- promocja
- W empik go
Humor zza kulis - ebook
Humor zza kulis - ebook
Biblioteka Stańczyka powraca!
Bohdan Łazuka
Marek Piwowski
Jerzy Stuhr
Daniel Olbrychski
Jerzy Kryszak
Krzysztof Hanke
Krzysztof Jaroszyński
Andrzej Strzelecki
Andrzej Grabowski
Andrzej Rosiewicz
Janusz Majewski
Artur Barciś
Piotr Gąsowski
Katarzyna Skrzynecka
Zbigniew Buczkowski
Tadeusz Ross
Artur Andrus
Marian Opania
Ewa Dałkowska i Tomasz Miernowski
Rafał Rutkowski
rozmawiali z Jackiem Szczerbą o humorze i mistrzach dowcipu na scenie, przed kamerami, a także tam, gdzie wzrok widzów już nie sięga…
Spis treści
SPIS TREŚCI
Dowcip zamiast wstępu
Bohdan Łazuka Giovanelli Oryginal, jedyny w Polsce imitator krokodyli
Marek Piwowski Ktoś w stodole gołymi rękami buduje łódź podwodną na pedały
Jerzy Stuhr Przepraszam, czy ja mogę jeszcze podobać się kobiecie?
Daniel Olbrychski Ryby siną barwą kłute
Jerzy Kryszak Opowiadać obiegowe dowcipy? To byłaby plama na honorze
Krzysztof Hanke Moplikiem se jada na szychta
Krzysztof Jaroszyński Motorniczy przez miesiąc nie zarobił tyle, ile dostał przez te parę godzin
Andrzej Strzelecki A może generał rurkę?
Andrzej Grabowski Mam pańską recenzję przed sobą. Za chwilę będę ją miał za sobą
Andrzej Rosiewicz Z nieba rozległ się głos: – Rosiewicz, będziesz błaznem
Janusz Majewski Kto to jest ironista?
Artur Barciś Zobacz, to przedstawienie wszyscy zapamiętają na zawsze
Piotr Gąsowski Rutek nie wierzył, że ja to mówię. Ludzie nie wierzyli, że to słyszą
Katarzyna Skrzynecka Żartować można ze wszystkiego, ale nie ze wszystkimi
Zbigniew Buczkowski A bo to obcy da spać
Tadeusz Ross Żałuję, że świat absurdu nie jest światem powszechnym
Artur Andrus Poker to ciężki kawałek chleba, ale pewny
Marian Opania Dwa fiflaki profesora Zyberta
Ewa Dałkowska i Tomasz Miernowski Przeklęty bufonie, za naród sprzedany piekło cię pochłonie
Rafał Rutkowski Nie dopuścić widza do nóg
Zuzi i Wojtkowi
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1191-7 |
Rozmiar pliku: | 660 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pijany Jan Himilsbach wpada do warszawskiego SPATiF-u. Krzyczy na całą salę: „Inteligenci, wypierdalać!”. Gustaw Holoubek, który właśnie kończy posiłek, odkłada sztućce na talerz i zwraca się do towarzystwa przy stoliku: „Nie wiem, jak państwo, ale ja wypierdalam”.
Ile razy słyszałem ten dowcip opowiadany przez różne osoby? Nie zliczę. Dlaczego jest tak popularny? Jednym z powodów jest pewnie to, że wpisuje się w chlubną tradycję aktorskiego, a więc artystyczno-inteligenckiego poczucia humoru. Holoubek był jednym z jego mistrzów. Błyskotliwe poczucie humoru i jego mistrzowie – ten temat zawsze mnie frapował. Jak przejawiała się wyjątkowość tych ludzi i jaki wpływ wywarli na nas swym dowcipem? Chciałem to pojąć możliwie dogłębnie. Najlepiej w książce złożonej z wywiadów.
