Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Jak kochają nas psy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak kochają nas psy - ebook

Pies to ponoć najlepszy przyjaciel człowieka. Ale czy faktycznie żywią do nas takie same uczucia, jakimi je obdarzamy?

Rozpoczynając Projekt Pies, Gregory Berns, neuronaukowiec z Uniwersytetu Emory'ego, postanowił odpowiedzieć na dręczące go pytanie: co czuje mój pies?

Berns i Callie – chuda i płochliwa kundelka – wyruszyli w niezwykłą podróż, dzięki której udało się po raz pierwszy rzucić światło na wewnętrzne funkcjonowanie psiego mózgu. Po drodze musieli pokonać liczne przeszkody techniczne, prawne i obyczajowe. Już samo wykorzystanie rezonansu magnetycznego wymagało oswojenia Callie ze skanerem i nauczenia jej zachowania spokoju podczas krótkiego badania. Badania Bernsa doprowadziły do zaskakujących odkryć, które ujawniły mechanizmy miłości i empatii, jaką psy okazują ludziom. Okazuje się, że ta międzygatunkowa przyjaźń to jedna z najbardziej wyjątkowych relacji w królestwie zwierząt.

Pisana przez psiarza dla psiarzy, Jak kochają nas psy to niesamowity przewodnik po świecie psich emocji, który dobitnie dowodzi, że psom należy się wyłącznie miłość, szacunek i uznanie dla ich inteligencji społecznej i emocjonalnej.

Dr Gregory Berns wykłada neuroekonomię na Uniwersytecie Emory'ego. Wyniki jego badań były prezentowane w pismach „New York Times”, „Wall Street Journal”, „Forbes”, „Los Angeles Times”, „Nature”, „Money”, „New Scientist” i „Psychology Today”, a także w telewizjach CNN, NPR, ABC i BBC. Mieszka w Atlancie z żoną, dwiema córkami i trójką psów.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-720-9
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

PRÓBA GENERALNA

Uni­wer­sy­tet Emory’ego, Atlanta, stan Geo­r­gia
Sty­czeń 2012

Callie plą­sała po labo­ra­to­rium, bie­ga­jąc od czło­wieka do czło­wieka. Mała, czarna, try­ska­jąca ener­gią kun­delka czuła, że mie­siące szko­le­nia zmie­rzały ku tej chwili. Jej oczy iskrzyły się życiem, szczu­ro­wa­tym ogo­nem wyma­chi­wała tak inten­syw­nie, że aż głowa odchy­lała się jej w prze­ciwną stronę. Była gotowa.

_No to zaczy­namy!_

Pod­nie­ce­nie Cal­lie było zaraź­liwe. Wszy­scy obecni w labo­ra­to­rium chcieli oglą­dać eks­pe­ry­ment, który mie­li­śmy za chwilę prze­pro­wa­dzić, głów­nie dla­tego, że nikt nie wie­rzył w jego powo­dze­nie. Czy naprawdę ska­nu­jąc mózg psa, możemy dowie­dzieć się, o czym myśli? Czy znaj­dziemy dowód na to, że psy nas kochają?

Dzie­sięć minut przed wyzna­czo­nym cza­sem wraz z całym zespo­łem ruszy­li­śmy do szpi­tala. Oczy­wi­ście wpro­wa­dza­nie psów na kam­pus uczelni jest zabro­nione, dla­tego prze­marsz Cal­lie przez dzie­dzi­niec w oto­cze­niu grupy osób był wyda­rze­niem wyjąt­ko­wym. Ja nio­słem ple­cak ze sma­ko­ły­kami i akce­so­riami, Andrew tasz­czył kom­pu­ter, który miał reje­stro­wać prze­bieg eks­pe­ry­mentu, a Mark cią­gnął pla­sti­kowe schodki, po któ­rych suczka miała wejść do rury ska­nera MRI – musiała zro­bić to z wła­snej woli. Wszy­scy pozo­stali ota­czali nas, pstry­ka­jąc zdję­cia i wysy­ła­jąc ese­mesy do zna­jo­mych: Pro­jekt Pies wcho­dził w fazę decy­du­jącą.

Stu­denci, któ­rzy mieli aku­rat zaję­cia, gapili się z okien sal wykła­do­wych, jak Cal­lie pro­wa­dzi nas na spo­tka­nie z wiel­kim magne­sem.

Weszli­śmy do pra­cowni MRI przez boczne drzwi szpi­tala.

Cho­ciaż Pro­jekt Pies i tak już ota­czała na wpół cyr­kowa atmos­fera, wole­li­śmy nie zakłó­cać spo­koju pacjen­tów, para­du­jąc z Cal­lie przez szpi­talne kory­ta­rze. Domkną­łem masywne drzwi obite mie­dzianą bla­chą, żeby unik­nąć przy­pad­ko­wych zakłó­ceń elek­trycz­nych. Byli­śmy teraz szczel­nie zamknięci, pra­wie jak w ślu­zie powietrz­nej. Mogłem spu­ścić Cal­lie ze smy­czy.

Z nosem przy pod­ło­dze i wysoko zadar­tym ogo­nem obie­gła kilka razy ska­ner. Zaspo­ko­iw­szy cie­ka­wość, wyszła z pomiesz­cze­nia i spraw­dziła z kolei pokój kon­tro­lny. Mimo że to szpi­tal, pod­łoga była brudna. Kilka lat wcze­śniej dozorca pró­bo­wał posprzą­tać salę MRI. Wyobraź­cie sobie jego zasko­cze­nie, kiedy fro­terka sama ode­rwała się od ziemi i wal­nęła w wylot ska­nera. Od tego czasu per­so­nel porząd­kowy miał zakaz wstępu do tych pomiesz­czeń. Nie pozo­stało to bez wpływu na czy­stość.

