- nowość
In Memoriam - ebook
In Memoriam - ebook
Poruszająca opowieść o zakazanym uczuciu, które rozkwita w cieniu wojennej tragedii.
Rok 1914. Po obu stronach frontu Wielka Wojna wciąga w swój wir tysiące młodych mężczyzn. Henry Gaunt, Sidney Ellwood i ich rówieśnicy beztrosko żyją w idyllicznej angielskiej szkole z internatem, a przemoc na froncie wydaje im się odległa i niegroźna. Wieści o bohaterskiej śmierci ich starszych kolegów sprawiają, że wojna staje się dla nich wręcz ekscytująca.
Gaunt, mający niemieckie korzenie, toczy inną batalię – zmaga się z zauroczeniem swoim najbliższym przyjacielem Ellwoodem. Nie ma pojęcia, że Ellwood odwzajemnia jego uczucie. Aby uciec od przytłaczających myśli, Gaunt spełnia oczekiwania rodziny i zaciąga się do wojska. Ellwood podąża jego śladem, niedługo później dołączają do nich inni koledzy. Wkrótce to śmierć staje się ich nieodłącznym kompanem, a wojna okazuje się brutalna i bezlitosna. Czy w okopach, wśród huku wybuchających pocisków i jęków rannych, znajdzie się miejsce na miłość?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368263596 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ellwood był prefektem, więc w tym roku jego pokój był wspaniały, z oknem otwierającym się na dziwny występ dachu. Zawsze wspinał się tam, gdzie nie powinien. Ale to Gaunt najbardziej lubił to miejsce. Uwielbiał obserwować chłopców wślizgujących się do Fletcher Hall, żeby podkradać ciastka, prefektów wylegujących się na trawniku na dziedzińcu, organistę opuszczającego kaplicę. Uspokajała go świadomość, że szkoła funkcjonuje bez niego, że jest ponad tym wszystkim.
Ellwood także lubił przesiadywać na dachu. Udawał, że trzyma w rękach broń, i strzelał z niej do przechodniów.
– Cholerny fryc! Trafiłem go w oko! Zabieraj to do domu, do kaisera!
Gaunt, który dorastając, spędzał każde lato w Monachium, nie brał udziału w tych wojskowych zabawach.
Skończył czytać ostatnie in memoriam i przewrócił stronę leżącego mu na kolanach „The Preshutiana”. Gaunt znał siedmiu z dziewięciu zabitych chłopców. Najdłuższy nekrolog poświęcony był Clarence’owi Roseveare’owi, starszemu bratu jednego z przyjaciół Ellwooda. Jeśli chodzi o przyjaciela Gaunta – a zarazem wroga – Cuthberta-Smitha, żeby go podsumować, wystarczył jeden nędzny akapit. Obaj chłopcy, jak zapewniał „The Preshutian”, zginęli waleczną śmiercią. Tak jak każdy inny student Preshute zabity do tej pory na wojnie.
– Paf! – wymruczał Ellwood za jego plecami. – Auf Wiedersehen!
Gaunt mocno zaciągnął się papierosem i złożył gazetę.
– Mieli raczej więcej do powiedzenia o Rosevearze niż o Cuthbercie-Smithie, prawda?
Pistolety Ellwooda znów zmieniły się w dłonie. Zwinne, o długich, poplamionych atramentem palcach.
– Tak – odparł z roztargnieniem, przygładzając włosy. Były ciemne i niesforne. Zaczesywał je do tyłu za pomocą wosku, ale żył w strachu, że jakiś lok się wymsknie i przyciągnie nieodpowiednią uwagę. – Tak, pomyślałem, że to wstyd.
– Kula w brzuch! – Gaunt automatycznie przycisnął dłoń do swojego ciała. Wyobraził sobie, jak rozrywa go kawałek metalu. Co za bajzel.
– Roseveare jest załamany śmiercią brata – stwierdził Ellwood. – Byli strasznie blisko, wszyscy trzej Roseveare’owie.
– W jadalni wydawał się w porządku.
– Nie należy do tych, co robią zamieszanie – wyjaśnił Ellwood, marszcząc czoło. Sięgnął po papierosa Gaunta, uważając, żeby nie dotknąć jego dłoni. Choć z innymi przyjaciółmi kontakt fizyczny nie stanowił dla niego problemu, Gaunta dotykał rzadko, chyba że udawali, że ze sobą walczą. Gaunt raczej by umarł, niż dał mu do zrozumienia, jak bardzo mu to przeszkadzało.
Ellwood zaciągnął się i oddał papierosa Gauntowi.
– Ciekawe, co by napisali w moim nekrologu – zadumał się.
– Próżny chłopiec ginie w dziwnym wypadku z parasolem. Dochodzenie trwa.
– Nie – uznał Ellwood. – Nie, myślę, że byłoby coś w tym rodzaju: „Literatura angielska straciła swoją najjaśniejszą gwiazdę...”. – Uśmiechnął się szeroko do Gaunta, ale ten nie odpowiedział uśmiechem. Nadal przyciskał dłoń do brzucha, jakby jego wnętrzności miały się wylać jak Cuthbertowi-Smithowi, gdyby ją oderwał. Widział, że Ellwood to zauważył.
– Wiesz, napisałbym twój – powiedział cicho Ellwood.
– Wierszem, jak przypuszczam.
– Oczywiście. Tak jak Tennyson dla Arthura Hallama.
Ellwood często porównywał siebie do Tennysona, a Gaunta – do jego najbliższego przyjaciela. Na ogół Gaunt uznawał to za urocze, poza tymi chwilami, gdy sobie przypominał, że Arthur Hallam zmarł w wieku dwudziestu dwóch lat, a Tennyson spędził kolejnych siedemnaście na pisaniu wierszy żałobnych. Wtedy wydawało mu się to dość makabryczne, jakby Ellwood życzył mu śmierci, by mieć o czym pisać.
Gaunt uderzył kiedyś Cuthberta-Smitha kolanem w brzuch. Jaka była różnica między kulą a takim ciosem?
– Twoja siostra uważała, że Cuthbert-Smith jest całkiem przystojny – wspomniał Ellwood. – Powiedziała mi to zeszłego lata u lady Asquith.
– Czyżby? – zapytał Gaunt bez entuzjazmu. – Jak miło z jej strony, że tak ci się zwierzyła.
– Maud jest wspaniała – odparł Ellwood, wstając nagle. – Cudowna dziewczyna. – Kawałek łupku skruszył się pod jego stopami i spadł na ziemię, trzy piętra niżej.
– Jezu, Elly, nie rób tego! – powiedział Gaunt, przywierając do parapetu.
Uśmiechnięty Ellwood wspiął się z powrotem do sypialni.
– No chodź, na zewnątrz jest mokro – powiedział.
Gaunt pospiesznie zaciągnął się jeszcze raz papierosem i wrzucił niedopałek do rynny. Ellwood leżał rozwalony na kanapie, ale gdy Gaunt usiadł na jego nogach, ten natychmiast je pod siebie podwinął.
– Nienawidziłeś Cuthberta-Smitha – stwierdził Ellwood.
– Tak. Cóż. Będzie mi tego brakowało.
Ellwood się roześmiał.
– Znajdziesz kogoś nowego, kogo będziesz nienawidził. Zawsze znajdujesz.
– Bez wątpienia – odparł Gaunt.
Ale nie o to chodziło. Napisał obelżywe wiersze na temat Cuthberta-Smitha, a ten (Gaunt był niemal pewien, że to on) nabazgrał na ścianie szatni w bibliotece: „Henry Gaunt jest niemieckim SZPIEGIEM”. Gaunt uderzył go za to, ale nigdy nie strzeliłby mu w brzuch.
– Wydaje mi się, że wróci w następnym semestrze, zadowolony z siebie i z mnóstwem historii z frontu – powiedział powoli Ellwood.
– Może nikt z nich nie wróci.
– Przegramy wojnę z takim defetystycznym nastawieniem. – Ellwood przechylił głowę. – Henry, stary Cuthbert-Smith był idiotą. Prawdopodobnie wszedł prosto pod kulę dla hecy. Nie tak to będzie wyglądało, kiedy my pójdziemy.
– Nie zaciągnę się.
Ellwood objął kolana ramionami i wpatrywał się w Gaunta.
– Nonsens – stwierdził.
– Nie jestem przeciwny wszystkim wojnom – wyjaśnił Gaunt. – Tylko tej. Niemiecki militaryzm... jakbyśmy nie utrzymali naszego imperium dzięki potędze militarnej! Dlaczego miałbym dać się zabić, bo jakiś austriacki arcyksiążę został zamordowany przez wściekłego Serba?
– Ale Belgia...
– Tak, tak, belgijskie okrucieństwa – powiedział Gaunt.
Już wcześniej dyskutowali na ten temat. Nawet urządzili debatę i Ellwood pokonał go pięciuset dziewięćdziesięcioma sześcioma głosami do czterech. Ellwood wygrałby każdą debatę: cała szkoła go uwielbiała.
– Ale musisz się zaciągnąć – stwierdził Ellwood. – Jeśli wojna w ogóle jeszcze będzie trwała, kiedy skończymy szkołę.
– Dlaczego? Bo ty to zrobisz?
Ellwood zacisnął szczękę i odwrócił wzrok.
– Będziesz walczył, Gaunt – powiedział.
– Ach tak?
– Zawsze walczysz. Ze wszystkimi. – Ellwood potarł palcem niewielkie płaskie miejsce na nosie. Często tak robił. Gaunt zastanawiał się, czy miał do niego pretensje za to, że go uderzył. Walczyli ze sobą tylko raz. I to nie Gaunt zaczął.
– Nie z tobą – powiedział.
– Υνῶθι σεαυτόν – zacytował Ellwood.
– Właśnie że znam siebie! – odparł Gaunt, rzucając się do przodu, żeby przydusić go poduszką.
Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał, ponieważ Ellwood wił się i krzyczał ze śmiechu, podczas gdy Gaunt próbował zrzucić go z kanapy. Gaunt był silny, ale Ellwood szybszy, wyrwał się z uścisku Gaunta i upadł na podłogę, dusząc się ze śmiechu. Gaunt zwiesił głowę przez krawędź kanapy i oparł czoło na czole przyjaciela.
– Zamierzasz walczyć w ten sposób? – zapytał Gaunt, gdy odzyskali oddech. – Mocować się z Niemcami na śmierć?
Ellwood przestał się śmiać, ale się nie poruszył. Zamarli na chwilę, czoło przy czole, aż Ellwood się odsunął i oparł głowę na ramieniu Gaunta.
Wszystkie mięśnie Gaunta stężały. Oddech Ellwooda był gorący. Przypominał mu jego psa, Troopera. Może właśnie dlatego zmierzwił włosy Ellwooda, palcami szukając kosmyków, które wymknęły się woskowi. Od dawna nie gładził go po włosach. Od pierwszego roku w Preshute, gdy mieli po trzynaście lat, kiedy to znalazł Ellwooda we łzach, skulonego pod biurkiem.
Ale teraz byli w klasie maturalnej, ich ostatniej, i prawie nigdy się nie dotykali.
Ellwood ani drgnął.
– Jesteś jak mój pies – powiedział Gaunt, żeby przerwać ciążącą mu ciszę.
Przyjaciel oderwał się od niego.
– Dzięki.
– Mówię to jako komplement. Bardzo lubię psy.
– Jasne. Mam ci coś przynieść? Zaczynam radzić sobie z gazetami, chociaż nadal zostawiam ślady zębów.
– Nie wygłupiaj się.
Przez śmiech Ellwooda przebijała nuta smutku.
– Wiesz, mnie śmierć Roseveare’a i Cuthberta-Smitha też zasmuciła – powiedział.
– O, tak – odparł Gaunt. – I Strakera. Pamiętasz, jak przywiązywaliście młodszych chłopców do krzeseł i biliście ich całą noc?
Minęły lata, odkąd Ellwood znęcał się nad kimkolwiek, ale Gaunt wiedział, że wciąż wstydził się tej płonącej w nim skłonności do niekontrolowanej przemocy. Nie dalej jak w ostatnim semestrze Gaunt zauważył, jak płacze z wściekłości, gdy przegrał mecz krykieta. Gaunt natomiast nie płakał, odkąd skończył dziewięć lat.
– Straker i ja nie byliśmy aż tak okrutni, jak starsi chłopcy byli wobec nas – powiedział zarumieniony Ellwood. – Charlie Pritchard strzelał do nas ślepakami.
Gaunt uśmiechnął się lekko, świadomy, że dokucza Ellwoodowi, bo zawstydził się tą zabawą jego włosami. Ellwood nieustannie robił takie rzeczy innym chłopakom, tłumaczył sam sobie.
Tak, odparł wewnętrzny głos, ale nigdy jemu.
– W każdym razie nie przyjaźniłem się ze Strakerem – dodał Ellwood. – Był brutalem.
– Wszyscy twoi przyjaciele to brutale, Ellwood.
– Mam tego wszystkiego dość. – Ellwood wstał. – Przejdźmy się.
W trakcie czasu przeznaczonego na odrabianie zadań domowych nie wolno im było wychodzić z pokoi, więc wymknęli się po cichu z Cemetery House, ich szkolnego domu. Skradali się tylnymi schodami, minęli gabinet, w którym ich wychowawca, pan Hammick, udzielał akurat srogiej reprymendy uczniowi z Shell za wymykanie się. (Preshute było stosunkowo nową szkołą i z chęcią korzystano tu z terminologii stosowanej przez starsze, bardziej prestiżowe instytucje: „Shell” dla pierwszego roku, „Remove” dla drugiego, „Hundreds” dla trzeciego, „Lower Sixth” i „Upper Sixth” na oznaczenie przedostatniego i ostatniego roku).
– To podłe i haniebne zachowanie, Gosset. Czy chcesz być podły i haniebny?
– Nie, proszę pana – wyjęczał nieszczęsny uczeń.
– Biedny chłopak – stwierdził Ellwood, gdy zamknęli za sobą tylne drzwi. Zeszli żwirową ścieżką do cmentarza, od którego pochodziła nazwa ich domu. – Ci w Shell są wobec niego wyjątkowo paskudni, tylko dlatego, że pierwszego dnia oznajmił wszystkim, że jest księciem.
– A jest? – zapytał Gaunt, przechodząc obok nagrobków i przesuwając po nich opuszkami palców.
– Tak, ale to coś, co inni powinni móc sami odkryć. To tak, jakbym ja się przedstawiał: „Dzień dobry, nazywam się Sydney Ellwood i jestem zabójczo przystojny”. Nie mnie to mówić.
– Jeśli oczekujesz, że potwierdzę twoją próżność...
– Nawet bym o tym nie marzył – stwierdził Ellwood, podskakując wesoło. – Chyba już od trzech miesięcy nie usłyszałem od ciebie żadnego komplementu. Wiem, bo zawsze je sobie zapisuję i chowam do szuflady.
– Ale z ciebie paw!
– Cóż, faktem jest, że cała klasa prześladuje Gosseta i jest mi go okropnie żal.
Dotarli do starego, rozpadającego się klasztoru, znajdującego się na drugim końcu cmentarza. Zapadał zmrok, robiło się coraz chłodniej i bardziej wilgotno. Niebo pociemniało, stało się granatowe, a wiatr powiewał ich frakami. Gaunt objął się ramionami. Zimowe wieczory w Preshute miały w sobie coś wyczekującego. Możliwe, że chodziło o kontrast między masywnymi wzgórzami za szkołą, czarnym lasem, smaganymi wiatrem łąkami, tak cichymi – a hałaśliwymi chłopcami wracającymi do Domu. Przemierzając opustoszałe pola, nie mogli się oprzeć wrażeniu, że są ostatnimi żywymi ludźmi na świecie. Ellwood wychowywał się w ogromnej wiejskiej posiadłości w East Sussex, ale Gaunt dorastał w Londynie. Cisza miała w sobie coś magicznego.
– Posłuchaj – powiedział Ellwood, przymykając oczy i unosząc twarz do góry. – Jak się jest cicho, można sobie wyobrazić, jak Rzymianie rozbijają Celtów, prawda?
Zatrzymali się.
Gaunt nie mógł sobie niczego wyobrazić w tej ciszy.
– Wierzysz w magię? – zapytał.
Ellwood milczał przez chwilę, tak długą, że gdyby był kimś innym, Gaunt już by powtórzył swoje pytanie.
– Wierzę w piękno – odparł w końcu.
– Tak – żarliwie przytaknął Gaunt. – Ja też. – Zastanawiał się, jak to jest być kimś takim jak Ellwood, kimś, kto przyczynia się do piękna miejsca, zamiast je niszczyć.
– To wszystko jest formą magii – stwierdził Ellwood, idąc dalej. – Krykiet i polowania, i lody na trawnikach w letnie popołudnia. Anglia jest magiczna.
Gaunt miał przeczucie, że wie, co Ellwood zamierza powiedzieć.
– Dlatego musimy za nią walczyć.
Anglia Ellwooda jest magiczna, pomyślał Gaunt, omijając pokrzywy. Ale to nie prawdziwa Anglia. Był kiedyś na East Endzie, gdzie matka zabrała go, żeby rozdawał zupę i chleb irlandzkim tkaczom. Nie było tam krykieta, polowań ani lodów. Ale Ellwood nigdy nie interesował się brzydotą, podczas gdy Gaunt – być może z powodu Maud, która czytała Bernarda Shawa i Bertranda Russella oraz pisała w swoich listach szalone rzeczy na temat kolonii – obawiał się, że brzydota jest zbyt ważna, by ją ignorować.
– Pamiętasz wojnę peloponeską? – zapytał Gaunt.
Z gardła Ellwooda wydobył się chropawy śmiech.
– Szczerze, Gaunt, naprawdę nie wiem, dlaczego się z tobą zadaję. Nie po to zwialiśmy z zajęć, żeby teraz myśleć o Tukidydesie.
– Ateny były największą potęgą w Europie, może nawet na świecie. Miały demokrację, sztukę, wspaniałą architekturę. Ale Sparta była niemal równie potężna. Nie tak samo, ale prawie. Poza tym miała charakter militarny.
– Czy to przypowieść, Gaunt? Czyżbyś był Chrystusem?
– I Ateńczycy walczyli ze Spartanami.
– I przegrali – stwierdził Ellwood, kopiąc gnijącą kłodę.
– Tak.
Ellwood milczał przez dłuższą chwilę.
– My nie przegramy – powiedział w końcu. – Jesteśmy największym imperium, jakie kiedykolwiek istniało.
•
Po raz pierwszy upili się razem w trzecim roku nauki. Gaunt miał szesnaście lat, a Ellwood piętnaście. Pritchard – „wielkim osobistym kosztem”, jak im oznajmił ponuro – przekonał swojego starszego brata, żeby dał im pięć butelek taniej whisky. Pritchard, West, Roseveare, Ellwood i Gaunt zamknęli się w łazience na ostatnim piętrze Cemetery House. Jak później odkrył Gaunt, Ellwood nalegał na zakup swojej butelki od Pritcharda. Śmiertelnie się bał, że mógłby zostać uznany za skąpca.
West wypluł pierwszy łyk whisky do umywalki. Był niezdarnym chłopakiem o wielkich uszach, chodzącą katastrofą: głupi na lekcjach, przeciętny w grach, radosny nieudacznik.
– Jezu Chryste! Obrzydliwe – powiedział. Miał przekrzywiony krawat. Zawsze tak było, bez względu na to, ile razy został ukarany za swoje niechlujstwo.
– Pij dalej – poradził mu Roseveare, który siedział rozwalony na podłodze.
Gaunt zerknął na niego i zauważył z pewną irytacją, że nawet rozczochrany wyglądał nieskazitelnie. Jako najmłodszy z trzech perfekcyjnych braci Roseveare, z których każdy jeden był wspanialszy od drugiego, wydawał się przystojny w ten niewymuszony, powierzchowny sposób, którego Gaunt nie znosił.
– Całkiem mi smakuje – uznał Ellwood, obracając butelkę, żeby przeczytać etykietę. – Może powinienem zostać pijakiem. Podobno Byron nim był.
– Tak jak i pijarzy – rzucił Gaunt.
– To było niemal zabawne – skomentował zachęcająco Roseveare. – Z czasem ci się uda.
Gaunt upił łyk whisky. Nie bardzo mu smakowała, ale dzięki niej poczuł się lekko, jakby ludzie na niego nie patrzyli. A może dawała mu poczucie, że nie musi się przejmować, nawet jeśli to robili. Wszedł do wanny i zsunął się na dno, poza zasięg wzroku kolegów, przyciskając butelkę do piersi.
– Lord Byron był sodomitą – obwieścił West tonem kogoś, kto zdradza ważną tajemnicę państwową.
Gaunt zamknął oczy.
– Ojciec mi powiedział – kontynuował West. – Uważa, że powinno się było go zastrzelić.
– Twój ojciec uważa, że każdego należy zastrzelić – uznał Roseveare.
– Nieprawda – zaprotestował West.
– Zobaczmy – powiedział Pritchard, odliczając na palcach. Przysiadł na spłuczce i kolanami obejmował Westa, siedzącego na desce klozetowej. – Mamy homoseksualistów, katolików, Irlandczyków i każdego, kto nie lubi psów.
Pritchard wyglądał tak przeciętnie, że gubił się w tłumie, Charlie Pritchard był sportowcem, Archie Pritchard naukowcem, natomiast on, Bertie Pritchard – powszechnie znany wśród starszych chłopców jako „Mini”, czego nienawidził – nie wiedział jeszcze, w czym jest dobry. Zdaniem Gaunta – w niczym. Ale Ellwood go lubił.
– Zapomniałeś o biednych – dorzucił Ellwood, wciskając się do wanny obok Gaunta. – Wielkich Nieumytych.
Usadowił się między jego nogami, twarzą do przyjaciela.
– Och, a do tego i Żydów, oczywiście – powiedział Pritchard. – Nie możemy ich pominąć. Pechowo, Ellwood.
– Należę do Kościoła Anglii – odparł uprzejmie Ellwood.
– Co powiesz, West? – zapytał Pritchard. – Czy jego lordowska mość akceptuje konwersję?
– Posłuchaj... – zaczął West.
– Jesteś obrzezany, Ellwood? – zapytał Pritchard.
Ellwood uśmiechnął się lekko, jakby pytanie o jego żydowskość w najmniejszym stopniu go nie zaniepokoiło.
– Czy powinniśmy poprosić ojca Westa o sprawdzenie? – zapytał.
Nie był obrzezany. Gaunt to wiedział, zauważył kiedyś pod prysznicem. Ale milczał.
– Nie jest – stwierdził Roseveare. – Nie żeby to miało jakieś znaczenie, w tej kwestii ojciec Westa jest nieugięty. Obawiam się, że to oznacza śmierć dla biednego starego Ellwooda.
– Cóż... – powiedział West.
– Niestety – przerwał mu Ellwood, wyciągając się w wannie ze smutnym uśmiechem. – A tak wiele chciałem zrobić! Ale cóż, jak brzmi ten cytat z Eurypidesa, o którym myślę, Gaunt? Ten o śmierci?
– Πάσιν ημίν κατθανείν οφείλεται – odparł Gaunt.
– Właśnie. „Śmierć jest długiem, który każdy z nas musi spłacić”. Jeśli mam umrzeć tragicznie w kwiecie wieku, jak sądzę, może to być i z ręki ojca Westa.
– W porządku, w porządku – rzucił West. – Nigdy nie mówiłem, że się z nim zgadzam. – Oparł brodę na kolanie Pritcharda, żeby lepiej widzieć Ellwooda w wannie.
– Nie, naprawdę nie chciałbym cię odwodzić – powiedział Ellwood. – Ten kraj potrzebuje odrobiny rozlewu krwi. Popieram twojego ojca. Wyrżnąć wszystkich, czemu nie?
– Przestań mącić biednemu Westowi w głowie, nie jest wystarczająco bystry – stwierdził Pritchard wyniosłym tonem, sugerującym, że on sam jest wzorem mądrości.
– Jestem wystarczająco bystry! – zaprotestował West.
– A tak przy okazji, Pritchard, co musiałeś zrobić dla brata, żeby zapewnić nam tak doskonały napitek? – zapytał Ellwood.
– Nie da się tego opisać. – Pritchard potrząsnął głową. – Wystarczy powiedzieć, że wszyscy jesteście mi winni słodycze.
– Pritchard Starszy kazał mu lizać swoje buty na oczach wszystkich maturzystów – zdradził West, na co Pritchard szarpnął go za włosy. – Auć! Odwal się!
– Powiedziałem ci to w zaufaniu!
– Naprawdę lizałeś mu buty? Które? – zapytał Ellwood.
– Co masz na myśli? Co za różnica?
– Nie, to dobre pytanie – stwierdził West. – Nie miałbym nic przeciwko skubaniu sznurowadła od czyjegoś eleganckiego niedzielnego obuwia.
– Ważne, by mieć pewne standardy – zgodził się Roseveare.
– Tak. Oddawajcie whisky. Znajdę wdzięczniejszych odbiorców.
Ellwood przycisnął nogę do nogi Gaunta i uśmiechnął się szeroko, gdy Pritchard próbował wyrwać Westowi butelkę. Gaunt oparł policzek o chłodną porcelanę i odpowiedział uśmiechem.
Dwie godziny później Gaunt nadal był tylko lekko wstawiony, podczas gdy Ellwood – pijany jak bela. Obrócił się w wannie i oparł plecami o pierś Gaunta, jedną dłoń położył na jego udzie, a drugą obejmował butelkę. Cały mózg Gaunta skupił się na cieple promieniującym z pleców Ellwooda, na eleganckiej, wdzięcznej dłoni spoczywającej na jego udzie.
Gaunt nieznacznie odsunął biodra. Taki środek zapobiegawczy.
– Mój dalszy kuzyn był na Titanicu – mówił Roseveare.
W 1913 roku Titanic nadal był tematem częstych, pełnych pasji dyskusji. Roseveare i Pritchard leżeli na podłodze. West niezgrabnie wcisnął się do umywalki i pogwizdywał Nad pięknym modrym Dunajem. Robił tak już od czterdziestu pięciu minut.
Głowa Ellwooda opadła na ramię Gaunta.
– Co? – zapytał Gaunt.
– Jak to co?
– Nagle zrobiłeś się pochmurny i ponury.
Ellwood zawahał się, nim odpowiedział.
– Chodzi o Maitlanda – powiedział cicho. – Wiesz, że wyjeżdża pod koniec roku.
Gaunt cieszył się, że Ellwood nie widzi jego twarzy, bo naprawdę nie wiedział, jak zareagować.
Przez cały pierwszy i drugi rok Ellwood był ciągle wzywany do pokoju Johna Maitlanda, aby „porozmawiać o drużynach z niższych roczników”. Maitland grał na prawym skrzydle w podstawowym składzie drużyny piłkarskiej i jako taki był szanowany przez całą szkołę, od najstarszego nauczyciela po najmłodszego ucznia. Mógł robić wszystko, na co miał ochotę. Choć oczywiście nikt nigdy nie powiedział tego wprost – to, co chłopcy robili w ciemności, było akceptowane tak długo, jak pozostawało w ukryciu. Było niewypowiedziane, niewidzialne i co najważniejsze: chwilowe. Gaunt nie miał cienia wątpliwości, że zarówno Maitland, jak i Ellwood porzucą swoją niedojrzałość i poślubią szanowane młode kobiety po ukończeniu Oxfordu czy Cambridge.
Ale jak na razie byli szczególnymi przyjaciółmi.
– Bardzo go lubię – wyznał Ellwood.
Pritchard i Roseveare wciąż rozprawiali o Titanicu.
– Wstydziłbym się, gdybym coś takiego przeżył – stwierdził Pritchard.
– Wydaje się to niemęskie – zgodził się Roseveare.
– Tylko... – kontynuował Ellwood – nie tak, jak lubię... – Urwał.
– Moją siostrę? – podpowiedział Gaunt.
Ellwood zaśmiał się dość nieprzyjemnie.
– Tak, Gaunt, twoją siostrę – potwierdził.
Roseveare podniósł się gwałtownie i spojrzał na nich dwóch w wannie.
– Wyglądacie okropnie przytulnie.
Gaunt próbował odepchnąć od siebie Ellwooda, ale ten ani drgnął.
– Nie zawstydzaj go, Roseveare, bo nie będzie już moją poduszką – stwierdził Ellwood.
Roseveare się roześmiał.
– Tylko ty ośmielasz się traktować Gaunta jak poduszkę.
– Co to ma znaczyć? – zapytał Gaunt, odruchowo zaciskając pięści.
– Jedynie to, że przywaliłbyś każdemu, kto by tego spróbował – wyjaśnił Roseveare.
– Przywalę tobie, jeśli nie przestaniesz wściubiać nosa tam, gdzie nie jego miejsce – odparł Gaunt.
Ellwood uciszył go, śmiejąc się lekko, a Gaunt rozluźnił dłonie.
– A tak w ogóle to o czym rozmawiacie?
– O dziewczynach – odparł Ellwood.
– Hm. Kontynuujcie – powiedział Roseveare, opierając się znowu na łokciach.
– Powiedzmy, że jesteś na tonącym statku – ciągnął Pritchard, jakby Roseveare nie przerwał rozmowy. – Czy nie wolałbyś utonąć niż żyć ze świadomością, że byłeś małym, obślizgłym tchórzem?
– Och, oczywiście – odparł Roseveare. – Każdy by wolał.
– Ciekawe, jak się zachowywały dziewczyny, gdy statek poszedł na dno – zastanawiał się Pritchard.
– Przypuszczam, że dość rozpaczliwie szukały pocieszenia – powiedział Roseveare.
Pritchard zaśmiał się lubieżnie.
Gaunt nachylił się do ucha Ellwooda, niemal dotykając go ustami, żeby nikt go nie usłyszał.
– Jestem pewien, że Maitland czuje to samo – wyszeptał. – Po prostu zabijasz czas, aż będziesz mógł się ożenić z Maud, prawda?
Ellwood westchnął.
– Tak, przypuszczam, że tak. – Położył głowę w zagłębieniu szyi Gaunta. A ten mocniej chwycił się krawędzi wanny. – Przepraszam, wiem, że czujesz się nieswojo, gdy o nim mówię.
Tak było. Z tego, co Ellwood mówił mu o Maitlandzie, i z tego, co sam zaobserwował, Maitland mógłby uchodzić za renesansowego księcia. Był przystojny, utalentowany, błyskotliwy, a jednak Ellwood go nie chciał. Jeśli sam Maitland nie był w stanie utrzymać uczuć Ellwooda...!
Ellwood zawsze był bardzo hojny, jeśli chodzi o uwagę poświęcaną innym, ale Gaunt nie miał poczucia, by było to prawdziwą oznaką jego uczuć. Ellwood po prostu potrzebował być kochany.
– Nie czuję się nieswojo – skłamał skrępowany Gaunt.
– Właśnie że tak. Czuję, jak się spiąłeś – powiedział Ellwood. Położył dłoń na szyi Gaunta. – Jakbyś się spodziewał, że cię uderzę.
– Nie przeszkadza mi, gdy sprawiasz, że czuję się niekomfortowo, Elly – powiedział miękko Gaunt.
Ellwood obrócił głowę tak, by móc na niego spojrzeć. Powieki miał ciężkie od alkoholu, ale tęczówki wyglądały tak samo jak zwykle: brązowe i świetliste. Gaunt poczuł impuls, być może spowodowany alkoholem, może głupi, a może odważny, żeby pochylić głowę do przodu.
Powstrzymał się jednak.
Palce Ellwooda zacisnęły się na jego udzie i Gaunt poczuł nieznośne mrowienie rozchodzące się po całej nodze. Dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów naładowanego elektrycznością powietrza. Dobrze, że zdążył się wcześniej odsunąć. To byłaby katastrofa, gdyby Ellwood poczuł, jaki wpływ ma na niego dotyk jego palców.
– Ja tylko chcę... – zaczął Gaunt. Ellwood zamknął oczy. – ...być twoim przyjacielem.
Ellwood odwrócił głowę.
– Za dużo wypiłem – powiedział.
– Łóżko? – zapytał Gaunt.
Ellwood zaśmiał się sucho.
– Czyżbyś coś proponował, Gaunt?
Gaunt poczuł, że się czerwieni.
– Oczywiście, że nie.
– Oczywiście, że nie – powtórzył Ellwood. Ostrożnie wydostał się z wanny, niemal nadeptując przy tym na Pritcharda. – Pa, chłopcy, jestem już spóźniony na randkę z Morfeuszem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------