Liczyłem, że będzie to praca miła, lekka i przyjemna. Ambicje miałem mocarstwowe: zamierzałem pojeździć po Polsce, żeby książka nie okazała się warszawocentryczna. Zacząłem wstępnie umawiać się na spotkania. Nadciągnął jednak COVID-19. Większość wyjazdów diabli wzięli. Potem było wyłącznie gorzej. Umarł mój Ojciec. Jeśli mam poczucie humoru, to po nim. Janusz Kondratiuk i Jerzy Gruza, z którymi koniecznie chciałem się spotkać, rozmów do książki nie doczekali. Pozostałe przeciągnęły się aż na ponad trzy lata. W międzyczasie czterech z moich rozmówców – Tadeusz Ross, Andrzej Strzelecki, Janusz Majewski i Jerzy Stuhr – także pożegnało się ze światem. Niektórzy rozmówcy kazali zabiegać o siebie miesiącami. Inni, jak niedawno zmarły Janusz Rewiński, ostatecznie odmówili, choć byłem wściekle uparty. Ale dość narzekań. Książka przecież powstała. Wiem o niej ledwie trzy rzeczy.
Po pierwsze, strukturę ma swobodną. Nie podaję, kiedy doszło do rozmowy. Jeśli od tego czasu wydarzyło się coś istotnego dla mojego rozmówcy i materii jego wywodów, informują o tym lakoniczne przypisy.
Po drugie, czytać ją można na dwa sposoby. Po bożemu, od początku do końca, albo na wyrywki. Jak kto woli. Chyba przesadziłbym, twierdząc, że czytanie na wyrywki pozbawia możliwości subtelnego wychwycenia, jak niektóre rozmowy korespondują ze sobą.
Po trzecie, ta praca w żadnej mierze nie ma ambicji naukowych. Nie jest to rozprawa typu – O nikczemności żartów i śmiechu świeckiego, czyli płacz Heraklita i śmiech Demokryta chrześcijańskiego w piśmiennictwie ascetyczno-medytacyjnym doby potrydenckiej w Polsce, którą nieznana mi Maria Wichowa popełniła w roku 2008. Zresztą, nie obrażając tej autorki, ani autorów prac podobnych, przyznaję, że do sierioznych tekstów o śmiechu podchodzę sceptycznie. Utwierdziłem się w tym przekonaniu po lekturze klasycznej dziś pracy noblisty Henriego Bergsona Śmiech. Esej o komizmie (1900, wydanie polskie 1977, przekład Stanisława Cichowicza). Nie będę jej tu recenzował. Ograniczę się do paru luźnych cytatów dających wyobrażenie o jej charakterze: „Nie ma komizmu poza obrębem rzeczy czysto ludzkich. Komizm zwraca się do intelektu i nie daje się pogodzić z uczuciem (...). Postawy, gesty i ruchy ludzkiego ciała są śmieszne dokładnie w tej mierze, w jakiej ciało to przywodzi nam na myśl bezduszny mechanizm (...). Komizm jest rezultatem takiej przeciwstawności ducha i materii, która przejawia się w zwycięskim oporze pierwszego elementu wobec mechanicznej bezwładności (usztywnienia) ciała czy umysłu”. Jakoś nie kupuję tych „mądrości”, tak jak nie poraża mnie podany przez Bergsona cytat z Immanuela Kanta: „Śmiech pochodzi z oczekiwania, które nagle obraca się wniwecz”.
Z pracy Bergsona najlepiej przyjąłem uwagę Napoleona Bonaparte, który wspominał swe spotkanie z królową Prus – Luizą, po tym, jak pobił Prusaków pod Jeną (1806). Stojąc, przemawiała do niego, jakby była aktorką tragiczną. Dopiero gdy poprosił, żeby usiadła, jej tragizm przeszedł w komedię.
Ja poniższych dwadzieścia rozmów odbyłem w pozycji siedzącej. Jeśli ktoś ma ochotę, może usiąść i je przeczytać. No chyba że woli jednak stać. Albo leżeć.
Jacek SzczerbaBohdan Łazuka
Giovanelli Oryginal, jedyny w Polsce
imitator krokodyli
Panie Jacku, zacznijmy od tego, śmiech to bardzo poważna rzecz.
Śmiertelnie poważna.