Cal­lie rzecz jasna zna­la­zła każdą dro­binę orga­nicz­nej mate­rii, która mogła kie­dyś nada­wać się do jedze­nia.

Żeby­śmy mogli przy­stą­pić do ska­no­wa­nia mózgu, Cal­lie musiała wejść do środka magnesu. Nor­mal­nie nie zauwa­żamy pól magne­tycz­nych, ale MRI wytwa­rza pole sześć­dzie­siąt tysięcy razy sil­niej­sze od pola Ziemi. To już zde­cy­do­wa­nie można odczuć. Kiedy znaj­dziesz się wewnątrz magnesu, inten­syw­ność pola gwał­tow­nie rośnie. Gdy poru­sza się w tym polu kawał­kiem metalu, powstaje w nim prąd elek­tryczny. To samo się dzieje, kiedy w polu magne­tycz­nym poru­sza się czło­wiek. Pole indu­kuje w twoim ciele słabe prądy, szcze­gól­nie dające o sobie znać w uchu wewnętrz­nym. Kiedy prze­su­wasz się ku środ­kowi magnesu, możesz odczu­wać lek­kie zawroty głowy. Nie­któ­rzy ludzie doznają nawet mdło­ści.

Aż do tego momentu nie przy­cho­dziło mi do głowy, że psy mogą być bar­dziej wraż­liwe na pole magne­tyczne niż ludzie. Mie­li­śmy to dopiero odkryć.

Usta­wi­łem prze­no­śne schodki przy łożu pacjenta. Cal­lie obwą­chała je, ale nie zdra­dzała ochoty, by się po nich wspiąć. Na­dal krę­ciła się po pokoju, zaglą­da­jąc w każdą szparę i każdy zaką­tek. Przy­szła pora na parówki.

To ją zain­te­re­so­wało. Nie mogąc oprzeć się ich zapa­chowi, wspięła się na stop­nie, ale wzdra­gała się przed pój­ściem dalej. Oczy­wi­ście mogłem wziąć ją na ręce i umie­ścić, gdzie należy, ale zale­żało mi na docho­wa­niu wier­no­ści naszej etycz­nej zasa­dzie samo­sta­no­wie­nia. Cal­lie miała to zro­bić z wła­snej woli.

Tech­nicy zaczęli się śmiać. Jak mamy prze­pro­wa­dzić ska­no­wa­nie, jeśli obiekt nie znaj­dzie się wewnątrz urzą­dze­nia? Wie­dzia­łem jed­nak, że Cal­lie w końcu wej­dzie, gdzie należy. Oto­cze­nie jest dla niej nowe i pod­nie­ca­jące. Kiedy się uspo­koi, skupi się na tym, czego się wcze­śniej nauczyła.

Po pię­ciu minu­tach wcho­dze­nia na schodki i zeska­ki­wa­nia z nich Cal­lie z waha­niem poło­żyła jedną łapę na łożu pacjenta. Entu­zja­stycz­nie zachę­ca­łem ją, żeby poszła dalej.

– O to cho­dzi, Cal­lie! Dobra dziew­czynka! Chcesz jesz­cze parówkę?

Zała­pała. Gdy zna­la­zła się na łożu, prze­ko­nała się, że niczym to nie grozi i że czeka na nią kolejna por­cja pokarmu. Teraz miała wejść do rury ska­nera.

Już wcze­śniej zamo­co­wa­łem w cewce odbior­czej ska­nera pian­kową pod­pórkę dla psiego pyska. Teraz niczym Jaś i Mał­go­sia uło­ży­łem ścieżkę z kawał­ków parówki od wej­ścia do MRI aż do cewki. Nie mru­gnąw­szy okiem, Cal­lie powę­dro­wała w głąb rury, chwy­ta­jąc po dro­dze kolejne kąski.

Moja kole­żanka Lisa, która fil­mo­wała prze­bieg wyda­rzeń, aż z eks­cy­ta­cji wstrzy­mała powie­trze na widok psa wcho­dzą­cego do MRI.

Szybko okrą­ży­łem ska­ner, żeby widzieć pysk Cal­lie z dru­giego końca rury. Przy­cza­iła się w pozy­cji sfinksa tuż przed cewką odbior­czą. Jej ogon mio­tał się na lewo i prawo. Wsu­ną­łem się do środka z kawał­kiem parówki w ręku i natych­miast poczu­łem zawrót głowy.

Cal­lie zoba­czyła przy­smak i wczoł­gała się z głową do cewki odbior­czej.

– Dobra dziew­czynka! – zawo­ła­łem moż­li­wie naj­wyż­szym tonem, jaki mogłem z sie­bie wydo­być.

Zła­pała kąsek, po czym cof­nęła się nieco, ale nie opu­ściła rury. Dzięki sta­łemu dopły­wowi paró­wek szybko oswo­iła się z nowym oto­cze­niem i wkrótce z uszczę­śli­wioną miną posi­lała się, nie zabie­ra­jąc głowy z cewki. Nic nie wska­zy­wało na to, by pole magne­tyczne ją nie­po­ko­iło.

Kiedy Cal­lie przy­wy­kła do prze­by­wa­nia w ska­ne­rze, osią­gnę­li­śmy pierw­szy cel sesji. To było względ­nie łatwe, ale teraz mie­li­śmy się prze­ko­nać, jak zare­aguje na praw­dziwe ska­no­wa­nie.

