Ich złamane życie - ebook
Ich złamane życie - ebook
Jeśli podobały Ci się Małe kłamstewka, na pewno zechcesz przeczytać Ich złamane życie.
Quinn i Nora, dorosłe siostry, rzadko się widują, a ich kontakty ograniczają się do zdawkowych telefonów i SMS-ów z życzeniami świątecznymi. Dlatego tajemnicza wiadomość od Nory: „Mam coś dla ciebie” od razu wzbudza podejrzenia Quinn. Kiedy spotykają się kilka godzin później w lesie nad jeziorem, Norze towarzyszy mała, skulona dziewczynka o szeroko otwartych oczach i zaciśniętych ustach. Nora oczekuje, że Quinn zapewni dziecku bezpieczeństwo i nikomu o nim nie wspomni, a zwłaszcza ich perfekcyjnej matce, zainteresowanej głównie pielęgnowaniem rodzinnego wizerunku. Zanim Quinn zdąży zadać choć jedno z miliona pytań krążących jej po głowie, Nora znika.
Quinn boi się, że Nora wplątała się w coś, co może zagrozić im wszystkim. Nie wie jednak, że siostra popadła w prawdziwe kłopoty. Jak daleko będzie w stanie się posunąć, by chronić tych, których kocha?
Oto wciągająca i trzymająca w napięciu powieść dla fanów Liane Moriarty o zamożnej rodzinie z przedmieść, której starannie zbudowana fasada zaczyna się rozpadać po niespodziewanym pojawieniu się małej dziewczynki znajdującej się w śmiertelnym niebezpieczeństwie…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67327-26-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Piękne – wzdycham, chwytając jej ramionka dygocącymi dłońmi. Głos też mi drży i mocno zaciskam zęby. _Nie teraz._ – Wyglądasz jak Blaszany Dzwoneczek¹.
– Nie chcę wyglądać jak Dzwoneczek. – Unosi rączkę, szukając burzy loków, która jeszcze przed chwilą spływała kaskadą na plecy. Teraz jej uszka zdobią loczki, perfekcyjne zawijaski, łaskoczące kark i flirtujące z zielonymi kolczykami Hello Kitty, z którymi nie rozstaje się ani w dzień, ani w nocy, co najmniej od miesiąca.
Kolczyki będą musiały zniknąć. Podobnie jak baśniowy połysk jej niemal srebrzystych włosów.
– Zobacz, co mam – mówię, żeby odwrócić jej uwagę. Obejmuję ją w wąskiej talii i obracam na kuchennym stołku tak, że prawie stykamy się nosami. Szybkim, niezdarnym całusem stempluję jej wilgotne czoło, spocone po zabawie w chowanego, którą się posłużyłam do tego, by przygotować grunt pod to, co nas czeka. Dzieci to nie moja specjalność, ale zdążyłam się już nauczyć, że pod jednym względem nie różnią się od dorosłych: też mruczą, kiedy się je mizia. Instrumentalne wykorzystywanie czułości wydaje mi się nie w porządku, ale robię to, co muszę. – To niespodzianka.
– Jaka? – Cienka brewka wygina się znacząco, na znak sceptycyzmu. Dziewczynka ma dopiero sześć lat, ale duchem jest wyjątkowo dojrzała. Jedno słowo, a wszystko się zmienia. Miałam wrażenie, że zamieniłyśmy się miejscami, i to ja jestem dzieckiem, przedszkolakiem, mającym przed sobą dorosłą kobietę. Kogoś znacznie mądrzejszego niż ja w wieku lat sześciu, szesnastu i dwudziestu sześciu.
– Wybieraj. – Na blacie stoją opakowania, które pospiesznie chwytam, każde w jedną dłoń, po czym chowam za plecami. – Mus czekoladowy czy nuta imbiru?
Nosek dziewczynki marszczy się z zakłopotaniem.
– Dopiero co miałyśmy lody – mówi. – Ciasteczkowe.
Ma prawo być skonsternowana. W tej zamrażarce nieczęsto bywają lody. Podobnie jak, nawiasem mówiąc, chleb w spiżarce i mleko w lodówce. A teraz: czekolada albo imbir? Po lodach, zabawie w chowanego i poświęcaniu jej całej uwagi? To tak samo magiczne i niepojęte jak postrzyżyny, płowe loki, ścielące się misternymi koronkami na brudnym linoleum podłogi. Zaczęło się baśniowo, ale ona musi jeszcze pojąć, że brniemy ciernistą ścieżką, zagubioną w mrocznym i złym lesie.
– Mus czekoladowy? – naciskam, bo dopada mnie lęk. Drętwieję. Wkrótce złapie mnie paraliż i uniemożliwi mi zrobienie tego, co konieczne. Lista moich słabych stron jest długa i pełna różnorodnych pozycji, nic jednak nie dorównuje na niej mojej skłonności do popadania w bezwład. W chwilach najbardziej wymagających działania tężeję z przerażenia. Usidlona. Teraz nie może się to zdarzyć.
– Nuta imbiru – odpowiada dziewczynka. Z przekory.
– Dobry wybór – wyduszam z siebie. – Ja zawsze chciałam być rudzielcem.
Znowu marszczy nosek, ale niczego jej nie tłumaczę, bo i tak by nie zrozumiała. Po prostu odrywam wieczko pudełka i wyławiam z wnętrza przezroczyste foliowe rękawiczki. Jest też jednorazowa peleryna, którą owijam dziewczynkę z fantazyjnym, mam nadzieję, rozmachem. Chwytają mnie dreszcze opanowujące całe ciało, jakbym była na skraju hipotermii. Nieważne że jest sierpień, a po kręgosłupie ścieka mi cienka strużka potu.