Niestety, uważam, że w moim ukochanym kraju mamy straszny deficyt intelektualny w tej kwestii. Poruszamy się w kategoriach: spotkał łysy rudego albo przychodzi baba do lekarza. Mnie to w ogóle nie interesuje. Już nie będę się powoływał na mój udział w Kabarecie Starszych Panów. Powiem tylko, że w Szkole Teatralnej, gdy byłem na drugim roku, angażowano mnie do epizodów w dyplomach kolegów z czwartego roku. I wtedy na Miodowej 24 czekał na mnie facet, który okazał się Irkiem Iredyńskim. Wręczył mi książeczkę, widać było, że wykonaną na powielaczu, więc na pewno pochodziła od Jerzego Giedroycia. Powiedział: „Zapamiętaj to nazwisko – Witold Gombrowicz”. Ja wtedy się z Gombrowiczem zakolegowałem i, przepraszam za megalomanię, wydawało mi się, że go słyszę. Powiedziałem o tym Irkowi w barku w Bristolu, a jemu się to „kurrrwa” – jak on to mówił – strasznie spodobało. Każdy z moich kolegów ze Szkoły, przy całej mojej sympatii dla nich, już na pierwszym roku widział siebie jako Hamleta.
Wiadomo.
Mało tego, widział, że gra Hamleta lepiej niż Inek Gogolewski czy Staś Jasiukiewicz, wielkie wtedy nazwiska. A mnie ciągnęło do tego Gombrowicza. I tak mi się ułożyło w moim rozbałaganionym życiu, że w roku 2017 Robert Gliński – w Teatrze Telewizji – obsadził mnie w Biesiadzie u hrabiny Kotłubaj. Widział Pan to?
Widziałem.
Dobre?
Dobre.
A ja, w roli barona Apfelbauma?
Oczywiście.
No, kurwa, wiadomo. Ta klamra z Gombrowicza zbiegła mi się z tym, że z moim ukochanym Adasiem Hanuszkiewiczem u niego w domu w Ursusie zaczęliśmy próbować Ferdydurke.
Kiedy to było?
Rok przed jego śmiercią.
Czy Hanuszkiewicz miał poczucie humoru?
Według mnie tak, z tym że nie na swój temat. Bo on nie dopuszczał do tego, żeby ktoś był od niego lepszy. Adaś zapraszał na swoje premiery. Między innymi Jurka Dobrowolskiego, który jednak nie był zachwycony formalnymi chwytami Adama. W korytarzu, już po przedstawieniu, Hanuszkiewicza otaczają klakierzy. Słychać: „Jurek, powiedz chociaż dwa słowa”. Dobrowolski nie wytrzymał i mówi: „Adam, ty kulejesz”.
Nie podlega dyskusji, że Bohdan Łazuka ma poczucie humoru. Po kim?
Po ojcu. Natomiast, jeżeli chodzi o odbiór, o stwarzanie dowcipnej atmosfery, to po mamie. Tata był ironistą. Jednak nikomu w życiu nic złego nie zrobił. Wprost przeciwnie, bo był, jak na ówczesne warunki lubelskie, człowiekiem wykształconym – inżynierem rolnikiem. Żyły tam trzy ziemiańskie rodziny – Czernasie, Turscy i Łazuki. One się kochały i mieszały ze sobą: słuchały razem Marsza weselnego Mendelssohna i Ave Maria. Z tego wyszedłem. A potem, jeśli chodzi o poczucie humoru, to w aneksie do umowy z Teatrem Syrena miałem zapisane, że będę siedział w garderobie z Adolfem Dymszą.
To był Pana wymóg?
Raczej prośba. Zdzisław Gozdawa i Wacław Stępień, którzy wtedy dyrektorowali w Syrenie, nagabywali mnie. Poszli nawet do Erwina Axera, bo ja byłem we Współczesnym. Axer powiedział: „Wie pan, ja dla pana nie mam żadnej propozycji na ten sezon. Niech pan się zgodzi”.
