Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ich złamane życie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Ich złamane życie - ebook

Jeśli podobały Ci się Małe kłamstewka, na pewno zechcesz przeczytać Ich złamane życie.

Quinn i Nora, dorosłe siostry, rzadko się widują, a ich kontakty ograniczają się do zdawkowych telefonów i SMS-ów z życzeniami świątecznymi. Dlatego tajemnicza wiadomość od Nory: „Mam coś dla ciebie” od razu wzbudza podejrzenia Quinn. Kiedy spotykają się kilka godzin później w lesie nad jeziorem, Norze towarzyszy mała, skulona dziewczynka o szeroko otwartych oczach i zaciśniętych ustach. Nora oczekuje, że Quinn zapewni dziecku bezpieczeństwo i nikomu o nim nie wspomni, a zwłaszcza ich perfekcyjnej matce, zainteresowanej głównie pielęgnowaniem rodzinnego wizerunku. Zanim Quinn zdąży zadać choć jedno z miliona pytań krążących jej po głowie, Nora znika.

Quinn boi się, że Nora wplątała się w coś, co może zagrozić im wszystkim. Nie wie jednak, że siostra popadła w prawdziwe kłopoty. Jak daleko będzie w stanie się posunąć, by chronić tych, których kocha?

Oto wciągająca i trzymająca w napięciu powieść dla fanów Liane Moriarty o zamożnej rodzinie z przedmieść, której starannie zbudowana fasada zaczyna się rozpadać po niespodziewanym pojawieniu się małej dziewczynki znajdującej się w śmiertelnym niebezpieczeństwie…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67327-26-8
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Włosy dziew­czynki są deli­katne jak wąsy kuku­ry­dzy. Prze­le­wają się przez nożyczki niczym woda i spa­dają na pod­łogę wodo­spa­dem bieli.

– Piękne – wzdy­cham, chwy­ta­jąc jej ramionka dygo­cą­cymi dłońmi. Głos też mi drży i mocno zaci­skam zęby. _Nie teraz._ – Wyglą­dasz jak Bla­szany Dzwo­ne­czek¹.

– Nie chcę wyglą­dać jak Dzwo­ne­czek. – Unosi rączkę, szu­ka­jąc burzy loków, która jesz­cze przed chwilą spły­wała kaskadą na plecy. Teraz jej uszka zdo­bią loczki, per­fek­cyjne zawi­ja­ski, łasko­czące kark i flir­tu­jące z zie­lo­nymi kol­czy­kami Hello Kitty, z któ­rymi nie roz­staje się ani w dzień, ani w nocy, co naj­mniej od mie­siąca.

Kol­czyki będą musiały znik­nąć. Podob­nie jak baśniowy połysk jej nie­mal sre­brzy­stych wło­sów.

– Zobacz, co mam – mówię, żeby odwró­cić jej uwagę. Obej­muję ją w wąskiej talii i obra­cam na kuchen­nym stołku tak, że pra­wie sty­kamy się nosami. Szyb­kim, nie­zdar­nym cału­sem stem­pluję jej wil­gotne czoło, spo­cone po zaba­wie w cho­wa­nego, którą się posłu­ży­łam do tego, by przy­go­to­wać grunt pod to, co nas czeka. Dzieci to nie moja spe­cjal­ność, ale zdą­ży­łam się już nauczyć, że pod jed­nym wzglę­dem nie róż­nią się od doro­słych: też mru­czą, kiedy się je mizia. Instru­men­talne wyko­rzy­sty­wa­nie czu­ło­ści wydaje mi się nie w porządku, ale robię to, co muszę. – To nie­spo­dzianka.

– Jaka? – Cienka brewka wygina się zna­cząco, na znak scep­ty­cy­zmu. Dziew­czynka ma dopiero sześć lat, ale duchem jest wyjąt­kowo doj­rzała. Jedno słowo, a wszystko się zmie­nia. Mia­łam wra­że­nie, że zamie­ni­ły­śmy się miej­scami, i to ja jestem dziec­kiem, przed­szko­la­kiem, mają­cym przed sobą doro­słą kobietę. Kogoś znacz­nie mądrzej­szego niż ja w wieku lat sze­ściu, szes­na­stu i dwu­dzie­stu sze­ściu.

– Wybie­raj. – Na bla­cie stoją opa­ko­wa­nia, które pospiesz­nie chwy­tam, każde w jedną dłoń, po czym cho­wam za ple­cami. – Mus cze­ko­la­dowy czy nuta imbiru?

Nosek dziew­czynki marsz­czy się z zakło­po­ta­niem.

– Dopiero co mia­ły­śmy lody – mówi. – Cia­stecz­kowe.

Ma prawo być skon­ster­no­wana. W tej zamra­żarce nie­czę­sto bywają lody. Podob­nie jak, nawia­sem mówiąc, chleb w spi­żarce i mleko w lodówce. A teraz: cze­ko­lada albo imbir? Po lodach, zaba­wie w cho­wa­nego i poświę­ca­niu jej całej uwagi? To tak samo magiczne i nie­po­jęte jak postrzy­żyny, płowe loki, ście­lące się mister­nymi koron­kami na brud­nym lino­leum pod­łogi. Zaczęło się baśniowo, ale ona musi jesz­cze pojąć, że brniemy cier­ni­stą ścieżką, zagu­bioną w mrocz­nym i złym lesie.

– Mus cze­ko­la­dowy? – naci­skam, bo dopada mnie lęk. Drę­twieję. Wkrótce zła­pie mnie para­liż i unie­moż­liwi mi zro­bie­nie tego, co konieczne. Lista moich sła­bych stron jest długa i pełna róż­no­rod­nych pozy­cji, nic jed­nak nie dorów­nuje na niej mojej skłon­no­ści do popa­da­nia w bez­wład. W chwi­lach naj­bar­dziej wyma­ga­ją­cych dzia­ła­nia tężeję z prze­ra­że­nia. Usi­dlona. Teraz nie może się to zda­rzyć.

– Nuta imbiru – odpo­wiada dziew­czynka. Z prze­kory.

– Dobry wybór – wydu­szam z sie­bie. – Ja zawsze chcia­łam być rudziel­cem.

Znowu marsz­czy nosek, ale niczego jej nie tłu­ma­czę, bo i tak by nie zro­zu­miała. Po pro­stu odry­wam wieczko pudełka i wyła­wiam z wnę­trza prze­zro­czy­ste foliowe ręka­wiczki. Jest też jed­no­ra­zowa pele­ryna, którą owi­jam dziew­czynkę z fan­ta­zyj­nym, mam nadzieję, roz­ma­chem. Chwy­tają mnie dresz­cze opa­no­wu­jące całe ciało, jak­bym była na skraju hipo­ter­mii. Nie­ważne że jest sier­pień, a po krę­go­słu­pie ścieka mi cienka strużka potu.

– Będziesz wyglą­dać tak jak Annie².

– Myśla­łam, że wyglą­dam jak Dzwo­ne­czek. – Głos jej się łamie, na hory­zon­cie poja­wia się mroczny cień, który zwia­stuje łzy.