– Będziesz wyglądać tak jak Annie².
– Myślałam, że wyglądam jak Dzwoneczek. – Głos jej się łamie, na horyzoncie pojawia się mroczny cień, który zwiastuje łzy.
_Nie._ Jeżeli się rozpłacze, to koniec. Nie dam rady nic zrobić.
– To taka zabawa – nalegam z uporem, może nawet z desperacją.
– Nie chcę się bawić.
– Będzie fajnie, obiecuję. – Wyciskam farbę do czarnej miseczki i dodaję krem utleniający. W kuchni mieszają się odór amoniaku, chemikaliów i kociej szczyny, przywołujące sprawy, które usilnie wypieram z pamięci. Są jak wyzwalacz, którego się nie spodziewałam, i to tak przemożny, że muszę chwycić się krawędzi blatu, zaciskając oczy przed atomowym grzybem emocji, które grożą skażeniem mojego serca. – Uwielbiasz się bawić.
– Powiedziałam, nie chcę się bawić. – Dziewczynka ze stęknięciem zsuwa się ze stołka i rusza przed siebie, ale natychmiast się odwracam i łapię ją pod pachy, zanim zdąży pokonać parę kroków.
– Do cholery, siedź spokojnie! – Wrzeszczenie na nią nic nie pomoże, ale nigdy nie umiałam panować nad sobą. Na powrót sadzam ją na stołku. Mam wyrzuty sumienia, że nie czuję się w tej sytuacji winna. – Kazałam ci spokojnie siedzieć!
– Wcale nie – zaprzecza, ale to już co najwyżej szept.
Wazelina uchroniłaby jej delikatną skórę wzdłuż linii włosów przed wściekłym zaczerwienieniem, ale nie ma na to czasu. Ani na odczekanie całych dwudziestu minut, żeby kolor nabrał głębi. A kiedy wpycham jej główkę pod strumień zimnej wody, lejącej się z pordzewiałego kranu nad kuchennym zlewem, pozwalam sobie na odrobinkę skruchy. Nie mamy wyboru. O tym nie wolno mi zapomnieć. Nawet na sekundę.
– No proszę – mówię, gdy jest już po wszystkim. W wycieranie jej loków w kolorze wiśni wkładam więcej siły, niż to konieczne, nie przejmując się tym, że farba poplami ręcznik i na zawsze go zniszczy. – Nawet ja ciebie nie poznaję.
To oczywista nieprawda. Nic nie da się zrobić z jej oczami barwy kamienia, które są jednocześnie wielobarwne i pozbawione jakiegokolwiek koloru. To oczy, które przyciągają spojrzenie: kremowo kojące jak latte, kiedy jest spokojna, a ciemne jak chmura burzowa, gdy coś ją martwi. Teraz są szarawe i smutne, ale gdy na nią patrzę, wydają się zmieniać. To za sprawą koloru włosów. Na pewno. Spojrzenie pod rudą grzywką nagle staje się całkiem obce. Żywa, nieufna zieleń wywołuje u mnie szok i sprawia, że kuchnia wypełnia się chłodem.
– Kocham cię – wyznaję raptem ku swojemu zaskoczeniu. Bo ja tak nie mówię. A przynajmniej rzadko kiedy. I z pewnością nie z tak głębokim przekonaniem Niepewnie wyciągam i podnoszę rękę, trzymając między kciukiem a palcem wskazującym kosmyk jej olśniewających włosów. Tylko tak śmiem jej dotknąć. Marzę o tym, żeby porwać ją w ramiona i nigdy już nie puścić, przytulić do siebie i _uciec_.
– Moja dzielna dziewczynka – mówię jej.
Nie znajduję lepszego pożegnania.Quinn
Key nie było głębokim jeziorem. Nie miało też szczególnego uroku, ale jego porośnięte drzewami brzegi wyglądały jak idealnie ułożone elementy układanki, a w promieniach słońca, które wisiało tuż nad taflą wody, było coś mrocznego i tajemniczego. Było jednak piękne na swój własny sposób, co Quinn starała się utrwalić w pamięci, siedząc na skraju pomostu, z palcami stóp otoczonymi jasnozielonymi plamami alg. Gdyby dość nisko się pochyliła, dostrzegłaby nie tylko bańki powietrza z rurki do nurkowania zanurzonego w wodzie Walkera, ale i zarys jego sylwetki. Ciemnej i niewyraźnej pod powierzchnią lekko słonawej wody. Bo był tam. Nurkował. Jej Walker.
Kiedy się wynurzył, Quinn wyciągnęła stopę z palcami obciągniętymi jak u baletnicy stojącej na pointach, a on z uśmiechem położył na niej gładkie szkiełko.
– Nie jest to pantofelek – powiedział, wyjąwszy spomiędzy zębów ustnik rurki – ale i tak możemy cię nazywać Kopciuszkiem.
– Czy to czyni cię księciem z bajki?
– Ani trochę. – Walker zabrał szkiełko i przepłynął kawałek cicho i gładko, jakby był jedną z delikatnych fal chlupoczących przy podporach pomostu. Potem się podciągnął, strząsając wodę ze swojego wspaniałego ciała. Był niemal nagi, miał na sobie tylko bokserki. Przysiadł obok niej, swobodny i ociekający wodą.
