Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tour de France. Etapy, które przeszły do historii - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 lipca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tour de France. Etapy, które przeszły do historii - ebook

20 historii, które zbudowały legendę TdF

Merckx odrabiający blisko 10-minutową stratę do lidera. Emocjonalna wygrana Armstronga po śmiertelnym wypadku jego przyjaciela. 180-kilometrowa ucieczka zakończona sukcesem. Szaleńczy plan Cavendisha, podróż Hinaulta przez piekło i LeMond, który ledwo wyrwał się objęciom śmierci.

Tour de France to nie tylko tradycja, prestiż i wielkie pieniądze. To także etapy, które zapisały się w pamięci fanów kolarstwa na lata. Właśnie o nich jest ta książka. Uczestnicy tamtych wydarzeń – słynni kolarze, trenerzy, menedżerowie zespołów – wracają do niezwykłych momentów, które stworzyły legendę najlepszego kolarskiego wyścigu świata.

Dramatyczne wypadki, taktyczne majstersztyki, niespodziewane porażki i zwycięstwa, które nie miały prawa się zdarzyć. Przeczytaj, jak wyglądały z punktu widzenia głównych bohaterów!

Dla mnie sport to wyniki. W kolarstwie też. Zawsze uważałem, że rezultaty wszystko powiedzą, a opis, sprawozdanie jest rzeczą wtórną, uzupełnieniem całości. A jednak. W opowieściach Richarda Moore’a o wybranych etapach Tour de France jest tyle pasji, emocji, ciekawostek, kontrowersji, że gotów jestem zmienić zdanie. To wyniki są tylko skromnym uzupełnieniem. Ba, stają się niepotrzebne.

Tomasz Jaroński, Eurosport

 

Śmiało mogę powiedzieć, że znam peleton Tour de France od środka. W Wielkiej Pętli startowałem pięć razy i pięć razy dotarłem do Paryża. Niektóre fakty opisane przez Richarda Moore’a kojarzę z autopsji, ale czytając opisy najpiękniejszych, najbardziej emocjonujących etapów Tour de France, dowiaduję się tylu ciekawych rzeczy, że lektura wydaje mi się bardziej zajmująca niż pokonywanie Alp i Pirenejów na rowerze.

Dariusz Baranowski

 

Autor zadał sobie trud dotarcia do bohaterów wybranych przez siebie historii i pozwolił im wystąpić w roli przewodników. Na kartach tej książki herosi kolarstwa otrzymują takie samo prawo głosu jak zawodnicy wyklęci, sprinterzy równi są góralom, a pomocnicy liderom. Bo taka jest prawda o Tour de France.

Adam Probosz, Eurosport

 

Ta książka odkrywa na nowo historię Tour de France. Cavendish, Armstrong, Schleck mówią o swoich największych sukcesach w Wielkiej Pętli, ale nie brak też opowieści dramatycznych: o upadkach, łajdactwach i czynach heroicznych. Nikt nigdy wcześniej nie pokazał „kuchni” Tour de France w taki sposób. To lektura obowiązkowa dla wszystkich fanów kolarstwa.

Arlena Sokalska, zastępca redaktora naczelnego „Polska The Times”

 

BIOGRAM

Richard Moore

Brytyjski dziennikarz i autor książek, były kolarz reprezentujący Szkocję na Igrzyskach Wspólnoty Narodów w 1998 roku. Pisał dla „Esquire”, „The Guardian”, „Observer”, „Sunday Times”, „Daily Telegraph”, „Daily Mail”, „The Independent” i „Scotland on Sunday”. Współprowadzący The Cycling Podcast wraz z Lionelem Birniem i Danielem Friebem. Jego pierwsza książka In Search of Robert Millar otrzymała tytuł Najlepszej Sportowej Biografii 2008 roku w Wielkiej Brytanii. Był wielokrotnie wyróżniany za inne publikacje: Heroes, Villains & Velodromes, The Dirtiest Race in History czy The Bolt Supremacy.

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8129-162-0
Rozmiar pliku: 7,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp do polskiego wydania Nie tylko przednie koło… Dariusz Baranowski i Tomasz Jaroński rozmawiają o najważniejszych etapach Tour de France

Tomasz Jaroński: Hasło Dariusz Baranowski i Tour de France… Wiesz, który rok mi się kojarzy? Rok 2000. Dlaczego?

Dariusz Baranowski: Miałem wygrać?

TJ: No właśnie, dobrze kojarzysz. Bodajże dwa lata wcześniej, po twoim 12. miejscu w Wielkiej Pętli, przeprowadzałem z tobą wywiad dla „Przeglądu Sportowego” i taki rok mi podałeś. Obiecywałeś! Nie wyszło, bo w 2000 roku zająłeś 30. miejsce. Zadaję więc zasadnicze pytanie: dlaczego Dariusz Baranowski nie wygrał Tour de France ani na przełomie wieków, ani w ogóle

DB: Miałem wygrać w 2000 roku. Ale po przejściu wiosną 1999 roku do nowej drużyny Banesto podczas jednego z treningów miałem nieprzyjemne zdarzenie. Przez długi czas jechałem na rowerze za samochodem i zakończyło to się niedotlenieniem mózgu. Zostałem odwieziony do szpitala z oczopląsem i problemami z błędnikiem. W pierwszej diagnozie usłyszałem, że już nigdy nie wrócę do kolarstwa! Po tygodniu lekarze orzekli, że jak dobrze pójdzie, to po kilku latach może wsiądę na rower. A ja po około dwóch miesiącach wznowiłem treningi i już w tym samym roku wystartowałem w kilku wyścigach, ale już jako pomocnik liderów. Cieszyłem się, że mogę się ścigać, choć lekarze myśleli inaczej. W 2000 roku startowałem normalnie w wyścigach, moja rola polegała jednak na pomocy liderom. Pełniąc funkcję pomocnika, nie myślałem już o zwycięstwie w TdF.

TJ: Szkoda, bo moglibyśmy opisać któryś z twoich zwycięskich etapów, a tak musimy skupiać się na innych.

DB: Zenon Jaskuła!

TJ: Zgadzam się. To pierwsze moje tak mocne przeżycie związane z francuskim wyścigiem. W roku 1993 można było Tour de France oglądać w telewizji, w Eurosporcie, choć jeszcze bez polskiego komentarza. Potrzebny był konwerter i antena satelitarna. W redakcji „PS” antena była i dzięki temu mogłem pisać szczegółowe sprawozdania z jazdy Zenka w Alpach i Pirenejach. Oczywiście najważniejsze było „znikanie” Jaskuły z ekranu. Polak jechał w przedziwny sposób, zostawał dwa, trzy metry za najlepszymi i kamera często go nie obejmowała. „Jest, jest, Jaskuła jest” – darliśmy się w redakcji. Cały „PS” oglądał Tour de France. Jaskuła i… ja byliśmy głównymi bohaterami. Doszło nawet do tego, że miałem pojechać na ostatni etap tego Touru, do Paryża. Ale się rozchorowałem i zamiast mnie reportaż z miejsca zdarzenia napisał ekspert piłkarski, Janusz Basałaj. A ty, Darku, miałeś wtedy 21 lat i byłeś już obiecującym, ale i utytułowanym kolarzem. Poczułeś się następcą Jaskuły?