_Nie._ Jeżeli się roz­pła­cze, to koniec. Nie dam rady nic zro­bić.

– To taka zabawa – nale­gam z upo­rem, może nawet z despe­ra­cją.

– Nie chcę się bawić.

– Będzie faj­nie, obie­cuję. – Wyci­skam farbę do czar­nej miseczki i dodaję krem utle­nia­jący. W kuchni mie­szają się odór amo­niaku, che­mi­ka­liów i kociej szczyny, przy­wo­łu­jące sprawy, które usil­nie wypie­ram z pamięci. Są jak wyzwa­lacz, któ­rego się nie spo­dzie­wa­łam, i to tak prze­możny, że muszę chwy­cić się kra­wę­dzi blatu, zaci­ska­jąc oczy przed ato­mo­wym grzy­bem emo­cji, które grożą ska­że­niem mojego serca. – Uwiel­biasz się bawić.

– Powie­dzia­łam, nie chcę się bawić. – Dziew­czynka ze stęk­nię­ciem zsuwa się ze stołka i rusza przed sie­bie, ale natych­miast się odwra­cam i łapię ją pod pachy, zanim zdąży poko­nać parę kro­ków.

– Do cho­lery, siedź spo­koj­nie! – Wrzesz­cze­nie na nią nic nie pomoże, ale ni­gdy nie umia­łam pano­wać nad sobą. Na powrót sadzam ją na stołku. Mam wyrzuty sumie­nia, że nie czuję się w tej sytu­acji winna. – Kaza­łam ci spo­koj­nie sie­dzieć!

– Wcale nie – zaprze­cza, ale to już co naj­wy­żej szept.

Waze­lina uchro­ni­łaby jej deli­katną skórę wzdłuż linii wło­sów przed wście­kłym zaczer­wie­nie­niem, ale nie ma na to czasu. Ani na odcze­ka­nie całych dwu­dzie­stu minut, żeby kolor nabrał głębi. A kiedy wpy­cham jej główkę pod stru­mień zim­nej wody, leją­cej się z pordze­wia­łego kranu nad kuchen­nym zle­wem, pozwa­lam sobie na odro­binkę skru­chy. Nie mamy wyboru. O tym nie wolno mi zapo­mnieć. Nawet na sekundę.

– No pro­szę – mówię, gdy jest już po wszyst­kim. W wycie­ra­nie jej loków w kolo­rze wiśni wkła­dam wię­cej siły, niż to konieczne, nie przej­mu­jąc się tym, że farba poplami ręcz­nik i na zawsze go znisz­czy. – Nawet ja cie­bie nie poznaję.

To oczy­wi­sta nie­prawda. Nic nie da się zro­bić z jej oczami barwy kamie­nia, które są jed­no­cze­śnie wie­lo­barwne i pozba­wione jakie­go­kol­wiek koloru. To oczy, które przy­cią­gają spoj­rze­nie: kre­mowo kojące jak latte, kiedy jest spo­kojna, a ciemne jak chmura burzowa, gdy coś ją mar­twi. Teraz są sza­rawe i smutne, ale gdy na nią patrzę, wydają się zmie­niać. To za sprawą koloru wło­sów. Na pewno. Spoj­rze­nie pod rudą grzywką nagle staje się cał­kiem obce. Żywa, nie­ufna zie­leń wywo­łuje u mnie szok i spra­wia, że kuch­nia wypeł­nia się chło­dem.

– Kocham cię – wyznaję rap­tem ku swo­jemu zasko­cze­niu. Bo ja tak nie mówię. A przy­naj­mniej rzadko kiedy. I z pew­no­ścią nie z tak głę­bo­kim prze­ko­na­niem Nie­pew­nie wycią­gam i pod­no­szę rękę, trzy­ma­jąc mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym kosmyk jej olśnie­wa­ją­cych wło­sów. Tylko tak śmiem jej dotknąć. Marzę o tym, żeby porwać ją w ramiona i ni­gdy już nie puścić, przy­tu­lić do sie­bie i _uciec_.

– Moja dzielna dziew­czynka – mówię jej.

Nie znaj­duję lep­szego poże­gna­nia.Quinn

Key nie było głę­bo­kim jezio­rem. Nie miało też szcze­gól­nego uroku, ale jego poro­śnięte drze­wami brzegi wyglą­dały jak ide­al­nie uło­żone ele­menty ukła­danki, a w pro­mie­niach słońca, które wisiało tuż nad taflą wody, było coś mrocz­nego i tajem­ni­czego. Było jed­nak piękne na swój wła­sny spo­sób, co Quinn sta­rała się utrwa­lić w pamięci, sie­dząc na skraju pomo­stu, z pal­cami stóp oto­czo­nymi jasno­zie­lo­nymi pla­mami alg. Gdyby dość nisko się pochy­liła, dostrze­głaby nie tylko bańki powie­trza z rurki do nur­ko­wa­nia zanu­rzo­nego w wodzie Wal­kera, ale i zarys jego syl­wetki. Ciem­nej i nie­wy­raź­nej pod powierzch­nią lekko sło­na­wej wody. Bo był tam. Nur­ko­wał. Jej Wal­ker.

Kiedy się wynu­rzył, Quinn wycią­gnęła stopę z pal­cami obcią­gnię­tymi jak u balet­nicy sto­ją­cej na poin­tach, a on z uśmie­chem poło­żył na niej gład­kie szkiełko.

– Nie jest to pan­to­fe­lek – powie­dział, wyjąw­szy spo­mię­dzy zębów ust­nik rurki – ale i tak możemy cię nazy­wać Kop­ciusz­kiem.

– Czy to czyni cię księ­ciem z bajki?

– Ani tro­chę. – Wal­ker zabrał szkiełko i prze­pły­nął kawa­łek cicho i gładko, jakby był jedną z deli­kat­nych fal chlu­po­czą­cych przy pod­po­rach pomo­stu. Potem się pod­cią­gnął, strzą­sa­jąc wodę ze swo­jego wspa­nia­łego ciała. Był nie­mal nagi, miał na sobie tylko bok­serki. Przy­siadł obok niej, swo­bodny i ocie­ka­jący wodą.

– Że też nie pły­wa­łeś w czymś bar­dziej prze­pi­so­wym – stwier­dziła Quinn, ale coś w jej wnę­trzu drgnęło na jego widok. Jej mąż był nie tyle przy­stojny, co atrak­cyjny. Nie spo­sób było się nie obej­rzeć za Wal­ke­rem Cru­zem. Uwagę przy­cią­gały jego sze­ro­kie i silne ramiona oraz ciemne przed­ra­miona z impo­nu­ją­cymi musku­łami. No i jed­no­dniowy zarost, któ­remu pozwa­lał się prze­ro­dzić w cał­kiem pokaźną brodę, jeśli był aku­rat zabsor­bo­wany jakimś pro­jek­tem. Najbar­dziej pocią­ga­jący, a w odczu­ciu Quinn też zwod­ni­czy, był inte­li­gentny, oso­bliwy wyraz jego oczu o tęczów­kach pokry­tych cęt­kami barwy mie­dzi. Cza­sami, kiedy na nią patrzył, odno­siła wra­że­nie, że jest kimś obcym. Cho­ciaż co noc zasy­piała u jego boku.