– Że też nie pływałeś w czymś bardziej przepisowym – stwierdziła Quinn, ale coś w jej wnętrzu drgnęło na jego widok. Jej mąż był nie tyle przystojny, co atrakcyjny. Nie sposób było się nie obejrzeć za Walkerem Cruzem. Uwagę przyciągały jego szerokie i silne ramiona oraz ciemne przedramiona z imponującymi muskułami. No i jednodniowy zarost, któremu pozwalał się przerodzić w całkiem pokaźną brodę, jeśli był akurat zabsorbowany jakimś projektem. Najbardziej pociągający, a w odczuciu Quinn też zwodniczy, był inteligentny, osobliwy wyraz jego oczu o tęczówkach pokrytych cętkami barwy miedzi. Czasami, kiedy na nią patrzył, odnosiła wrażenie, że jest kimś obcym. Chociaż co noc zasypiała u jego boku.
– Twoje bokserki są mocno prześwitujące – zauważyła. – Wiesz, że moja mama ma lunetę.
Walker pokręcił głową, obryzgując Quinn kropelkami wody.
– Pani Sanford niech sobie patrzy do woli. – Roześmiał się i pstryknął palcami, z nonszalancją spoglądając na stojący za jeziorem dom.
Quinn nawet nie musiała podnosić wzroku, bo dobrze wiedziała, że gdy słońce chowa się za ceglanymi murami domu jej dzieciństwa, okna budynku mrugają czernią. Jej mama może rzeczywiście ich obserwowała. A może nie. Wolałaby, żeby jej to nie ruszało, ale trudno było tego uniknąć. Obojętność jest dobra dla ludzi, którzy nie mają powodu, aby czymkolwiek się przejmować. Quinn, niestety, miała ich aż za wiele. Choćby taki, że ona i Walker wynajmowali dom od jej matki. Albo ten, że oboje byli – miała nadzieję, że chwilowo – bezrobotni. Oczywiście, chodziło też o samego Walkera. Nieważne, że Quinn go kochała; najwyraźniej nie zaspokajał ambicji jej matki, która zresztą nawet nie próbowała szczególnie ukrywać swojego lekceważącego stosunku do niego.
– Hej. – Walker zatrzymał wilgotny palec na podbródku Quinn i przyciągnął jej głowę do swojej. Pocałunek był mokry i ciepły. Smakował jeziorem i chardonnay, które pili do kolacji: do kurczaka z rusztu, maślanego i chrupiącego. – To tymczasowe – przypomniał.
– Doprecyzuj tę tymczasowość – wymamrotała w jego wargi, ale już się odsuwał.
– W Los Angeles ci się nie podobało.
Z ust Quinn wydobył się gardłowy pomruk.
– Było lepiej niż tutaj.
Ale Walkera niełatwo było zbyć.
– Przed zimą wyjedziemy.
– Jest sierpień – powiedziała Quinn, jakby miało to stanowić dowód na to, że nadciąga zima, a oni za długo zwlekają z wyjazdem. Płacąc jej matce połowę tego, co ta normalnie brała za wynajem latem, uwiarygadniali liczne przestrogi Elizabeth Sanford przed niestabilnością materialną, jaką kończy się wyjście za artystę na dorobku.
– Moja praca się sprzeda – oznajmił Walker, a błysk w jego oku prawie przekonał Quinn. Prawie.
– Mogę ją zobaczyć?
Potrząsnął głową i podniósł wygładzone, mętne szkiełko, przytrzymując je między palcem wskazującym a kciukiem.
– Podpowiedź – powiedział, a igrający na jego wargach uśmiech wystarczył, by u Quinn, wbrew niej samej, wywołać identyczną reakcję.
– Jesteś szalony – stwierdziła.
– Szalony geniusz? Czy tylko szalony wariat? – Walker podźwignął się i wyciągnął do Quinn rękę, wciąż trzymając szkiełko w palcach. Czuła chłodną gładkość szkiełka między nimi, kiedy ją podnosił.
– Tylko szalony, moim zdaniem.
Mogłaby to uzasadnić, ale nie była w nastroju. Stopy Walkera pozostawiały na sfatygowanych deskach pomostu równe ślady i uważnie się ich trzymała, powierzając małe odciski własnych stóp ciemnym zarysom tamtych. Ich życie nie było szalone. Nie o to chodziło. Po prostu nie było takie, na jakie Quinn zawsze miała nadzieję.
Na skraju pomostu Walker zatrzymał się i wsunął stopy w znoszone klapki, które wcześniej tam zostawił. Między przystanią a domem rozciągał się rozległy równo przystrzyżony trawnik, który ze względu na piaszczystą glebę odmawiał rośnięcia w sposób przepisowy. Trawa była szorstka i przetykana ostami, ale doskonała do gry w bocce³ bądź wylegiwania się na ręczniku w blasku słońca, czyli dwóch zajęć, które zdominowały letni porządek ich dni – o ile stawianie na lenistwo i przypadkowość można było nazwać porządkiem.
Bo oni czekali. Na coś lepszego. Wyczekiwali iskry natchnienia. Tyle że ostatnio Walker zbyt dużo czasu spędzał w hangarze dla łodzi, który zamienił w swoją pracownię, żeby grać lub wylegiwać się z Quinn. Żeby czekać. Quinn cieszyła się szczęściem męża, i to bardzo, ale nie chciała być wykluczona z jakiejkolwiek sfery jego życia. Najgorsza była sztuka Walkera. Quinn czuła swoją małość wobec jego jawnego głodu obcowania z fakturą, kolorem i światłem. Wobec tego, jak wstrząsał nim widok trawy preriowej wyginanej przez burzę lub krzywej gałęzi, niepokojąco wygiętej niczym złamana kończyna.
Quinn daleko było do takiej głębi. Czasami czuła, że zatraca się w mężu. Że prawie w nim tonie.
– Wejdziesz? – zapytała, przesuwając palcem po jego wilgotnym ramieniu. – Musisz się przebrać.