A mój profesor, Ludwik Sempoliński, który występował w Syrenie, skomentował: „To dla ciebie dobrze, Bodziu”. Może to nie było eleganckie, ale podsłuchiwałem starszych aktorów. Kompleks faceta, który przyjechał z prowincji, żeby udowodnić swoją obecność. Dodek Dymsza – kontakt z nim był dla mnie przedłużeniem edukacji. Wchodziłem: „Dzień dobry, panie Dodku”. „Co jest?”. „Panie Dodku, głowa mnie boli”. „Nie moja wina”. Dodek przy swym geniuszu nie lubił, jak ktoś inny był śmieszny.
Egocentryzm jest wpisany w zawód aktora.
I próżność. Do garderoby w Syrenie przywieźli pierwszy telewizor, oczywiście czarno-biały. Stoimy przed nim. Dodek przestępuje z nogi na nogę. Mietek Czechowicz był wtedy na topie, a dość dobrze wyglądał. „Kto to jest?” – zapytał Dodek, choć świetnie to wiedział. „Panie Dodku, Czechowicz”. „Jak?”. „Czechowicz”. „Jak”. „Czechowicz!”. „Co się pan tak drze, czy ja głuchy jestem? Ale wie pan, że on jest raczej taki Zapasiewicz”. Dobre, co?
Dobre.
To dokładam dwie inne anegdoty. W prawie każdym warszawskim teatrze pracował jako pomoc Henio Manugiewicz, zresztą ciota. Taki konus. Nóżki pałątki..., miał ksywę „Boże, złamane życie”, bo ciągle mówił: „Boże, złamane życie” (Łazuka mówi to z gejowskim przerysowaniem). On uwielbiał Dymszę. Do tego stopnia, że dowiadywał się, gdzie Dymsza jedzie na chałturę. I zaraz tam był. Potem Dymsza mi to opowiadał (Łazuka mówi, naśladując Dymszę): „Wychodzę, panie Łazuko – bo on mnie tak odmieniał – na scenę. Patrzę, siedzi, kurwa, w pierwszym rzędzie. Jeszcze nic nie powiedziałem, a on już: «Brawo, brawo» (Łazuka znów mówi z gejowskim przerysowaniem). Zaczynam monolog: «Kiedyś, poznawszy pewną lady...», a ten znowu: «Brawo, brawo»”. Za trzecim razem nie wytrzymałem – a dla puenty istotne jest to, że Manugiewicz był 15 lat starszy od Dymszy – i mówię: «Państwo wybaczą, syn dawno mnie nie widział»”.
Teraz druga historia. Dymsza mieszkał w Międzylesiu. Tam ciągle nagabywał go gość, który lubił się napić. W końcu Dymsza wpadł na pomysł: „Dostaniesz ode mnie miesięczną pensję. Codziennie masz stać za tym chojakiem. Ja przechodzę, a ty mnie straszysz”. I codziennie odbywał się ten sam skecz. Bez widowni. Za piętnaście dziesiąta wieczorem facet stał za chojakiem. Dymsza przechodził obok, facet wyskakiwał z krzykiem: „Mistrzuniu, huuu!”. A Dymsza na to: „Pierdol się!”. I szedł dalej.
Komu dziś chciałoby się robić coś takiego?
No właśnie. Jako gratis dorzucam historyjkę Dymszy, którą uwielbiał Jurek Gruza. Po powrocie z przedstawienia Dodek wychodził z psem, wilczurem, w stronę dworca kolejki. Właśnie o dwudziestej trzeciej odchodził ostatni skład do Warszawy, następny był o szóstej rano. Do kolejki biegnie babina z torbami: „Panocku, panocku, jeszcze ja”. Dodek opowiadał: „Zobaczyłem, że pociąg już rusza. Co tu robić? Spuściłem psa ze smyczy i poszczułem na babinę. Zdążyła w ostatniej chwili”.
Garderoby Syreny były pełne gigantów dowcipu.
Dla mnie komikiem komików, w tym sensie, że wchodził i to właściwie wystarczyło, był Kazio Brusikiewicz. On sobie wymyślił, że poza teatrem będzie się komunikował z ludźmi w języku północnoduńskim. I to brzmiało tak: „Esmedonogula Nogu” (Łazuka mówi po północnoduńsku). Kazio odezwał się w ten sposób do sprzedawczyni w sklepie w Suwałkach. Spytała: „Proszę?”. To on znowu w północnoduńskim. Na co ona do mnie: „Panie Łazuka, pan mu powie, że tylko to, co widać”.