Opro­gra­mo­wa­nie ska­nera stwo­rzono z myślą o ludziach, więc nie mogło uwzględ­niać faktu, że pacjent jest psem. Dokładna waga bada­nego jest naj­waż­niej­szą z infor­ma­cji wpro­wa­dza­nych do sys­temu, bo od niej zależy, jaką moc roz­wi­nie magnes.

Przy zbyt wyso­kiej mocy Cal­lie mogłaby się ugo­to­wać niczym kawa­łek mięsa w mikro­fa­lówce.

Za pomocą paró­wek ponow­nie zwa­bi­łem Cal­lie do ska­nera. Gdy już uło­żyła się wygod­nie w cewce odbior­czej, unio­słem kciuk. Ska­ner wydał z sie­bie serię trza­sków i bzyk­nięć, po czym ruszył.

Cal­lie przy­mru­żyła oczy.

Teraz ska­ner zaczął brzę­czeć niczym rój roz­wście­czo­nych psz­czół. To była faza wstępna, okre­ślana jako kom­pen­sa­cja (_shim­ming)_. Urzą­dze­nie auto­ma­tycz­nie dosto­so­wuje pole magne­tyczne, by skom­pen­so­wać jego zakłó­ce­nie spo­wo­do­wane przez znaj­du­jący się wewnątrz przed­miot. Zwy­kle kom­pen­sa­cja trwa parę sekund, ale teraz prze­cią­gała się z Cal­lie w środku. Cho­ciaż suczka miała zało­żone ochra­nia­cze na uszy, nie podo­bało jej się to i ruszyła do wyj­ścia.

Zama­cha­łem rękoma, dając znać tech­ni­kowi, żeby prze­rwał ska­no­wa­nie.

– Skąd ten hałas? – spy­ta­łem go.

– Kom­pen­sa­cja – odrzekł.

– Ale dla­czego to trwało tak długo?

– Ska­ner miał trud­no­ści z pra­wi­dłową kom­pen­sa­cją. Pew­nie dla­tego, że jest nasta­wiony na czło­wieka.

O tym nie pomy­śle­li­śmy. Nie nagra­li­śmy nawet odgło­sów kom­pen­sa­cji, by wyko­rzy­stać je przy szko­le­niu psa. Zakła­da­li­śmy, że to potrwa parę sekund, nic wiel­kiego w porów­na­niu z dłuż­szą sesją ska­no­wa­nia funk­cjo­nal­nego, która miała potem nastą­pić. Na te nowe dla niej dźwięki Cal­lie zare­ago­wała jak każdy pies: wystra­szyła się.

Pró­bo­wa­li­śmy z dzie­sięć razy, ale Cal­lie się wymy­kała, gdy tylko ska­ner zaczy­nał brzę­czeć. Pró­bo­wa­li­śmy nawet go uru­cha­miać, zanim zna­la­zła się w środku, mając nadzieję, że kiedy przy­wyk­nie do hałasu, uda się ją zwa­bić do cewki odbior­czej. W końcu, po wielu powtó­rze­niach, apa­rat zdo­łał usta­lić zgrubną kom­pen­sa­cję dla jej psich kształ­tów.

Teraz przy­szła pora na skany funk­cjo­nalne. Była to seria ska­no­wań, z któ­rych każde obej­mo­wało cały mózg i trwało około dwóch sekund. Uzy­sku­jąc te funk­cjo­nalne skany w spo­sób cią­gły, gdy Cal­lie prze­by­wała w MRI, mogli­śmy obser­wo­wać zmiany w aktyw­no­ści jej mózgu, a co za tym idzie, uzy­skać wyobra­że­nie o tym, co myśli. Taki w każ­dym razie był plan. Na koniec mie­li­śmy prze­pro­wa­dzić ska­no­wa­nie struk­tu­ralne, dające obraz mózgu w wyso­kiej roz­dziel­czo­ści i pozwa­la­jące zba­dać jego ana­to­mię.

Dla Cal­lie było to cięż­kie prze­ży­cie. Nausz­niki wciąż się jej zsu­wały, nara­ża­jąc psie uszy na niczym nie­tłu­miony hałas. Mimo to przy każ­dej pró­bie uda­wało się jej wytrwać w pożą­da­nej pozy­cji przez kilka sekund. Zatrzy­ma­li­śmy ska­ner, kiedy suma wszyst­kich prób wyno­siła trzy minuty. Sądzi­li­śmy, że to wystar­czy do oceny jako­ści danych.

Posta­no­wi­li­śmy zro­bić jesz­cze podej­ście do obrazu struk­tu­ral­nego, dopóki Cal­lie nie była zbyt zmę­czona. Zajęło to trzy­dzie­ści sekund i suczka musiała przez cały ten czas pozo­sta­wać bez ruchu. Potem wydo­stała się ze ska­nera i łapami ścią­gnęła sobie nausz­niki. Pod­sko­czyła i poli­zała mnie po twa­rzy, a póź­niej pobie­gła do Lisy, która mocno ją przy­tu­liła.

– Jaka dobra dziew­czynka! – wykrzyk­nęła.

Prze­szli­śmy wszy­scy do pokoju kon­tro­l­nego, żeby zoba­czyć, jak udały się obrazy.