To był pretekst. Łaknęła go jak wody, migdałowego kształtu jego oczu, jego skóry tak ciemnej i pięknej jak ziemia nagrzana słońcem. Mówił z lekkim akcentem, którego nabrał, spędzając letnie miesiące z rodziną ojca w stolicy Meksyku, ale melodyjną miękkość, łagodzącą wymawianie spółgłosek, zawdzięczał matce, imigrantce z Ghany. Quinn to wszystko uwielbiała.
Jej mąż był nadzwyczajny. Sam w sobie. Pragnęła go, bo łączyło ich coś więcej niż pospolite obrączki ślubne. Należała do niego sercem, duszą, ciałem i wszystkim innym, co miała do ofiarowania. Nie wiedziała tylko, czy on w takim samym stopniu należał do niej.
– W hangarze mam ciuchy na zmianę – odparł Walker. Myślami był już gdzie indziej, wpatrzony w wysokie okna starej kanciastej budy, kryjącej jego ekscytujące marzenie. Quinn dostrzegała jego rozkojarzenie od długich miesięcy, teraz jednak myśli o pracy całkiem go pochłaniały. Na cokolwiek innego pozostawało niewiele miejsca. Nawet na nią. Pozwoliła ręce opaść.
– Okej – powiedziała. – Ale nie siedź za długo.
Zwolniony z obowiązków, z głową wyraźnie zaprzątniętą tym, co czekało na niego w prowizorycznej pracowni, ruszył przed siebie. Mimo to, kiedy Quinn odprowadzała go wzrokiem, zreflektował się i przystanął, żeby poświęcić żonie ostatnią sekundę uwagi.
– Wszystko dobrze?
– Świetnie – zapewniła go. – Idź. – Nie powiedziała mu o wiadomości, jaką dostała od siostry. Bo i po co, skoro już skupiał się na czymś innym.
_Mam coś dla ciebie._
Co Quinn miałaby z tym zrobić? Krótki, zagadkowy tekst. To cała Nora i Walker powiedziałby to samo. Na tym by poprzestał, a pod wpływem jego beztroski Quinn zrobiłoby się głupio, że się w ogóle zastanawiała. Że się przejęła. Ale nic nie mogła na to poradzić. _Mam coś dla ciebie_ sugerowało jakiegoś typu transakcję. Nie widziała Nory przeszło rok i tęskniła za starszą siostrą z niemal dziecięcą siłą. Nigdy nie były sobie bliskie, co to, to nie, ale nieobecność i aura tajemnicy sytuowały Norę w świecie marzeń. Nieczęste wiadomości od niej i jeszcze rzadsze telefony wydawały się czymś niemal zakazanym, niebezpiecznym, chociaż, o ile wiedziała Quinn, najgorszym występkiem, jakiego dopuściła się Nora, była rezygnacja z pełnego stypendium na Northwestern i zignorowanie oczekiwań rodziny Sanfordów.
Quinn czasami jej zazdrościła.
Najwyraźniej Walker nie zauważył, że coś ją trapi, bo mrugnął do niej, oddalając się ze swoim znaleziskiem do hangaru i postukując rytmicznie piętami o klapki.
Nic wielkiego to nie było, ot, kawałek szkła. Instalacje Walkera zazwyczaj imponowały rozmiarami i formatem, toteż Quinn trudno było pogodzić wyławiane z jeziora drobiazgi z ogromnych rozmiarów rzeźbami, z których zasłynął jej mąż.
Po tym jak przenieśli się na początku lata z Los Angeles do miejscowości Key Lake w Minnesocie, prawie stracił energię. Przynajmniej jeśli mowa o sztuce. Quinn upajała się w tym czasie niepodzielną uwagą, jaką darzył ją Walker przez prawie dwa miesiące swojej niemocy twórczej, za sprawą której intensywność swojej koncentracji doskonalił właśnie na niej. Dawał temu upust przez długie gorące tygodnie czerwca oraz lipca. Jej ciało i płaszczyzna bioder, a także to, jak jej grzbiet przechodził w przewężenie talii, stały się przedmiotem jego obsesji. Już na studiach, na wstępnych zajęciach plastycznych, gdy po raz pierwszy się zobaczyli, Walker był indywidualistą, owładniętym ideą i totalnie na niej skupionym. Formalnie pracował na pół etatu jako asystent profesora, ale wyszło na to, że prowadził większość kursu. Jego całkowite oddanie nauczaniu od początku budziło podziw Quinn. Marzyła, żeby i w jej duszy skrywało się coś z tego, co miał w sobie Walker.
Quinn bowiem zdecydowanie nie była aż tak wyjątkowa. Nie brakowało jej za to determinacji. I jeśli o nią chodzi, ten upokarzający powrót w rodzinne strony i miesiące życia pod bacznym, nieżyczliwym okiem jej matki stanowiły co najwyżej drogę naokoło.
Osłoniła oczy przed zachodzącym słońcem i sięgnęła wzrokiem za jezioro, jakby rzucała wyzwanie obserwującej ich Liz Sanford. Od razu poczuła wdzięczność za bokserki Walkera, za jego niesforne zarzucanie czarną czupryną, za to, jak jej życie wystawiało się na pokaz. Nawet zagadkowa wiadomość od siostry nie była w stanie pomieszać Quinn szyków. Wiedziała, czego chce. I tym razem nie zamierzała pozwolić, by cokolwiek ją powstrzymało.Nora
Nora spojrzała w lusterko wsteczne i zobaczyła, że dziewczynka zagrzebała się w przykurzony samochodowy koc. Spowijał ją całą do tego stopnia, że z kraciastego kokonu wystawał tylko czubek fioletowej tenisówki. Już nawet nie siedziała. Jako że ciałko pod fałdami koca było mocno skulone, a pas bezpieczeństwa ciasno opinał jedynie miękką górkę z tkaniny, Nora miała wątpliwości, czy takie zabezpieczenie cokolwiek daje. Może nie. Zresztą może przewóz dziecka wymagał specjalnej adnotacji w prawie jazdy. Przypomniały jej się skomplikowane, pięciopunktowe pasy bezpieczeństwa z czasów, gdy sama była szkrabem, i zaraz pożałowała, że nie pamiętała o zabraniu fotelika.