– Twoje bok­serki są mocno prze­świ­tu­jące – zauwa­żyła. – Wiesz, że moja mama ma lunetę.

Wal­ker pokrę­cił głową, obry­zgu­jąc Quinn kro­pel­kami wody.

– Pani San­ford niech sobie patrzy do woli. – Roze­śmiał się i pstryk­nął pal­cami, z non­sza­lan­cją spo­glą­da­jąc na sto­jący za jezio­rem dom.

Quinn nawet nie musiała pod­no­sić wzroku, bo dobrze wie­działa, że gdy słońce chowa się za cegla­nymi murami domu jej dzie­ciń­stwa, okna budynku mru­gają czer­nią. Jej mama może rze­czy­wi­ście ich obser­wo­wała. A może nie. Wola­łaby, żeby jej to nie ruszało, ale trudno było tego unik­nąć. Obo­jęt­ność jest dobra dla ludzi, któ­rzy nie mają powodu, aby czym­kol­wiek się przej­mo­wać. Quinn, nie­stety, miała ich aż za wiele. Choćby taki, że ona i Wal­ker wynaj­mo­wali dom od jej matki. Albo ten, że oboje byli – miała nadzieję, że chwi­lowo – bez­ro­botni. Oczy­wi­ście, cho­dziło też o samego Wal­kera. Nie­ważne, że Quinn go kochała; naj­wy­raź­niej nie zaspo­ka­jał ambi­cji jej matki, która zresztą nawet nie pró­bo­wała szcze­gól­nie ukry­wać swo­jego lek­ce­wa­żą­cego sto­sunku do niego.

– Hej. – Wal­ker zatrzy­mał wil­gotny palec na pod­bródku Quinn i przy­cią­gnął jej głowę do swo­jej. Poca­łu­nek był mokry i cie­pły. Sma­ko­wał jezio­rem i char­don­nay, które pili do kola­cji: do kur­czaka z rusztu, maśla­nego i chru­pią­cego. – To tym­cza­sowe – przy­po­mniał.

– Dopre­cy­zuj tę tym­cza­so­wość – wymam­ro­tała w jego wargi, ale już się odsu­wał.

– W Los Ange­les ci się nie podo­bało.

Z ust Quinn wydo­był się gar­dłowy pomruk.

– Było lepiej niż tutaj.

Ale Wal­kera nie­ła­two było zbyć.

– Przed zimą wyje­dziemy.

– Jest sier­pień – powie­działa Quinn, jakby miało to sta­no­wić dowód na to, że nad­ciąga zima, a oni za długo zwle­kają z wyjaz­dem. Pła­cąc jej matce połowę tego, co ta nor­mal­nie brała za wyna­jem latem, uwia­ry­gad­niali liczne prze­strogi Eli­za­beth San­ford przed nie­sta­bil­no­ścią mate­rialną, jaką koń­czy się wyj­ście za arty­stę na dorobku.

– Moja praca się sprzeda – oznaj­mił Wal­ker, a błysk w jego oku pra­wie prze­ko­nał Quinn. Pra­wie.

– Mogę ją zoba­czyć?

Potrzą­snął głową i pod­niósł wygła­dzone, mętne szkiełko, przy­trzy­mu­jąc je mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym a kciu­kiem.

– Pod­po­wiedź – powie­dział, a igra­jący na jego war­gach uśmiech wystar­czył, by u Quinn, wbrew niej samej, wywo­łać iden­tyczną reak­cję.

– Jesteś sza­lony – stwier­dziła.

– Sza­lony geniusz? Czy tylko sza­lony wariat? – Wal­ker podźwi­gnął się i wycią­gnął do Quinn rękę, wciąż trzy­ma­jąc szkiełko w pal­cach. Czuła chłodną gład­kość szkiełka mię­dzy nimi, kiedy ją pod­no­sił.

– Tylko sza­lony, moim zda­niem.

Mogłaby to uza­sad­nić, ale nie była w nastroju. Stopy Wal­kera pozo­sta­wiały na sfa­ty­go­wa­nych deskach pomo­stu równe ślady i uważ­nie się ich trzy­mała, powie­rza­jąc małe odci­ski wła­snych stóp ciem­nym zary­som tam­tych. Ich życie nie było sza­lone. Nie o to cho­dziło. Po pro­stu nie było takie, na jakie Quinn zawsze miała nadzieję.

Na skraju pomo­stu Wal­ker zatrzy­mał się i wsu­nął stopy w zno­szone klapki, które wcze­śniej tam zosta­wił. Mię­dzy przy­sta­nią a domem roz­cią­gał się roz­le­gły równo przy­strzy­żony traw­nik, który ze względu na piasz­czy­stą glebę odma­wiał rośnię­cia w spo­sób prze­pi­sowy. Trawa była szorstka i prze­ty­kana ostami, ale dosko­nała do gry w bocce³ bądź wyle­gi­wa­nia się na ręcz­niku w bla­sku słońca, czyli dwóch zajęć, które zdo­mi­no­wały letni porzą­dek ich dni – o ile sta­wia­nie na leni­stwo i przy­pad­ko­wość można było nazwać porząd­kiem.

Bo oni cze­kali. Na coś lep­szego. Wycze­ki­wali iskry natchnie­nia. Tyle że ostat­nio Wal­ker zbyt dużo czasu spę­dzał w han­ga­rze dla łodzi, który zamie­nił w swoją pra­cow­nię, żeby grać lub wyle­gi­wać się z Quinn. Żeby cze­kać. Quinn cie­szyła się szczę­ściem męża, i to bar­dzo, ale nie chciała być wyklu­czona z jakiej­kol­wiek sfery jego życia. Naj­gor­sza była sztuka Wal­kera. Quinn czuła swoją małość wobec jego jaw­nego głodu obco­wa­nia z fak­turą, kolo­rem i świa­tłem. Wobec tego, jak wstrzą­sał nim widok trawy pre­rio­wej wygi­na­nej przez burzę lub krzy­wej gałęzi, nie­po­ko­jąco wygię­tej niczym zła­mana koń­czyna.

Quinn daleko było do takiej głębi. Cza­sami czuła, że zatraca się w mężu. Że pra­wie w nim tonie.

– Wej­dziesz? – zapy­tała, prze­su­wa­jąc pal­cem po jego wil­got­nym ramie­niu. – Musisz się prze­brać.

To był pre­tekst. Łak­nęła go jak wody, mig­da­ło­wego kształtu jego oczu, jego skóry tak ciem­nej i pięk­nej jak zie­mia nagrzana słoń­cem. Mówił z lek­kim akcen­tem, któ­rego nabrał, spę­dza­jąc let­nie mie­siące z rodziną ojca w sto­licy Mek­syku, ale melo­dyjną mięk­kość, łago­dzącą wyma­wia­nie spół­gło­sek, zawdzię­czał matce, imi­grantce z Ghany. Quinn to wszystko uwiel­biała.