DB: Do tej pory myślałem, że istnieje tylko kolarstwo amatorskie. Miałem już na koncie sporo zwycięstw, między innymi dwukrotnie wygrałem Tour de Pologne. A dopiero od pamiętnego TdF, w którym walczył Zenon Jaskuła, zobaczyłem, że istnieje zawodowy peleton, i zapragnąłem się w nim znaleźć. W rodzinnym domu w Wałbrzychu nie mieliśmy Eurosportu i aby obejrzeć któryś z etapów, musiałem iść do pobliskiej restauracji. Wyglądało to mniej więcej tak, że rano trening, a potem bieg do telewizora, by śledzić Wielką Pętlę. W zasadzie oglądałem tylko górskie etapy.

TJ: Dodam jeszcze, że choć w 1993 roku nie było polskiego komentarza, to w sieci można znaleźć skrót 16. odcinka z Andory do Saint-Lary-Soulan z relacją Krzysztofa Wyrzykowskiego i moją. Nasza stacja wymyśliła taki substytut na 20-lecie zwycięstwa Zenona Jaskuły w Pirenejach. Historia jednak toczy się dalej i w 2014 roku Rafał Majka skopiował wyczyn starszego kolegi, wygrywając w tym samym miejscu.

DB: Ale Rafałowi i wam większą sławę przyniósł etap rozegrany w Alpach, do Risoul. Słynne już: „Pchamy, pchamy”. Był to pierwszy wygrany etap TdF przez Rafała Majkę i w ogóle polski triumf w Wielkiej Pętli, na który czekaliśmy od wielu lat. Te emocje, gdy Rafał samotnie zbliżał się do mety, uciekając przed goniącym go Vincenzo Nibalim, i wasze „Pchamy, pchamy” to było coś niesamowitego.

TJ: Fajnie, że „Pchamy, pchamy” weszło już do słownika kolarskiego. I Rafał Majka, i my z Krzysztofem, mówiąc po kolarsku, „daliśmy z siebie wszystko”. O ile u Rafała było to pięknie zaplanowane, to my działaliśmy absolutnie spontanicznie. Patrząc jednak na polską historię Tour de France, nie sposób pominąć Leszka Piaseckiego i jego koszulki lidera w zachodnim Berlinie. Pamiętasz? Cały Tour jechał za Piaskiem – tak brzmiał tytuł w „PS”. Stał jeszcze wtedy mur berliński, a Leszek tylko dzień cieszył się z żółtej koszulki. No ale nikt jeszcze tego wyczynu nie skopiował. Piasecki pozostaje jedynym polskim liderem Tour de France. Pewnie też do czasu. Kwiatkowski, Majka… Który pierwszy zostanie liderem? Jak sądzisz? Może już w tym roku?

DB: Wydaje mi się, że zdobycie żółtej koszulki lidera przez Polaka to tylko kwestia czasu. Oczywiście może tak się stać i w tym roku, na trzecim etapie bowiem jest jazda drużynowa na czas, po której Michał Kwiatkowski może zostać liderem wyścigu. Kiedy przyjdą góry, żółtą koszulkę może założyć Rafał Majka.

TJ: Richard Moore wnikliwie i pięknie opisuje etapy Tour de France, które przeszły do historii tego wyścigu i sportu w ogóle. Pantani, Hinault, Ullrich, Armstrong… Pisze tak obrazowo, jakby był w środku peletonu, wszystko widział. Ty, Darku, przejechałeś pięć Wielkich Pętli, więc pytanie narzuca się samo: który etap z tych około setki zaliczonych przez Baranowskiego zapamiętałeś najlepiej? I nie mów mi tylko, że z tych lat, jak kiedyś zażartował Ryszard Szurkowski, pamiętasz tylko przednie koło…

DB: Tak, Tomku. Po przejechaniu pięciu Tour de France takich niesamowitych etapów mógłbym opisać całkiem sporo. Pozwolisz, że skupię się na dwóch, których nigdy nie zapomnę. Pierwszy z roku 1998. Chodzi mi o 15 etap z Grenoble do Les Deeux Alpes o długości 189 kilometrów. Był to morderczy alpejski odcinek w zimnie i deszczu, który wygrał Marco Pantani. „Pirat” po tym etapie został liderem wyścigu, gdyż duże straty poniósł Jan Ullrich. Dokładnie chodzi mi o słynny atak Pantaniego podczas wspinaczki na Col du Galibier. Ja poczułem ten skok na własnej skórze i widziałem to z bliska na własne oczy, jadąc w małej grupce niemalże na kole Marco. Teraz w tym miejscu stoi pomnik upamiętniający to wydarzenie. Ten niesamowity etap skończyłem na 10. miejscu. Drugi z etapów, który chciałbym opisać, to rok 2002. Odcinek 14 z Lodeve na szczyt Mont Ventoux, 221 kilometrów. Jechałem w dość licznej ucieczce. Rozpoczęliśmy finałową wspinaczkę z kilkuminutową przewagą nad peletonem. Gdy w połowie góry zostało nas na czele pięciu, w mojej głowie pojawiła się myśl, że mogę walczyć o zwycięstwo etapowe TdF na słynnej Górze Wiatrów. Nagle usłyszałem w słuchawce polecenie mojego dyrektora sportowego z Banesto, bym odpuścił ucieczkę i czekał na swojego lidera, aby mu pomóc w walce o czołowe miejsce w klasyfikacji generalnej. Ciężko było mi się z tym pogodzić, ale wykonałem polecenie. Pomogłem Hiszpanowi Paco Mancebo, sam kończąc ten etap na 9. miejscu. A Richard Virenque, z którym uciekałem, został zwycięzcą.

TJ: A ja ci powiem, że z punktu widzenia komentatora, dziennikarza utkwiły mi w pamięci jeszcze dwa etapy, z zupełnie rzecz jasna innych przyczyn. W 1995 roku, kiedy pierwszy raz byłem na Tour de France, zginął Włoch Fabio Casartelli. Oczywiście nie byłem świadkiem tego wydarzenia na zjeździe z Portet d’Aspet. Ba, w dobie „przedinternetowej”, docierając na metę samochodem do Cauterets w Pirenejach, tak jak zwycięzca Richard Virenque (zarzucano mu później, że się cieszył na „kresce”), w ogóle nie wiedziałem o tej tragedii. W biurze prasowym dzwonię do redakcji, mówią, że mam napisać więcej w związku ze śmiercią Włocha, a ja nic nie wiem, nie znam szczegółów. „OK – odpowiadam – wy macie więcej informacji, więc piszcie w Warszawie, a ja złapię jadącego w tym wyścigu Zenka Jaskułę, naocznego świadka”. Pędzę na metę do góry, bo biuro prasowe było ze dwa kilometry w dół, kolarze już przyjechali, a w całym rozgardiaszu nie sposób znaleźć polskiego kolarza. W końcu ktoś mówi, że Jaskuła pojechał do hotelu klubowym samochodem, a hotel był kilkanaście kilometrów od mety, gdzieś na dole. To ja do biura i telefonuję do hotelu (komórek jeszcze nie było), łapię w końcu Zenka, a on mi mówi: „Wiesz, Tomku, ja tego w ogóle nie widziałem, dowiedziałem się później, na mecie”. No i druga historia, związana już z „twoim Tour de France”. 1998 rok. Po „aferze Festiny”, nocnych zatrzymaniach kolarzy, 17 etap miał przedziwny przebieg. Pamiętasz? Kolarze najpierw protestowali, zatrzymywali się, aż wreszcie wyruszyli na trasę z Albertville do Aix-les-Bains w tempie spacerowym i bez numerów startowych. Etap później został anulowany, ale nie w telewizji! Siedziałem sam w studiu przez ponad cztery godziny pewnie do ósmej wieczorem i co kwadrans powtarzałem tylko: „O co chodzi w tym zamieszaniu?”. To był naaaaajdłuuuuższy etap w mojej karierze komentatora, choć liczył ledwie 140 km.