Ostatnie kilka godzin były pełne zamętu. Męczące łzy i dojmujące wyczerpanie. Próby pocieszania, żałośnie zawodne. Nora nic nie mogła na to poradzić – była spięta, przerażona, a dziecko marniało, przytłoczone duszną atmosferą jej mieszkania. Siedziało plecami wtulone w kąt i płakało tak, jakby świat miał się skończyć. Nie pomagały hot dogi, chociaż Nora nurzała je w keczupie dokładnie tak, jak dziewczynka lubiła. Kreskówki też nie, tym bardziej że z programów dla dzieci leciały w telewizji jedynie powtórki _SpongeBoba Kanciastoportego_. Dziewczynka wyglądała na przestraszoną, nie na rozbawioną.
Nora była przy jej narodzinach, autentycznie przerażającej historii, która odebrała jej całkowicie chęć posiadania własnego dziecka. Kiedy było już po wszystkim i lekarz radośnie ogłosił: „To dziewczynka”, wzięła na ręce bezimienne niemowlę. Tuląc do siebie pakuneczek, wyczuwała niezdarne, wykrzywione łokcie i kciuki dziecka, opornej uczestniczki czegoś, co powinno być naturalnym obrzędem na cześć nowego życia. Noworodek okazał się nieco inny, niż się spodziewała. Skóra na jego policzkach była biała i łuszczyła się, a paluszki były tak drobniutkie, że ledwie odważyła się ich dotknąć, pełna obaw, że się połamią. Niemowlę miało szeroko otwarte oczy i było ciche, choć buzię otwierało tak, jakby chciało coś powiedzieć.
– Jest niesamowita – przyznała Nora. Bo była. Ale też zarazem obca, niepokojąca i cudowna. – Jak ją nazwiesz?
– Na imię ma Everlee.
– Ładnie – odpowiedziała wbrew sobie Nora. Bo wcale jej się to nie spodobało. I przez późniejsze lata chwytała się każdego sposobu, by nie zwracać się do dziewczynki tym źle dobranym imieniem. Skarbie, kochanie albo robaczku. Byle nie Everlee. O tym imieniu trudno jej było nawet pomyśleć.
– Kochanie – zawołała teraz, znów kierując oczy na lusterko wsteczne. Mała nadal kuliła się pod kocem. Możliwe, że spała. Na pewno tego potrzebowała. – Skarbie, słyszysz mnie tam?
Żadnej odpowiedzi. Ale przecież nie była zbyt rozmowna ani teraz, ani przedtem.
– Trochę się pobawimy, dobrze? W udawanie. – Czy zabrzmiało to jak zachęta do zabawy? Nora miała nadzieję, że tak. Chciała przeprowadzić wszystko możliwie bezboleśnie. – Będzie wspaniale. Jak w przebierankach, tyle że teraz dostaniesz nowe imię. Tylko na trochę. Sama wybierzesz, jak chcesz się nazywać. Czy to nie fajne?
Cisza. Nora widziała w lusterku, że koc odrobinę się poruszył, ale może dziewczynka po prostu ciaśniej się nim otulała.
– Jakie imię lubisz najbardziej? Powinnyśmy nazwać cię Courtney? Albo Piper? A może Olivia, jak w tych książkach, które ci kupiłam?
Tym razem ani drgnęła.
Nora westchnęła i poprawiła okulary przeciwsłoneczne, bo słońce zniżyło się nad horyzont. Gdy wjeżdżała w jego blask, niebo wypełniały żywe pastelowe barwy, a długie pasma chmur przypominały pociągnięcia pędzlem. Wszystko sprawiało zbyt radosne wrażenie jak na to, co miała do załatwienia. Było jak z obrazka, wręcz sztucznie. To przypomniało jej, dokąd jedzie, i te skojarzenia nie były dobre.
Napisała tylko _Mam coś dla ciebie_, nic więcej nie przyszło jej do głowy.
Bo co miałaby jej przekazać? _Szykuj pokój gościnny, bo zwalę ci na głowę milczącą sześciolatkę, nie wiem, na jak długo. Aha, i ani słowa ci o niej nie powiem._
Nora wiedziała, jak co by się dalej stało.
Padłyby pytania o szczegóły. Quinn chciałaby je poznać, przebieg zdarzeń opatrzony komentarzami i całą tę cholerną historię od chwili poczęcia dziewczynki. A Nora niczego nie mogła jej powiedzieć.
Mała, idealna Quinn. Urocza, dobra, troskliwa Quinn, tak pięknie odgrywająca rolę naiwnej siostrzyczki. Zrobiła dyplom z nauczania ponadpodstawowego, a ściślej z nauczania języka angielskiego w szkole średniej, ale zdaniem Nory lepiej nadawałaby się na przedszkolankę, choć sama nigdy by tego nie potwierdziła. Quinn była optymistką, radosną dziewczyną, kiedyś zarówno szefowała czirliderkom Key Lake Titans, jak i pełniła funkcję wiceprzewodniczącej samorządu uczniowskiego. Miała wyjść za kapitana drużyny futbolowej i wesprzeć populację Key Lake mnóstwem uroczych bobasków. Mimo to Quinn, niespodziewanie i wbrew wszelkim oczekiwaniom, postanowiła postąpić zgoła inaczej.