Jej mąż był nad­zwy­czajny. Sam w sobie. Pra­gnęła go, bo łączyło ich coś wię­cej niż pospo­lite obrączki ślubne. Nale­żała do niego ser­cem, duszą, cia­łem i wszyst­kim innym, co miała do ofia­ro­wa­nia. Nie wie­działa tylko, czy on w takim samym stop­niu nale­żał do niej.

– W han­ga­rze mam ciu­chy na zmianę – odparł Wal­ker. Myślami był już gdzie indziej, wpa­trzony w wyso­kie okna sta­rej kan­cia­stej budy, kry­ją­cej jego eks­cy­tu­jące marze­nie. Quinn dostrze­gała jego roz­ko­ja­rze­nie od dłu­gich mie­sięcy, teraz jed­nak myśli o pracy cał­kiem go pochła­niały. Na cokol­wiek innego pozo­sta­wało nie­wiele miej­sca. Nawet na nią. Pozwo­liła ręce opaść.

– Okej – powie­działa. – Ale nie siedź za długo.

Zwol­niony z obo­wiąz­ków, z głową wyraź­nie zaprząt­niętą tym, co cze­kało na niego w pro­wi­zo­rycz­nej pra­cowni, ruszył przed sie­bie. Mimo to, kiedy Quinn odpro­wa­dzała go wzro­kiem, zre­flek­to­wał się i przy­sta­nął, żeby poświę­cić żonie ostat­nią sekundę uwagi.

– Wszystko dobrze?

– Świet­nie – zapew­niła go. – Idź. – Nie powie­działa mu o wia­do­mo­ści, jaką dostała od sio­stry. Bo i po co, skoro już sku­piał się na czymś innym.

_Mam coś dla cie­bie._

Co Quinn mia­łaby z tym zro­bić? Krótki, zagad­kowy tekst. To cała Nora i Wal­ker powie­działby to samo. Na tym by poprze­stał, a pod wpły­wem jego bez­tro­ski Quinn zro­bi­łoby się głu­pio, że się w ogóle zasta­na­wiała. Że się prze­jęła. Ale nic nie mogła na to pora­dzić. _Mam coś dla cie­bie_ suge­ro­wało jakie­goś typu trans­ak­cję. Nie widziała Nory prze­szło rok i tęsk­niła za star­szą sio­strą z nie­mal dzie­cięcą siłą. Ni­gdy nie były sobie bli­skie, co to, to nie, ale nie­obec­ność i aura tajem­nicy sytu­owały Norę w świe­cie marzeń. Nie­czę­ste wia­do­mo­ści od niej i jesz­cze rzad­sze tele­fony wyda­wały się czymś nie­mal zaka­za­nym, nie­bez­piecz­nym, cho­ciaż, o ile wie­działa Quinn, naj­gor­szym występ­kiem, jakiego dopu­ściła się Nora, była rezy­gna­cja z peł­nego sty­pen­dium na Nor­th­we­stern i zigno­ro­wa­nie ocze­ki­wań rodziny San­for­dów.

Quinn cza­sami jej zazdro­ściła.

Naj­wy­raź­niej Wal­ker nie zauwa­żył, że coś ją trapi, bo mru­gnął do niej, odda­la­jąc się ze swoim zna­le­zi­skiem do han­garu i postu­ku­jąc ryt­micz­nie pię­tami o klapki.

Nic wiel­kiego to nie było, ot, kawa­łek szkła. Insta­la­cje Wal­kera zazwy­czaj impo­no­wały roz­mia­rami i for­ma­tem, toteż Quinn trudno było pogo­dzić wyła­wiane z jeziora dro­bia­zgi z ogrom­nych roz­mia­rów rzeź­bami, z któ­rych zasły­nął jej mąż.

Po tym jak prze­nie­śli się na początku lata z Los Ange­les do miej­sco­wo­ści Key Lake w Min­ne­so­cie, pra­wie stra­cił ener­gię. Przy­naj­mniej jeśli mowa o sztuce. Quinn upa­jała się w tym cza­sie nie­po­dzielną uwagą, jaką darzył ją Wal­ker przez pra­wie dwa mie­siące swo­jej nie­mocy twór­czej, za sprawą któ­rej inten­syw­ność swo­jej kon­cen­tra­cji dosko­na­lił wła­śnie na niej. Dawał temu upust przez dłu­gie gorące tygo­dnie czerwca oraz lipca. Jej ciało i płasz­czy­zna bio­der, a także to, jak jej grzbiet prze­cho­dził w prze­wę­że­nie talii, stały się przed­mio­tem jego obse­sji. Już na stu­diach, na wstęp­nych zaję­ciach pla­stycz­nych, gdy po raz pierw­szy się zoba­czyli, Wal­ker był indy­wi­du­ali­stą, owład­nię­tym ideą i total­nie na niej sku­pio­nym. For­mal­nie pra­co­wał na pół etatu jako asy­stent pro­fe­sora, ale wyszło na to, że pro­wa­dził więk­szość kursu. Jego cał­ko­wite odda­nie naucza­niu od początku budziło podziw Quinn. Marzyła, żeby i w jej duszy skry­wało się coś z tego, co miał w sobie Wal­ker.

Quinn bowiem zde­cy­do­wa­nie nie była aż tak wyjąt­kowa. Nie bra­ko­wało jej za to deter­mi­na­cji. I jeśli o nią cho­dzi, ten upo­ka­rza­jący powrót w rodzinne strony i mie­siące życia pod bacz­nym, nie­życz­li­wym okiem jej matki sta­no­wiły co naj­wy­żej drogę naokoło.

Osło­niła oczy przed zacho­dzą­cym słoń­cem i się­gnęła wzro­kiem za jezioro, jakby rzu­cała wyzwa­nie obser­wu­ją­cej ich Liz San­ford. Od razu poczuła wdzięcz­ność za bok­serki Wal­kera, za jego nie­sforne zarzu­ca­nie czarną czu­pryną, za to, jak jej życie wysta­wiało się na pokaz. Nawet zagad­kowa wia­do­mość od sio­stry nie była w sta­nie pomie­szać Quinn szy­ków. Wie­działa, czego chce. I tym razem nie zamie­rzała pozwo­lić, by cokol­wiek ją powstrzy­mało.Nora

Nora spoj­rzała w lusterko wsteczne i zoba­czyła, że dziew­czynka zagrze­bała się w przy­ku­rzony samo­cho­dowy koc. Spo­wi­jał ją całą do tego stop­nia, że z kra­cia­stego kokonu wysta­wał tylko czu­bek fio­le­to­wej teni­sówki. Już nawet nie sie­działa. Jako że ciałko pod fał­dami koca było mocno sku­lone, a pas bez­pie­czeń­stwa cia­sno opi­nał jedy­nie miękką górkę z tka­niny, Nora miała wąt­pli­wo­ści, czy takie zabez­pie­cze­nie cokol­wiek daje. Może nie. Zresztą może prze­wóz dziecka wyma­gał spe­cjal­nej adno­ta­cji w pra­wie jazdy. Przy­po­mniały jej się skom­pli­ko­wane, pię­cio­punk­towe pasy bez­pie­czeń­stwa z cza­sów, gdy sama była szkra­bem, i zaraz poża­ło­wała, że nie pamię­tała o zabra­niu fote­lika.