Obraz struk­tu­ralny wyglą­dał względ­nie dobrze. Towa­rzy­szyły mu obrazy wid­mowe, które powstają, kiedy obiekt się poru­szy, ale można było na nim roz­po­znać mózg psa. Z obra­zami funk­cjo­nal­nymi było ina­czej. Ze stu dwu­dzie­stu obra­zów tylko jeden przed­sta­wiał coś, co przy­po­mi­nało mózg. Pozo­stałe były w więk­szo­ści plą­ta­niną cyfro­wych zanie­czysz­czeń ze spo­ra­dycz­nie poja­wia­jącą się w polu widze­nia gałką oczną.

Pogła­ska­łem Cal­lie i powie­dzia­łem: „Jestem z cie­bie dumny”. Ale w rze­czy­wi­sto­ści nie wie­dzia­łem, czy coś z tego wyj­dzie.

Następna sesja ska­no­wa­nia – z udzia­łem Cal­lie, dru­giego psa, McKen­ziego, i całego pozo­sta­łego towa­rzy­stwa – przy­pa­dała za trzy tygo­dnie. Mia­łem nadzieję, że do tego czasu uda nam się coś wyja­śnić. Gdyby miało być ina­czej, musiał­bym zwi­nąć Pro­jekt Pies i przy­jąć do wia­do­mo­ści, że kry­ty­kanci mieli rację: nie da się ska­no­wać mózgu psa, który nie śpi.1

DIA DE LOS MUERTOS

_Dwa lata wcze­śniej_

Co roku 1 listo­pada odsu­wam na bok pozo­sta­ło­ści hal­lo­we­eno­wych sło­dy­czy i usta­wiam na stole w jadalni ołta­rzyk.

Zaczy­nam od wazy, którą kupi­li­śmy z Kat w Mek­syku pod­czas naszego mie­siąca mio­do­wego. Jest to dość tan­detny przed­miot z wyma­lo­waną z boku sty­li­zo­waną sową, który w jakiś spo­sób prze­żył liczne prze­pro­wadzki po całym kraju. Zaczą­łem cenić tę wazę nie za piękno, lecz za trwa­łość. Dodaje też całemu rytu­ałowi nie­zbęd­nego folk­lo­ry­stycz­nego posmaku i służy za wygodne wspar­cie dla foto­gra­fii.

Foto­gra­fie przez cały rok leżą w szu­fla­dzie i wycią­gamy je na świa­tło dzienne tylko tego dnia. Wraz z Kat roz­kła­damy je wokół wazy: zdję­cia człon­ków rodziny, któ­rzy już ode­szli. Potem speł­niamy ofiarę dla ich duchów, obsy­pu­jąc je naj­słod­szymi, naj­bar­dziej sma­ko­wi­tymi łako­ciami.

Nasze dwie córki, Helen i Maddy, ni­gdy dotąd nie pytały nas, dla­czego to robimy. Osta­tecz­nie od naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa oswo­iły się z tym rytu­ałem. Kiedy jed­nak zaczęły wkra­czać w wiek nasto­letni, uświa­do­miły sobie, że cele­bro­wa­nie Dia de los Muer­tos – Dnia Zmar­łych – nie jest czymś zwy­czaj­nym. A w każ­dym razie nie w taki spo­sób.

Ponie­waż nasza cere­mo­nia obej­muje także psy.

Wycho­wy­wa­łem się z psami, ale do czasu ukoń­cze­nia stu­diów medycz­nych ni­gdy nie mia­łem psa, któ­rego mógł­bym z całym prze­ko­na­niem nazwać wła­snym.

Kat i ja byli­śmy już mał­żeń­stwem od pię­ciu lat, ale sta­ra­nie się o dzieci odkła­da­li­śmy do czasu, aż zyskam pełną samo­dziel­ność zawo­dową. Z oka­zji ukoń­cze­nia pierw­szego roku mojego stażu medycz­nego – roku wypeł­nio­nego pracą po sto godzin na tydzień – odpo­wie­dzie­li­śmy nato­miast na ogło­sze­nie o szcze­nię­tach do wzię­cia. Kon­kret­nie, szcze­nię­tach mopsa. Pod­kre­ślam to szcze­gól­nie, gdyż wiele osób uważa, że mops jest kary­ka­turą praw­dzi­wego psa. Oczy­wi­ście ja i Kat nie widzie­li­śmy tego w taki spo­sób. Wielka głowa mopsa ze spłasz­czo­nym nosem i dużymi, okrą­głymi oczami jest nie­mal ludzka – a sam pies wydaje się sub­sty­tu­tem małego dziecka.

Dali­śmy naszemu szcze­nia­kowi imię New­ton.

Pysk New­tona, jak to u mopsa, miał cechy bra­chy­ce­fa­liczne, ale w postaci skraj­nej. Był spłasz­czony tak, że noz­drza wyglą­dały jak szcze­liny. Czaszkę miał okrą­głą jak jabłko. Te znie­kształ­ce­nia spra­wiały jed­nak, że był dla nas jesz­cze bar­dziej ujmu­jący, a jego nie­ustanne sapa­nie i chrzą­ka­nie stało się miłym dźwię­ko­wym tłem naszego życia. Nocą sypiał z nami, wci­ska­jąc mi się pod pachę.

New­ton był bystry i pełen ener­gii – lubił psoty. Potra­fił prze­żu­wać metki ode­rwane od naszych ubrań tylko po to, by zwy­mio­to­wać je godzinę póź­niej. Pew­nego razu dobrał się do torebki z ziar­nami kawy w cze­ko­la­dzie: w panice dzwo­ni­li­śmy na ostry dyżur wete­ry­na­ryjny. Ze słu­chawki dobiegł mnie śmiech, zanim lekarz zapew­nił począt­ku­ją­cych wła­ści­cieli psa, że z ich bez­cen­nym mop­sem wszystko będzie w porządku.

New­ton (fot. Gre­gory Berns)

Zanu­rzy­li­śmy się w mop­so­wym śro­do­wi­sku. Nawią­za­li­śmy kon­takty towa­rzy­skie z innymi wła­ści­cie­lami, któ­rzy pouczyli nas o podo­bień­stwie mię­dzy mop­sami i czip­sami ziem­nia­cza­nymi: nie da się poprze­stać na jed­nym. Nic więc dziw­nego, że nie minął rok, a już adop­to­wa­li­śmy dwa następne mopsy. Sze­ścio­letni Simon sta­no­wił prze­ci­wień­stwo New­tona: był pro­sto­duszny, słodki i głu­piutki. Dexter doszedł do trzy­dzie­stu trzech fun­tów żywej wagi, gdyż jego poprzedni wła­ści­ciel, kie­rowca cię­ża­rówki, woził go wszę­dzie ze sobą i kar­mił ham­bur­ge­rami. Kiedy ze swo­imi zło­gami skóry czła­pał po domu, przy­po­mi­nał Jabbę z _Gwiezd­nych wojen._ Naj­bar­dziej lubił, żeby go dra­pać po grzbie­cie.

Dexter odszedł pierw­szy. Helen miała wtedy trzy lata, a Maddy wła­śnie skoń­czyła dwa. To był rok, w któ­rym zaczę­li­śmy obcho­dzić Dia de los Muer­tos. Począt­kowo Dexter był jedy­nym psim duchem. Przy­ję­li­śmy zwy­czaj umiesz­cza­nia dla niego na ołta­rzyku psich przy­sma­ków. Simon poszedł w jego ślady rok póź­niej.

Bar­dzo kocha­li­śmy New­tona, ale dom wyda­wał się nie­kom­pletny z jed­nym tylko psem. Wkrótce dziew­częta, zwłasz­cza Helen, zaczęły się upo­mi­nać o zwie­rzę dla sie­bie. Chciały jed­nak mieć dużego, kudła­tego psa, z któ­rym mogłyby się bawić (mopsy w star­szym wieku nie są zbyt chętne do zabawy).

Nie­długo po odej­ściu Simona u cenio­nego hodowcy z sąsiedz­twa poja­wił się miot szcze­niąt gol­den retrie­vera. Kiedy do niego przy­szli­śmy, do wzię­cia były jesz­cze trzy. Wró­ci­li­śmy do domu z jedyną suczką, uro­czym kłęb­kiem jasno­zło­ci­stego futra. Nazwa­li­śmy ją Lyra na cześć boha­terki cudow­nej książki Phi­lipa Pul­l­mana _Złoty kom­pas._

Lyra szybko się u nas zado­mo­wiła. Była uoso­bie­niem przy­ja­ciel­sko­ści, cechy, któ­rej gol­den retrie­very zawdzię­czają swoją popu­lar­ność. Ni­gdy nie pro­te­sto­wała, kiedy ludz­kie przy­ja­ciółki wła­ziły jej na grzbiet, nie wadziła się też z żad­nym z psów z sąsiedz­twa, nawet z parą krew­kich jack rus­sell terie­rów z tej samej ulicy. Dzięki swo­jej układ­no­ści i ustę­pli­wo­ści, a po czę­ści także za sprawą swo­jej powie­wa­ją­cej zło­ci­stej grzywy stała się w naszej oko­licy popu­larną oso­bi­sto­ścią. Dzieci pod­bie­gały, żeby przy­tu­lić się do żywego plu­szo­wego misia, a Lyra tylko wyszcze­rzała zęby w uśmie­chu.

Z cza­sem smo­li­ście czarna w szcze­nięc­twie facjata New­tona posi­wiała, tylko uszy zacho­wały nieco ciem­nego pig­mentu. Więk­szość zębów spróch­niała od cią­głego oddy­cha­nia pyskiem, a jego wodo­trysk ener­gii zamie­nił się w wątłą strużkę. W wieku pięt­na­stu lat cier­piał na stop­niowo pogłę­bia­jące się zwy­rod­nie­nie krę­go­słupa. W końcu utra­cił wła­dzę w tyl­nych łapach i potrze­bo­wał psiego wózka inwa­lidz­kiego. Wkrótce prze­stał rów­nież pano­wać nad pęche­rzem i kisz­kami. Ni­gdy wcze­śniej nie zda­rzył mu się wypa­dek w domu i jego zawsty­dzone spoj­rze­nie, gdy usi­ło­wał odczoł­gać się od zro­bio­nego przez sie­bie nie­po­rządku, powie­działo nam, że przy­szedł jego czas.

Helen, Maddy i Lyra (fot. Gre­gory Berns)

Gdy skła­da­łem New­tona do grobu, wydał ostat­nie wes­tchnie­nie. Wie­dzia­łem, że to tylko wycho­dzi z płuc pozo­stałe w nich powie­trze, ale nie mogłem uwol­nić się od myśli, że jego dusza prze­kra­cza Tęczowy Most wio­dący do mitycz­nej kra­iny, w któ­rej ludzie i ich zwie­rzęta na powrót się połą­czą.