DB: Śmierć kolarza podczas wyścigu to ogromny wstrząs dla wszystkich. Pozostaje w głowie bardzo długo, wprowadzając do peletonu strach. Ja w 1995 roku byłem jeszcze amatorem, ale po tym zdarzeniu czułem lęk na wyścigach. W kolejnych latach podczas TdF w tym feralnym miejscu oddawaliśmy cześć tragicznie zmarłemu kolarzowi. A opisany przez ciebie, Tomku, etap z 1998 roku przejechałem, spędzając wiele godzin na rowerze. Siedząc na asfalcie w oczekiwaniu na jakąś decyzję, nie wiedząc do końca, o co chodzi. Dla mnie to też był bardzo długi etap.

TJ: No to sobie, Darku, powspominaliśmy, więc w ramach podsumowania możesz pierwszy wybrać swój typ na najciekawszy etap Tour de France. I pozostawiam ci wybór z punktu widzenia zawodnika, kibica lub komentatora.

DB: Dobrze, Tomku. Oczywiście zwycięstwa Rafała Majki czy Zenona Jaskuły to piękne triumfy wywalczone w górach. Dla mnie ogromnym przeżyciem stał się 20 etap TdF z 2017 roku, jazda indywidualna na czas w Marsylii. Po wspaniałej jeździe i walce z czasem wygrywa Maciej Bodnar, a drugie miejsce zajmuje Michał Kwiatkowski. Był to niesamowity dublet naszych kolarzy. Czegoś takiego jeszcze nie było w wykonaniu Polaków. Tym bardziej cenię sobie zwycięstwa w czasówkach, gdyż była to moja specjalność. A w Tour de France wywalczyłem jedynie czwarte miejsce podczas walki z czasem na 20 etapie w 1998 roku.

TJ: Ja stawiam na wygraną Rafała Majki w Risoul, ten pierwszy z trzech zwycięskich etapów „Zgreda”. Przy zwycięstwie Zenona Jaskuły nie byłem jednak tak zaangażowany emocjonalnie, a tu razem z Rafałem jechaliśmy pod alpejską przełęcz, razem z nim oglądaliśmy się na rywali, chłonęliśmy kilometry, metry do mety, sekundy przewagi, nazwiska goniących, widzieliśmy napis arrivee jako kres walki, a po wszystkim pewnie byliśmy bardziej zmęczeni niż sam Majka.

TJ, DB: A teraz zapraszamy do lektury…Wprowadzenie

Niniejsza książka zrodziła się z prostego pomysłu. Pomyślałem, że warto by było przedstawić historię wybranych etapów Tour de France widzianą oczami ich bohaterów. Chciałem ująć w tym tekście tajemnicę, piękno i szaleństwo tego wielkiego wyścigu. Doszedłem jednak do wniosku, że trzeba w tym celu przeprowadzić nowe wywiady. Zależało mi na tym, żeby nie powielać wypowiedzi, które już zostały opublikowane, w szczególności zaś nie chciałem po raz kolejny przytaczać znanych wszystkim historii. Postanowiłem zatem odszukać bohaterów i czarne charaktery, gwiazdy, wyrobników oraz mistrzów jednego etapu. Udało mi się porozmawiać z dwoma pięciokrotnymi triumfatorami Touru, jego trzykrotnym triumfatorem, czempionem jednokrotnym i nawet dawnym siedmiokrotnym zwycięzcą tego wyścigu.

Ta książka to owoc owych wysiłków: zestawienie co ważniejszych etapów, czasem świetnie znanych, a czasem nieco mniej popularnych. Opisane tu zostały czyny heroiczne i diaboliczne, bohaterstwo i oszustwo, farsa i tragedia. Poszczególne rozdziały są samodzielnymi opowieściami, choć nie udało się uniknąć pewnych powiązań między nimi, już choćby dlatego, że czasami pojawiają się w nich te same nazwiska. Na przykład Bernard Hinault zdołał raz wpłynąć na przebieg etapu – i całego wyścigu – w którym nawet nie brał udziału.

Przedstawione tu etapy należą do moich ulubionych i pochodzą głównie z tych wyścigów, które od 1984 roku sam miałem okazję śledzić na ekranie telewizora. Oczywiście uwzględniłem też i inne kultowe etapy, takie jak tryptyk z udziałem Eddy’ego Merckxa i Luisa Ocañi z 1971 roku, ciekawe zwycięstwo José Luisa Viejo z 1976 roku, o którym czytałem w pewnej niewznawianej już książce o kolarstwie, czy jeden z 16 etapów, w których w swojej przedziwnej karierze triumfował Freddy Maertens, jedna z najbardziej niezapomnianych postaci w historii kolarstwa.

Należało też przyjrzeć się pewnym niewyjaśnionym tajemnicom, a także obalić kilka mitów, choćby dotyczących sporu dwóch dyrektorów, który wypaczył wyniki etapu wyścigu w 1992 roku; dyskwalifikacji zawodnika w dniu odpoczynku pomiędzy etapami, co wydarzyło się w 1991 roku; nieznanej historii gruppetto. A do tego dochodzi kilka klasyków, takich jak L’Alpe d’Huez z 1984 roku, Paryż z 1989 roku, Sestriere z 1992 roku czy Les Deux Alpes z 1998 roku.

Wspominam też o przedwcześnie zmarłych – do tego grona zaliczają się Ocaña, Marco Pantani, Jose María Jimenéz, Laurent Fignon – choć w trakcie Touru zdarzył się tylko jeden przypadek śmierci. W 1995 roku zginął Fabio Casartelli. Do dziś pamiętam pokój i kanapę, na której siedziałem, gdy kamery pokazywały go zwiniętego na drodze, a wokół jego głowy gromadziła się kałuża krwi. Jeden z rozdziałów dotyczy pełnego emocji etapu, który rozegrano trzy dni po tym smutnym zdarzeniu. Jego zwycięzcą został drużynowy partner Casartellego, młody Amerykanin Lance Armstrong.

Starszy Armstrong pojawia się też w jednym z późniejszym rozdziałów, opisującym etap z 2003 roku. Wyścig z tego roku jest dziś pamiętany głównie z tego powodu, że nazwisko jego triumfatora zostało później wykreślone. Postanowiłem uwzględnić w tej książce Armstronga, mimo że okrył się hańbą, ponieważ trudno go tak po prostu pominąć. Nikt też chyba nie może powiedzieć, że Toury z jego udziałem nie bywały dramatyczne (zwłaszcza etap, który wybrałem do tej książki). Nie wiedziałem, czy zgodzi się na wywiad, ale napisałem do niego e-mail i już po kilku minutach otrzymałem odpowiedź: „No jasne”. Nie wiedziałem też, czego się po tej rozmowie spodziewać, poza okazją do wspomnienia etapu z 2003 roku i omówienia Luz Ardiden w taki sposób, jak gdyby jego wynik nadal oficjalnie uznawano. „Te wszystkie Toury się odbyły – stwierdził Armstrong – i całe gadanie tych wszystkich palantów tego nie zmieni”. Oczywiście każdy może mieć w tej kwestii własne zdanie…

Nazwisko Armstronga od razu budzi skojarzenia z dopingiem, który – jak skrupulatnie przypomina sam kolarz – nie on wynalazł, nawet jeśli to on zaszkodził reputacji kolarstwa bardziej niż ktokolwiek inny. Oczywiście trzeba mieć świadomość, że doping, oszustwa i machlojki stanowią nieodłączny element Tour de France.