Kaziu organizował chałtury w wolne poniedziałki. Jeśli dziennie nie było czterech występów, to był przestój. W pewien poniedziałek szliśmy po peronie dworca Poznań Główny, umęczeni jak chuj. Tam chodził też facet w kolejarskiej czapce i z takim długim młotkiem. Stukał nim w koła pociągu. Myślałem, że to emeryt, któremu dali zarobić, ale okazje się, że to bardzo ważna funkcja. No i Kazio do niego...
W północnoduńskim.
„Esmedonogula...”. A gość prostuje się i mówi: „Z peronu drugiego”. Krótko go załatwił.
Wracając na chwilę do Współczesnego – czy tamtejsza gwiazda, Tadeusz Łomnicki, miał poczucie humoru?
Miał. Kiedyś pojechał do Chicago występować u impresaria Jana Wojewódki. To zresztą osobna sprawa, że Łomnicki musiał jechać do Wojewódki, żeby trochę zarobić. Mówił dwa fragmenty Pana Wołodyjowskiego. Ludzie słuchali go w nabożnej ciszy, a potem dostał owację. Powiedział mi: „Łazuczko – bo tak się do mnie zwracał – nie zapomnij powiedzieć Połomskiemu, że Łomnicki na estradzie też jest niezły. I pamiętaj, że jak wrócę, będę chciał skompletować zespół aktorski – biorę cię pod uwagę”.
Teraz poproszę o Kazimierzu Rudzkim.
Boże kochany. To było cudo. Jak ktoś mówi o nim konferansjer, to ja wtedy: „Bardzo przepraszam, głowa mnie boli albo – sznurowadła mam rozwiązane”. Konferansjer? Kazio edukował. Wykładał w Szkole wiersz estradowy. Na przykładzie Kwiatów polskich Tuwima wyjaśniał, czym jest scherzo: w poezji, w prozie, w ogóle w życiu. I wtedy powiedział: „Zdolny muzyk Chopin też pisał scherza, co nie znaczy, że musimy się turlać ze śmiechu”. Pomyślałem: „Nie, w tym musi być coś więcej”. W przerwie pobiegłem do biblioteki. Patrzę pod „Chopin, scherza” – są molowe, a więc smutne, i jedno niedokończone E-dur, czyli weselsze. Proszę, to jest nauka.
Rudzki Pod Egidą u Pietrzaka, jeszcze na Chmielnej, na dole, był narratorem pomiędzy widownią i sceną. Miał swój stolik, komentował to, co się dzieje. Kiedyś na przedstawienie przyszedł Artur Sandauer. Kazio Rudzki co chwila wtrącał: „Prawda, panie profesorze? Prawda, panie profesorze?”. Sandauer się w końcu wkurzył i mówi: „Cóż pan mnie od profesorów wyzywa? Pan przecież też jest profesorem”. A Rudzki na to: „Tak, a ja tylko dlatego, żeby Łazuka mógł zostać magistrem”.
Czym się Rudzki różnił od Aleksandra Bardiniego?
Mówiąc językiem muzycznym, Drogi Panie Jacenty, oni mieli się do siebie tak, jak Mozart do Wagnera. Kazio był lekki, zaś profesor Bardini cięższy. Ja zawsze przychodziłem na zajęcia Bardiniego przygotowany. Nie tylko ze strachu. Bo też on miał czasem takie spojrzenie, że, jak mówiła profesor Stanisława Perzanowska: „Weź czapkę i wyjdź”.
Jestem dumny z recenzji, jaką Bardini wygłosił o mnie: „Można powiedzieć o Łazuce różne rzeczy, ale za nim się tęskni”.
Czy Pana mistrz Ludwik Sempoliński opowiadał dowcipy?