Choć wtedy nie mia­łem o tym poję­cia, to New­ton zasiał nasiona przy­szłego Pro­jektu Pies. To jego duch na­dal spra­wo­wał nade mną wła­dzę. Spę­dzi­li­śmy razem pięt­na­ście lat, ale ni­gdy nie dowie­dzia­łem się, co myśli.

Tak naprawdę to chcia­łem wie­dzieć, czy odwza­jem­niał uczu­cia, które do niego żywi­łem. Potrze­bo­wa­łem jakie­goś deko­dera psich mózgów, żeby wyja­śnić, czy naprawdę mnie kochał.

Kilka mie­sięcy po śmierci New­tona, pod­czas wio­sen­nych ferii, Kat i dziew­częta posta­no­wiły wybrać się do schro­ni­ska dla zwie­rząt.

Pierw­szym sygna­łem, że coś się święci, był ese­mes od Kat. Dołą­czyła do niego nie­wy­raźne zdję­cie psa wspar­tego na jej ramio­nach. To była długa, chuda istota o patycz­ko­wa­tych nogach, tak jed­no­li­cie czarna, że trudno było dopa­trzyć się jakichś szcze­gó­łów poza czte­rema bia­łymi łapami. Głowa przy­po­mi­nała kowa­dło, jedno ucho ster­czało do przodu, dru­gie zwi­sało na poli­czek.

No to po her­ba­cie. Skoro Kat z dziew­czy­nami dotarły do schro­ni­ska, to nie ma mowy, by wró­ciły stam­tąd bez nowego psa.

Dziew­częta natych­miast zaczęły spi­sy­wać listę poten­cjal­nych imion, ale pierw­szego dnia uży­wa­li­śmy imie­nia nada­nego w schro­ni­sku: Panna Piggy. Pano­wał tam zwy­czaj, by co tydzień czer­pać imiona nada­wane nowo przy­by­łym psom z jakiejś nowej dzie­dziny i tra­fił się aku­rat tydzień Mup­pe­tów. Ze względu na loso­wość tej pro­ce­dury można by sądzić, że imię nic nie mówi o psie. Ale Panna Piggy wkrótce poka­zała, że jest ina­czej.

Nasze dzieci nie­spe­cjal­nie lubiły Mup­pety, więc nie pod­le­gało dys­ku­sji, że schro­ni­skowe imię trzeba będzie zmie­nić. Poza tym było za dłu­gie. Trudno mi było wyobra­zić sobie, że stoję na ganku, nawo­łu­jąc: „Panna Piggy, do mnie! Panna Piggy, do mnie!”.

Nasza nowa loka­torka sta­no­wiła zagadkę. Nie mie­li­śmy poję­cia, skąd pocho­dziła i w jaki spo­sób tra­fiła do schro­ni­ska. Nie bała się ludzi, ale wyraź­nie wolała zada­wać się z Lyrą. Może nie miała wcze­śniej bliż­szych kon­tak­tów z czło­wie­kiem. W schro­ni­sku oce­niono jej wiek na dzie­więć mie­sięcy. Więk­szość spe­cja­li­stów zaleca, by szcze­nięta zaczęły oswa­jać się z ludźmi przed szó­stym tygo­dniem życia. Dla naszej nowej pupilki było więc cokol­wiek za późno, ale brak lęku świad­czył, że nawet jeśli mało obco­wała z ludźmi, to w każ­dym razie nie doznała od nich krzywdy.

Imię w końcu wymy­śliła dla niej Maddy. „Może Calypso?” – spy­tała. W tym okre­sie Maddy pochła­niała wszystko, co udało jej się zna­leźć o mito­lo­gii grec­kiej. Calypso (Kalipso) to była pomniej­sza bogini, która wię­ziła Ody­se­usza na swo­jej wyspie, chcąc go skło­nić do mał­żeń­stwa. Trwało to sie­dem lat, zanim inter­we­nio­wała Atena i heros mógł powró­cić do swo­jej praw­dzi­wej miło­ści, Pene­lopy. Jej imię wywo­dzi się od grec­kiego słowa ozna­cza­ją­cego „cho­wać, ukry­wać”, więc paso­wało to do czar­nej sier­ści suczki. Tak więc Panna Piggy stała się Calypso.

W skró­cie Cal­lie.

Przy wadze nie­prze­kra­cza­ją­cej dzie­wię­ciu kilo­gra­mów Cal­lie miała około trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów wzro­stu i czter­dzie­ści sześć cen­ty­me­trów od czubka nosa do zadu. Jak to u kun­dla, ogon zawi­jał się do góry na kształt litery C. Wyraź­nie było jej widać żebra.

Helen zaczęła grze­bać w sieci, żeby wyja­śnić, jakiej jest rasy.

– Jack rus­sell terier – stwier­dziła, wska­zu­jąc zdję­cie na ekra­nie kom­pu­tera.

– Kolor się nie zga­dza – zaopo­no­wała Maddy – a poza tym Cal­lie jest wyż­sza.

– Ale bez wąt­pie­nia to jakiś rodzaj teriera – powie­działa Kat.