Zaczęła odgrywać kogoś, kim nie jest. Wyszła za tego nieznośnie seksownego, ale i totalnie pokręconego artystę. Przeniosła się do Los Angeles. Udawała, że poradzi sobie z klasą nastolatków, chociaż dla Nory było oczywiste, że licealiści zeżrą jej siostrę żywcem.
Kiedy widziały się ostatnio, dłonie i nadgarstki Quinn były pokryte tatuażami z henny, misternymi motywami roślinnymi, krzyżującymi się na jej jasnej skórze z innymi zawiłymi wzorami, jak na jakiejś mapie. Walker eksperymentował z graffiti i tatuażami, i to swoją żonę najbardziej upodobał sobie jako ich tło. Było to prawie dwa lata temu, podczas rzadkich u Sanfordów rodzinnych świąt Bożego Narodzenia. Norze było szczerze żal siostry. Quinn sprawiała wrażenie otumanionej własnym życiem. Wpatrywała się w męża z nieskrywanym utęsknieniem, takim wzrokiem, że Nora czuła się świadkiem czegoś zawstydzająco intymnego. A potem brew Quinn drgnęła i wydawało się, że Walker stał się dla niej kimś najzupełniej obcym. Z lekko rozchylonymi ustami i głową nieznacznie przekrzywioną przyglądała się własnemu mężowi tak, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Było to niepokojące. W miarę upływu dnia henna stopniowo się rozmazywała, a podczas rozpakowywania prezentów Quinn wypiła odrobinę za dużo szampana i zaczęła nieskładnie paplać. Rozpływała się, blaknąc jak pomarańczowa farba, plamiąca jej ręce.
Ale z dziećmi Quinn świetnie sobie radziła. Przynajmniej kiedyś. Przed ponad dekadą.
– Może Annie? – zapytała Nora, zwracając się ku tylnemu siedzeniu. – Mnie się podoba. Pasuje do twoich włosów.
Szuranie. Cichutki szelest koca lub samochodowej tapicerki.
Odpowiedziała?
– Słucham? – Nora przechyliła głowę tak, by kątem ucha zbierać dźwięki z tylnego siedzenia, oczy jednak pilnowały cały czas drogi. Zdecydowanie wolałaby uniknąć lądowania w rowie z dzieckiem zawiniętym w kokon na tylnej kanapie. Dziewczynka wyglądałaby na ofiarę marnie obmyślonego porwania. – Coś mówiłaś, kochanie?
– Chcę do domu.
– Też bym chciała – przyznała Nora, nie mając innej odpowiedzi. Bo taka była prawda. Tyle tylko że nie istniała taka możliwość. Już nie. Dla żadnej z nich, ani teraz, ani kiedykolwiek.
Nora spróbowała powstrzymać dreszcz, wmawiając sobie, że gęsia skórka na jej ramionach jest skutkiem nadmiernego podkręcenia klimatyzacji. Sięgnęła do wywietrznika, skierowała nawiew w dół, z dala od siebie, a potem zdjęła telefon z uchwytu na kubek. Dziewczynka pewnie do końca życia się z tego nie otrząśnie, też będzie esemesowała w trakcie prowadzenia auta i zginie w tragicznym wypadku, ale Nora już i tak nie szczędziła jej złych przykładów. Z jednym okiem na drodze, a drugim na wyświetlaczu wysłała kolejną wiadomość do Quinn: _Dojeżdżam_.Liz
Reklamy kłamały. Żaden z syntetycznych środków do czyszczenia szkła nie radził sobie tak dobrze jak ocet i gazeta. Trochę ciepłej wody w wiadrze i chlust cierpkiego octu, co powinno przywodzić na myśl pikle, jednak Liz kojarzyło się tylko z czystością. Miała specjalną ściereczkę, przeznaczoną wyłącznie do tego celu; prała ją ręcznie co tydzień, żeby nigdy nie skaziły jej detergenty ani nie nadwątlił zanadto płyn zmiękczający Island Fresh Gain, którego z lubością używała do tkanin. Liz pozostawało jedynie zamoczyć ściereczkę w wodzie z octem, przetrzeć okno szybka po szybce, a potem usunąć smugi mocno zmiętą gazetą. Zazwyczaj była to „Key Lake Gazette”, która i tak nie nadawała się do niczego innego.
U Liz Sanford okna lśniły.
Podobnie jak soczewki jej lunety.
W sumie to nie była jej. Należała do Jacka seniora, przynajmniej aż do owego dnia przed dwoma laty, kiedy to oznajmił, że doskwiera mu zgaga, i umarł na swoim skórzanym fotelu, podczas gdy Liz zmywała po kolacji. Ręcznie, oczywiście. Na używanie zmywarki porywają się jedynie ludzie, którzy nie dbają o stan swojej zastawy.
Bywało, że miała poczucie winy. Obwiniała się o to, że odesłała Jacka z tabletkami w dłoni do gabinetu, a potem, nucąc, zanurzyła w pianie dwa płytkie talerze Crown Ducal Bristol-Blue, których używali podczas, jak się okazało, ostatniego posiłku Jacka. O to, że zajrzała do niego dopiero dwadzieścia minut później, kiedy srebra już spoczęły w szufladzie, a kryształowe kieliszki z Waterford znalazły się w przeznaczonych dla nich miejscach w szafce ze starego litego drewna. Bo wtedy był już całkiem zimny.
Psycholog (na wizytę u niego nalegał jej lekarz – Liz odwiedziła go tylko dwukrotnie), zapewnił ją, że niczym nie zawiniła. Nawet antrykotem, którym raczyli się tamtego wieczoru. Ani pokrojonymi w kostkę ziemniakami, które przysmażyła na maśle i tłuszczu z bekonu. Ani też ciepłym białym pieczywem, które jej mąż odrywał całymi kawałami, by ścierać resztki sosu z talerza.