Ostat­nie kilka godzin były pełne zamętu. Męczące łzy i doj­mu­jące wyczer­pa­nie. Próby pocie­sza­nia, żało­śnie zawodne. Nora nic nie mogła na to pora­dzić – była spięta, prze­ra­żona, a dziecko mar­niało, przy­tło­czone duszną atmos­ferą jej miesz­ka­nia. Sie­działo ple­cami wtu­lone w kąt i pła­kało tak, jakby świat miał się skoń­czyć. Nie poma­gały hot dogi, cho­ciaż Nora nurzała je w keczu­pie dokład­nie tak, jak dziew­czynka lubiła. Kre­skówki też nie, tym bar­dziej że z pro­gra­mów dla dzieci leciały w tele­wi­zji jedy­nie powtórki _Spon­ge­Boba Kan­cia­sto­por­tego_. Dziew­czynka wyglą­dała na prze­stra­szoną, nie na roz­ba­wioną.

Nora była przy jej naro­dzi­nach, auten­tycz­nie prze­ra­ża­ją­cej histo­rii, która ode­brała jej cał­ko­wi­cie chęć posia­da­nia wła­snego dziecka. Kiedy było już po wszyst­kim i lekarz rado­śnie ogło­sił: „To dziew­czynka”, wzięła na ręce bez­i­mienne nie­mowlę. Tuląc do sie­bie paku­ne­czek, wyczu­wała nie­zdarne, wykrzy­wione łok­cie i kciuki dziecka, opor­nej uczest­niczki cze­goś, co powinno być natu­ral­nym obrzę­dem na cześć nowego życia. Nowo­ro­dek oka­zał się nieco inny, niż się spo­dzie­wała. Skóra na jego policz­kach była biała i łusz­czyła się, a paluszki były tak drob­niut­kie, że led­wie odwa­żyła się ich dotknąć, pełna obaw, że się poła­mią. Nie­mowlę miało sze­roko otwarte oczy i było ciche, choć buzię otwie­rało tak, jakby chciało coś powie­dzieć.

– Jest nie­sa­mo­wita – przy­znała Nora. Bo była. Ale też zara­zem obca, nie­po­ko­jąca i cudowna. – Jak ją nazwiesz?

– Na imię ma Ever­lee.

– Ład­nie – odpo­wie­działa wbrew sobie Nora. Bo wcale jej się to nie spodo­bało. I przez póź­niej­sze lata chwy­tała się każ­dego spo­sobu, by nie zwra­cać się do dziew­czynki tym źle dobra­nym imie­niem. Skar­bie, kocha­nie albo robaczku. Byle nie Ever­lee. O tym imie­niu trudno jej było nawet pomy­śleć.

– Kocha­nie – zawo­łała teraz, znów kie­ru­jąc oczy na lusterko wsteczne. Mała na­dal kuliła się pod kocem. Moż­liwe, że spała. Na pewno tego potrze­bo­wała. – Skar­bie, sły­szysz mnie tam?

Żad­nej odpo­wie­dzi. Ale prze­cież nie była zbyt roz­mowna ani teraz, ani przed­tem.

– Tro­chę się poba­wimy, dobrze? W uda­wa­nie. – Czy zabrzmiało to jak zachęta do zabawy? Nora miała nadzieję, że tak. Chciała prze­pro­wa­dzić wszystko moż­li­wie bez­bo­le­śnie. – Będzie wspa­niale. Jak w prze­bie­ran­kach, tyle że teraz dosta­niesz nowe imię. Tylko na tro­chę. Sama wybie­rzesz, jak chcesz się nazy­wać. Czy to nie fajne?

Cisza. Nora widziała w lusterku, że koc odro­binę się poru­szył, ale może dziew­czynka po pro­stu cia­śniej się nim otu­lała.

– Jakie imię lubisz naj­bar­dziej? Powin­ny­śmy nazwać cię Court­ney? Albo Piper? A może Oli­via, jak w tych książ­kach, które ci kupi­łam?

Tym razem ani drgnęła.

Nora wes­tchnęła i popra­wiła oku­lary prze­ciw­sło­neczne, bo słońce zni­żyło się nad hory­zont. Gdy wjeż­dżała w jego blask, niebo wypeł­niały żywe paste­lowe barwy, a dłu­gie pasma chmur przy­po­mi­nały pocią­gnię­cia pędz­lem. Wszystko spra­wiało zbyt rado­sne wra­że­nie jak na to, co miała do zała­twie­nia. Było jak z obrazka, wręcz sztucz­nie. To przy­po­mniało jej, dokąd jedzie, i te sko­ja­rze­nia nie były dobre.

Napi­sała tylko _Mam coś dla cie­bie_, nic wię­cej nie przy­szło jej do głowy.

Bo co mia­łaby jej prze­ka­zać? _Szy­kuj pokój gościnny, bo zwalę ci na głowę mil­czącą sze­ścio­latkę, nie wiem, na jak długo. Aha, i ani słowa ci o niej nie powiem._

Nora wie­działa, jak co by się dalej stało.

Padłyby pyta­nia o szcze­góły. Quinn chcia­łaby je poznać, prze­bieg zda­rzeń opa­trzony komen­ta­rzami i całą tę cho­lerną histo­rię od chwili poczę­cia dziew­czynki. A Nora niczego nie mogła jej powie­dzieć.

Mała, ide­alna Quinn. Uro­cza, dobra, tro­skliwa Quinn, tak pięk­nie odgry­wa­jąca rolę naiw­nej sio­strzyczki. Zro­biła dyplom z naucza­nia ponad­pod­sta­wo­wego, a ści­ślej z naucza­nia języka angiel­skiego w szkole śred­niej, ale zda­niem Nory lepiej nada­wa­łaby się na przed­szko­lankę, choć sama ni­gdy by tego nie potwier­dziła. Quinn była opty­mistką, rado­sną dziew­czyną, kie­dyś zarówno sze­fo­wała czir­li­der­kom Key Lake Titans, jak i peł­niła funk­cję wice­prze­wod­ni­czą­cej samo­rządu uczniow­skiego. Miała wyjść za kapi­tana dru­żyny fut­bo­lo­wej i wes­przeć popu­la­cję Key Lake mnó­stwem uro­czych boba­sków. Mimo to Quinn, nie­spo­dzie­wa­nie i wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom, posta­no­wiła postą­pić zgoła ina­czej.

