- W empik go
Il Conte. Opowieść patetyczna. Il Conde. A Pathetic Tale - ebook
Il Conte. Opowieść patetyczna. Il Conde. A Pathetic Tale - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych – polskiej i angielskiej. Autor na temat tego utworu tak pisze: „Opowieść ta, którą nazwałem żałosną, a której pierwotny tytuł jest „Il Conde”, jest prawie dosłownym zapisem historii opowiedzianej mi przez pewnego czarującego starego dżentelmena, którego spotkałem we Włoszech. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest tam tylko to. Każdy może dostrzec, że jest tam coś więcej niż dosłowne sprawozdanie, ale rozpoznanie, gdzie on skończył, a ja zacząłem, trzeba pozostawić wnikliwości czytelnika, dla którego problem ten może być interesujący”. Fragment opowiadania: „Po raz pierwszy zaczęliśmy ze sobą rozmawiać w Muzeum Narodowym w Neapolu, w parterowych salach zawierających przesławną kolekcję brązów z Herculaneum i Pompei: ów cudowny legat sztuki starożytnej, którego subtelna doskonałość została dla nas zachowana dzięki katastrofalnej furii wulkanu. Zwrócił się do mnie pierwszy i powiedział kilka zdań o słynnym Hermesie Spoczywającym, którego właśnie oglądaliśmy ze wszystkich stron. Mówił bardzo dorzecznie o tym naprawdę zachwycającym arcydziele. Nic zresztą głębokiego. Jego dobry smak był raczej wrodzony niż nabyty przez wykształcenie. Najwidoczniej oglądał w ciągu swego życia wiele rzeczy pięknych i umiał je cenić; obcy mu był jednak żargon amatora czy connaisseura – owej klasy ludzkiej, zaiste, godnej nienawiści. Mówił jak człowiek światowy, istotnie inteligentny i prawdziwie po wielkopańsku naturalny. Od kilki dni znaliśmy się z widzenia. Mieszkając w tym samym hotelu – pierwszorzędnym, lecz nie krzycząco modnym – zauważyłem go niejednokrotnie w przedsionku hotelowym, jak wchodził lub wychodził. Widziałem, że jest tu dawnym i cenionym gościem. W uszanowaniu, z jakim kłaniał mu się właściciel, wyczuwało się serdeczność, która znów, z jego strony, była przyjmowana z niewymuszoną uprzejmością. Służba nazywała go Il Conte”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-800-6 |
Rozmiar pliku: | 303 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OPOWIEŚĆ PATETYCZNA
Po raz pierwszy zaczęliśmy ze sobą rozmawiać w Muzeum Narodowym w Neapolu, w parterowych salach zawierających przesławną kolekcję brązów z Herculaneum i Pompei: ów cudowny legat sztuki starożytnej, którego subtelna doskonałość została dla nas zachowana dzięki katastrofalnej furii wulkanu.
Zwrócił się do mnie pierwszy i powiedział kilka zdań o słynnym Hermesie Spoczywającym, którego właśnie oglądaliśmy ze wszystkich stron. Mówił bardzo dorzecznie o tym naprawdę zachwycającym arcydziele. Nic zresztą głębokiego. Jego dobry smak był raczej wrodzony niż nabyty przez wykształcenie. Najwidoczniej oglądał w ciągu swego życia wiele rzeczy pięknych i umiał je cenić; obcy mu był jednak żargon amatora czy connaisseura — owej klasy ludzkiej, zaiste, godnej nienawiści. Mówił jak człowiek światowy, istotnie inteligentny i prawdziwie po wielkopańsku naturalny.
Od kilki dni znaliśmy się z widzenia. Mieszkając w tym samym hotelu — pierwszorzędnym, lecz nie krzycząco modnym — zauważyłem go niejednokrotnie w przedsionku hotelowym, jak wchodził lub wychodził. Widziałem, że jest tu dawnym i cenionym gościem. W uszanowaniu, z jakim kłaniał mu się właściciel, wyczuwało się serdeczność, która znów, z jego strony, była przyjmowana z niewymuszoną uprzejmością. Służba nazywała go Il Conte. Byłem właśnie świadkiem sprzeczki o parasol męski — przedmiot z żółtego jedwabiu z białą podszewką — pozostawiony za drzwiami sali jadalnej i znaleziony przez lokai. Nasz wygalonowany złotem odźwierny poznał ów parasol i natychmiast kazał jednemu z chłopców od windy zanieść go do Il Conte. Może to był jedyny hrabia mieszkający w tym hotelu, a może nadano mu tutaj tytuł hrabiego par excellence z racji wypróbowanej jego wierności dla zakładu.