Zaafe­ro­wana Cal­lie (fot. Gre­gory Berns)

Pomy­śla­łem, że Cal­lie tro­chę przy­po­mina psa z daw­nych reklam RCA, wpa­tru­ją­cego się w tubę edi­so­now­skiego fono­grafu. Rasa tego psa, który nosił imię Nip­per z uwagi na upodo­ba­nie do łapa­nia gości za nogi², nie jest usta­lona. Nie­któ­rzy twier­dzą, że był to jack rus­sell, inni – że foks­te­rier lub rat terier. Cal­lie naj­bar­dziej przy­po­mi­nała mi man­che­ster teriera. Ale man­che­stery są zawsze czarne i pod­pa­lane, a Cal­lie była czarno-biała, a więc nie­zgodna z wzor­cem tej rasy. Nie­któ­rzy twier­dzą, że man­che­stery były w dzie­więt­na­stym wieku krzy­żo­wane z whip­pe­tami. Whip­pety wyglą­dają jak małe grey­ho­undy i ta krzy­żówka nie­wąt­pli­wie zwięk­szyła pręd­kość biegu terie­rów. Jak się wkrótce prze­ko­na­li­śmy, pręd­kość była jedną z cech wyróż­nia­ją­cych Cal­lie.

Wła­ści­wie była ona naj­szyb­szym psem, jakiego w życiu widzia­łem.

Kiedy po raz pierw­szy wypu­ści­li­śmy ją na podwórko, usta­liła jego gra­nice, obie­ga­jąc je wokół tuż przy ogro­dze­niu. Więk­szość terenu była poro­śnięta blusz­czem, który w cie­płym połu­dnio­wym kli­ma­cie utwo­rzył gąszcz po kolana. Cal­lie pędziła ze wszyst­kich sił, to prze­ska­ku­jąc przez te zaro­śla, to nur­ku­jąc wśród listo­wia. Gdy osią­gnęła płot, znik­nęła pod blusz­czem, bada­jąc jego pod­stawę. Teraz widać było tylko wypu­kłość poru­sza­jącą się z dużą pręd­ko­ścią wśród zie­leni, co jakiś czas eks­plo­du­jącą rado­snym sko­kiem. Ze sprę­ża­ją­cymi się i roz­prę­ża­ją­cymi ryt­micz­nie mię­śniami grzbietu Cal­lie w biegu przy­po­mi­nała geparda.

Nawet w naj­szyb­szym biegu nie­za­wod­nie dostrze­gała wie­wiórki. Jeśli któ­raś zna­la­zła się w jej polu widze­nia, musiała natych­miast w prze­ra­że­niu chro­nić się na drze­wie, pod­czas gdy jej prze­śla­dow­czyni ze szcze­ka­niem dra­pała pień pazu­rami. Uga­nia­nie się za wie­wiór­kami nie jest typową cechą terie­rów, ale cho­ciaż Cal­lie według wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa była mie­szań­cem, nie mogłem oprzeć się myśli, że zna­leź­li­śmy w schro­ni­sku nie­roz­po­znane zwie­rzę czy­stej krwi.

Zami­ło­wa­nie do pogoni za wie­wiór­kami oka­zało się klu­czem do pocho­dze­nia Cal­lie. Nie uro­dzi­łem się w Geo­r­gii, więc nie wie­dzia­łem o ist­nie­niu spe­cy­ficz­nie połu­dnio­wej rasy: tre­eing feistów³. Według Ame­ry­kań­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Tre­eing Feist psy te, zwane także gór­skimi feistami, wystę­po­wały w połu­dnio­wych Appa­la­chach na długo przed­tem, zanim do Ame­ryki przy­wie­ziono pierw­sze rat teriery. Teriery hodo­wano do zwal­cza­nia gry­zoni, a feisty były psami myśliw­skimi. Cho­ciaż główną zwie­rzyną były dla nich wie­wiórki, chęt­nie polo­wały także na szopy, kró­liki i ptaki. Dzięki dłuż­szym niż u teriera nogom potra­fiły poru­szać się szybko i cicho. Zada­niem feista było zapę­dze­nie wie­wiórki na drzewo, żeby jego wła­ści­ciel mógł ją schwy­tać. Histo­ria tej rasy prze­plata się z począt­kami naszego kraju. Jerzy Waszyng­ton pisał o feistach w swo­ich wspo­mnie­niach, a Abra­ham Lin­coln odwo­łał się nawet do nich w poema­cie.

W ciągu następ­nych dwóch dni Cal­lie zaczęła ujaw­niać cechy swo­jej oso­bo­wo­ści. Cho­ciaż ją prze­mia­no­wa­li­śmy, imię nadane w schro­ni­sku było w jakiś spo­sób traf­niej­sze. Cal­lie kochała jeść.

Przez pierw­sze trzy dni, kiedy wra­ca­łem z pracy, Cal­lie wpa­dała do pokoju, pod­ska­ku­jąc jak na sprę­ży­nie i wście­kle wywi­ja­jąc ogo­nem, z czy­stą rado­ścią w oczach. Ale już na czwarty dzień stwier­dzi­łem, że leży na dywa­nie, pra­wie się nie poru­sza­jąc.

– Co się dzieje z Cal­lie?! – zawo­ła­łem do Kat, która aku­rat odra­biała z Helen pracę domową.

– A o co ci cho­dzi?

– Leży tu bez ruchu na pod­ło­dze.

Te słowa ścią­gnęły do pokoju całą rodzinę.

Maddy zakryła usta, w oczach już stały jej łzy.

– Czy coś z nią jest nie w porządku? – spy­tała Helen.

Cal­lie prze­wró­ciła się na drugi bok i zaczęła skom­leć.

Przy­klęk­ną­łem przy niej, by ją zba­dać. Brzuch miała roz­dęty ponad wszelką miarę przy jej smu­kłej figu­rze. Kiedy go dotkną­łem, szarp­nęła się do tyłu i wydała cichy sko­wyt.