Zaczęła odgry­wać kogoś, kim nie jest. Wyszła za tego nie­zno­śnie sek­sow­nego, ale i total­nie pokrę­co­nego arty­stę. Prze­nio­sła się do Los Ange­les. Uda­wała, że pora­dzi sobie z klasą nasto­lat­ków, cho­ciaż dla Nory było oczy­wi­ste, że lice­ali­ści zeżrą jej sio­strę żyw­cem.

Kiedy widziały się ostat­nio, dło­nie i nad­garstki Quinn były pokryte tatu­ażami z henny, mister­nymi moty­wami roślin­nymi, krzy­żu­ją­cymi się na jej jasnej skó­rze z innymi zawi­łymi wzo­rami, jak na jakiejś mapie. Wal­ker eks­pe­ry­men­to­wał z graf­fiti i tatu­ażami, i to swoją żonę naj­bar­dziej upodo­bał sobie jako ich tło. Było to pra­wie dwa lata temu, pod­czas rzad­kich u San­for­dów rodzin­nych świąt Bożego Naro­dze­nia. Norze było szcze­rze żal sio­stry. Quinn spra­wiała wra­że­nie otu­ma­nio­nej wła­snym życiem. Wpa­try­wała się w męża z nie­skry­wa­nym utę­sk­nie­niem, takim wzro­kiem, że Nora czuła się świad­kiem cze­goś zawsty­dza­jąco intym­nego. A potem brew Quinn drgnęła i wyda­wało się, że Wal­ker stał się dla niej kimś naj­zu­peł­niej obcym. Z lekko roz­chy­lo­nymi ustami i głową nie­znacz­nie prze­krzy­wioną przy­glą­dała się wła­snemu mężowi tak, jakby widziała go po raz pierw­szy w życiu. Było to nie­po­ko­jące. W miarę upływu dnia henna stop­niowo się roz­ma­zy­wała, a pod­czas roz­pa­ko­wy­wa­nia pre­zen­tów Quinn wypiła odro­binę za dużo szam­pana i zaczęła nie­skład­nie paplać. Roz­pły­wała się, blak­nąc jak poma­rań­czowa farba, pla­miąca jej ręce.

Ale z dziećmi Quinn świet­nie sobie radziła. Przy­naj­mniej kie­dyś. Przed ponad dekadą.

– Może Annie? – zapy­tała Nora, zwra­ca­jąc się ku tyl­nemu sie­dze­niu. – Mnie się podoba. Pasuje do two­ich wło­sów.

Szu­ra­nie. Cichutki sze­lest koca lub samo­cho­do­wej tapi­cerki.

Odpo­wie­działa?

– Słu­cham? – Nora prze­chy­liła głowę tak, by kątem ucha zbie­rać dźwięki z tyl­nego sie­dze­nia, oczy jed­nak pil­no­wały cały czas drogi. Zde­cy­do­wa­nie wola­łaby unik­nąć lądo­wa­nia w rowie z dziec­kiem zawi­nię­tym w kokon na tyl­nej kana­pie. Dziew­czynka wyglą­da­łaby na ofiarę mar­nie obmy­ślo­nego porwa­nia. – Coś mówi­łaś, kocha­nie?

– Chcę do domu.

– Też bym chciała – przy­znała Nora, nie mając innej odpo­wie­dzi. Bo taka była prawda. Tyle tylko że nie ist­niała taka moż­li­wość. Już nie. Dla żad­nej z nich, ani teraz, ani kie­dy­kol­wiek.

Nora spró­bo­wała powstrzy­mać dreszcz, wma­wia­jąc sobie, że gęsia skórka na jej ramio­nach jest skut­kiem nad­mier­nego pod­krę­ce­nia kli­ma­ty­za­cji. Się­gnęła do wywietrz­nika, skie­ro­wała nawiew w dół, z dala od sie­bie, a potem zdjęła tele­fon z uchwytu na kubek. Dziew­czynka pew­nie do końca życia się z tego nie otrzą­śnie, też będzie ese­me­so­wała w trak­cie pro­wa­dze­nia auta i zgi­nie w tra­gicz­nym wypadku, ale Nora już i tak nie szczę­dziła jej złych przy­kła­dów. Z jed­nym okiem na dro­dze, a dru­gim na wyświe­tla­czu wysłała kolejną wia­do­mość do Quinn: _Dojeż­dżam_.Liz

Reklamy kła­mały. Żaden z syn­te­tycz­nych środ­ków do czysz­cze­nia szkła nie radził sobie tak dobrze jak ocet i gazeta. Tro­chę cie­płej wody w wia­drze i chlust cierp­kiego octu, co powinno przy­wo­dzić na myśl pikle, jed­nak Liz koja­rzyło się tylko z czy­sto­ścią. Miała spe­cjalną ście­reczkę, prze­zna­czoną wyłącz­nie do tego celu; prała ją ręcz­nie co tydzień, żeby ni­gdy nie ska­ziły jej deter­genty ani nie nad­wą­tlił zanadto płyn zmięk­cza­jący Island Fresh Gain, któ­rego z lubo­ścią uży­wała do tka­nin. Liz pozo­sta­wało jedy­nie zamo­czyć ście­reczkę w wodzie z octem, prze­trzeć okno szybka po szybce, a potem usu­nąć smugi mocno zmiętą gazetą. Zazwy­czaj była to „Key Lake Gazette”, która i tak nie nada­wała się do niczego innego.

U Liz San­ford okna lśniły.

Podob­nie jak soczewki jej lunety.

W sumie to nie była jej. Nale­żała do Jacka seniora, przy­naj­mniej aż do owego dnia przed dwoma laty, kiedy to oznaj­mił, że doskwiera mu zgaga, i umarł na swoim skó­rza­nym fotelu, pod­czas gdy Liz zmy­wała po kola­cji. Ręcz­nie, oczy­wi­ście. Na uży­wa­nie zmy­warki pory­wają się jedy­nie ludzie, któ­rzy nie dbają o stan swo­jej zastawy.

Bywało, że miała poczu­cie winy. Obwi­niała się o to, że ode­słała Jacka z tablet­kami w dłoni do gabi­netu, a potem, nucąc, zanu­rzyła w pia­nie dwa płyt­kie tale­rze Crown Ducal Bri­stol-Blue, któ­rych uży­wali pod­czas, jak się oka­zało, ostat­niego posiłku Jacka. O to, że zaj­rzała do niego dopiero dwa­dzie­ścia minut póź­niej, kiedy sre­bra już spo­częły w szu­fla­dzie, a krysz­ta­łowe kie­liszki z Water­ford zna­la­zły się w prze­zna­czo­nych dla nich miej­scach w szafce ze sta­rego litego drewna. Bo wtedy był już cał­kiem zimny.

Psy­cho­log (na wizytę u niego nale­gał jej lekarz – Liz odwie­dziła go tylko dwu­krot­nie), zapew­nił ją, że niczym nie zawi­niła. Nawet antry­ko­tem, któ­rym raczyli się tam­tego wie­czoru. Ani pokro­jo­nymi w kostkę ziem­nia­kami, które przy­sma­żyła na maśle i tłusz­czu z bekonu. Ani też cie­płym bia­łym pie­czy­wem, które jej mąż odry­wał całymi kawa­łami, by ście­rać resztki sosu z tale­rza.