O dopingu w kolarstwie rozmyślałem, czytając książkę The Boys of Summer amerykańskiego pisarza Rogera Kahna. Autor wspomina w niej początki swojej kariery dziennikarskiej, gdy pracował jako młody reporter prasowy. Jego pierwsze zadanie reporterskie dotyczyło zawodów szkolnych i przypadło akurat na okres strajków trenerów domagających się podwyżki płac. W związku z protestem nie za bardzo było o czym pisać.

– Jeżeli ten cały problem nie zostanie rozwiązany, to o czym ja będę pisał? – zapytał swego redaktora.

– Przecież sam właśnie powiedziałeś: o problemie.

Niewykluczone, że w ostatnich latach „problem” dopingu aż zanadto położył się cieniem na całym kolarstwie. To oczywiście temat ważny, a nawet – ośmieliłbym się rzec – ciekawy. Ale przecież doping to nie wszystko. Kolarstwo to również niezmiennie fascynujący zawodnicy tworzący peleton, skomplikowana materia wyścigów szosowych, z taktyką i pracą zespołową, odwaga i umiejętności zwycięzców poszczególnych etapów, czy to wyrobników takich jak Joël Pelier, który wygrał w 1989 roku (a dziś jest rzeźbiarzem), czy takiego Marka Cavendisha, zdaniem wielu najlepszego sprintera wszech czasów. Liczę na to, że w moich opowieściach udało mi się to wszystko zilustrować i zawrzeć choć odrobinę tajemnicy, piękna i szaleństwa.Rozdział 2 UWAGA, Borsuk!

1 lipca 1980 roku. Etap 5: z Liège do Lille,

236,5 km, płasko, bruk

Francuzi nazywają go pavé. Brzmi egzotycznie i niegroźnie, równie dobrze mógłby to być pasek suszonej wołowiny, ale dla kolarzy to słowo oznacza coś innego. Pavé to symbol wyścigu Paryż–Roubaix, nazywanego „Piekłem Północy” jednodniowego klasyka, obejmującego ponad 20 brukowanych fragmentów trasy. Pavé to właśnie bruk. A skąd to piekło? Bo nie mówimy tu o gładkim miejskim bruku wypolerowanym przez koła tysięcy samochodów, a o dużych i nierównych kamieniach wetkniętych w błoto. Tworzą one wąskie drogi przecinające równiny i pola północnej Francji oraz Belgii.

To są drogi, ale dzisiaj prawie nikt z nich nie korzysta, bo tak naprawdę nie zasługują na tę nazwę. Niektóre z nich utrzymuje się już tylko po to, by raz do roku cierpieli na nich kolarze – zawodnicy, którzy gdzieś w okolicach Wielkanocy biorą udział w wyścigu Paryż–Roubaix.

Pavé co jakieś dziesięć lat pojawia się również na trasie Tour de France. W 2004 roku to właśnie bruk pozbawił nadziei na udany występ baskijskiego górala Ibana Mayo. W 2010 roku ten sam los zgotował innemu chudemu jak patyk góralowi, Fränkowi Schleckowi. W tamtym wyścigu nawet Lance Armstrong, który w 2004 roku wykorzystał niepowodzenie Mayo, nie odegrał istotniejszej roli. Najpierw utknął z tyłu przez rzeź na bruku, a potem gonił już tylko młodsze i szybsze wersje samego siebie. Po zakończeniu tego etapu Amerykanin powiedział: „Raz na wozie, raz pod wozem. Tym razem znalazłem się w tym drugim położeniu”.

Paryż–Roubaix to wielkie cierpienie, ale też znakomite wypowiedzi. Autorem chyba najlepszej z nich jest Theo de Rooy, który w 1985 roku podczas tego wyścigu upadł, wycofał się i dał upust emocjom.

– Ten wyścig to jakaś bzdura. Harujesz jak zwierzę, nie masz nawet czasu się odlać, szczasz w spodnie, jedziesz w błocie, ślizgasz się. Gówniany wyścig…

– Wystartujesz w nim jeszcze? – zapytał dziennikarz.

– No pewnie, przecież to najpiękniejszy wyścig na świecie.

Bruk jest niebezpieczny. W 1998 roku Johan Museeuw przewrócił się na zalesionym kawałku trasy i na skutek tego wypadku niemal stracił nogę. W 2001 roku Philippe Gaumont złamał tam kość udową, a Fränk Schleck w 2010 roku obojczyk. Sporą rolę odgrywa też pogoda. W suche dni kurz podnoszony przez koła rowerów i samochodów dostaje się do płuc kolarzy i powoduje, że kaszlą jeszcze przez kilka kolejnych dni. Za to kiedy spadnie deszcz, pojawia się zupełnie inne zagrożenie. Całkowicie inne.

Pierwszego lipca 1980 roku lało. To był szary, smętny dzień. Uczestnicy Tour de France mieli wyruszyć z przemysłowego belgijskiego miasta Liège i skierować się na zachód do Lille. Wyścig wystartował pięć dni wcześniej we Frankfurcie, skąd pojechał do Francji, konkretnie do Metzu, by potem przekroczyć granicę belgijską. Złe warunki atmosferyczne zdominowały te pierwsze etapy, zapowiadało się jednak na to, że etap piąty, prowadzący do Lille, będzie jeszcze gorszy. Lało jak z cebra i nie chciało przestać. Nad równinami północnej Europy wiał silny wiatr. „Tysiące kibiców ustawionych na trasie chroniło się pod drzewami albo w swoich samochodach – jak czytamy w jednej z relacji. – Jeżeli etapy drugi i trzeci określano mianem czyśćca, to etap piąty był prawdziwym piekłem”.

***

Niewiele było takich Tourów, które miały większego faworyta niż Bernard Hinault w 1980 roku. Le Blaireau (Borsuk) wygrał dwa poprzednie wyścigi, w tym w swoim debiucie w 1978 roku. Choć miał dopiero 23 lata, pojechał tamtego roku z tak niesamowitą pewnością siebie, że zaczęła się wokół niego tworzyć określona aura (pod koniec jednego z etapów został nawet liderem protestu zawodników). Trafił też w idealny moment. W roku, w którym karierę zakończył wielki Eddy Merckx, potrzebny był nowy idol. Hinault nadawał się do tego idealnie. Czekał gotowy za kulisami, by z uniesioną głową wyjść na scenę.