Jack senior był okazem zdrowia aż do chwili, gdy nagle przestał nim być. Nie przybierał na wadze, nie tracił tchu ani się nie pocił, nie było niczego, co mogłoby wzbudzić niepokój Liz. Przeciwnie, był wysoki, w miarę szczupły. I nawet w chwili śmierci głowę pokrywała mu gęstwa płowych włosów – chociaż jego gustowna kozia bródka była bardziej srebrna niż złota. Śmierć Jacka nauczyła Liz, że to, co widać na zewnątrz, nie zawsze wiernie oddaje to, co kryje się w środku. Bywa, że coś się tam po prostu dzieje. Nie ma jak się o tym dowiedzieć. Nie sposób tego przewidzieć.
Nikt nie ponosi za to winy.
Liz nie wróciła do psychologa, bo uznała, że niczego sobie nie zarzuca. Poczucie winy było podstępnym padlinożercą żywiącym się ochłapami przeznaczonymi na stos całopalny, i Liz poskromiła je, jak tylko uniosło swój szpetny łeb. Była dobrą żoną. To nie ulegało wątpliwości. Jack był jej królem, a jego dom zamkiem, schludnym i nieskazitelnym, o wystroju tak subtelnym i gustownym, że Liz czasem zamierała w bezruchu, z palcami na łupkowym blacie kuchni, zauroczona synergią swojego projektu. Odpowiedni układ, kojące kolory, skóra i drewno, ziemia i kamień. Liz znała się też jednak na potędze ognia, a zastosowane przez nią tkaniny, niczym iskierki natchnienia, jarzyły się w najbardziej nietypowych miejscach. Barwy karneolu i mandarynki, indygo i róż łączyły się ze sobą tak miękko, że przypominały malinowy sorbet, który uwielbiała w dzieciństwie.
Liz nie była artystką – nigdy nie zniżyłaby się do tego, żeby tak siebie określać – ale miała talent. Potwierdzały to jej kuchnia, ogród i sypialnia. Kiedy Quinn uciekła, by potajemnie wyjść za mąż, a rozczarowanie niemal odebrało Liz oddech, zdołała wykrzesać z siebie radę i przekazać ją córce niczym nietrafiony prezent.
– Nigdy nie mów „nie” – szepnęła, sztywno przytulając dziewczynę i udając, że wszystko gra i będzie grać dalej, chociaż wiedziała, że to nieprawda.
– Słucham? – Quinn próbowała się odsunąć, ale Liz trzymała ją ciasno, napierając kościstymi rękami na bujne krągłości jej najmłodszej córeczki.
– Ilekroć on… ciebie zapragnie, nigdy nie odmawiaj. – Była to rada, którą Liz usłyszała od swojej własnej matki i którą wcielała w życie z religijną żarliwością. Nawet jeżeli niespodziewana bezpośredniość tego podszeptu zniesmaczyła Quinn, dla Liz nie miało to znaczenia. Sama wiedziała, jak uszczęśliwiać męża – na tuzin różnych, ale równie ważnych sposobów. I choć wątpiła w to, że nieszczęsny związek jej maleństwa z tym artystą okaże się długotrwały, nie mogła swojej latorośli zostawić całkiem samej.
To szczególne oddanie owocowi jej łona zmazywało wszelkie przejawy poczucia winy, doskwierające jej, gdy nachylała się nad lunetą i rzucała okiem na Quinn i Walkera ze swojego punktu obserwacyjnego po drugiej stronie jeziora. Na ile tylko Liz mogła stwierdzić, Quinn wzięła sobie do serca jej radę – mimo że słysząc ją, zaczerwieniła się i pospiesznie wyszła. Nie żeby Liz potrzebowała czy choćby pragnęła bardziej szczegółowego potwierdzenia. Nie była podglądaczką i przy najdrobniejszych oznakach tego, że sprawy za jeziorem przybierają romantyczny obrót, szybko łapała za ściereczkę do kurzu, odkurzacz i fartuch.
Gdyby jeszcze mogła zerkać na Jacka juniora i Norę z taką łatwością, z jaką doglądała Quinn. Liz nigdy nie stanowiła przykładu klasycznej mamusi, ale kochała swoje dzieci. I chętnie udzielała im porad, kiedy uznała to za konieczne.
Poza tym nie chodziło jedynie o obserwację. Liz czegoś się dzięki temu nadzorowi dowiadywała, a to usprawiedliwiało jej postępowanie mogące uchodzić za niestosowne. Już po kilku miesiącach sporadycznego podpatrywania wyszło na jaw, że córka i zięć mają dwa tryby ustawień: „razem” i „osobno”. „Razem” oznaczało ubrania porzucone na pomoście, na wpół zamknięte drzwi, włosy w nieładzie. „Osobno” to Walker w hangarze na łodzie, a Quinn osamotniona.
Długo tak nie wytrwają.
Co powiedziałby Jack, gdyby mógł patrzeć przez tę lunetę? Co sądziłby o nieprzemyślanej decyzji Liz, aby użyczyć tej niedobranej parze najszykowniejszy z domków nad jeziorem? I najważniejsze, co Jack by zrobił? Ale choć Liz nocami zadręczała się możliwymi odpowiedziami na te pytania, wsparta o poduszki na samym środku teraz niemal nieprzyzwoicie wielkiego łoża z baldachimem, ze skórą gładką i połyskliwą niczym wyciek ropu dzięki kremom na noc i emolientom, była skonsternowana.