Jack senior był oka­zem zdro­wia aż do chwili, gdy nagle prze­stał nim być. Nie przy­bie­rał na wadze, nie tra­cił tchu ani się nie pocił, nie było niczego, co mogłoby wzbu­dzić nie­po­kój Liz. Prze­ciw­nie, był wysoki, w miarę szczu­pły. I nawet w chwili śmierci głowę pokry­wała mu gęstwa pło­wych wło­sów – cho­ciaż jego gustowna kozia bródka była bar­dziej srebrna niż złota. Śmierć Jacka nauczyła Liz, że to, co widać na zewnątrz, nie zawsze wier­nie oddaje to, co kryje się w środku. Bywa, że coś się tam po pro­stu dzieje. Nie ma jak się o tym dowie­dzieć. Nie spo­sób tego prze­wi­dzieć.

Nikt nie ponosi za to winy.

Liz nie wró­ciła do psy­cho­loga, bo uznała, że niczego sobie nie zarzuca. Poczu­cie winy było pod­stęp­nym padli­no­żercą żywią­cym się ochła­pami prze­zna­czo­nymi na stos cało­palny, i Liz poskro­miła je, jak tylko unio­sło swój szpetny łeb. Była dobrą żoną. To nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Jack był jej kró­lem, a jego dom zam­kiem, schlud­nym i nie­ska­zi­tel­nym, o wystroju tak sub­tel­nym i gustow­nym, że Liz cza­sem zamie­rała w bez­ru­chu, z pal­cami na łup­ko­wym bla­cie kuchni, zauro­czona syner­gią swo­jego pro­jektu. Odpo­wiedni układ, kojące kolory, skóra i drewno, zie­mia i kamień. Liz znała się też jed­nak na potę­dze ognia, a zasto­so­wane przez nią tka­niny, niczym iskierki natchnie­nia, jarzyły się w naj­bar­dziej nie­ty­po­wych miej­scach. Barwy kar­ne­olu i man­da­rynki, indygo i róż łączyły się ze sobą tak miękko, że przy­po­mi­nały mali­nowy sor­bet, który uwiel­biała w dzie­ciń­stwie.

Liz nie była artystką – ni­gdy nie zni­ży­łaby się do tego, żeby tak sie­bie okre­ślać – ale miała talent. Potwier­dzały to jej kuch­nia, ogród i sypial­nia. Kiedy Quinn ucie­kła, by pota­jem­nie wyjść za mąż, a roz­cza­ro­wa­nie nie­mal ode­brało Liz oddech, zdo­łała wykrze­sać z sie­bie radę i prze­ka­zać ją córce niczym nie­tra­fiony pre­zent.

– Ni­gdy nie mów „nie” – szep­nęła, sztywno przy­tu­la­jąc dziew­czynę i uda­jąc, że wszystko gra i będzie grać dalej, cho­ciaż wie­działa, że to nie­prawda.

– Słu­cham? – Quinn pró­bo­wała się odsu­nąć, ale Liz trzy­mała ją cia­sno, napie­ra­jąc kości­stymi rękami na bujne krą­gło­ści jej naj­młod­szej córeczki.

– Ile­kroć on… cie­bie zapra­gnie, ni­gdy nie odma­wiaj. – Była to rada, którą Liz usły­szała od swo­jej wła­snej matki i którą wcie­lała w życie z reli­gijną żar­li­wo­ścią. Nawet jeżeli nie­spo­dzie­wana bez­po­śred­niość tego pod­szeptu znie­sma­czyła Quinn, dla Liz nie miało to zna­cze­nia. Sama wie­działa, jak uszczę­śli­wiać męża – na tuzin róż­nych, ale rów­nie waż­nych spo­so­bów. I choć wąt­piła w to, że nie­szczę­sny zwią­zek jej maleń­stwa z tym arty­stą okaże się dłu­go­trwały, nie mogła swo­jej lato­ro­śli zosta­wić cał­kiem samej.

To szcze­gólne odda­nie owo­cowi jej łona zma­zy­wało wszel­kie prze­jawy poczu­cia winy, doskwie­ra­jące jej, gdy nachy­lała się nad lunetą i rzu­cała okiem na Quinn i Wal­kera ze swo­jego punktu obser­wa­cyj­nego po dru­giej stro­nie jeziora. Na ile tylko Liz mogła stwier­dzić, Quinn wzięła sobie do serca jej radę – mimo że sły­sząc ją, zaczer­wie­niła się i pospiesz­nie wyszła. Nie żeby Liz potrze­bo­wała czy choćby pra­gnęła bar­dziej szcze­gó­ło­wego potwier­dze­nia. Nie była pod­glą­daczką i przy naj­drob­niej­szych ozna­kach tego, że sprawy za jezio­rem przy­bie­rają roman­tyczny obrót, szybko łapała za ście­reczkę do kurzu, odku­rzacz i far­tuch.

Gdyby jesz­cze mogła zer­kać na Jacka juniora i Norę z taką łatwo­ścią, z jaką doglą­dała Quinn. Liz ni­gdy nie sta­no­wiła przy­kładu kla­sycz­nej mamusi, ale kochała swoje dzieci. I chęt­nie udzie­lała im porad, kiedy uznała to za konieczne.

Poza tym nie cho­dziło jedy­nie o obser­wa­cję. Liz cze­goś się dzięki temu nad­zo­rowi dowia­dy­wała, a to uspra­wie­dli­wiało jej postę­po­wa­nie mogące ucho­dzić za nie­sto­sowne. Już po kilku mie­sią­cach spo­ra­dycz­nego pod­pa­try­wa­nia wyszło na jaw, że córka i zięć mają dwa tryby usta­wień: „razem” i „osobno”. „Razem” ozna­czało ubra­nia porzu­cone na pomo­ście, na wpół zamknięte drzwi, włosy w nie­ła­dzie. „Osobno” to Wal­ker w han­ga­rze na łodzie, a Quinn osa­mot­niona.

Długo tak nie wytrwają.

Co powie­działby Jack, gdyby mógł patrzeć przez tę lunetę? Co sądziłby o nie­prze­my­śla­nej decy­zji Liz, aby uży­czyć tej nie­do­bra­nej parze naj­szy­kow­niej­szy z dom­ków nad jezio­rem? I naj­waż­niej­sze, co Jack by zro­bił? Ale choć Liz nocami zadrę­czała się moż­li­wymi odpo­wie­dziami na te pyta­nia, wsparta o poduszki na samym środku teraz nie­mal nie­przy­zwo­icie wiel­kiego łoża z bal­da­chi­mem, ze skórą gładką i poły­skliwą niczym wyciek ropu dzięki kre­mom na noc i emo­lien­tom, była skon­ster­no­wana.

Z Jac­kiem senio­rem spę­dziła pra­wie trzy czwarte swo­jego życia, a jed­nak nie miała poję­cia, jak by postą­pił.