Ponieważ rozmawiałem z nim w Museo (gdzie mimochodem przyznał mi się, iż nie lubi popiersi i posągów rzymskich cesarzy w galerii rzeźb marmurowych: ich twarze są dla niego nazbyt krzepkie i nazbyt grubo wyraziste) — ponieważ, zatem, rozmawiałem już z nim rano, sądziłem więc, że wieczorem zastawszy salę jadalną przepełnioną nie będę chyba natrętem, jeżeli zechcę przysiąść się do jego stolika. Wnosząc z łagodnej uprzejmości jego zezwolenia, musiał i on być tegoż zdania. Jego uśmiech był naprawdę zapraszający.
Hrabia ubrany był do obiadu w wyciętą kamizelkę, „smoking“ (jak sam to nazwał) i czarny krawat. Wszystko doskonale skrojone, nie nowe — takie właśnie, jak powinny te rzeczy być. W ogóle jego strój, ranny czy wieczorny, zawsze był zupełnie bez zarzutu. Nie wątpię również, że i cała jego egzystencja była bez zarzutu, doskonale uporządkowana i konwencjonalna, niezamącona przez żadne zatrważające wypadki. Białe włosy, zaczesane do góry ponad wyniosłym czołem, nadawały mu wygląd idealisty i marzyciela. Białe wąsy, obwisłe, lecz starannie utrzymane i podstrzyżone, całkiem miło złociły się środkowym zżółknieniem. Nikła woń, jakichś doskonałych perfum i bardzo dobrych cygar (z tym ostatnim zapachem nie łatwo spotkać się we Włoszech), doleciała mnie spoza stołu. Wiek hrabiego najwyraźniej uwydatniał się w oczach. Oczy te były trochę znużone, a powieki pełne zmarszczek. Musiał mieć lat sześćdziesiąt lub nieco więcej. I był bardzo rozmowny. Bynajmniej, nie chciałbym powiedzieć, że był gadatliwy, nie — był, ściśle mówiąc, rozmowny.
Opowiadał mi, że próbował wszelkich klimatów: bywał w Abbazji, na Rivierze i w wielu innych miejscach; lecz jedynym klimatem, który mu naprawdę służył, był klimat Zatoki Neapolitańskiej. Wykazywał mi, że starożytni Rzymianie, ludzie — jego zdaniem — doświadczeni w sztuce życia, doskonale wiedzieli, co robią, kiedy budowali swe wille na tych wybrzeżach, w Baiae, w Vico, na Capri. W poszukiwaniu zdrowia przychodzili na ten brzeg morski i dla uprzyjemnienia wywczasów ciągnęli za sobą całe obozy swoich mimów i fletnistek. Wydawało mu się rzeczą wysoce prawdopodobną, iż Rzymianie z wysokich sfer społecznych byli specjalnie skłonni do zapadania na męczące choroby reumatyczne.
To był jedyny pogląd osobisty, jaki od niego usłyszałem. Pogląd ten nie był ugruntowany na specjalnej erudycji. O Rzymianach hrabia wiedział nie więcej, niż może wiedzieć średnio wykształcony wielkoświatowiec. Argumenty swoje czerpał z doświadczenia osobistego. Sam cierpiał z powodu męczącego i niebezpiecznego reumatyzmu, dopóki nie znalazł ulgi w tym osobliwym zakątku Europy Południowej.
Stało się to przed trzema laty; od tego czasu stale mieszka na wybrzeżach zatoki, czy to w jednym z hotelów w Sorrento, czy też w wynajętej niewielkiej willi na Capri. Ma fortepian, trochę książek; trochę znajomości przelotnych; trwających dzień, tydzień, miesiąc, wybranych spośród fali podróżników z całej Europy. Można go sobie wyobrazić wychodzącego na przechadzkę po ulicach i zaułkach, znanego dobrze żebrakom, sklepikarzom, dzieciom i wieśniakom; rozmawiającego uprzejmie za miastem z contadinami — i wracającego do hotelu lub willi, aby zasiąść do fortepianu — z białą, uczesaną głową i gęstymi statecznymi wąsami — i „pograć trochę dla siebie“. A dla odmiany był tuż pod ręką cały Neapol — życie, ruch, podniecenie, opera. Trochę rozrywki, mówił, niezbędnie potrzebne dla zdrowia. Mimy i fletnistki; tak. Jedyną różnicą, która zachodziła pomiędzy nim a magnatami starożytnego Rzymu, było to, że nie miał w stolicy żadnych interesów, zdolnych odciągnąć go od tych umiarkowanych rozkoszy. W ogóle nie miał żadnych interesów. Prawdopodobnie nigdy w ciągu swego życia nie był zmuszony do zajmowania się poważnymi interesami. Był to żywot miły, z radościami i smutkami regulowanymi naturalnym biegiem rzeczy — przez małżeństwa, narodziny, zgony — rządzonymi przez uznane przepisy dobrego towarzystwa i ochranianymi przez państwo.
Hrabia był wdowcem. W lipcu i sierpniu musiał jednak corocznie odważać się na przekroczenie Alp dla złożenia sześciotygodniowej wizyty zamężnej swej córce. Wymienił mi jej nazwisko. Należało do bardzo arystokratycznej rodziny. Córka posiadała zamek — zdaje się — w Czechach. Poza tym nigdy w bliższy sposób nie udało mi się ustalić narodowości hrabiego. Własnego nazwiska, rzecz dość dziwna, nie wymienił ani razu. Być może, sądził, że widziałem je w spisie gości. Prawdę powiedziawszy, nigdy tego spisu nie oglądałem. W każdym razie hrabia był doskonałym Europejczykiem — mówił, co wiem na pewno, czterema językami — i był człowiekiem bogatym. Nie było to, oczywiście, wielkie bogactwo. Wyobrażam sobie, że posiadanie olbrzymiej fortuny wydałoby mu się czymś niewłaściwym, outré — czymś nazbyt krzykliwym. I najwidoczniej, również majątek jego nie był jego dziełem. Majątku nie można zdobyć bez pewnej gruboskórności. Jest to kwestia temperamentu. Jego natura nazbyt łagodna dla współzawodnictwa. Podczas rozmowy, zupełnie mimochodem, opowiadając o męczącym go i zatrważającym reumatyzmie, wspomniał o swoich dobrach. Jednego roku, pozostawszy nieostrożnie poza Alpami aż do połowy września, musiał się na trzy miesiące położyć do łóżka w odludnym dworze wiejskim, gdzie oprócz lokaja i...................IL CONDE
A PATHETIC TALE
"Vedi Napoli e poi mori."
The first time we got into conversation was in the National Museum in Naples, in the rooms on the ground floor containing the famous collection of bronzes from Herculaneum and Pompeii: that marvellous legacy of antique art whose delicate perfection has been preserved for us by the catastrophic fury of a volcano.
He addressed me first, over the celebrated Resting Hermes which we had been looking at side by side. He said the right things about that wholly admirable piece. Nothing profound. His taste was natural rather than cultivated. He had obviously seen many fine things in his life and appreciated them: but he had no jargon of a dilettante or the connoisseur. A hateful tribe. He spoke like a fairly intelligent man of the world, a perfectly unaffected gentleman.
We had known each other by sight for some few days past. Staying in the same hotel—good, but not extravagantly up to date—I had noticed him in the vestibule going in and out. I judged he was an old and valued client. The bow of the hotel-keeper was cordial in its deference, and he acknowledged it with familiar courtesy. For the servants he was Il Conde. There was some squabble over a man's parasol—yellow silk with white lining sort of thing—the waiters had discovered abandoned outside the dining-room door. Our gold-laced door-keeper recognized it and I heard him directing one of the lift boys to run after Il Conde with it. Perhaps he was the only Count staying in the hotel, or perhaps he had the distinction of being the Count par excellence, conferred upon him because of his tried fidelity to the house.
Having conversed at the Museo—(and by the by he had expressed his dislike of the busts and statues of Roman emperors in the gallery of marbles: their faces were too vigorous, too pronounced for him)—having conversed already in the morning I did not think I was intruding when in the evening, finding the dining-room very full, I proposed to share his little table. Judging by the quiet urbanity of his consent he did not think so either. His smile was very attractive.
He dined in an evening waistcoat and a "smoking" (he called it so) with a black tie. All this of very good cut, not new—just as these things should be. He was, morning or evening, very correct in his dress. I have no doubt that his whole existence had been correct, well ordered and conventional, undisturbed by startling events. His white hair brushed upwards off a lofty forehead gave him the air of an idealist, of an imaginative man. His white moustache, heavy but carefully trimmed and arranged, was not unpleasantly tinted a golden yellow in the middle. The faint scent of some very good perfume, and of good cigars (that last an odour quite remarkable to come upon in Italy) reached me across the table. It was in his eyes that his age showed most. They were a little weary with creased eyelids. He must have been sixty or a couple of years more. And he was communicative. I would not go so far as to call it garrulous—but distinctly communicative.
He had tried various climates, of Abbazia, of the Riviera, of other places, too, he told me, but the only one which suited him was the climate of the Gulf of Naples. The ancient Romans, who, he pointed out to me, were men expert in the art of living, knew very well what they were doing when they built their villas on these shores, in Baiæ, in Vico, in Capri. They came down to this seaside in search of health, bringing with them their trains of mimes and flute-players to amuse their leisure. He thought it extremely probable that the Romans of the higher classes were specially predisposed to painful rheumatic affections.
This was the only personal opinion I heard him express. It was based on no special erudition. He knew no more of the Romans than an average informed man of the world is expected to know. He argued from personal experience. He had suffered himself from a painful and dangerous rheumatic affection till he found relief in this particular spot of Southern Europe.
This was three years ago, and ever since he had taken up his quarters on the shores of the gulf....................