Z Jackiem seniorem spędziła prawie trzy czwarte swojego życia, a jednak nie miała pojęcia, jak by postąpił.
Poza tym, oczywiście, że nie spuszczałby oka ze swojej córki, popatrując na nią przez wiekową lunetę, nabytą jakoby do obserwowania ptaków.
Lunetę tę, pod pewnymi względami, Liz postrzegała jak spuściznę po mężu. Bardziej znaczącą nie tylko od nieruchomości na wynajem, rozrzuconych wokół jeziora, ale nawet od zawartości skrytki depozytowej Jacka. O istnieniu tej skrytki Liz wiedziała od zawsze, ale oficjalnie zobaczyła ją po raz pierwszy, gdy tydzień po pogrzebie weszła do budynku Key Lake Union Bank, jako świeżo owdowiała pani Sanford, dzierżąc w dłoni klucz do tego tajemniczego skarbczyka. W środku było niewiele. Kopia ich testamentu i należący do ojca Jacka sygnet absolwenta ze szmaragdem – według Liz, z pewnością prawdziwym. Na samym dnie, ku swojemu kompletnemu zaskoczeniu, Liz znalazła też list, który napisała prawie czterdzieści lat wcześniej. Na swój sposób miłosny, choć Liz nie była pewna, czy można byłoby go tak nazwać, skoro nie było w nim ozdobników typowych dla takiej korespondencji. Nie zamieniła kropek nad „i” w serduszka ani nie wyznała Jackowi, że go kocha. Liścik, który podsunęła mu na lekcji historii powszechnej w ostatniej klasie, zawierał informację o imprezie mającej odbyć się w weekend i propozycję, by się na nią wybrał. Z Liz.
Tak się zaczęło. Liz zdążyła zapomnieć, że to ona wszystko zainicjowała.
Co za śmiałość. Za sprawą tego wspomnienia odrobinę bardziej się sobie spodobała.
A spodobało jej się też to, co poczuła, gdy po raz pierwszy przyłożyła oko do lunety, niespełna tydzień po śmierci Jacka. Przedtem nie było jej to w głowie, ale gdy męża zabrakło, zdała sobie sprawę, że taka jest jej powinność. Jack przecież kiedyś zobaczył przez tę lunetę, jak płonie czyjś dom. Zadzwonił wtedy na dziewięćset jedenaście, zanim ktokolwiek dostrzegł, co się dzieje. Innym razem wypatrzył dryfującą łódź, której odpadła śruba, a potem sam wybawił z opresji pływającą na niej rodzinę. Ich luneta służyła jezioru. _Ich_ luneta. A teraz jej.
Liz szybko wzięła to zadanie na siebie. Zaangażowała się tak bardzo, że rzadko kiedy przechodziła przez salon bez zatrzymywania się. Zawsze, choćby przelotnie, rzucała w tamtym kierunku spojrzenie wzmacniające jej nić porozumienia ze społecznością znad jeziora. Wkomponowywała się przecież w ten gobelin – podobnie jak turecki wzór na zaprojektowanym przez nią drogim obiciu – robiąc, co tylko mogła, żeby zapewnić spokój i stabilność miejscu, które nazywała domem.
To ważne zadanie Liz wypełniła również tego wieczoru przed położeniem się spać, owinięta jedwabnym szlafrokiem w płożące orchidee, sącząc ziołową herbatę mającą, jak zarzekał się jej dietetyk, usuwać podczas snu kurze łapki. Chodziło tylko o tyci rzut oka, zaspokojenie ciekawości, które nie powinno przynieść nic poza widokiem nikłej poświaty lampek nocnych, przenikającej przez zaciągnięte żaluzje niemal wszystkich domów rozsianych wokół jeziora Key.
Ale zamiast pomarańczowego blasku ogniska, które płonęło od czasu do czasu na skalistym brzegu, wzrok Liz przyciągnął dom inspirowany góralską chatą, zamieszkiwany przez Quinn i Walkera. W hangarze na łodzie paliły się wszystkie światła (nic niezwykłego), za to budynek mieszkalny tonął w czerni (a to już było bardzo nietypowe). Jeszcze bardziej zaniepokoiły Liz widoczne między drzewami światła samochodu, oddalającego się od domu długą żwirową drogą. To była ta niedorzeczna fioletowa kia należąca do Quinn i Walkera.
_Osobno._
Liz spojrzała na zegar nad kominkiem. Prawie dwudziesta druga. Nie wiedziała, czy cieszyć się, czy przejmować, że Quinn opuszcza męża o tak dziwnej porze, ale czuła, że w niej samej coś się zagnieździło. Mały kiełek nadziei, pragnienia bądź lęku, tak wątły i ulotny, że nie miał jeszcze kształtu ani nawet nazwy. Liz szybko się wyprostowała i wygładziła jedwab swojego szlafroka. Uśmiechnęła się.
Szykowała się jakaś zmiana.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Postać z powieści _Piotruś Pan_ J.M. Barriego, wróżka, przyjaciółka Piotrusia Pana (przyp. red.).
2.
Chodzi o ogromnie popularną w amerykańskiej popkulturze rezolutną sierotkę Annie (Little Orphan Annie), a raczej o jej kanoniczny wizerunek, rodem z komiksu Harolda Graya z 1924 roku – dziewczynkę z gęstwą rudych loczków; nie o Anię z Zielonego Wzgórza, która koloru swoich włosów w tak młodym wieku nie akceptowała (przyp. tłum.).
3.
Gra szczególnie popularna we Włoszech, Szwajcarii, San Marino oraz m.in. w Ameryce Południowej. Polega na dorzucaniu kul jak najbliżej pierwszej, malej, zwanej „pallino” (przyp. red.).