On je odgrywał. Dymsza mówił o Sempolińskim: „Co on pana mógł nauczyć? On nie był w Qui Pro Quo”. Bo nie był. Lunio brylował w drugim przedwojennym kabarecie, w Morskim Oku, bliższym rewii. Ulubionym dowcipem Lunia był ten o odwiedzającym lekarza facecie, który chciał przestać pić: „Panie doktorze, jak ja mam to zrobić?”. „No wie pan, organizm musi się przyzwyczaić do zmieniających się warunków. Niech pan nie wypija codziennie od razu pół litra, tylko kieliszek. Po 10 dniach takiej kuracji proszę znów do mnie przyjść”. I po 10 dniach facet się zjawia, nawalony strasznie. Lekarz wzdycha: „No, prosiłem pana”. A facet: „Pan doktor myśli, że ja tylko u niego się leczę?”.
Lunio opowiedział ten dowcip w telewizyjnym programie Łazuka i co...?!, do którego scenariusze pisał Tadzio Drozda. To miał być show elegancki, w smokingach. Ale Kazio Brusikiewicz, który też brał w nim udział, postanowił być dowcipniejszy od reszty. Każdy z panów w programie nosił muszkę, a ile muszek nosił Brusio?
Dwie?
Cztery: z przodu, z tyłu, z prawej i z lewej. Sam sobie je na gumkach przymocował. Oni byli jak dzieci, duże dzieci. Istotę sprawy wyłożył chyba stary Leon Schiller, który, jak wiemy, co nieco się orientował: „Weźcie atmosferę z bufetu, weźcie atmosferę z garderoby i dopiero wtedy wchodźcie na scenę”. Coś w tym musiało być.
Teraz poproszę o Jerzym Dobrowolskim.
Pierwsza historyjka jest taka, że Związek Literatów Polskich, działający przy placu Zamkowym, zaprosił Jurka do sekcji autorów rozrywkowych na poważną dyskusję pod hasłem „Budujemy drugą Polskę”. Zabrałem się tam razem z nim. Siedzimy, dyskusja trwa w najlepsze, są fajni ludzie: Krzysio Toeplitz, Zenon Wiktorczyk, Zdzisław Gozdawa i Wacław Stępień, nawet Kisiel był. W pewnym momencie Jurek kopie mnie w kostkę, więc już wiedziałem, że będzie się działo. Wstaje i mówi: „Ja się zgadzam, żeby budować drugą Polskę. Z tym, że jeśli chodzi o lokalizację, to ja bym bardzo prosił, żeby to było we Włoszech albo przynajmniej w Jugosławii”.
Drugim miejscem akcji były słynne Krzyże na Mazurach. Lipiec, jesteśmy na wywczasach, żar leje się z nieba. Na przyzbie pani Szczupaczkiewiczowa podawała zupę i nie tylko. Pary obsługiwała znakomite: Wiłkomirska z Rakowskim, Fedecki ze Stankówną, Agnieszka Osiecka z Jareckim, Markuszewski z Zosią Góralczyk. Tylko ja z Jurkiem siedzieliśmy tam jako te przybłędy. I wszystkim w jedzeniu zupy przeszkadzały pszczoły.
Cały rój?
Właśnie, à propos roju. Jurek powiedział zebranym, że na ich miejscu nie wykonywałby takich gwałtownych gestów, bo on zna rodzoną siostrę królowej tego roju, która, w czasie drugiej wojny światowej, przemycała miód – sztuczny, bo to jednak wojna była – do obozu jenieckiego w Woldenbergu, gdzie bawił z kolegami Kazimierz Rudzki. Później, oczywiście, poszliśmy na gorzałę. Powiedziałem: „Jurek, jak mogłeś tak o Rudzkim?”. Na co on: „A co Rudzki mógł tam robić? Bawił”.
I teraz najsłynniejsza zapowiedź Jurka, a zaraz po niej Rudzkiego.
Zamieniam się w słuch.
Występujemy w dwuczęściowym programie. W pierwszej części są estradowcy, w drugiej jest kabaret. Jurek napisał kabaret, gdzieś między jego Koniem i Owcą, ale prowadził obie części. Wyszedł i mówi: „Proszę państwa, trzy słowa: Jerzy Połomski”.
Pora na Rudzkiego.
Rudzki przez trzy i pół roku był dyrektorem Syreny. Lidka Korsakówna świetnie interpretowała tam wiersz Gałczyńskiego Na Żoliborzu są ulice takie śliczne o parze zakochanych na deszczu. Rudzki ją zapowiadał. Zbliżył się w skupieniu do samej rampy: „Proszę państwa, nie będę taił, mżyło”. I poszedł.
Pozostańmy może na chwilę przy Rudzkim w Syrenie.
Pozostańmy. Syrena potrzebowała różnych wykonawców. W chórze Operetki był szmirus – z fioletowym nosem i z fryzurą z przedziałkiem – który miał bilet wizytowy: „Giovanelli Oryginal, jedyny w Polsce imitator krokodyli”. Jedną z rewii Syreny otwierał Stefan Witas, śpiewając jeszcze przed kurtyną, z laseczką, w stylu fin de siècle tarantelę Hiszpańskiej syn krainy, rzekł do dziewczyny. Spektakl ruszał o 19, a obyczaj był taki, że jeśli o 18.30 nie było jakiegoś aktora, to się odwoływało albo szukało zastępstwa na całej kuli ziemskiej. Kiedyś o 18.30 nie było Witasa. Wtedy ten Giovanelli powiedział do Rudzkiego: „Dyrektorku, dla mnie to małe Miki. Znam to na pamięć”. „Naprawdę? No to proszę”. Dali mu frak, melonik, przeuroczy Wiktor Osiecki, tata Agnieszki, był akompaniatorem. I Giovanelli zaczyna: „Hiszpańskiej syn krainy, trarira rira”. I tak 67 zwrotek poleciał: „Trarira rira”.
Rudzki stał za kulisami. Pierwszy raz widziałem, jak on gryzł liny, którymi się podnosi kurtynę – ze śmiechu i z rozpaczy. Mało tego. W finale Giovanelli chciał zatańczyć. Podrzucił laseczkę, ale jej nie złapał. Spadła na siwą głowę Osieckiego. Po występie Giovanelli klepnął Rudzkiego: „No co, dyrektorku, uratowałem!”.
Innego typula spotkałem, gdy Jurek Gruza robił Słomkowy kapelusz dla Teatru Telewizji.
Kto to był?
Należał do statystów zebranych na dole w Wytwórni Filmów Dokumentalnych na Chełmskiej. Podejrzeliśmy z Krzyśkiem Kowalewskim, że on nosił w teczce ćwiartkę i z niej ukradkiem pociągał. A to był już drugi dzień zdjęciowy. Typulo podszedł do Gruzy: „Moja rodzina będzie to oglądała, więc mnie bardzo zależy, żeby pan mnie uwzględnił w kadrze”. Jurek na to: „Proszę pana, nie mogę pana dać, bo pan jest pijany”. W przerwie stoimy dobrą grupą: Kowalewski, Emilian Kamiński, Bronek Pawlik, Wojtek Pokora, ja z boku. I typulo się odzywa: „Panowie będą uprzejmi mi wytłumaczyć, cóż to jest za reżyser? On mi mówi: «Pan jest pijany». Ale przecież mnie to do roli nic nie wnosi”.
Jaki był prywatnie Stanisław Bareja?
Uroczy. Był takim swoim człowiekiem. Nie wiem, jak to określić, ale przy nim czułem się, jakbym nie wyszedł z domu, jakbym z nim zawsze obcował.
Tysiąc razy opowiadałem o kręceniu w Paryżu Przygody z piosenką. Nikt nie załatwił zgody na kręcenie w merostwie czy na policji. Franek Kądziołka był operatorem, a ja przechodziłem przez jezdnię, niosąc dla Poli Raksy bagietkę na śniadanie. Ta bagietka nie bardzo chciała się zmieścić w secesyjnej bramie kamienicy, w której Raksa mieszkała w wynajętym pokoiku. Zamykająca się brama obcięła końcówkę świeżej bagietki, która upadła na chodnik. Wywołało to ból głowy w pionie produkcyjnym, bo nie mieli dewiz na drugą bagietkę. Dookoła zgromadził się tłum gapiów, jak to na planie. Wyskoczył z niego kloszard, wyjął z kieszeni gumkę i przymocował nią urwany kawałek bagietki. Scena poszła dalej.