Nie musiał długo czekać. Rok po swoim pierwszym Tourze i pierwszej w nim wygranej Hinault wrócił i zdominował cały wyścig. Na potwierdzenie, że był bezkonkurencyjny, wygrał nawet tradycyjny finisz sprinterski na Polach Elizejskich. Zwycięstwo w tym miejscu, na dodatek w żółtej koszulce lidera, było czymś więcej niż tylko pokazem siły i szybkości. Hinault zaprezentował tam rozmach i przekorę. Tak naprawdę w ogóle nie musiał tego robić, nie potrzebował bowiem tego zwycięstwa. Do Paryża Borsuk wjechał z trzema minutami przewagi nad zajmującym drugie miejsce Joopem Zoetemelkiem (w statystykach Zoetemelk został ostatecznie sklasyfikowany na 13. miejscu, ponieważ doliczono mu dziesięć minut za doping). Triumf w Paryżu był siódmym zwycięstwem etapowym Hinaulta w 1979 roku. Znajdował się w szczytowej formie.

Od samego początku było widać, że Hinault to nie tylko siła fizyczna. Sean Kelly, Irlandczyk, który pod koniec lat 70. zabłysnął jako znakomity sprinter i świetnie spisywał się w wyścigach jednodniowych, nie zwykł przesadzać ani niczego ubarwiać. Kiedy jednak zapytać go o Hinaulta, w jego głosie pojawia się podziw, a nawet pewien szacunek. „Był z niego gość – mówi Kelly. – Nazywali go patron, zwłaszcza w Tour de France zasługiwał na to miano. Gdy na przykład czekały nas dwa etapy górskie i potem jeden po płaskim terenie, Hinault wyjeżdżał przed wszystkich i mówił: »Dobra, dzisiaj pierwsze 100 kilometrów jedziemy powoli. Nikt nie atakuje«”.

„Jeśli ktoś zdecydował się na atak, zbierał potem zdrowy opieprz – opowiada dalej Kelly. – Widziałem to na własne oczy. Hinault znajdował delikwenta i mówił mu: »Jeszcze jeden taki numer i w życiu już nie wygrasz żadnego wyścigu«”.

Graham Jones, który ścigał się z Hinaultem, zapewniał, że ten „budował swój autorytet głównie wynikami osiąganymi na rowerze, a nie słowami. Czasem zdarzało mu się na kogoś krzyknąć, ale to tylko dlatego, że miał akurat zły dzień, jak każdy. Pamiętam jednak jeden Tour de Romandie, w którym zaczynał się trochę irytować, więc wyjechał na czoło i pociągnął peleton przez 20 kilometrów, rozciągnął stawkę, a potem zwolnił i zapytał: »Wystarczy wam?«. W ten sposób uspokoił wszystkich na dłuższą chwilę”.

„Był ostatnim patron – opowiada dalej Jones. – Armstronga tak nie nazywano, bo nie brał udziału w wystarczającej liczbie wyścigów w sezonie, by sobie na to zasłużyć. Patron musi być na trasach przez cały rok. Pamiętam wyścigi Paryż–Nicea czy Tour of Corsica, w których Hinault jechał i walczył o zwycięstwo”.

Był kimś znacznie więcej niż karykaturą szefa mafii, podobnie jednak jak szefowie mafii Hinault dużym szacunkiem darzył przyjaciół, ale jeszcze większym – wrogów. Potrafił okazać hojność kolegom z zespołu, pomagając im w wygrywaniu mniej ważnych wyścigów, w zamian za co oczekiwał pełnego zaangażowania w jego triumfy na najważniejszych imprezach. Warto podkreślić, że Hinault to nie był Merckx. Nie miał takiego apetytu na zwycięstwa jak Kanibal. Drobne wyścigi go nie obchodziły, interesowały go za to duże imprezy, a w szczególności Tour de France. Dla niego to zawsze był najważniejszy występ w sezonie.

Obserwowanie popisów Borsuka fascynuje ludzi już od kilku dekad. Najpierw sam był gigantem kolarstwa, a potem zajął się dorocznym łajaniem kolejnych pokoleń francuskich kolarzy za to, że są leniwi i za dużo im się płaci (w 1985 roku Hinault jako ostatni Francuz triumfował w Tour de France, co daje mu wyjątkową pozycję). Zbliża się do sześćdziesiątki, ale wygląda świetnie. Jest opalony, przystojny, niemal złowieszczy. Swoją obecnością budzi respekt, zwłaszcza że zdarzają mu się wybuchy złości i agresji, takie same jak w okresie jego kariery kolarskiej. Mimo to czasami jawi się także jako człowiek rozluźniony, spokojny i przyjazny. Często się uśmiecha, dużo się śmieje, a większość jego byłych rywali mówi dzisiaj o nim ciepło. Ogólnie Hinault robi wrażenie człowieka, który świetnie czuje się sam ze sobą – on nie z tych, co tylko robią wrażenie wyluzowanych, by zyskać aprobatę innych. Naprawdę obojętnie reaguje zarówno na pochlebstwa, jak i krytykę. Bije od niego autentyzm. Jak na kogoś, kogo tak często napędzał w czasie wyścigu gniew, nie wygląda dzisiaj na człowieka zmagającego się z demonami. Łączy skrajności, jest czarny i biały, co więcej, nie ma z tym najmniejszego problemu. Ksywę Borsuk jeszcze w młodości otrzymał od rywala z rodzinnej Bretanii – miała nawiązywać do jego dzikiej natury i waleczności. Hinault emanuje pewnością siebie dokładnie tak samo jak wtedy, gdy jeździł.

Obecnie Borsuk – gdy akurat nie dogląda swej farmy w Bretanii – zajmuje się obsługą podium podczas Tour de France oraz codziennym wręczaniem koszulek liderom. To właściwy człowiek na właściwym miejscu, bo w ostatnich latach aż trzykrotnie zdarzało się, że protestujący wdzierali się na podium; wtedy Hinault wyskakiwał gdzieś zza kulis niczym jakiś bramkarz na dyskotece. Za każdym razem atakował młodszych i wyższych od siebie intruzów (co zaskakujące, Hinault ma ledwie 172 centymetry wzrostu). Spychał ich z podium, a potem patrzył na nich z góry z uśmiechem, niemalże zachęcając, by spróbowali wejść raz jeszcze. Nikt nigdy się nie odważył.

Tak samo reagował, gdy ktoś zaatakował go na rowerze. Paul Köchli, jeden z dawnych dyrektorów jego zespołu, spróbował wskazać cechy, które czyniły z Hinaulta tak groźnego przeciwnika: „Hinault odnosił tak wielkie sukcesy, ponieważ na każde wyzwanie reagował emocjonalnie”. Ten sam instynkt odzywa się w nim dziś, gdy ktoś próbuje wedrzeć się na podium. „Podium należy do Hinaulta, to on jest za nie odpowiedzialny, więc gdy ktoś mu podskakuje… nawet jeśli facet ma dwa dwadzieścia wzrostu, Hinault stawi mu czoło i go pokona”.

Przywodzi to na myśl jakiś pierwotny instynkt. „Borsuk był kiedyś bokserem – mówi Cyrille Guimard, inny z jego byłych szefów. – Nieustannie musiał być z kimś w konflikcie, stać w opozycji do kogoś. Potrzebował walki”.

***

Niemal każdy wyścig, w którym Hinault startował w 1980 roku, zdawał się dodatkowo wzmacniać jego legendę. Weźmy na przykład wyścig Liège–Bastogne–Liège, późnowiosenny klasyk rozgrywany w Ardenach, który składa się z szeregu krótkich, ale stromych podjazdów. W tamtym roku było jeszcze trudniej niż zwykle, a wszystko przez pogodę. Niemal od samego startu padał śnieg. Po 70 kilometrach tego liczącego 260 kilometrów wyścigu zrezygnowało 110 ze 170 zawodników. Hinault też to poważnie rozważał, ostatecznie jednak na 80 kilometrów przed metą zrobił coś dokładnie odwrotnego – zaatakował. Coraz gęstszy śnieg powodował, że Borsuk prawie nic nie widział. Dłonią osłaniał oczy, by móc w ogóle dostrzec drogę.

„Dzwoniłem zębami. Nie miałem niczego, co chroniłoby mnie przed zimnem. Byłem przemarznięty do szpiku kości – opowiadał później. – Uznałem, że mogę tylko jak najmocniej pedałować i w ten sposób próbować się rozgrzać. Niczego nie wyglądałem, bo też nic nie widziałem. Myślałem tylko o sobie”.

Dopadł dwie grupy uciekinierów, które marzły na kość gdzieś z przodu, a następnie je wyprzedził. Dalej jechał już sam. Trafił na śnieżycę. Dłonie zupełnie mu zgrabiały, co utrudniało hamowanie i korzystanie z przerzutek. Mimo to parł przez śnieg niczym pług. Za nim podążała grupa samochodów z szybko pracującymi wycieraczkami, które zostawiały za sobą w śniegu ślady opon. Ludzie obserwujący go z ogrzewanych aut musieli z chorobliwą wręcz ciekawością zachodzić w głowę, jak długo jeszcze wytrzyma – kiedy pęknie i wreszcie zrobi to, co nieuniknione. Tyle że Hinault nie zamierzał się poddawać. Sił dodawała mu świadomość, że za nim jadą inni, którzy tylko czekają na jego kapitulację. Tak samo działali na niego rywale, którzy się poddali i siedzieli już w ciepłym hotelu w pobliżu mety. Można było odnieść wrażenie, że daje wszystkim w ten sposób coś do zrozumienia.

Kiedy Hinault dojechał do Liège, miał dziesięć minut przewagi nad drugim Henniem Kuiperem. Tamto zwycięstwo sporo go kosztowało, jego odmrożone dłonie nigdy nie wróciły do wcześniejszej formy. Do dziś w niskich temperaturach odczuwa dyskomfort w dwóch palcach. Ów wyścig w jego wykonaniu był jednak wyjątkowy z jeszcze innego powodu: mimo że Hinault pochodzi z Bretanii, najchłodniejszej części Francji, to po prostu nie znosi zimna.

Innym ważnym sprawdzianem przed Tour de France z 1980 roku był kolejny wiosenny klasyk, rozgrywany na tydzień przed wyścigiem Liège–Bastogne–Liège, ponieważ w Tourze miał się pojawić ten sam brukowany fragment trasy. Trzynastego kwietnia w suchych i słonecznych warunkach Hinault walczył z takimi rywalami, jak René Bittinger, Francesco Moser, Gilbert Duclos-Lassalle czy Mr Paris-Roubaix, czyli czterokrotny zwycięzca tego wyścigu, Roger De Vlaeminck. Ostatecznie na samotną ucieczkę zdecydował się Moser i to on sięgnął po trzeci w swojej karierze triumf w tym wyścigu, ale Hinault dojechał w pierwszej grupce. Był czwarty.

Hinault jechał po tym bruku także w 1979 roku, tyle że wówczas – co raczej niestandardowe – ten fragment trasy nie pojawił się w pierwszym tygodniu wyścigu, a dopiero na dziewiątym etapie, prowadzącym z Amiens do Roubaix. Wtedy Borsuk złapał gumę i stracił do Zoetemelka ponad dwie minuty. Na tym polega problem z brukiem – ta nawierzchnia nie szanuje siły, formy, sprawności fizycznej ani reputacji. Bruk to ryzyko, przypadkowość. Hinault go nie znosił. Wyścig Paryż–Roubaix nazywał „nonsensem”, a także „imprezą dla palantów”.

Gdy w październiku 1979 roku ogłoszono trasę Touru na rok 1980 i okazało się, że etapy piąty i szósty prowadzą po bruku, Hinault nie był zadowolony. Był liderem strajku kolarzy z Valence d’Agen, więc i tym razem sięgnął po ostatnią deskę ratunku i zagroził protestem.

Ogólnie jednak w pierwszej połowie sezonu 1980 jeździł znakomicie, wszystko mu wychodziło. Kilka tygodni po tym, jak triumfował w wyścigu Liège–Bastogne–Liège, wystartował w Giro d’Italia i wygrał także tam. Kiedy zatem stanął we Frankfurcie na starcie prologu do Tour de France, wydawało się, że wszystko już wiadomo. O innych kandydatach do końcowego zwycięstwa właściwie się nie mówiło.

***

Trzydzieści trzy lata później, niemal co do dnia, siedzę w kawiarnianym ogródku z Bernardem Hinaultem. Co ciekawe, jesteśmy w Londynie i wokół nas odbywa się właśnie Chelsea Flower Show. Dla mnie sytuacja ta jest tak niecodzienna, jak gdybym zobaczył Dalajlamę w ringu bokserskim. Eleganckie kobiety i mężczyźni przechadzający się między pokazowymi kolekcjami kwiatów ogrodowych, popijający herbatę z mlekiem, z pewnością zupełnie nieświadomi, że wśród nich znalazł się Borsuk, sączący cappuccino z papierowego kubka.

Jego obecność w tym miejscu wiąże się z faktem, że w 2014 roku Tour de France rusza z Yorkshire. Na wystawie znalazł się zamówiony specjalnie na tę okazję ogródek tematycznie powiązany z wyścigiem, więc Hinault posłusznie pozuje na jego tle do zdjęć z kolejnymi dygnitarzami. Obecny jest również dyrektor wyścigu, Christian Prudhomme. W pewnym momencie Prudhomme zwraca uwagę na plecak z logo Tour de France. Nosi go starszy mężczyzna, który razem z żoną przechadza się od ogrodu do ogrodu. Prudhomme rusza za nimi w pogoń, zatrzymuje parę i przywołuje Hinaulta. Ten podchodzi, uśmiecha się, wymienia uściski dłoni, choć nie zna ani słowa po angielsku.

„Poznaje pan tego człowieka?”, pyta Prudhomme, gdy mężczyzna szepcze do żony, że to Bernard Hinault, pięciokrotny triumfator Touru.

Następują zdjęcia, uśmiechy, po czym para odchodzi. Będą mogli opowiadać wszystkim: „No tak, właśnie on, Bernard Hinault, na Chelsea Flower Show!”.

Siadamy, a Hinault wraca wspomnieniami do 1980 roku i do pavé. Najwyraźniej nieco zmienił zdanie na ten temat. „Młodym zawodnikom u progu zawodowej kariery powtarzam zawsze: »Jedź w wyścigu Paryż–Roubaix«. Dlaczego? Ponieważ gdy nadejdzie taki Tour de France, w którym będziesz musiał jechać po bruku, będziesz to już umiał”.

Wcześniej zawsze jednak powtarzał, jak bardzo nienawidził tego wyścigu. „Nie lubiłem bruku w Paryż–Roubaix z tego prostego powodu, że jeśli zawodnik tam upadnie i złamie sobie obojczyk, to nie wystartuje w Tour de France”.