Poza tym, oczy­wi­ście, że nie spusz­czałby oka ze swo­jej córki, popa­tru­jąc na nią przez wie­kową lunetę, nabytą jakoby do obser­wo­wa­nia pta­ków.

Lunetę tę, pod pew­nymi wzglę­dami, Liz postrze­gała jak spu­ści­znę po mężu. Bar­dziej zna­czącą nie tylko od nie­ru­cho­mo­ści na wyna­jem, roz­rzu­co­nych wokół jeziora, ale nawet od zawar­to­ści skrytki depo­zy­to­wej Jacka. O ist­nie­niu tej skrytki Liz wie­działa od zawsze, ale ofi­cjal­nie zoba­czyła ją po raz pierw­szy, gdy tydzień po pogrze­bie weszła do budynku Key Lake Union Bank, jako świeżo owdo­wiała pani San­ford, dzier­żąc w dłoni klucz do tego tajem­ni­czego skarb­czyka. W środku było nie­wiele. Kopia ich testa­mentu i nale­żący do ojca Jacka sygnet absol­wenta ze szma­rag­dem – według Liz, z pew­no­ścią praw­dzi­wym. Na samym dnie, ku swo­jemu kom­plet­nemu zasko­cze­niu, Liz zna­la­zła też list, który napi­sała pra­wie czter­dzie­ści lat wcze­śniej. Na swój spo­sób miło­sny, choć Liz nie była pewna, czy można byłoby go tak nazwać, skoro nie było w nim ozdob­ni­ków typo­wych dla takiej kore­spon­den­cji. Nie zamie­niła kro­pek nad „i” w ser­duszka ani nie wyznała Jac­kowi, że go kocha. Liścik, który pod­su­nęła mu na lek­cji histo­rii powszech­nej w ostat­niej kla­sie, zawie­rał infor­ma­cję o impre­zie mają­cej odbyć się w week­end i pro­po­zy­cję, by się na nią wybrał. Z Liz.

Tak się zaczęło. Liz zdą­żyła zapo­mnieć, że to ona wszystko zaini­cjo­wała.

Co za śmia­łość. Za sprawą tego wspo­mnie­nia odro­binę bar­dziej się sobie spodo­bała.

A spodo­bało jej się też to, co poczuła, gdy po raz pierw­szy przy­ło­żyła oko do lunety, nie­spełna tydzień po śmierci Jacka. Przed­tem nie było jej to w gło­wie, ale gdy męża zabra­kło, zdała sobie sprawę, że taka jest jej powin­ność. Jack prze­cież kie­dyś zoba­czył przez tę lunetę, jak pło­nie czyjś dom. Zadzwo­nił wtedy na dzie­więć­set jede­na­ście, zanim kto­kol­wiek dostrzegł, co się dzieje. Innym razem wypa­trzył dry­fu­jącą łódź, któ­rej odpa­dła śruba, a potem sam wyba­wił z opre­sji pły­wa­jącą na niej rodzinę. Ich luneta słu­żyła jezioru. _Ich_ luneta. A teraz jej.

Liz szybko wzięła to zada­nie na sie­bie. Zaan­ga­żo­wała się tak bar­dzo, że rzadko kiedy prze­cho­dziła przez salon bez zatrzy­my­wa­nia się. Zawsze, choćby prze­lot­nie, rzu­cała w tam­tym kie­runku spoj­rze­nie wzmac­nia­jące jej nić poro­zu­mie­nia ze spo­łecz­no­ścią znad jeziora. Wkom­po­no­wy­wała się prze­cież w ten gobe­lin – podob­nie jak turecki wzór na zapro­jek­to­wa­nym przez nią dro­gim obi­ciu – robiąc, co tylko mogła, żeby zapew­nić spo­kój i sta­bil­ność miej­scu, które nazy­wała domem.

To ważne zada­nie Liz wypeł­niła rów­nież tego wie­czoru przed poło­że­niem się spać, owi­nięta jedwab­nym szla­fro­kiem w pło­żące orchi­dee, sącząc zio­łową her­batę mającą, jak zarze­kał się jej die­te­tyk, usu­wać pod­czas snu kurze łapki. Cho­dziło tylko o tyci rzut oka, zaspo­ko­je­nie cie­ka­wo­ści, które nie powinno przy­nieść nic poza wido­kiem nikłej poświaty lam­pek noc­nych, prze­ni­ka­ją­cej przez zacią­gnięte żalu­zje nie­mal wszyst­kich domów roz­sia­nych wokół jeziora Key.

Ale zamiast poma­rań­czo­wego bla­sku ogni­ska, które pło­nęło od czasu do czasu na ska­li­stym brzegu, wzrok Liz przy­cią­gnął dom inspi­ro­wany góral­ską chatą, zamiesz­ki­wany przez Quinn i Wal­kera. W han­ga­rze na łodzie paliły się wszyst­kie świa­tła (nic nie­zwy­kłego), za to budy­nek miesz­kalny tonął w czerni (a to już było bar­dzo nie­ty­powe). Jesz­cze bar­dziej zanie­po­ko­iły Liz widoczne mię­dzy drze­wami świa­tła samo­chodu, odda­la­ją­cego się od domu długą żwi­rową drogą. To była ta nie­do­rzeczna fio­le­towa kia nale­żąca do Quinn i Wal­kera.

_Osobno._

Liz spoj­rzała na zegar nad komin­kiem. Pra­wie dwu­dzie­sta druga. Nie wie­działa, czy cie­szyć się, czy przej­mo­wać, że Quinn opusz­cza męża o tak dziw­nej porze, ale czuła, że w niej samej coś się zagnieź­dziło. Mały kie­łek nadziei, pra­gnie­nia bądź lęku, tak wątły i ulotny, że nie miał jesz­cze kształtu ani nawet nazwy. Liz szybko się wypro­sto­wała i wygła­dziła jedwab swo­jego szla­froka. Uśmiech­nęła się.

Szy­ko­wała się jakaś zmiana.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Postać z powie­ści _Pio­truś Pan_ J.M. Bar­riego, wróżka, przy­ja­ciółka Pio­tru­sia Pana (przyp. red.).

2.

Cho­dzi o ogrom­nie popu­larną w ame­ry­kań­skiej popkul­tu­rze rezo­lutną sie­rotkę Annie (Lit­tle Orphan Annie), a raczej o jej kano­niczny wize­ru­nek, rodem z komiksu Harolda Graya z 1924 roku – dziew­czynkę z gęstwą rudych locz­ków; nie o Anię z Zie­lo­nego Wzgó­rza, która koloru swo­ich wło­sów w tak mło­dym wieku nie akcep­to­wała (przyp. tłum.).

3.

Gra szcze­gól­nie popu­larna we Wło­szech, Szwaj­ca­rii, San Marino oraz m.in. w Ame­ryce Połu­dnio­wej. Polega na dorzu­ca­niu kul jak naj­bli­żej pierw­szej, malej, zwa­nej „pal­lino” (przyp. red.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: