Inna od siebie - ebook
Inna od siebie - ebook
Burzliwe losy kontrowersyjnej artystki w nowej powieści Brygidy Helbig.
Świat, w którym do najważniejszych zadań kobiety należy ładnie wyglądać, przyzwoicie się prowadzić i dobrze wyjść za mąż. W którym w drodze wyjątku nielicznym kobietom pozwala się zdobywać wyższe wykształcenie (ale tylko jeśli są nieprzeciętnie zdolne i mają wsparcie poważanych i majętnych mężczyzn). W którym bardziej od talentu liczy się płeć. I w którym najważniejsze jest, by nie odstawać.
To nie opis fikcyjnej rzeczywistości, to zupełnie prawdziwy świat, w którym przyszło żyć genialnej pisarce i poetce Marii Komornickiej. Brygida Helbig podejmuje próbę rekonstrukcji burzliwych, tragicznych losów artystki i uchwycenia jej niezwykłego fenomenu. Z jej przejmującej powieści wyłania się obraz bezkompromisowej, śmiałej, niemającej szacunku dla krępujących konwenansów, za to bez reszty oddanej sztuce Mary, która w niespokojnych czasach i wśród ludzi o ciasnych horyzontach miała odwagę żyć po swojemu. Niezrozumiana przez rodzinę, niedoceniana przez recenzentów, zamykana w zakładach dla chorych psychicznie, zmagająca się z własnym ciałem, które chciała poddać władzy ducha, wolała odsunąć się od świata, niż dać mu się ujarzmić. Przybrawszy nową, męską tożsamość, jako Piotr Odmieniec Włast spędziła kilkadziesiąt lat w samotności i zapomnieniu, jednak do końca żyjąc godnie i twórczo. Ostatnie listy do siostry podpisywała znowu jako Maria.
Dylematy tożsamościowe, zagubienie spowodowane „wrzuceniem” w wydarzenia, na które nie ma się wpływu, tracenie domu i budowanie go od nowa, dziedziczenie miejsc z pełną świadomością, że kiedyś należały one do kogoś innego, pielęgnowanie pamięci, bo tylko dzięki niej przemijanie nie zatriumfuje – to wszystko Helbig opisuje z dużą wrażliwością, ze szczególnym zwróceniem uwagi na los jednostki, potem rodziny, wreszcie całego pokolenia. – Bernadetta Darska o Niebku, ksiazki.onet.pl
Brygida Helbig – polska pisarka, poetka i literaturoznawczyni, od 1983 r. mieszkająca w Niemczech. Pisze po polsku i po niemiecku. Studiowała (i doktoryzowała się) na Uniwersytecie Ruhry w Bochum. Od 1994 r. wykłada na Uniwersytecie Humboldtów w Berlinie (habilitacja w 2004 r.). Od 2013 r. związana jest także z Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (prof. UAM). W 2012 r. jej satyryczny zbiór opowiadań Enerdowce i inne ludzie był nominowany Nagrody Literackiej Nike i do Nagrody Literackiej GRYFIA. Wydane w 2013 nakładem W.A.B. Niebko znalazło się w finale nagrody Nike i zostało nagrodzone wiedeńską „Złotą Sową” . Na podstawie jej emigranckiej, groteskowej minipowieści Anioły i świnie w Berlinie (2005) w berlińskim teatrze „Studio am Salzufer" powstał spektakl Pfannkuchen, Schweine, Heiligenscheine w reż. Janiny Szarek. Opublikowała także powieść poetycką Pałówa (2000) oraz tomiki wierszy Wiersze Jaśminy (1997) i Hilfe (2010). Autorka monografii Marii Komornickiej Strącona bogini / Ein Mantel aus Sternenstaub.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-3346-7 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mordujesz niebacznie jedno z najlepszych twych dzieci,
bo nie umiesz opanować gorszych.
Piotr O. Włast, Micin, 1 VII 1913
Płynie albatros ranny nad morzem.
W czerwieniach zmierzchu, jak czarny krzyż –
Jednym się skrzydłem rwie w gwiezdne głębie,
Drugim, omdlały, potrąca wodę.
Leci albatros ostatkiem siły,
Z rany się toczy strumieniem krew –
Krwią się zapala niebo i morze –
Przez krwawe ognie gna ptak mdlejący.
Gdzie dłonie, co go z wód groźnych zdolne
Wybawić – wstrzymać płynącą krew –
W sercu mu gniazdo uwić spokoju –
Gdzie takie wielkie serce – i dłonie?
Maria Komornicka, Duma (fragment)Koniec
Zwłoki nie protestują. Zwłokom jest wszystko jedno.
– Naprawdę to, siostro?
Siostra Franciszka ma pewne wątpliwości, wyciągając z szafy skromne, czarne odzienie, coś w rodzaju szaty, dla sztywnego, kościstego trupa, którego właśnie umyły – chudego, pożałowania godnego. Leży jak go matka na świat wydała, można by go pokroić i posolić, a on nic. Tym bardziej że pokawałkowany był już za życia, posolony może jeszcze nie. Jedzony na surowo i bez przypraw.
No więc leży i już nie piszczy, nawet marudzić przestał. Trupy są bardzo praktyczne. A tyle jest uprzedzeń wobec nich.
A jeszcze dwa dni temu mówił o sobie Piotr, żądał różnych przywilejów i same kłopoty z nim były. Nareszcie sobie jego bliźni trochę odetchną, a siostra, którą męczył przez całe lata, będzie spać spokojnie.
Bo trup niczego już nie chce, już się nie dobija do cudzych serc, nie stawia luksusowych wymagań. Trupom przywileje nie są już potrzebne, ani wołowina, ani uznanie, ani sława.
Zakład Sióstr Rodziny Maryi w Izabelinie pod Warszawą, Dom Pomocy Społecznej. Rok 1949.
Siostra Zdzisława, szybka i pragmatyczna, wzrusza ramionami. Przecież nie ma innego wyjścia, co mają robić, jeśli rodzina sobie tak życzy. Konkretnie pani Aniela. Muszą się tego trzymać. Ale Franciszka, młoda i trochę niepokorna, nie jest pewna, czy Piotr, bo o niego tutaj chodzi, tak właśnie chciałby ubrać się na własny pogrzeb – w suknię. Ten trup był kiedyś podobno bardzo znaną osobą. Lecz oprócz Anieli, jego siostry, która też ledwie kilka razy pofatygowała się do Izabelina, prawie nikt tego biednego stworzenia nie odwiedzał. No, może nie całkiem, była tu jeszcze kilka razy na herbacie (afternoon-thé, mówił na to) jakaś stara znajoma. Raz nawet przywiozła konfitury i urządziła prawdziwą fetę. Znajoma to znajoma, ale przecież ten truposzczak miał podobno pięcioro rodzeństwa w Warszawie i okolicach! Bratanków, siostrzenice... Bo dzieci własnych to nie.
Nikt tu się nie fatygował do tej dziury, chociaż głowy by za to siostry nie dały, może i pokazał się brat z córkami, raz czy dwa. Oj, chyba nie chciało mu się żyć, temu Piotrowi. Pod koniec prawie ogłuchł i mało co widział. A ostatnio to już nawet pióra utrzymać nie mógł, tak mu palce pokręciło. Przynajmniej Bożym Narodzeniem trochę się pocieszył, dobrze, że tak ładnie wszystko przygotowały, ze świecami, kolędami, opłatkiem, aż miał łzy w oczach, potem swojej siostrze o tym pisał. W sumie to chyba lepiej, że Bóg biedaka zabierze do siebie, nie będzie więcej cierpiał. Siedemdziesiąt trzy lata to już dużo jak na takie ciężkie czasy.
Franciszka odskakuje od trumny, jakby ukąsił ją jakiś owad.
– Stopy, niech siostra spojrzy, jakie ma odmrożone stopy, całe sine!
Zdzisława o tym wie, ale co ma robić? Też nie może patrzeć na stopy trupa. Uginają się pod nią kolana, chociaż jest starsza i doświadczona. W ogóle, gdy o tym wszystkim myśli... Nauczyła się nie oddawać pacjentom serca, nie czuć wszystkiego razem z nimi, to zabójcze dla niej, ale w tym wypadku inaczej nie potrafi. Z gorzkim wyrzutem podnosi wzrok na Jezusa na krzyżu. Jakby Jezus mógł coś na to.
Oczy Piotra są już zaryglowane, już nie widzą obu kobiet, tych ostatnich, które przy nim pozostały, bo musiały. Podomykały mu je przed chwilą na siłę. Te jego ciemne, szeroko rozstawione, kiedyś duże, mądre, czasem figlarne, rzucające iskry i pioruny, a ostatnio już zgaszone, niechętnie otwierające się oczy. Które po raz pierwszy ujrzały światło dzienne w poprzednim stuleciu w prastarym szlacheckim gnieździe otoczonym borami i lasami. Jakie to szczęście urodzić się w takim miejscu! Wśród takich lasów, włości, pól, dębów i ogrodów, wśród takich herbów, takich patriotów, takich przyjęć, takich win, takich polowań, takich portretów, takich ludzi! Tylko kraj był podzielony między wrogi. Tylko kobiety nie były jeszcze całkiem ludźmi. Ale poza tym Piotr właściwie nie mógł trafić lepiej. Gdyby nie kilku zdrajców, gdyby nie to, że niektórzy lubią wdeptywać w ziemię nierozkwitłe jeszcze pąki białych róż.
Siostry pospiesznie zabierają się do zapalania gromnic i do wznoszenia modlitw. Wieczne odpoczywanie tej dziwnej i dzielnej istocie bardzo może się przydać, może nie aż wieczne, ale na pewno na początek trochę wypoczynku i luksusu, niechby Pan Bóg do piersi na jakiś czas przytulił, niechby anieli rozwiesili jakiś hamak w chmurach, niechby mu to wszystko ktoś jakoś wynagrodził.
Serce cierpi, a z nim cała organizacja. Zlekceważenie praw umysłowych i społecznych odbija się na zniedołężnieniu fizycznym. Tak pisał jeszcze niedawno do Anieli, bodajże jedynej, która mu z całej rodziny pozostała. Czuł się coraz gorzej, ledwo powłóczył wychudzonymi jak patyki nogami, ledwie ciągnął pióro po papierze, pozostawiając na nim ciemną smugę tajemniczych zygzaków hieroglifów, a wciąż robiono mu wyrzuty, że za mało się stara. Był zbyt powolny, ociężały, za dużo sypiał. Najchętniej by już tylko leżał, a nie pozwalano mu na to, na siłę zwlekano z łóżka. Gdy był młody, też lubił tak polegiwać godzinami jak nieboszczyk, na plecach, z oczami wbitymi w sufit – wyczerpany po godzinach pisania. Ale to było zupełnie inne uczucie.
Sam sobie wystawił taką, całkiem nowoczesną diagnozę – ma zranione serce, to jest przyczyna wszystkiego. Jeśli boli dusza, boli wszystko.
Ale się Piotr naskrobał i nasmażył tych epistoł, od ilu już lat! Najwięcej do czcigodnej matki, wielmożnej pani Anny z Dunin-Wąsowiczów Komornickiej ze Smagorzewa, świeć Panie nad jej niepojętą duszą, i do siostry Anieli właśnie, tej, która odgrywała względem niego rolę Anioła Stróża, czyli kuratora z Bożej łaski, czyli pana i władcy (tylko jakim prawem?). Siedem lat od niego młodsza, ta, którą uczył wszystkiego, począwszy od mitologii egipskiej. I tak w ogóle u niego było – inni się uczyli od niego, inspirowali się nim, a on się spalał. Bazgrolił teraz te listy opuchniętymi palcami, trzęsąc się z zimna jak w febrze. No cóż, pisanie to było to, co zawsze potrafił najlepiej. I tylko to pozostało mu prawie do końca, prawie.
Aż mu się paluchy powykrzywiały i Bóg odebrał mu wszystko.
Jestem niesłychanie znużony zimnem i bólem nóg, pisał do niej już cztery lata temu, z pierwszego przytułku w Zbójnej Górze, do której trafił po wojennej tułaczce. Moja droga Elo, weź to wszystko do serca i pospiesz mi z pomocą. („Ela” mówił na Anielę). Nigdy nie przypuszczał, że znów będzie się tułał w jakichś przytułkach, ufał, że umrze w domu, przy rodzinie, jakakolwiek by ona była. Ale stało się inaczej, druga wojna światowa, tak jak wcześniej pierwsza, zmieniła wszystko. Wykatapultowała go z gniazda, może kolczastego, ale jednak. To wtedy zaczęło go wszystko boleć na potęgę, zaczął chorować i tracić sprawność w tempie przyspieszonym. Nawet radość z powodu zakończenia wojny nie mogła już mu pomóc.
Kochana siostro!
Coraz zimniej i wieczory coraz dłuższe, nie mam nafty ani drzewa dostatecznie. Odzieży ciepłej brak. Głowa marznie bez watowanej głębokiej czapki i nogi bardzo dokuczają, półbuciki nie wystarczają. Brak mydła i prania; bielizny niewiele. Oto czemu kołatam do Ciebie: przybądź lub przyślij zwłaszcza palto, czapkę, śniegowce, pończochy ciepłe, koszule, pantalony, chusteczki, mydło, lekarstwo na stare odciski i odmrożenia, rękawice. Kołdrę, sweter. Wreszcie ułatwij sprawę drzewa.
Jeżeli ci zbyt trudno zająć się mymi sprawami, to pomóż mi wyjść z tego stanu bierności . Pomyśl, że moje stopy i uszy utrudniają mi wszystko, a w dodatku zima jest dla mnie porą nadzwyczaj ciężką.
Cierpienia moralne są może u podstawy tych wszystkich mizerii. Pomyśl, że ta moja głuchota oddziela mnie od ludzi, bo ani się dogadać, a pisma prawie nie dochodzą i nie wiem, co się na świecie dzieje.
To chyba właśnie z tego głębokiego znużenia Piotr dawno już przestał odgrywać wariata. To znaczy przestał robić rzeczy, które jego otoczeniu wydawały się chore i szalone, w najlepszym wypadku nienormalne, w najgorszym niemoralne. Dawno już zapomniał o wszelkich nerwicach, melancholiach i psychozach, o które przez prawie całe życie go podejrzewano bądź też w które go wpędzano. Zaczął nawet podpisywać swoje listy nie tylko czterema tajemniczymi inicjałami M.P.O.W., ale czasem także swym, jak kiedyś mawiał, pseudonimem kobiecym. Czyżby oszalał?
Przez tych kilka lat spędzonych w domu opieki prowadzonym przez zakonnice interesowały go już tylko podstawowe potrzeby człowieka. Pożywienie i niezbędne dożywienie, sen, spacer, temperatura powietrza, uśmierzenie bólu, ale już tylko fizycznego, ten inny, duszny, po prostu musiał pozostać. Kontakt ze światem zewnętrznym ograniczał się listów skrobanych jak kura pazurem, każdy ruch obrzmiałych palców sprawiał ból. Czytać też już prawie nie mógł, pomału tracił umiejętności, które były jego największą siłą, atutem i uzasadnieniem jego egzystencji. Nie miał więc już jakiegoś specjalnego powodu, aby ciągnąć ten żałosny spektakl. Dawno przestał pisać swoje Xięgi, które i tak nikogo nie obchodziły. Ostatnia z nich, zatytułowana W Grabowie podczas wojny i poświęcona drogiej Mamie przez Autora i Wydawcę, starannie wykaligrafowana, czekała u Anieli w szufladzie na lepsze czasy.
Te lepsze czasy właśnie nadchodzą.
Kilka dni temu oglądałam Xięgę w gablocie Muzeum Pułaskiego w Warce, otwartą na pierwszej stronie. Wokół niej wielkie poruszenie, wszyscy chcieliśmy przyjrzeć się jej z bliska, strzelić fotkę. Nigdy wcześniej nie widziałam Xięgi w oryginale, chociaż już ponad dziesięć lat temu czytałam ją łapczywie na skserowanych w Bibliotece Narodowej w Warszawie mikrofilmach. Kilkakrotnie przestudiowałam wtedy, z trudem odszyfrowując znaki, ponad pięćset stronic, aby rozwiązać zagadkę. Bezskutecznie.
Dobrze chociaż, że w czas odebrali tę kuriozalną Xięgę od księdza na plebanii, któremu Piotr oddał ją kiedyś na przechowanie. Proboszcz pieczątkę przybił, ale Xięgi nawet nie tknął. A może i tknął, tego nie wiem.
Dla zmylenia Piotr nazwał ją w podtytule Xięgą idylliczną i oprawił na różowo, choć właściwie była horrorem. A może i nie dla zmylenia. Pisał ją przeciwko cierpieniu, aby się wyżyć, aby przeżyć, aby się zemścić, zrozumieć, uwić sobie gniazdo spokoju. Pisał jako dyskretne SOS, skromny dymek z komina, a może już tylko jako świadectwo, list w butelce dla potomnych, ślad, ostatni dar dla świata, który od niego żadnych darów sobie nie życzył.
Teraz, w domu opieki, Piotr nie pisze już utworów literackich. To przeszłość, zamknięty rozdział, targowisko próżności. Robi już tylko notatki na temat nieopierzonych jeszcze pisarzy i poetów, bo ubłagał Anielę, żeby przysyłała mu najnowsze numery powojennych pism literackich – „Odrodzenia” i „Twórczości”. Przychodziły nieregularnie, ale bez nich usechłby tu doszczętnie z pragnienia. Dopóki ręka mu nie wysiadła zupełnie, pisał o tych młodych. Wiele mógłby im doradzić, gdyby mieli chęć go posłuchać:
Jak niedbale, byle jak medytują i wypowiadają się dzisiejsi poeci, oto przykład wzięty z jednego z najlepszych, Miłosza; ten pisze („Ocalenie”, str. 57): „gwiazdo, chroń nas od ciszy i spokoju”. Najpierw „chroń” jest tu nie na miejscu. Chronić od burzy, tak; ale od ciszy – raczej: zbaw. Następnie autor miał na myśli zapewne „od głuszy i zastoju”, a nie od ciszy i spokoju...
Nawet modlić już mu się czasem nie chciało i najchętniej zawołałby za Chrystusem: „Boże, czemuś mnie opuścił!”. Ale, trzeba przyznać, też się nie poddawał. Nie zamierzał poddać się nigdy.
Dobrze wiedział, skąd się brały jego choroby fizyczne, jego powolność i ułomności, ale ta autodiagnoza nikomu nie była potrzebna. Wszelkie zresztą jego diagnozy, kiedyś tak oklaskiwane, od dziesięcioleci nie interesowały nikogo, mogły być jedynie obiektem kpin. Deptać słabych i przegranych to najwidoczniej dla ludzi duża frajda.
Dzisiaj na szczęście i prześladowcy jakby odpuścili. Czasy się zmieniły, nadeszła nowa epoka, każdy – jeśli jeszcze żył – był zajęty swoimi sprawami, a rodzina brata, z którą Piotr przez całe międzywojnie wojował w Grabowie, teraz trzymała się od niego z daleka. A i jego to już nie obchodziło aż tak bardzo, zobojętniał na izolację. Właściwie miał jeden główny problem – wieczna zima. Nic nie było w stanie go rozgrzać. Nie był pewien, czy bardziej marzną mu stopy, czy głowa, czy czubek nosa w nocy, czubki palców u rąk i u nóg, które nieraz normalnie dałby sobie odrąbać. Potrzebował więcej skarpet, najlepiej wełnianych. Potrzebował czapki, na Boga.
– Siostro! – wołał – czy nie można by lepiej ogrzać tych pomieszczeń?
A potem jeszcze:
– Czy nie ma listu, nie ma jakiej paczki dla mnie?
Gramolił się z łóżka, z trudem wsuwał stopy w kapcie, szczękając zębami. Był niezręczny, przewracał taboret, z którego zsuwała się jakaś książka albo gazeta. Ruszał się tak niezdarnie, potrącając sprzęty i wprawiając mury w ruch, że raz nawet spadł za łóżko krzyż wiszący na odrapanej ścianie.
– Siostro! Siostro! – wołał.
– Siedź cicho, do jasnej cholery! – syczały sąsiadki. Bo położono go z obcymi babami w pokoju, w babińcu umieścili dziada, czego też nie mógł kierownictwu wybaczyć. Rozumiał, że nie zasłużył na specjalne traktowanie, na rarytasy, wygody, na osobny pokój – w nowych czasach szlachetne pochodzenie nie było zaletą, lecz wadą, i nie należało się z nim wychylać. Ale to jednak była przesada i niepotrzebna nikomu (wzajemna zresztą) udręka.
– Chrystusa zrzucił, Boże drogi! – przewracały oczami.
Umarł więc dokładnie na czas. Gdyby poczekał jeszcze chwilę, nie mógłby już nawet pisać. Więc jednak Bóg miał nad nim odrobinę litości. I po co było się tak męczyć? Po co było jęczeć i żebrać o wszystko? O buty, kocyk, czapkę watowaną, gazetę, mąkę, odrobinę współczucia? Po co było marzyć o kokosach na stare lata? Się poniżać? Teraz i tak leży jak kłoda, a dwie zasępione siostrzyczki krzątają się wokół niego niczym mrówki. Patrząc na to wszystko z góry, Piotr uśmiecha się z przekąsem, ironicznie, jak to tylko on potrafi. Wyszkolił się w kąśliwej ironii w ciągu swojego dziwnego życia, to na pewno.
A teraz jest coraz lżejszy, Boże kochany, on rzeczywiście wznosi się w powietrze, chyba lata! W końcu spada stąd, w końcu się ewakuuje! O czymś takim marzył od dawna, wodząc wzrokiem za aeroplanami, biegnąc ich śladem po łące, rozkładając szeroko ramiona, wznosząc ekstatyczny okrzyk. Przedsmakiem lotu było wzbijanie się ponad ciało podczas medytacji. Udawało mu się to czasem, w pokoju pod jedynką, jeszcze w Grabowie. Bywało, że kołował tam nad sobą samym – nawet przez kilka minut. Dzieciaki chichotały mu pod drzwiami, ale nawet tego wtedy nie słyszał.
Jest już blisko Boga, czymkolwiek by on był – w każdym razie tego mu życzę. Zbliża się do niego z prędkością światła, boska świta zaraz wyfrunie mu naprzeciw. Tam na górze wszystko się roztapia, w każdym razie powinno, nawet gniew. Całe życie wydaje mu się teraz kiepskim żartem, nieudanym ćwiczeniem, poronioną próbą, on sam – niedonoszonym płodem. Śmiać mu się chce. Boże, jak mu się chce strasznie śmiać. Wszystkie dramaty, zdrady, pokalania, oczernienia, poniżenia, pozbawienia wolności i inne nikczemności – są jak scenki z teatru lalek.
I jest w tej wizji jakaś ulga. Musi być, niebo właśnie jest po to.Intermezzo
Kilka lat temu napisałam książkę naukową o Piotrze O.W., nawet dwie – jedną po niemiecku, drugą po polsku. Ale kto czyta książki naukowe, doktoraty, habilitacje. Przyciągają tylko kurz w bibliotekach. Więc trzeba pisać jeszcze raz – inaczej.
Pech chce, że akurat teraz palce mi skamieniały. Właśnie teraz, kiedy podpisałam cyrograf z wydawnictwem. Śniło mi się nawet, że jestem w ciąży z bliźniakami, stoję na scenie, a przede mną zniecierpliwiona publiczność.
Rodzić przed publicznością? Tak naprawdę powinnam zaszyć się na ten czas do mysiej dziury. Tylko jak? No właśnie – tego nie wiem. Wciąż jeszcze kręcę się w kołowrotku niczym chomik, wykonując masę czynności, których jedyną zaletą jest to, że się do nich przyzwyczaiłam.
Wydawnictwo mnie pogania. Na szczęście wpadł mi do ręki pewien cytat P.O.W., który mnie uspokoił. Chętnie zacytuję, w końcu tonę w papierach na ten temat. Omawiając pewien wiersz późniejszego, jak wiemy, noblisty Czesława Miłosza, Piotr w roku 1946 pisze tak:
Goethe podobno 70 lat pracował nad Faustem, t.j. miał go na warsztacie. W Polsce dziwo takie byłoby niemożliwe. Niecierpliwe Rodactwo wszelakie z gardła wyrywa pieśń twórcom, rękopisy wydziera spod ręki piszącej. Takie wyrywanie rękopisów spod pióra znać na poczynaniach Miłosza, które wszystkie zasługują na to, aby je autor za przykładem Olimpijczyka znowu przyjął do swego warsztatu.
A ja przecież nie chcę skończyć jak Miłosz.
Problem w tym, że bardzo długo nie wiedziałam, od czego w ogóle mam zacząć. Niektórzy mówią, że zacząć trzeba od tego, co najgorsze. Ale w życiu Piotra tyle było rzeczy najgorszych, że zdecydować nie sposób. Skoro początek wydaje się niemożliwy, zaczynam od końca.
Szybującemu nad Izabelinem, nad Polską Rzeczpospolitą Ludową, nad planetą Ziemią Piotrowi przypominają się teraz różne rzeczy. Już nie żyje, więc ma szerszy ogląd, z wysoka. Potrafi nawet zajrzeć w dusze innych, tych, wśród których wtedy żył i których wtedy nie rozumiał. Sceny z dzieciństwa, z domu wariatów, ucieczka z Grabowa. Chwila, kiedy na zawsze utracił dom. Wojny, które przetoczyły się przez Europę. Pierwsza umożliwiła mu powrót do Grabowa. Druga z Grabowa go wygnała.
Obejrzeć to wszystko razem z nim. Nie za dużo fantazjować, bo nie ma takiej potrzeby. Opierać się na tym, co o Piotrze pisali świadkowie. Na pozostawionych przez niego tekstach, rozmowach z członkami rodziny, tymi, którzy jeszcze go pamiętają, którzy o nim pisali. A pisali lub wypowiadali się o nim: siostra Aniela, brat Jan, bratanek Stanisław (Komorniccy), cioteczne wnuczki – Maria i Zofia (Dernałowicz) – i kuzyn Aleksander Oszacki.
Tylko ta ostatnia jest jeszcze pośród żywych.
Początkiem końca była ucieczka w 1944 roku z płonącego Grabowa.Głupi Pietrek
Niecierpliwy, paniczny krzyk Wandy:
– Gdzie jest Lemańska, do diabła, Lemańskaaa! Wsiadać, wsiadać, ruszamy, bo nas wszystkich pozabijają jeszcze przez nią!
Grabów nad Pilicą, rok 1944.
Głos jej drży, złość, przerażenie dławi krtań. Ale – oj, chyba coś się tej pani Wandzie na Grabowie pokręciło i poprzestawiało w głowie, bo żadnej Lemańskiej tutaj w okolicy dawno nie było i nie ma, możemy się rozglądać po tej scenie, jak długo chcemy. Ale w momencie apokalipsy coś takiego zdarzyć się może, można pomylić kogoś z kimś, zapomnieć imienia, nazwiska, języka. Można nawet własnego, osobistego, podstarzałego i bezzębnego szwagra w wypłowiałym garniturze pomylić z nieżyjącą co najmniej od 1934 roku, jak sądzą niektórzy, ekstrawagancką młodą kobietą, żoną znanego poety epoki fin de siècle. Powiedziałabym tak – można to pani Wandzie Komornickiej wybaczyć w takiej chwili. W chwilach zagłady, choćby małej, takie drobiazgi nie mają znaczenia, najważniejsze jest to, żeby wszyscy znaleźli się na bryczce. Wanda zbiera więc w popłochu przynajmniej manatki, bo na lary i penaty nie ma już czasu, nie ma czasu na portrety przodków męża ani na cenne folianty, zbiera więc dzieci, wnuki i wszystkich innych, bardziej i mniej kochanych domowników, tylko ten szwagier gdzieś się zapodział i wiadomo nawet dlaczego – bo brakuje mu piątej klepki, jest niespełna rozumu, a do tego jeszcze agresywny. W domu mówią na niego kulturalnie „dziadzio Piotr”, a we wsi, jak to we wsi – „głupi Pietrek”. Każda wieś ma swojego idiotę.
Wanda krzyczy bezładnie, pot cieknie jej z czoła, jest straszny upał, sam środek żniw, sam środek gorącego, bujnego lata, jakiego nie mieli od lat. Na polach leżą snopy zboża, brązowieją główki makówek, w zacisznym chruśniaku kuszą przejrzałe już prawie, ciemnoczerwone maliny, którymi można zakrwawić sobie palce.
Trudno jej przekrzyczeć, pojawiający się na tle ciągłego, monotonnego grzmotu warkot samolotów wojskowych lecących od strony Warki, zataczających nad nimi coraz ciaśniejsze koła. Tymczasem szwagier, ten, którego właściwie ma na myśli, tylko coś jej się pokręciło z tego wszystkiego, klęczy na wielkiej frontowej werandzie obrośniętej winem i odstawia cyrk – jakby nie dosyć było z nim gehenny przez ponad dwadzieścia lat.
MARIA DERNAŁOWICZ: Upadł na kolana, uderzył czołem w kamienną podłogę, modlił się na głos. Ludzie krzyczeli, jeden samolot koziołkował w dół, ciągnąc za sobą pióropusz dymu, drugi leciał w stronę Magnuszewa.
Tego to Piotr nie przewidział, że samoloty będą spadać z góry w dół jak meteoryty, Ikary, zestrzelone ptaki, a im przyjdzie kiedyś stąd odejść, że straci Grabów po raz drugi, swoją ojczyznę, jedyny dom, gdzie żył co prawda zepchnięty na margines, ale żył, jednak był z nimi, od tylu lat, z tym swoim małym, nieposłusznym stadkiem – w miejscu uświęconym przez kilkanaście pokoleń dostojnych antenatów. Jak dobrze, że Rodzice tego nie widzą, że są już bezpieczni. Myślał, był nawet pewien, że pozostanie tu już na zawsze po tej swojej Odysei, że tu spokojnie sobie umrze i będzie pochowany w rodzinnym grobowcu, którego tak się kiedyś bał. Co znaczy będzie pochowany – jego ciało, jego doczesne szczątki, no bo przecież nie on. On z tym ciałem niewiele ma wspólnego, o tyle, o ile jest ono mieszkaniem jego ducha. Zresztą, ile mu zostało z tego ciała! Większości zębów nie ma już dawno, tłuszczu pozbywa się gimnastyką i postem, a to dla niego wielkie wyrzeczenie, bo Piotr uwielbia – niestety! – zjeść dobrze i wykwintnie, jak za dawnych czasów. Zostawi tę powłokę kiedyś tutaj, zrzuci z siebie jak wąż starą skórę, odrzuci kij żebraczy, którym opędza się od natrętnych, przedrzeźniających go bachorów i szarpiących go za nogawki kundli, a sam wzleci do nieba ruchem przeciwnym niż ten spadający samolot, prosto w górę, tryumfalnie, w stronę słońca.
Codziennie ćwiczy stosowne ruchy ramion, głowy, naśladując szybowanie ważki. Dzieci go podsłuchują – jak burczy, warczy, a potem tryumfalnie wykrzykuje „O la, la, la”. Nauczył się tego od joginów, czyta księgi uczniów Buddy, hinduskie Upaniszady. Dzieci rechoczą pod jego drzwiami, jakby było z czego się tu śmiać, mon Dieu! Diabełki małe. „Dziadzio znów klekocze jak bocian!”, szepczą podekscytowane. Albo wspinają się na gałęzie rosnącej pod jego oknem topoli i podpatrują go. Ale znalazł na to sposób – porozwieszał sobie w pokoju na sznurach sporo suszonych kwiatów i starych gazet, żeby wyznaczyć przestrzeń niedostępną dla ani jednej wścibskiej pary oczu. Tak jakby chciał powiedzieć:
Nie zdradzę wam tajemnicy mojej, nie powiem jej nikomu.
Tego, o czym myślę bez ustanku, czego są pełne moje dnie i noce.
Dopiero w chmurach będzie mógł rozwinąć skrzydła, tam będzie trochę przestrzeni. W ciasnocie ziemskiej je sobie tylko poharatał.
Tymczasem opatruje swoje rany w jaskini na pierwszym piętrze – aby skrzydła miały siłę się wzbić, gdy nadejdzie właściwy moment. Scala, klei, pracuje nad sobą i nad nimi, rodziną ludzkich embrionów, którą Bóg powierzył jego opiece, nierozumiejącą jeszcze głębszych sensów tego, co dzieje się na Ziemi i w Niebie. Pielgrzym sierota, który, odtrącony przez świat, wrócił pod rodzinny dach i tam buduje pracowicie swój prywatny raj – siłą imaginacji. Tak jak to dzisiaj zalecają ludziom najgłębiej zranionym psychoterapeuci. Bo szukanie poczucia bezpieczeństwa i zakorzenienia na zewnątrz – mówią – jest błędem i prowadzi donikąd. Ratunek może przyjść jedynie od środka. Imaginacja podobno w tym pomaga, wyobrażenie miejsca szczęścia, poczucie go wszystkimi zmysłami. Ale skąd wie o tym Piotr Włast?
Patrząc ze swego tarasu na rozgwieżdżone niebo i rysujący się na nim Orion, pisze wieczorem po francusku (bo od małego jest dwujęzyczny, a francuski brzmi w jego uszach wznioślej): Rien a faire / Qu’ etre heureux / Pour parfaire / Seul ses Cieux. Czyli: Walczył jak ten lew, zmagał o swoje racje. Cóż miał robić? Tylko być szczęśliwym, i zbudować sam swoje niebiosa. No to buduje. I pisze rano, gdy budzą go dzwony na Anioł Pański w ciemny zimowy poranek, Ave Maria, gratia plena, kiedy ludzie wygrzebują się z betów do kościoła, kiedy wstaje mały organista o oczach zamglonych jak świt, aby uderzyć w organy. Sois heureux, / Soix heureux, / Tes Aieuls / Rient aux Cieux! Bądź szczęśliwy, twoi Przodkowie śmieją się w Niebiosach!
I pisze zgryźliwie, ironicznie, daremnie oczekując przybycia Przyjaciela i Mistrza, który go zdradził: A Piaseczno, Grand Maître / Pense réapparaître / – Pour cinq minutes. – W Piasecznie, Wielki Mistrz snuje plan ponownej wizyty – przez pięć minut. Wielkim Mistrzem z Piaseczna pod Warszawą jest Zenon Przesmycki Miriam, wydawca modernistycznego pisma literackiego „Chimera”, modnego w pierwszych latach dwudziestego wieku, który wielokrotnie jeszcze pojawi się na kartach tej powieści, więc warto zapamiętać sobie jego nazwisko. Przesmycki to ten, który go podniósł na wyżyny, którego Piotr podziwiał i kochał jak nikogo na świecie, no, może jak ojca. A potem – co się stało? Miriam przestraszył się go nagle czy co? Dlaczego zniknął? Wtedy, kiedy Piotr potrzebował go najbardziej.
Piotr niczym alchemik przekuwa cierpienie w złoto, może na razie chociaż brąz – ironii, groteski i szyderstwa.
Teraz, w chwili apokalipsy, klęczy, wzywa ich, kręcących się jak w ukropie, do modlitwy, błaga o ciszę. Niech się modlą, niech poszczą, niech w końcu pokutują! Może uda się odwrócić karę. A oni bezmyślnie biegają, wrzeszczą, kręcą się wokół własnej osi.
MARIA DERNAŁOWICZ: Przedwczoraj wpadli rozwrzeszczeni żołdacy, kazali opuścić dom. Przesiedział z rodziną cały dzień na plebanii, padał deszcz, pogoda się załamała. Wieczorem Niemcy opuścili dwór równie nagle, jak przyszli. Pokoje stały otwarte. Zawartość szuflad leżała na podłodze, na tapecie salonu widniał jaśniejszy prostokąt po zerwanym obrazie, zamek od pierwszego numeru, pod którym mieszkał, został wyłamany . Piotr patrzył na to wszystko przez mgłę osłabienia: od wczoraj nie brał nic do ust.
Bliskie wybuchy wstrząsnęły domem, ktoś krzyknął, że czołg stoi za ogrodem, ostrzeliwuje park. I nagle stało się jasne, że Grabów był już ziemią niczyją, która pęka pod nogami mieszkańców, że trzeba stąd uciekać, tylko nie wiadomo gdzie. Zaprzęgano w pośpiechu konie, od czworaków biegli ludzie, na chwilę ich wrzaski zagłuszyły kwik fornalskiej świni ładowanej na jedną z fur. Z rozrzuconego mrowiska uciekały mrówki, za chwilę ich kopiec miał stanąć w płomieniu. Piotr pojął, że jeśli nie zdoła ich uciszyć, opamiętać, to zginą. Jedna z wnuczek Jana, jeszcze blada ze strachu, zaniosła się idiotycznym, nerwowym chichotem. Zamierzył się na nią kijem.
Nazywała się Marysia Dernałowicz.
Piotr traci nerwy. Wąsaty jegomość chwyta go pod ramię, wpycha do powozu, Piotr gramoli się do środka, siada. Nikt nie ma czasu, aby się z nim cackać. Spadają ścięte wystrzałami gałęzie, znów wzmaga się grzmot. Jeden z koni stanął dęba, zacięty batem skoczył, targnął wozem. Po Grabowie za chwilę zostanie sen, spalony dwór, wygnane duchy przodków.
Oni jadą, dwór gorze. Płoną książki, karty, zdjęcia, listy matki do Piotra adresowane do hoteli w Salzburgu, Florencji, Monako, Brukseli, Ostendzie i Paryżu, płoną listy do Piotra od matki zaadresowane do domów zdrowia w Obernigk, Opawie, Micinie. Płoną manuskrypty, pamiątki, zbiory. Tylko część zdążyli oddać księdzu na plebanię, 500-stronicową Xięgę poezji idyllicznej (dla osób powyżej lat pięćdziesięciu przeznaczoną), Niebografię i różne notaty. Resztę łapczywie łyka ogień. Płoną egzemplarze „Głosu”, „Tygodnika Ilustrowanego”, „Przeglądu Pedagogicznego”, „Kuriera Codziennego”, wychuchanej „Chimery”. Płonie dziennik z podróży do Indii pradziada Dzwonkowskiego Józefie Chlebowskiej z Dzwonkowskich dedykowany. Płoną Szkice, płoną Baśnie i psalmodie. Płoną malowane przez Piotra akwarelki pełne zjaw, duchów, powozów i stworzeń nie z tego świata.
Podczas gdy Komorniccy turlają się na drogę, by szukać schronienia u krewnych i znajomych, prosić o dach nad głową, płonie dorobek kilkunastu pokoleń, z czworaków zbiega chłopstwo, płomienie trawią właśnie stronę 38/9 numeru krakowskiego „Życia” z wierszem niejakiej Marii Komornickiej pod tytułem Krzyk.
Jam dzieckiem ziemi! Jam prochem ziemi!
Krwawe mię matki zrodziło łono!
Ustami w jęku – dłońmi drżącemi
Tuliła bryłę w ranach zrodzoną –
Bezkształtną, ohydną bryłę!
Jam dzieckiem ziemi! Jam tworem chwili!
Z życiem się moje wszczęło konanie!
Na szczętach ludzi, co dawniej żyli,
I z światów śmierci ślą na wiązanie
Ból życia, strach i bezsiłę
Jam dzieckiem ziemi! Jam prochem ziemi!
Już dół mogilny pół wykopany.
Zastygłą skargę – co życie niemi
Rzucą w piaszczyste cmentarza ściany
W Molocha wieczystej kary...
Podczas gdy dziadzio Piotr pustymi oczami patrzy przed siebie, jakby nie patrzył wcale, a dwie dziewczynki, Marysia i Zosia, tulą się do siebie w powozie i płaczą, płaczą, płaczą – płoną wizerunki przodków i przodkiń, dziadów i babek, w sieni, w jadalni, w gabinecie – z wąsami, upiętymi włosami, odsłoniętymi dekoltami, szablami, czerwonymi żupanami. Płoną galopujące lub stające dęba konie z jeźdźcami na grzbietach. Płonie na strychu krwawa powstańcza koszula, płonie dzik wypchany, płoną poroża, czaszki jeleni i suszące się tam wielkie, białe prześcieradła. Płonie czarny chiński parawan w smoki. Płoną Żywoty Świętych, Wyznania św. Augustyna, Autobiografia Teresy z Ávila, oprawione w skórę mity greckie, tragedie Ajschylosa, płoną Heine, Mickiewicz, Novalis, Słowacki, Nietzsche i Lombroso. Katechizm, Upaniszady, Laforgue, niezliczone stare numery francuskich tygodników, podręczniki łaciny i greki. Trzaskanie ognia, walenie się sufitów, szepty, jęki, wycia, krzyk.
Widzę to jak na ekranie.
Dziadek przechyla się z powozu. Kaszle.
***
Dzisiaj w miejscu spalonego dworu stoi szkoła, już od kilkudziesięciu lat. Po wojnie dzieciaki biegały w to miejsce, aby pobawić się na fundamentach, w gruzach. Mówiły, idziemy „na pokoje”. Przed wojną zapraszane były tam nieraz do ogrodu, choćby z okazji komunii pańskich dzieci, dostawały cukierki, łakocie i kakao. Po wojnie szukały tam skarbów. Najczęściej znajdowały jakieś koraliki. Koraliki ludzie znajdują tam do dziś.
Potem zbudowano tam szkołę. I ta szkoła tam stoi. Pracuje tam pani G., zaangażowana nauczycielka. Szkoła podstawowa nosi imię Żołnierzy Polskich spod Monte Cassino, a gimnazjum imię generała Władysława Andersa.
Dobrze. Już dobrze. Nie trzeba goryczy.
Na wszystko przyjdzie czas.
***
EDWARD BONIECKI (naukowiec): Wobec zbliżającego się frontu Komorniccy opuścili 3 VIII 1944 dwór w Grabowie i ruszyli taborem do majątku Bagniewskich w Bożym. Stamtąd zostali 15 VIII usunięci przez Niemców. Kolejne 2–3 dni przepędzono w Brzeźnicach, które też należały do Bagniewskich. Później przyszło koczowanie w lesie, w jakichś zaroślach w terenach nad Pilicą na wysokości Brankowa. Stamtąd przeprawa przez Pilicę w Grójeckie i pobyt w majątku Morsztynów w Brankowie. Następnym etapem tułaczki był przejęty na Liegenschaft majątek Domańskich w Piekartach koło Goszczyna, gdzie spędzili około 4 miesięcy. Tam zastało ich „wyzwolenie” w styczniu 1945 roku. „Żeby być bliżej Grabowa”, przeniesiono się z Piekart do Lechanic, do majątku Brzezińskich.
Stamtąd bratanica, Cecylia Dernałowiczowa, w kwietniu 1945 roku zawiozła Własta do Warszawy, do siostry Anieli Komornickiej. Aniela Komornicka dzieliła w tym czasie mieszkanie z obcymi ludźmi, nie miała warunków, aby przyjąć Piotra na dłużej. Wysłała go do ośrodka w Zbójnej Górze, potem do Izabelina. W ciężkich powojennych czasach nikt się z nikim nie pieścił. Tak opowiada rodzina i nie mam powodu, aby podawać tę narrację w wątpliwość.