Hinault dodaje, że praktycznie każdy kolarz może opanować jazdę po bruku, ale to wymaga praktyki. „Wystarczy pojechać kilka razy w tym wyścigu, by przestać się go bać. Po raz pierwszy wystartowałem tam w 1976 roku, potem w 1977, 1978 i 1979, a już w 1980 roku byłem czwarty. Rok wcześniej byłem 11., czyli miałem tam już dwa niezłe wyniki”.

***

Graham Jones wspomina, że Tour de France z 1980 roku był tak bardzo brutalny nie tylko z uwagi na etap z Lille do Liège. „Warto rzucić okiem na dystanse – podkreśla. – Etapy po 260, 280 kilometrów, a pogoda gówniana przez cały wyścig. Padało chyba przez 15 czy 16 dni”.

„Etap rozpoczął się od jazdy pod wiatr, na typowych dla Walonii prostych, łatwych drogach – opowiada dalej Jones. – Nie było tam szczególnie pagórkowato, ale ja w klasyfikacji górskiej zajmowałem drugie miejsce, więc na tych niewielkich podjazdach walczyłem o punkty z Jean-Lukiem Vandenbrouckem”. Nieco dalej czekał już na nich bruk, a deszcz jakoś nie chciał ustąpić. „Mówiło się o zawieszeniu ścigania – wspomina Jones – bo mokry bruk potrafi być bardzo niebezpieczny”.

Jak można się spodziewać, stał za tym Hinault. Nie udało mu się zorganizować strajku zawodników, choć na dzień przed startem wyścigu we Frankfurcie taka możliwość ciągle istniała. Później Hinault usiłował wykorzystać swój autorytet, aby zawiesić ściganie z uwagi na brukowany fragment trasy. „Rozmawiałem ze wszystkimi zawodnikami – mówi Hinault – i uzgodniliśmy, że z powodu złej pogody nie będziemy się ścigać. Potem przez cały czas jechałem w pierwszej piątce”. To też było dla niego typowe: zawsze jeździł z przodu, podkreślając w ten sposób swój autorytet. („Powiedzmy, że Borsuk lubił mieć wszystko na oku”, stwierdził Cyrille Guimard, jego dawny dyrektor).

Hinault opowiada dalej: „Z tej pozycji zauważyłem, że do ataku rusza Jan Raas z ekipy TI-Raleigh. W tym momencie pomyślałem sobie: chciałeś wojny, będziesz ją miał”.

„Chcieli się ze mną spróbować? – pyta Hinault. – Dobra, ale niech wiedzą, że przegrają”.

Jones uważa, że atak Raasa niekoniecznie był celowy, a już z pewnością nie musiał stanowić naruszenia uzgodnień. Ta akcja wynikała bardziej z ukształtowania trasy i panujących na niej warunków. „Było tak niebezpiecznie, że wszyscy chcieli jechać z przodu, więc peleton podzielił się jakby w sposób naturalny. Stopniowo zrobiło się z tego normalne ściganie”.

Mimo to na początku etapu kolarze jeszcze ze sobą nie rywalizowali, a to oznaczało, że stracili całą godzinę w stosunku do zakładanego harmonogramu. Kierowali się na północ, w stronę ulewnego deszczu, w stronę piekła. Widzowie zebrani przy trasie chowali się pod drzewami albo w samochodach o zaparowanych przez włączone silniki i ogrzewanie szybach. Panowały zdradliwe warunki. Na jednym z brukowanych odcinków trasy samochód szwajcarskiej telewizji wpadł w poślizg i wyleciał z drogi. Przewidziany na ten dzień pavé, całe 20 kilometrów, „stanowił doskonałą próbkę największego koszmaru, jaki ma do zaoferowania Piekło Północy – jak czytamy w sprawozdaniu opublikowanym w »Cycling Weekly«. – Nierówna droga, pełna głębokich dziur zalanych wodą, o których kolarze wiedzieli tyle, że mogą mieć równie dobrze dwa, jak i 15 centymetrów głębokości”.

Hinault, utrzymując się w pierwszej piątce, usiłował wyegzekwować porozumienie o zawieszeniu ścigania. Tyle że zespół TI-Raleigh, kierowany przez groźnego Petera Posta, też chciał mieć wszystko na oku, a to oznaczało trzymanie się z przodu, z dala od zagrożenia. Kolarze tej ekipy mieli podkręcać tempo za każdym razem, gdy ktoś zagrażał ich pozycji na przedzie. To był ich teren, warunki wręcz stworzone dla nich. Na płaskich drogach północnej Europy to oni dominowali. Pojawił się jednak pewien problem. Na Tour de France przyjechali z wielkimi ambicjami, jak zawsze chcieli wygrywać etapy, ale tym razem mierzyli też w zwycięstwo w generalce, a dokonać tego miał holenderski góral Joop Zoetemelk.

Hinault podążał za siódemką innych zawodników, którzy ruszyli do ucieczki. Jak sam mówi, po prostu za nimi jechał. W uciekającej grupie oprócz niego znaleźli się: Hennie Kuiper, Michel Pollentier, Géry Verlinden i Ludo Delcroix, plus trzech reprezentantów TI-Raleigh: Jan Raas, Leo van Vliet i Johan van der Velde. Mieliśmy tam zatem czterech Holendrów, trzech Belgów i Hinaulta.

„Początkowo uciekało nas pięciu czy sześciu – wspomina Hinault – ale tu ktoś upadł, tam ktoś złapał gumę, więc to się cały czas zmieniało”. Opony przebili Verlinden i van der Velde. Hinault miał ten sam problem, ale szybko zorganizował sobie nowe koło i dogonił uciekającą grupę. Do uciekinierów dojechał też van der Velde, ale znów złapał gumę, tym razem w przednim kole. Raas oddał mu koło, ale żaden z nich nie dogonił już uciekinierów, zostali wchłonięci przez peleton. Hinault twierdzi, że to Raas dał impuls do zerwania porozumienia, więc Borsukowi nie przeszkadzał zapewne taki obrót sprawy.

Van Vliet opowiedział mi, że w ekipie TI-Raleigh mieli jeszcze inny problem. „Sądziliśmy, że Zoetemelk jedzie dobrze. Świetnie poszło mu w czasówce, więc w klasyfikacji zajmował wysokie miejsce. Tyle że na tym etapie Zoetemelk nie jechał dobrze. Chcieliśmy zdominować ten odcinek, ale Zoetemelk nie był w stanie utrzymać naszego tempa i to był problem”. A co z uzgodnieniami? „Sądzę, że przed tym etapem Hinault bał się nawet bardziej niż Zoetemelk”.

Jeżeli Hinault rzeczywiście się bał, to świetnie się z tym krył. Wszystko układało się po jego myśli. „Jechaliśmy po zwycięstwo dla Zoetemelka – mówi van Vliet – więc musieliśmy na niego czekać”.

Gdy ucieczka już się na dobre uformowała, Hinault nie zamierzał odpuścić. Gdy na 20 kilometrów przed metą zaatakował Kuiper i wyrobił sobie dziesięciosekundową przewagę, Hinault ruszył za nim. W ucieczce trzymał się Delcroix, ale nie pomagał. Wisiał tylko Borsukowi na kole. Hinault stopniowo odrobił stratę do Kuipera i na dziewięć kilometrów przed metą znów jechali już we trzech. Peleton tracił teraz do nich dwie minuty. To był jeden z tych rzadkich etapów Tour de France, w którym wszystko stawało na głowie – być może nie dało się tu wygrać całego wyścigu, ale z pewnością można go było przegrać. Kolarze z TI-Raleigh – drużyny, która zdaniem Hinaulta wypowiedział wszystkim wojnę – mieli tego pełną świadomość, więc mocno gonili uciekinierów. Zoetemelk jechał na samym końcu szeregu kolegów z ekipy. Był cały opryskany wodą i błotem, wyglądał na kompletnie przybitego.

Na czele współpracowali Hinault i Kuiper, na zmianę dyktując tempo. Delcroix trzymał się z tyłu, jawnie broniąc interesów Rudy’ego Pevenage’a. Lało nieustannie, robiło się też ciemno. Jones pamięta, że „było tak ciemno, że samochody jechały na światłach. Przed metą w Lille wytyczono pętlę. Można było odnieść wrażenie, że zapadła już noc: ciemno i chłodno, a stroje nie wyglądały wtedy tak jak teraz. Dopiero co przeszliśmy wtedy z wełny na koszulki akrylowe, które w ogóle nie chroniły przed deszczem”.

Na przedmieściach Lille Delcroix gwałtownie wyrzucił rękę w górę, złapał gumę w tylnym kole. Karma. I tak oto zostało ich dwóch: Hinault i Kuiper, kolarz wszechstronny, mistrz olimpijski w kolarstwie szosowym z 1972 roku, który trzy lata później został zawodowym mistrzem świata. Po następnych dwóch latach zajął drugie miejsce w klasyfikacji generalnej Tour de France.

Razem wjechali do Lille, do pokonania zostało im 3,9 kilometra. Kuiper pomylił drogę, z niewłaściwej strony ominął wytyczające trasę bale siana. Zawrócił i dogonił Hinaulta. Ścigali się we dwóch na ciemnych, mokrych ulicach, w obecności stosunkowo niewielkiej liczby widzów. Potrzebowali ośmiu godzin na pokonanie drogi z Liège do Lille, ośmiu godzin na przejechanie 249 kilometrów. Nie odnosiło się zatem mylnego wrażenia, że zapadła noc, jak wspomina Jones. To już była noc.

Hinault opisuje tamten finisz z typowym dla siebie nonszalanckim wzruszeniem ramion: „Było nas dwóch. Na finiszu to ja zaatakowałem. Wygrałem dość pewnie”. Nieco bardziej szczegółowo relacjonuje tę walkę w swojej książce, Memories of the Peleton: „Moje podejrzenia, że czeka nas piekło, się sprawdziły. Pewnie jako zwycięzca nie powinienem za dużo narzekać, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego każe nam się jechać w takich warunkach. Myślę tu o zawodnikach, którzy utknęli w błocie, zgubili się na źle przygotowanej drodze, stali w strugach deszczu z przebitą oponą, czekali na samochód serwisowy. Nie potrafię zrozumieć, co te nieludzkie warunki mają wspólnego ze sportem”.

***

Następnego dnia organizatorzy się ugięli, bo na trasie etapu do Compiègne znów pojawiał się bruk. Hinault groził, że stanie na czele kolejnego strajku, w związku z czym Félix Lévitan, dyrektor tamtego wyścigu, zgodził się zmienić przebieg pierwszych 20 kilometrów trasy tak, by omijała najgorsze brukowane odcinki. Tymczasem Hinault zaczął odczuwać ból w prawym kolanie. „Bardzo bolało, zaczęło się właśnie wtedy. Pierwszego dnia nie stanowiło to problemu, ale już nazajutrz… Podejrzewano, że w kolanie utworzyły mi się takie małe kryształy”.

„25 kilometrów bruku jednego dnia, a potem 25 kilometrów następnego – dodaje, kręcąc głową. – Dwa razy w dwa dni. I do tego ten deszcz… Tak bardzo padało”.

Ból doprowadził Hinaulta do najtrudniejszej decyzji w historii jego startów w Tour de France. Gdy wyścig wjechał w Pireneje, Borsuk nocą zbiegł. Wcześniej tego samego dnia organizowano czasówkę. Wygrał Zoetemelk, Hinault był piąty, co wystarczyło, by wdział żółtą koszulkę lidera. Wyszedł na podium, przyjął koszulkę, powiedział dziennikarzom, że z jego kolanem wszystko jest w porządku, a potem tej samej nocy wyjechał do domu do Bretanii. O swojej decyzji poinformował jedynie Guimarda i organizatorów wyścigu. Pod nieobecność Borsuka impreza ułożyła się doskonale dla ekipy TI-Raleigh, co pozwoliło im zapomnieć o klęsce poniesionej na bruku. „Wygraliśmy 11 etapów, a Zoetemelk zwyciężył w całym wyścigu – mówi van Vliet. – Raas został najlepszym sprinterem. Mimo to nie wydaje mi się, żeby Peter Post był zadowolony”.

Hinault powrócił jesienią i wywalczył tytuł mistrza świata na imprezie rozgrywanej na górskich drogach w okolicy Sallanches. Rok później zrobił coś, co świadczyło o niemal niesamowitej odporności. Pojechał w wyścigu Paryż–Roubaix. Dlaczego to zrobił? „Ponieważ byłem mistrzem świata, a mistrz świata powinien szanować swój tytuł”, odpowiada dzisiaj.

„Gdy jest się w tak dobrej formie, człowiek po prostu chce to wykorzystać – dodaje Hinault. – Tamtego dnia zaliczałem upadki i łapałem gumy, łącznie zdarzyło mi się to siedmiokrotnie. Ogólnie jednak przyszło mi to aż nazbyt łatwo. Do tego miałem szczęście: zawsze gdy łapałem gumę, znajdowałem w pobliżu kolegę z ekipy, który oddawał mi koło, więc nie traciłem zbyt dużo czasu”.

Na mecie w Roubaix Hinault zjawił się razem z liderami, w tym z prawdziwymi specjalistami od tego wyścigu, takimi jak Moser, De Vlaeminck czy Kuiper. Wygrał. „To był mój ostatni start w tym wyścigu – mówi z satysfakcją. – Wróciłbym tam i znów bym wygrał, gdyby Félix Lévitan pozwolił mi pojechać w Tour of America. Nie zgodził się, więc stwierdziłem, że nie jadę więcej ani w Roubaix, ani w Ronde van Vlaanderen, ani w tym roku, ani w następnych. Tego typu drogi nie mają nic wspólnego z klasycznymi wyścigami”.

Nic więcej nie trzeba było dodawać. Dokańczając swoje cappuccino, Hinault przypomina z charakterystyczną dla niego mieszanką dumy i pogardy w głosie: „Ilu dzisiejszych kolarzy zdolnych wygrać Tour de France jeździ w wyścigu Paryż–Roubaix?”.

Hinault wzrusza ramionami i sam sobie odpowiada: „Ani jeden”.

Klasyfikacja

1. Bernard Hinault, Francja, Renault-Gitane, 236,5 km, 8 godzin, 3 minuty, 22 sekundy
2. Hennie Kuiper, Holandia, Peugeot-Esso-Michelin, taki sam czas
3. Ludo Delcroix, Belgia, IJsboerke-Gios, strata: 58 sekund
4. Yvon Bertin, Francja, Renault-Gitane, strata: 2 minuty, 11 sekund
5. Guido Van Calster, Belgia, Splendor-Admiral, taki sam czas
6. Sean Kelly, Irlandia, Splendor-Admiral, taki sam czas
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: