie stanowiło dla niej sensownego powodu.
Gdy miałem mniej więcej cztery lata, bawiłem się przed domem z moim starszym bratem Bernardem i naszym pięknym owczarkiem szkockim, suczką Lassie. Ten pies był niczym przerośnięty kociak, nigdy nikogo nie skrzywdził, ale tamtego dnia przed naszym domem pojawił się jakiś wredny pijak i zaczął jej dokuczać. Rzucał w nią różnymi rzeczami i śmiał się, gdy trafił. Lassie zerwała się z łańcucha i go przepędziła. Godzinę później pijak znów pojawił się przed naszym domem, tym razem z szeryfem, i wskazał na psa. Szeryf wszedł na nasze podwórko i powiedział:
– Ten człowiek złożył skargę, więc muszę zastrzelić zwierzaka.
Ja i Bernard myśleliśmy, że żartuje albo gra przed tym pijakiem, ale nasza starsza siostra Annette widziała, co się dzieje; wyskoczyła z domu i czym prędzej wciągnęła nas do środka. Lassie uciekła pod dom, tam gdzie zawsze się chowała, gdy spuszczaliśmy ją z łańcucha, bo było tam przyjemnie i chłodno.
Obserwowaliśmy przez okno, jak szeryf wyjmuje strzelbę z radiowozu. Obejrzał się w stronę stojącego przy aucie pijaka, a następnie schylił się tak, że zniknął nam z oczu. Wystrzał, który nastąpił kilka sekund później, wstrząsnął całym domem. Po chwili szeryf podniósł się, oparł lufę o ramię i wrócił do auta, zupełnie jakby zestrzelił puszkę z płotu, a nie zabił psa. Pijak dostrzegł, że obserwujemy go przez okno, i się zaśmiał. Następnie chwycił za klamkę od samochodu, szarpnął nią ze trzy czy cztery razy i zniknął w środku.
Annette nie pozwoliła nam się ruszyć do czasu odjazdu szeryfa.
– Nic nie zrobił – stwierdził Bernard i pokręcił głową. – To taka ściema dla tego pijanego głupka.
Przekonywał zarówno mnie, jak i siebie samego.
Gdy samochód zniknął z naszego pola widzenia, pobiegliśmy z bratem do drzwi. Zwykle, gdy się otwierały, Lassie wybiegała spod domu tak prędko, że docierała do schodów prowadzących na werandę szybciej od nas, ale tym razem jej tam nie było. Gdy zajrzeliśmy pod dom, wszędzie widać było krew i psią sierść.
Żadnych pytań, żadnego dochodzenia… Gliniarz tak po prostu zabił naszego psa.
– Co z tym zrobimy? – spytał Bernard.
– Nic – odparła stojąca za nami Annette.
Wieczorem, gdy mama wróciła do domu, powiedziała nam to samo, co siostra. Spytałem ją, jak to możliwe, że jakiś gość zabija naszego psa, a my nic nie możemy z tym zrobić.
– Nie twierdzę, że to w porządku – odpowiedziała. – Po prostu cokolwiek byśmy próbowali zrobić, i tak się nie uda. Ten policjant doskonale o tym wie, dlatego to zrobił.
Następnie stwierdziła, że jeśli spróbowalibyśmy jakoś zareagować, byłoby jeszcze gorzej, więc szkoda czasu.
– Odpuśćcie – powiedziała.
Nie reagowałem także na niesprawiedliwości w szkole. Wystarczyło, że obserwowałem, jak inne dzieciaki usiłują się wykłócać, a belfer tylko bardziej się wścieka. Taki uczeń z każdą chwilą miał coraz bardziej przechlapane. W dzieciństwie nauczyłem się nie obnosić ze swoim żalem. Potem, gdy stałem się sławny i miałem w swoim otoczeniu osoby, które gotowe były mi pomóc w trudnych sytuacjach, wiedziałem już, że nie ma sensu zachowywać się jak wyrośnięty gówniarz.
Nie wściekłem się i nie awanturowałem za pierwszym razem, gdy oszukano mnie w walce z białym dzieciakiem, choć byłem tego bliski. Na szczęście Carter Morgan dostrzegł to w moich oczach i w porę zareagował. Spojrzał na mnie groźnym wzrokiem i pokręcił głową. Nie jakoś ostentacyjnie, bardzo delikatnie. Zrozumiałem jednak, że mam się uspokoić i nie dać się sprowokować.
Gdy podbiegłem do niego po opuszczeniu ringu, nie zdążyłem wydusić z siebie nawet jednego słowa, a już widziałem, jak uspokaja mnie gestem dłoni.
– Wiem, wiem – powiedział.
– Przecież zlałem tego dzieciaka! – wycedziłem niemal przez łzy. – Leżał już w pierwszej…
– Wiem! – powtórzył nieco ostrzej. Następnie zabrał mnie do szatni, posadził i stwierdził: – Ludzie w tych okolicach nie lubią, gdy czarnoskóry dzieciak obija białych łebków. Jeśli walka jest wyrównana…
– Ale ta taka nie była!
– Taa… – Podrapał się po głowie. – Możesz tam wrócić i się wykłócać, ale chcesz chyba wejść jeszcze na ring, co nie?
Spojrzałem na niego gniewnie. Oczywiście, że chciałem.
– To siedź cicho i odpuść. Tak to już jest.
– Ale to nie w porządku! – upierałem się, przekonany, że tak nie może być. – Mówi trener, że nic nie mogę z tym zrobić?
Carter wzruszył ramionami.
– Możesz zrobić jedno… – zaczął.
– Nooo? – Aż podskoczyłem, sądząc, że jest jeszcze jakaś nadzieja. – Co takiego?
– Nokautować ich – odpowiedział. – Nie mogą cię oszukać, jeśli znokautujesz rywala. Nie będzie im się to podobało, ale nic na to nie poradzą. Jeśli chcesz wygrywać, musisz ich nokautować.
I właśnie to usiłowałem robić przez resztę mojej kariery. Gdy po igrzyskach olimpijskich w 1984 roku kończyłem amatorskie występy, miałem na koncie 75 wygranych przez nokaut. Nie piszę tego po to, by się chełpić. Po prostu chcę pokazać, jak to wyglądało. Sporo prawdy było jednak w tym, co powiedział mi w trakcie tamtych igrzysk Howard Cosell. W walkach amatorów, które wówczas trwały jedynie trzy rundy (obecnie często walczy się cztery rundy) i w których największy nacisk kładzie się na bezpieczeństwo zawodników, nokauty są rzadkością, a dążenie do nich obarczone jest sporym ryzykiem. To wyjątkowy przypadek, by amator wygrał przez KO tyle razy, co ja. Teraz wiecie, czemu było to dla mnie tak ważne. Nie zrozumcie mnie źle – nokauty są istotne dla każdego pięściarza, lecz dla mnie miały szczególne znaczenie. Dzięki nim nikt nie mógł odebrać mi wygranej.
Nie zwyciężałem jednak za każdym razem. Zdarzało się, że rywal był ode mnie lepszy, i to byłem w stanie zaakceptować. Ale czasami przegrywałem w wyniku niesprawiedliwej decyzji sędziów. Gdy dochodziło do takich sytuacji, robiłem to, na co zezwalał mi regulamin. Składałem protest, prosiłem o ponowne rozpatrzenie decyzji. „Oficjalne kanały” i takie tam. A jeśli to nie pomogło i nie można było zrobić już nic więcej, odpuszczałem.
Zrozumcie, że nie miało to nic wspólnego z potulnym przyjmowaniem każdej przeciwności losu. Zupełnie nie. Gdy uznawałem, że jest sens walczyć, walczyłem. Upewniałem się jednak, że są jakieś podstawy do takiej walki – inne niż moja głupia duma. Że można coś na tym zyskać, bo odkąd w wieku ośmiu lat zacząłem trenować boks, dążyłem do konkretnego celu, a mama i Carter pomogli mi dostrzec, że czasem więcej można osiągnąć, jeżeli się zaciśnie zęby i nie będzie się narzekać. Zresztą nawet jeśli nie przybliżyłoby mnie to do celu, to nic nie usprawiedliwia niestosownego zachowania.
Całymi miesiącami kręciłem się wokół miejsca, gdzie Carter prowadził treningi bokserskie, i usiłowałem dostać się na jego zajęcia. Dzieciaki naśmiewały się ze mnie, bo byłem mały i chuderlawy, ale nie sprawiałem problemów i nie dałem się zniechęcić. Stawiałem im czoła nie dlatego, że musiałem bronić przed nimi swojej dumy, lecz po to, by dostać się na te treningi. Gdybym się awanturował i przysparzał kłopotów, Carter nie wstawiłby się za mną i nigdy nie przekroczyłbym drzwi sali treningowej. Przyjmowałem więc te przytyki, bo inne nastawienie oddalałoby mnie od realizacji celu.
Czy bolało mnie, kiedy w milczeniu przyjmowałem niesprawiedliwą decyzję sędziów? Oczywiście! To okropne uczucie, gdy jesteś w ten sposób poniżany i oszukiwany. Chciałem jednak dalej walczyć, a Carter nauczył mnie, że jest lepszy sposób na rozwiązywanie problemów niż awantury, narzekanie i użalanie się nad sobą. Stawałem się coraz silniejszy i sprawniejszy. Dzięki temu zacząłem obijać przeciwników tak mocno, że nikt już nie mógł okraść mnie z wygranej.
Te lekcje, które wtłaczali mi do głowy moja mama oraz Carter Morgan, przydały się nie tylko na ringu. Wciąż się przydają. One mnie ukształtowały. Uważam, że moim powołaniem jest inspirowanie ludzi, by dążyli do maksymalnego wykorzystania swojego potencjału. Postanowiłem napisać tę książkę, by inni mogli korzystać z tego, czego sam się nauczyłem, i być może uniknąć niektórych z moich błędów.
Kazania nie są jednak w moim stylu i pewnie nie chcielibyście ich czytać. Lepiej będzie, jeśli opowiem wam kilka historii z mojego życia. Choć zapewne czytaliście już o nich w gazetach i magazynach, to nie znacie mojej wersji wydarzeń, nie wiecie zatem, co tak naprawdę wtedy przeżywałem. Z mojej perspektywy nie są to tylko niepowiązane ze sobą opowieści, choć pewnie niektóre z nich mogą być traktowane jako interesujące, ekscytujące lub zabawne anegdoty. Wszystkie jednak składają się na to, kim dzisiaj jestem. Liczę, że pomogą wam nabrać odpowiedniej perspektywy i sprawić, że wasze życie stanie się choć trochę lepsze. A nawet jeśli nie wasze własne, to może życie waszych dzieci.ROZDZIAŁ 1
DZIECIŃSTWO
Mało kto ma w życiu ciężej niż biedna, czarnoskóra, samotna matka utrzymująca liczną rodzinę na prowincji w rejonie Głębokiego Południa. Nie znam też nikogo, kto poradziłby sobie w tej roli lepiej niż moja matka, Annie Laura Holyfield.
Byłem ostatnim z dziewiątki dzieciaków. Ośmioro z nas przeżyło. (Mój brat Jimmy zmarł na zapalenie płuc wkrótce po swoich narodzinach, jeszcze zanim przyszedłem na świat). Mama była więc już doświadczoną kobietą, gdy się pojawiłem. Znała wszystkie sztuczki, słyszała każdą wymówkę. Wiedziała także, jakie efekty przynoszą rozmaite metody radzenia sobie z dziećmi, gdy zatem ja dorastałem, miała to wszystko już całkiem nieźle rozpracowane. Jej filozofia była następująca: dziecko wymaga dyscypliny, konsekwencji i mnóstwa uwagi. Bierzesz na siebie tę odpowiedzialność, gdy je rodzisz. Nie masz wyboru. Jeśli wierzysz w Boga tak żarliwie jak moja mama, wychowanie dzieci nie sprowadza się tylko do tego, że coś im obiecałaś. Tę obietnicę składasz także Jemu.
To wszystko jest jednak kompletnie bezwartościowe, jeśli nie opiera się na olbrzymich pokładach miłości. Bez względu na to, co robisz, by upewnić się, że twoje dziecko będzie silne i przygotowane do samodzielnego życia, najważniejsze jest to, by nie miało wątpliwości, że je kochasz. To musi być podstawa. W przeciwnym razie całej tej konstrukcji będzie brakowało fundamentów i może się zawalić przy pierwszych kłopotach, które niewątpliwie z czasem się pojawią.
W mojej okolicy często stykałem się z surowymi rodzicami. Nierzadko widziałem, jak dzieciaki dostawały od nich po głowie. Wielokrotnie dostrzegałem w tych rodzicach gniew i niecierpliwość. To nie była dyscyplina, ale kara za to, co dzieci im zrobiły – za to, że odciągały ich od czegoś, czym się zajmowali, zawstydzały ich lub po prostu ich denerwowały. Przez takie zachowanie dzieciaki nabierają strachu przed dorosłymi i niechęci do nich.
Często obrywałem od mamy. Pewnie częściej niż reszta mojego rodzeństwa razem wzięta. Nie dlatego jednak, że nie miała już do mnie siły po tym, jak wychowała całą resztę, ale dlatego, że tego potrzebowałem. Byłem swawolny i kłótliwy, miałem też duże pokłady energii, której nie potrafiłem spożytkować. Cały czas wpadałem w tarapaty – nie dlatego, że byłem złym dzieckiem, lecz dlatego, że po prostu lubiłem przesuwać granice, by wysondować, jak daleko mogę się posunąć.
W przeciwieństwie jednak do wielu z rodziców, których obserwowałem, moja mama nigdy nie dyscyplinowała mnie wyłącznie dlatego, że miała mnie dość lub brakowało jej do mnie cierpliwości. Każde lanie miało swoje uzasadnienie. „Jak mówię, że masz być w domu o 17.00, to masz być o 17.00”. Gdy pytałem, czemu mam wrócić o tej porze, mówiła: „Nie czas na takie pytania, gdy już się spóźnisz. To samo będziesz robił, jak dorośniesz? Będziesz łamał dane słowo, a potem usiłował się jakoś wykręcić?”. Takie sytuacje zawsze wiązały się z pewną lekcją. Mama nigdy nie była wobec mnie niesprawiedliwa. Owszem, stanowcza, ale nigdy niesprawiedliwa. A do tego dość przewidywalna. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek dostał lanie, którego się kompletnie nie spodziewałem. Szybko nauczyłem się dokonywać pewnych wyborów i kontrolować te aspekty życia, które kontrolować mogłem. Nie chcesz dostać w skórę? To nie baw się w tym opuszczonym domu, do którego zabroniła ci chodzić. Proste.
Ale jak już napisałem, najważniejsza w tym wszystkim była miłość. Choćby przez sekundę nie wątpiłem w to, że moja matka mnie kocha. Nawet wtedy, gdy byłem na nią wściekły lub gdy ona była wściekła na mnie. Ani razu nie poczułem, że muszę zachowywać się w określony sposób czy osiągnąć coś, by „zasłużyć” na jej miłość. Po prostu była. Zawsze. Swoim zachowaniem mogłem wywołać w niej gniew, smutek, dumę lub szczęście, lecz nic nie mogło wpłynąć na jej miłość do mnie. Właśnie to ukształtowało mnie w największym stopniu i wpłynęło na to, jak traktuję własne dzieciaki.
Wiele się nauczyłem od mamy – wytrwałości, dążenia do celu, odpuszczania i pozbywania się niechęci, która może pociągnąć cię na dno, jeśli pozwolisz jej opanować swój umysł, tego, by z rozwagą wybierać walki, które chcesz stoczyć. Nauczyłem się nie pielęgnować zadr, ale po prostu robić to, co zrobić trzeba, i iść dalej. Wyznaczanie sobie celów i praca nad ich osiągnięciem nie były jedynie wyświechtanymi hasłami, które mama przeczytała w jakimś magazynie. To był styl życia. Nic nie gniewało jej tak, jak słuchanie wymówek. Ta nauka zadomowiła się w moim sercu, gdy zostałem bokserem. Wielokrotnie spotykałem się z błędnymi decyzjami sędziów czy z pechem, pozbawiono mnie olimpijskiego złota, odgryziono mi ucho w trakcie walki, ale uważam, że nie litowałem się nad sobą, nie wariowałem, nie narzekałem, potrafiłem się z tym pogodzić i iść dalej. W zasadzie niemal zawsze tak właśnie należało postąpić.
W późniejszym okresie życia zastanawiałem się, czy czasami nie należało otworzyć się nieco i wytłumaczyć niektóre sytuacje. Choćby wtedy, gdy przegrałem walkę przez poważną kontuzję barków. Cokolwiek bym jednak zrobił, brzmiałoby to jak kiepska wymówka, więc po prostu odpuszczałem. To niekiedy wpędzało mnie w kłopoty, tak jak wtedy, gdy zabrano mi moją bokserską licencję, ale wiecie co? Ostatecznie okazywało się, że zachowywanie pewnych rzeczy dla siebie było najlepszym wyjściem, nawet jeśli wówczas mogłem odnieść inne wrażenie. Pewnie gdyby nie nauki mojej mamy, nie oparłbym się pokusie narzekania i ględzenia o niesprawiedliwości. W rezultacie nie tylko nic bym tym nie osiągnął, ale jeszcze pogarszałbym swoją sytuację.
Podam wam pewien przykład na to, jak mocno mama trzymała się swoich zasad, nawet jeśli oznaczało to, że coś na tym traciła. Jak już wspomniałem, zacząłem uprawiać boks w wieku ośmiu lat. Od samego początku była z tego powodu bardzo niezadowolona. Nie podobał jej się sam pomysł, że ludzie się biją, nieważne, że w tym akurat przypadku odbywało się to w sposób kontrolowany i „usankcjonowany”. W środowisku, w którym dorastała, bicie się nigdy nie oznaczało niczego dobrego. Poza tym której matce podobałoby się to, że ktoś próbuje zlać jej dziecko? Nie powstrzymała mnie jednak.
Nie przegrałem walki aż do 11. roku życia. Gdy jednak w końcu do tego doszło – moim przeciwnikiem był niejaki Cecil Collins – załamałem się. Wróciłem do domu i powiedziałem mamie, że kończę z boksem.
To był wielki błąd.
– Wrócisz na ring i zlejesz tego chłopaka! – powiedziała kobieta, która przecież od samego początku nie chciała, bym w ogóle uprawiał ten sport. – Nie waż się rezygnować, nim osiągniesz swój cel!
Wróciłem więc na ring i ponownie zmierzyłem się z Cecilem. Znowu przegrałem. „Wracaj na ring i walcz z nim kolejny raz!”, powiedziała mama.
Tak zrobiłem i tym razem go pokonałem. Czułem się cudownie, jakbym właśnie wspiął się na Mount Everest lub zdobył decydujące punkty w finale MLB*.
– No i proszę bardzo – rzuciła rozpromieniona mama. – Teraz możesz rezygnować.
Nie zrobiłem tego – pewnych rzeczy nie pojmowała nawet moja mądra mama – ale rozumiecie, o co chodzi. Gdybym nie wracał na ring, by ponownie spróbować swoich sił, pewnie żałowałbym tego przez większość życia. Mama doskonale wiedziała, jak będę się czuł po wygranej – dumny z siebie i szczęśliwy. Nie mówiła: „Widzisz? Miałam rację”, a raczej: „Prawda, że czujesz się lepiej teraz, gdy skończyłeś to, co zacząłeś?”. Właśnie to uczucie ukształtowało moje podejście do życia, a nie to, że zrobiłem coś zgodnie z wolą mamy. To z tego powodu tamta lekcja była dla mnie tak cenna. Sam do tego doszedłem, mama tylko pchnęła mnie we właściwym kierunku.
Wpłynęła na to, kim jestem, w większym stopniu niż ktokolwiek inny. Carterowi Morganowi też wiele zawdzięczam, lecz w momencie gdy nasze drogi się przecięły, byłem już na właściwych torach dzięki mamie.
Urodziła się jako Annie Laura Riggen w lipcu 1928 roku w Atlancie. Jej babcia miała wielką rodzinę, która trzymała się razem, więc choć mama miała tylko jednego brata i żadnej siostry, wychowywała się z mnóstwem dzieciaków w różnym wieku. Dopiero po śmierci babci Annie Laura zdała sobie sprawę, że jedna z jej sióstr jest tak naprawdę jej ciotką. Były w tym samym wieku, więc nikt jakoś nie wnikał w szczegóły.
Mama wyszła za Josepha Holyfielda w wieku 15 lat. Przyjęła jego nazwisko i zachowała je nawet po tym, gdy w 1953 roku się rozstali. Niedługo później przeniosła się z dziećmi do Atmore w Alabamie, by zająć się swoją matką, która doznała łagodnego udaru. To w Atmore, przemysłowym miasteczku położonym nieco ponad 60 kilometrów na północny wschód od Mobile i 3 kilometry od granicy z Florydą, poznała Isoma Coleya, drwala, który mimo swojej olbrzymiej siły był niezwykle łagodnym człowiekiem. Planowali się pobrać, ale jakoś nigdy do tego nie doszło, więc gdy w 1962 roku urodziłem się ja, wciąż nazywała się Holyfield i takie też nazwisko otrzymałem. Isom i mama rozstali się, nim przyszedłem na świat, więc dorastałem bez ojca, ale w późniejszym okresie pojawiał się on na wszystkich moich walkach i nigdy nie miał problemu z tym, że nie noszę jego nazwiska.
Jeśli zaś chodzi o imię, mama przed moimi narodzinami nie zastanawiała się, jak mnie nazwać. Jedna z jej przyjaciółek zaproponowała imię „Evander”, bo przeczytała gdzieś, że w greckiej mitologii pojawia się heros o tym imieniu. Chodziło o syna Hermesa. W Grecji nazywano go Euandros, czyli „dobry człowiek”. Przeniósł się on na tereny obecnych Włoch i założył osadę w miejscu, gdzie później powstał Rzym, stając się jednocześnie jej królem – Evanderem.
Gdy byłem mały, nie znosiłem mojego imienia i nazwiska. Były nietypowe i inne dzieciaki dokuczały mi przez nie. Na jedną z przyjaciółek mamy mówiono „Chubby”, czyli grubasek. Moje rodzeństwo zawsze się z tego naśmiewało. Wkrótce zaczęli nazywać tak i mnie, bo byłem chudy jak palec. Można by pomyśleć, że wołanie na dziecko „grubasek” to podłość, ale mnie zupełnie to nie przeszkadzało. Wolałem to niż „Evander”. Gdy poszedłem do szkoły, nalegałem wręcz, by nauczyciele mówili na mnie Chubby, i większość na to przystawała. Do dzisiaj ciągnie się to za mną. Gdy toczyłem swoją pierwszą zawodową walkę o mistrzowski pas, ktoś nabazgrał na tablicy w szatni słowa: „Powal go, Chubby”. Kiedy kamery stacji ABC pokazały mnie w trakcie rozgrzewki, napis ten mógł przeczytać każdy Amerykanin. Musiałem się z tego tłumaczyć podczas wywiadu po walce.
W późniejszych latach, zwłaszcza gdy zacząłem odkrywać duchową sferę mojego życia, bardziej doceniłem to, jak się nazywam. Evander to dość nietypowe imię w Stanach Zjednoczonych, lecz gdy w 2004 roku poleciałem do Grecji na igrzyska olimpijskie, ludzie z radością pokazywali mi książeczki zawierające opisy tamtejszych imion. Kiedyś odwiedziłem także znajdujące się na Bronksie liceum imienia Evandera Childsa, który był ważną postacią w nowojorskim systemie edukacji.
Dom przy King Street 81 w Atmore, w którym mieszkaliśmy, wciąż stoi. Jego widok niezmiennie mnie zadziwia. Gdy byłem mały, zdawał się ogromny i naprawdę w porządku, ale to tylko pokazuje, że dzieciaki często kompletnie nie zważają na to, w jak ciężkich warunkach przychodzi im mieszkać, bo w rzeczywistości ten malutki bungalow to ruina. Mam jednak z tego miejsca same dobre wspomnienia – poza tą sytuacją z zastrzeleniem naszego psa.
Ja i mój brat Bernard byliśmy najmłodsi w rodzinie, więc w czasie gdy pozostali uczyli się w szkole lub pracowali, my mogliśmy bawić się w najlepsze z innymi dzieciakami w naszej spokojnej okolicy. Gryzło nas nieco sumienie, bo nasi starsi bracia i siostry nie mieli na to czasu. Wszyscy pracowali, i to ciężko, nawet ci, którzy jeszcze się uczyli. Mama nie zakładała, że będziemy przez całe życie mieszkać w tej marnej chacie i po prostu przyjmować to, co życie ma nam do zaoferowania. Była gorliwą chrześcijanką, która usiłowała żyć zgodnie z naukami zawartymi w Biblii, a to wiązało się w jej opinii z obowiązkiem ciężkiej pracy i samorozwojem. Nieważne, czym się zajmowałeś – mama gotowała w restauracji – musiałeś robić to dobrze i starać się rozwijać.
Babcia, Pearlie Beatrice Hatton, była przykuta do wózka inwalidzkiego i nie mogła pracować, miała jednak mnóstwo energii i zawsze znalazła jakiś sposób, by ją spożytkować. Zazwyczaj wiązało się to z dyscyplinowaniem mnie i Bernarda – czyniła to często i z nieopisanym entuzjazmem, a także z Bogiem na ustach. Nie przeszkadzało mi lanie, bo i tak w zasadzie nie było dnia, żebym podczas zabawy na jednej z pustych działek nie zadrapał się albo nie potłukł, więc od małego byłem przyzwyczajony do bólu. Poza tym „lanie” w wykonaniu mojej babci sprowadzało się zazwyczaj do mocnego uszczypnięcia w ramię. Do szału doprowadzały mnie natomiast religijne kazania, bo gdy ona cytowała kolejne fragmenty Biblii, ja słyszałem śmiech i odgłosy dobrej zabawy dobiegające zza okna. Czasami rzucałem po prostu: „Mogłabyś już przejść do szczypania, żebym mógł wrócić na dwór?”. To zazwyczaj obracało się przeciwko mnie, bo w odpowiedzi słyszałem stanowcze „nie!”. Orientowała się wówczas, że jej nie słucham, i cała się gotowała. Aż trudno uwierzyć, że ta krucha kobieta była zdolna do tak wielkiej złości. Gorzej było wtedy, gdy spostrzegliśmy z Bernardem obcą osobę w naszym domu późnym wieczorem. Stwierdziła wtedy, że to anioł, który zstąpił na ziemię, by przekazać nam boskie błogosławieństwo, i jeszcze żarliwiej przystąpiła do swojej misji zrobienia z nas dobrych ludzi. Podobnie jednak jak z mamą wiedzieliśmy, że babcia nas kocha, i my także ją kochaliśmy. W późniejszym okresie mojego życia wracałem myślami do tych nauk czerpanych z Biblii. Ciekawe, czy babcia wiedziała wówczas, że to, czego usiłowała nas nauczyć, może nie przynieść natychmiastowego efektu, ale bardzo przyda nam się w dalszym życiu.
Mama przeniosła się z nami wszystkimi – w tym z babcią – z powrotem do Atlanty, gdy miałem cztery lata. Kilka pierwszych miesięcy spędziliśmy u mojej najstarszej siostry, JoAnn. Mieszkała u swojej teściowej, więc gdy dołączyliśmy do nich, w sumie pod jednym dachem żyło 14 osób. Nie przypominam sobie jednak, by komuś jakoś bardzo to przeszkadzało. Gdy zaczynałem chodzić do przedszkola przy podstawówce imienia E.P. Johnsona, mieszkaliśmy już we własnym domu.
Wraz z Bernardem robiliśmy dokładnie to samo co w Atmore, czyli poznawaliśmy okolicę i szukaliśmy okazji do zabawy. Teraz jednak, gdy mieszkaliśmy w „wielkim mieście” i byliśmy narażeni na wszelkiego rodzaju nieznane nam wcześniej niebezpieczeństwa i złe wpływy, babcia stała się jeszcze bardziej opiekuńcza. Trzymała nas krótko i dyscyplinowała częściej, bo gdy stawaliśmy przed wyborem, czy zostać w pobliżu domu, czy odejść dalej i ryzykować uszczypnięcia w ręce po powrocie, nie wahaliśmy się przed podjęciem decyzji. Gdy do listy naszych przewin dochodziło nieposłuszeństwo, babcia stawała się jeszcze bardziej zawzięta, co z kolei skutkowało jeszcze większym rygorem, a to sprawiało, że wraz z Bernardem stawaliśmy się jeszcze większymi grzesznikami, gdy nie słuchaliśmy jej poleceń, i… no, sami rozumiecie.
Nim jednak sytuacja wymknęła się spod kontroli, stało się coś, co na zawsze odmieniło moje życie. To jedno z takich zdarzeń, które każą ci się zastanowić nad rzeczami typu przeznaczenie, los oraz nad tym, czy to, co nam się przytrafia, można w ogóle nazywać zwykłym przypadkiem.
Ja i Bernard bawiliśmy się z nowym kumplem z naszej okolicy, gdy ten nagle stwierdził, że musi już iść. Nie słyszeliśmy, by wołała go matka, nie robiło się też ciemno. Kto z własnej woli urywa się w środku zabawy? Spytałem więc, dokąd idzie.
– Do Boys Club – odparł i pobiegł.
Bernard stwierdził, że to pewnie jeden z tych klubów zakładanych przez dzieciaki, w którym są ze cztery osoby, a po tygodniu wszystko przechodzi do historii. Gdy jednak spotkaliśmy się z nim kolejnego dnia, wyjaśnił nam, że to prawdziwy klub, z własną siedzibą i tak dalej.
– Co tam robicie? – spytałem.
– Różne takie – odparł.
– Jakie?
– No wiecie, baseball, futbol, koszykówka, pływanie, pingpong, piłka ręczna…
Oczy musiały mi chyba wyskoczyć z orbit, bo po chwili przerwał i spytał, czy chcielibyśmy tam zajrzeć.
Czy chciałbym odwiedzić miejsce, które jest połączeniem Disneylandu i raju?
Tyle że wejście tam kosztowało. Nie pamiętam dokładnej sumy, ale chodziło o coś w stylu 25 centów na rok. Wszyscy w domu ciężko pracowali i usiłowali oszczędzać, dlatego podejrzewałem, że nie będzie łatwo przekonać mamy i babci, by dały mi te pieniądze.
I nie było, ale z zupełnie innych powodów, niż podejrzewałem.
– Klub? – spytała podejrzliwie mama. – Co za klub? Nie brzmi to dobrze.
– Dzieciaki uprawiają tam różne sporty – wyjaśniałem.
– Gdzie to jest?
– Nie wiem.
– Jak się tam dostaniecie?
– Autobusem.
– Kto będzie miał na was oko? – spytała babcia. – Kto będzie pilnował, żeby was, małe szkodniki, jaki diabeł nie pokusił?
Dobre pytanie. Nie miałem pojęcia, więc zacząłem coś ściemniać. Chodzą tam wszystkie dzieciaki z okolicy, to najbezpieczniejsze miejsce w całym kraju, na każde dziecko przypada dziesięciu dorosłych… Gdyby mi nie przerwały, pewnie za moment powiedziałbym, że to sam Jezus Chrystus założył ten klub dwa tysiące lat temu. Nie udało mi się jednak dotrzeć do tego punktu, bo w chwili moich narodzin mama i babcia chyba zamontowały mi w głowie jakiś chip sygnalizujący, że kłamię. Gdy tylko zacząłem nawijać, zorientowałem się, że tego nie kupują.
Co dziwne, ani mama, ani babcia nie zmyły mi głowy za wymyślanie tych bzdur. Może same uznały, że warto zainteresować się tym klubem, a może po prostu ściemniałem tak fatalnie, że trudno było traktować mnie poważnie. W każdym razie mama stwierdziła, że sprawdzi, o co w tym wszystkim chodzi.
Nie zamierzałem czekać, aż sama się tym zajmie. Zdobyłem numer telefonu do Warren Memorial Boys Club, przyprowadziłem do domu naszego kumpla, by wszystko opowiedział, zadzwoniłem nawet do jego mamy i przekazałem słuchawkę mojej. Zadawała wiele pytań, lecz wciąż nie była przekonana, zresztą podobnie jak babcia. Wyglądało na to, że nasze starania zakończą się wielką klapą. Co ten Bóg sobie myśli? Czemu wymachuje taką szansą przed oczami dwóch dzieciaków zwariowanych na punkcie sportu, a potem im ją odbiera? Może i wpadamy w różne tarapaty, ale bez przesady – nie jesteśmy aż tak źli.
Tego samego dnia, gdy mama rozmawiała przez telefon z matką naszego kumpla, on przyszedł do nas do domu, by spytać, czy po południu pójdziemy z nim do klubu. Nasze twarze musiały od razu zdradzić wszystko. Zdołowani usiedliśmy we trzech na werandzie. Wtedy babcia podjechała do drzwi na wózku.
– Co wy tam, smyki, tak naprawdę robicie w tym klubie? – spytała stanowczo, usiłując wydusić prawdę z naszego kolegi.
– To zależy od dnia – odparł.
– To znaczy?
– No cóż, w soboty mamy na przykład nauki biblijne.
Wyglądało to tak, jakby babcia ujrzała nagle na tej werandzie krzew gorejący. Szczęka jej opadła, zrobiła wielkie oczy. Pozostawała w takim stanie dłuższą chwilę. Aż zacząłem się obawiać, że doznała kolejnego udaru.
Chwilę później doszła do siebie.
– Annie Laura! – wycharczała, wołając moją matkę. – Annie Laura!
– Co się stało? – zapytała mama, gdy przybiegła do nas.
Babcia wskazała na naszego kolegę dłonią, w której trzymała zwiniętą gazetę.
– Ten chłopiec twierdzi, że w tym klubie mają też nauki biblijne!
– Nauki biblijne! – krzyknęła mama.
Gdy upewniła się, że ten zmieszany dzieciak nie wymyśla sobie tego wszystkiego, stwierdziła, że możemy się tam wybrać na próbę. Tamtego popołudnia poszliśmy z Bernardem na róg ulic, przy którym zatrzymywał się autobus. Byliśmy tam już godzinę przed odjazdem i z niecierpliwością przebieraliśmy nogami.
Znacie te sytuacje, kiedy czekacie na coś w życiu tak bardzo, że gdy w końcu to dostajecie, czujecie pewne rozczarowanie? No cóż, w tym przypadku było dokładnie na odwrót. Gdy autobus podjechał pod klub, musieliśmy się z Bernardem bardzo starać, by nie wyskoczyć z pojazdu przez okno, nim jeszcze się zatrzymał. Wszędzie dookoła widzieliśmy dzieciaki robiące dokładnie to, o czym opowiadał nam nasz kolega. Na zewnątrz rozgrywano mecze futbolowe i baseballowe, a gdy przekroczyliśmy próg budynku, zobaczyliśmy coś, w co trudno było uwierzyć. Shuffleboard, pinball, basen, chłopcy grający na instrumentach muzycznych, tworzący różne rzeczy z drewna… I nie była to jakaś dziecięca namiastka prawdziwych atrakcji. Kryty basen miał 25 metrów długości, a boisko baseballowe normalne wymiary, podobnie jak to do futbolu. To samo dotyczyło boiska do koszykówki, choć zauważyłem, że połowa sali gimnastycznej jest odgrodzona. Początkowo nie zwracałem na to większej uwagi, później to się jednak zmieniło.
Byliśmy z Bernardem tak zachwyceni, że nie wiedzieliśmy, od czego zacząć, więc zapisaliśmy się na wszystkie możliwe zajęcia. Nim jednak pozwolono nam cokolwiek zrobić, musieliśmy się zapoznać z regulaminem. Boys Club nie był miejscem, gdzie każdy może robić, co mu się tylko podoba. Istniały zasady. Setki zasad. A dorośli, którzy klub prowadzili, traktowali je śmiertelnie poważnie. Zrób coś niezgodnego z regulaminem, a pilnujące dzieci panie szybko ponownie zapoznają cię z jego treścią, i to tak, że w mig zapamiętasz. Przypominało to trochę mieszkanie z babcią, tyle że do dyspozycji mieliśmy znacznie lepsze zabawki.
Spróbowaliśmy z bratem wszystkich tamtejszych atrakcji, lecz szybko zrozumiałem, że najbardziej ciągnie mnie do futbolu. Grając, świetnie się bawiłem, ale miałem też do tego smykałkę. Byłem wątły jak na swój wiek, lecz w trakcie kilku kolejnych lat zdobyłem sporo nagród dla najlepszego gracza różnych rozgrywek.
Nie chodziło tylko o naturalny talent. Pracowałem dużo ciężej niż inne dzieciaki. Zajmowali się tam nami faceci, którzy znali futbol od podszewki i wiedzieli, jak przekazać swoją wiedzę. Gdy zorientowali się, że jestem chętny do nauki, poświęcali mi sporo uwagi. Wpajali mi podstawowe umiejętności, uczyli rozgrywania. Drużyny przeciwne często podwajały mnie albo i potrajały, więc bywało, że musiałem przedzierać się przez grupkę większych ode mnie dzieciaków i wykazywać się kreatywnością, jeśli chciałem poprowadzić dobry atak. Nie zawsze zdobywałem nagrodę dla najlepszego gracza, lecz za każdym razem notowałem najwięcej sprintów.
Pracowałem tak ciężko z dwóch powodów. Pierwszy z nich wiązał się z tym, że dorastałem bez ojca. Gdy kilka razy spytałem o niego mamę, odpowiadała tylko: „Nie musisz o niczym wiedzieć. Po prostu módl się za niego”. Tak też robiłem.
Ponieważ byłem ostatnim z ośmiorga dzieci, a w dodatku nie miałem ojca i całą naszą gromadką musiała zajmować się mama, pewnie nie poświęcano mi tyle uwagi, ile potrzebowałem, i dlatego zacząłem robić różne rzeczy, by akceptowali mnie ojcowie innych dzieciaków. Zawsze przykładałem się do pracy, a im się to podobało. Pytali się swoich synów: „Czemu nie pracujesz tak ciężko jak Evander?”. Im bardziej mnie doceniali, tym ciężej harowałem. Byłem zadowolony z tego, że mnie zauważają. Sądziłem, że wielu z tych ojców chciałoby mieć takiego syna jak ja. Dobrze mi z tym było. Gdy stałem się nieco starszy i zacząłem osiągać rzeczy, które nie miały żadnego związku z akceptacją ze strony innych ludzi, przestałem jej łaknąć i w zasadzie zapomniałem też o swoim ojcu.
Był jeszcze jeden powód tego, że tak bardzo przykładałem się do swojego rozwoju. Postanowiłem zostać zawodowym futbolistą. Wiedziałem nawet, w której drużynie chcę grać. W Atlanta Falcons. Mama zawsze zwracała wielką uwagę na długoterminowe cele i pracę, którą należy włożyć, by je osiągnąć. Ciężka praca nie robiła na niej wrażenia, jeśli jej jedynym sensem było przetrwanie jakoś kolejnego dnia. To wszystko musiało dokądś prowadzić. Tak było w moim przypadku. Początkowo dokuczano mi z powodu mojej postury – gdy dołączyłem do Boys Club, ważyłem zaledwie 30 kilogramów – ale to się szybko zmieniło. Nawet dzieciaki są na tyle ogarnięte, by wiedzieć, że nie warto naśmiewać się z kogoś, kto właśnie wkręcił cię w ziemię w drodze po przyłożenie. Byłem klubowym liderem w liczbie powaleń rozgrywających drużyn przeciwnych oraz solowych powaleń. Notowałem też średnio ponad 300 jardów i cztery przyłożenia na mecz. Miałem mnóstwo czasu, by urosnąć i przybrać na wadze.
Jedną z ciekawszych rzeczy dotyczących tamtego klubu było to, że większość przychodzących do niego dzieciaków pochodziła z biednych czarnoskórych rodzin, z kolei niemal wszyscy dorośli, którzy prowadzili to miejsce i poświęcali czas i pieniądze, byli biali i z klasy średniej. Wtedy nie zwracałem na to uwagi, ale później zdarzało mi się o tym myśleć. Pod koniec lat 60. XX wieku na Południu rasizm wciąż był na porządku dziennym, lecz czarnoskórzy coraz odważniej domagali się swoich praw. Część białych ludzi z tamtych rejonów uważała za haniebną sytuację, w której biali dają tak wiele uwagi czarnoskórym dzieciakom, z kolei część czarnoskórych południowców uważała, że ich dzieciaki nie powinny spędzać tyle czasu pod opieką białych. Nasz klub stanowił jednak pewną zamkniętą społeczność, więc nie miałem kontaktów z ludźmi, którzy krytykowali takie mieszanie się osób różnych ras. Zresztą pewnie i tak miałbym to gdzieś – byłem zwykłym dzieciakiem, który świetnie się tam bawił.
Prawda jest taka, że biali pomagali mi przez całe moje życie. Oczywiście pomogło mi również wielu czarnoskórych, lecz za sprawą tego, jak wychowywała mnie moja mama, a także dzięki tamtemu klubowi nigdy nie nauczyłem się dzielić ludzi ze względu na kolor skóry czy wyznawaną religię. Miałem menedżera o nazwisku Finkel, promotora, który nazywał się Muhammad, trenera Duvę i tak dalej. Żadna różnica. Jeśli z kimś współpracuję, muszę o tej osobie wiedzieć tylko jedno: czy jest dobra w swoim fachu i czy mogę jej ufać. Czasami obrywało mi się za takie podejście – opowiem o tym później – ale zawsze ignorowałem te głosy.
------------------------------------------------------------------------
* MLB – Major League Baseball, najważniejsza amerykańska liga baseballu (przyp. red.).