Przy Małżeństwie z rozsądku spytałem Bareję: „Stasiu, a gdybyś ty był w cyrku, to jak byś nas nazwał?”. On, wiedząc, że Daniel Olbrychski chciał być Jamesem Deanem, odpowiedział: „Daniel byłby Dino, ty byłbyś Bongo”. „A ty?”. „Ja byłbym Stanik”.
Dlaczego Stanik?
Od Stanisława.
Nie możemy zapomnieć o Kazimierzu Kutzu. W jego reżyserii grał Pan w Teatrze Komedia tytułową rolę w „Billym kłamcy” (1964).
W filmie grał go Tom Courtenay, a na West Endzie, na zmianę z Courtenayem, Albert Finney. Myśmy to wtedy długo grali – 420 razy. Kazio miał te swoje najlepsze na świecie uwagi reżyserskie, zwłaszcza w scenach z kobietami: „Tu ci staje Bodziu, tu ci staje”.
Kiedyś wracałem z Kaziem z Kameralnej o szóstej rano Nowym Światem. Ludzie szli do pracy, świeżutcy, a my do domu raczej wygnieceni, w garniturach. Mały Kazio człapał za mną, coś tam wygadując. W końcu krzyknął: „Panie Łazuka, panie Łazuka, coś panu spadło”. „Co takiego?”. „Z dupy sadło”.
U Kutza zagrał Pan też prezydenta Dołęgę, szefa korporacji „Polski Beton”, w sztuce Eustachego Rylskiego „Netta” (1998) wystawionej w Teatrze Telewizji.
Dostałem za Dołęgę różne nagrody. Kilka lat później zadzwoniłem do Kazika: „Patrz, kurwa, od tamtej pory nikt mi nic nie zaproponował, nawet żebym tylko przeszedł przed kamerą jak Hitchcock w swoich filmach”. A on mówi: „Po chuj żeś się wychylił. Przecież to jest kraj dla średniaków, takich na 3+. Koledzy, którzy grali gorzej od ciebie, grają do dziś”.
BOHDAN ŁAZUKA (rocznik 1938), piosenkarz i aktor. W listopadzie i w grudniu 1964 roku 12 razy zapełnił widownią Salę Kongresową, śpiewając 30 piosenek zapowiadanych przez Lucjana Kydryńskiego. Absolwent warszawskiej PWST: uczeń Ludwika Sempolińskiego i Kazimierza Rudzkiego. Każda piosenka, którą wykonuje, jest wzbogacona taneczno-aktorską choreografią. Potrafi opowiedzieć dowcip samą mimiką twarzy, np. pokazując najpierw mrówkę samca, a potem samiczkę. W Motodramie (1971) Andrzeja Konica zagrał pięć ról: w tym agenta japońskiego wywiadu. W Nie lubię poniedziałku (1971) Tadeusza Chmielewskiego zażartował z samego siebie, grając wracającego do domu wzdłuż torów tramwajowych artystę na megakacu. Najlepiej wypadał w rolach wymagających wdzięku, jak choćby łotrzyk Ostap Bender w 12 krzesłach (1972) Ilfa i Pietrowa w Teatrze Telewizji w reżyserii Konstantego Ciciszwili czy nieradzący sobie w życiu tytułowy fantasta w Billym kłamcy (1964) w Teatrze Komedia w reżyserii Kazimierza Kutza. Potrafi być jednocześnie zabawny i groźny, co udowodnił, grając gangstera w Chłopaki nie płaczą (2000) Olafa Lubaszenki. Andrzej Wajda powiedział mu przed laty: „Jak kiedyś spoważnieję, to zrobię z panem komedię...”. Wydał dwie książki: ...trzymam się!!! (1993) i Przypuszczam, że wątpię (2010, wywiad przeprowadzony przez Karolinę Prewęcką).