Natych­miast zaczę­li­śmy spraw­dzać, co takiego mogła zjeść. Po dzie­się­ciu minu­tach poszu­ki­wa­nia na­dal nic nie odkry­li­śmy, a wyglą­dało na to, że stan Cal­lie się pogar­sza. Pró­bo­wała wsta­wać, sia­dać, kłaść się na powrót, ale nie mogła zna­leźć pozy­cji, która nie przy­spa­rza­łaby jej bólu.

– Zna­la­złam! – zawo­łała wresz­cie Kat z kuchen­nej spi­żarki.

Trzy­ma­li­śmy tam karmę dla psów. W ciągu lat prak­tyki prze­ko­na­li­śmy się, że naj­ta­niej wycho­dzi, gdy kupu­jemy ją w dwu­na­sto­ki­lo­gra­mo­wych opa­ko­wa­niach. Dla wygody prze­sy­py­wa­li­śmy zawar­tość do dużego pla­sti­ko­wego pojem­nika usta­wio­nego na pod­ło­dze spi­żarki. Jego pokrywa sku­tecz­nie powstrzy­my­wała psy przed próbą samo­ob­sługi. Aż do dzi­siaj.

Pokrywa była zrzu­cona, okru­chy karmy walały się wokół. Cal­lie zna­la­zła jakiś spo­sób na otwo­rze­nie pojem­nika i obżarła się do nie­przy­tom­no­ści. W środku zostało jesz­cze dużo pokarmu, ale nikt z nas nie pamię­tał, ile go tam było uprzed­nio. Musiała najeść się do tego stop­nia, że nie pozbie­rała nawet dro­bin roz­sy­pa­nych po pod­ło­dze.

– Musimy zaraz zawieźć ją do leka­rza! – Helen była bli­ska paniki.

Spoj­rza­łem na zegar. Po szó­stej. Kat pomy­ślała o tym samym: trzeba jechać na ostry dyżur wete­ry­na­ryjny. Zano­siło się na spory wyda­tek.

Cal­lie była drob­nym, szczu­płym psem, a brzuch miała jak balon. Trudno było sobie nawet wyobra­zić, jak to wszystko się w niej zmie­ściło. Czy zja­dła na tyle dużo, by doszło do pęk­nię­cia żołądka? Sły­sza­łem, że takie rze­czy zda­rzają się ludziom, ale ni­gdy psom.

– Nie wiesz, co się stało z gry­za­kami? – spy­tała Kat.

– Jakimi gry­za­kami?

– Z tą paczką, którą kupi­łam wczo­raj.

Cal­lie na­dal zwi­jała się z bólu na pod­ło­dze i oboje zna­li­śmy odpo­wiedź.

Poje­cha­li­śmy na dyżur do kli­niki wete­ry­na­ryj­nej. Był to pra­cu­jący na okrą­gło szpi­tal obsa­dzony wszel­kimi spe­cja­li­stami i wypo­sa­żony w naj­now­sze urzą­dze­nia medyczne. Ina­czej jed­nak niż w szpi­talach dla ludzi wyma­gano tam opłaty z góry. Na począ­tek dwie­ście dola­rów.

Nie byli­śmy do końca pewni, co jesz­cze Cal­lie zja­dła, więc pierw­szą sprawą było prze­świe­tle­nie.

– Widzi­cie to? – spy­tała lekarka, wska­zu­jąc coś, co przy­po­mi­nało syl­wetkę psa wypcha­nego popcor­nem. – To wszystko pokarm. To dobra wia­do­mość: nie widać żad­nych ciał obcych.

– A zła wia­do­mość?

– W tym sta­nie nie jest zdolna pić. A jeśli się odwodni, pokarm w żołądku stward­nieje i będzie bar­dzo trudno się go pozbyć. Powin­ni­śmy zało­żyć jej kro­plówkę, żeby się nawod­niła, i potrzy­mać ją tak całą noc.

Nikt z nas nie miał ochoty zosta­wiać naszej nowej pupilki na całą noc w szpi­talu.

– Tato, ona dopiero co przy­była ze schro­ni­ska – zwró­ciła uwagę Helen. – Musi być naprawdę prze­ra­żona.

– Czy nie można by wywo­łać u niej wymio­tów? – spy­ta­łem lekarki. Wyraź­nie jed­nak nie w tę stronę chciała skie­ro­wać roz­mowę.

– Możemy spró­bo­wać – odrze­kła z rezy­gna­cją w gło­sie – ale na tym eta­pie to zwy­kle nie pomaga.

Ponie­waż jed­nak nie wią­zało się to z dużym ryzy­kiem, Cal­lie dostała zastrzyk apo­mor­finy, sil­nego środka wymiot­nego. Po pię­ciu minu­tach zaczęły się u niej tor­sje, ale jak prze­po­wia­dała lekarka, nic z niej nie wyszło. Cal­lie wyglą­dała na oszo­ło­mioną i prze­ra­żoną.

Nie mie­li­śmy wyboru. Tonąc we łzach, powie­dzie­li­śmy Pan­nie Piggy „dobra­noc” i powle­kli­śmy się do domu. Cho­ciaż była z nami dopiero kilka dni, nie mogłem się pozbyć uczu­cia, że ją zawie­dli­śmy. Jacy z nas wła­ści­ciele psa, jeśli już w pierw­szym tygo­dniu nasza nowa pupilka ląduje w szpi­talu?

Naza­jutrz rano zadzwo­nili ze szpi­tala z infor­ma­cją, że pro­cesy życiowe Cal­lie są sta­bilne, ale jesz­cze nic z niej nie wyszło. Zale­cali, by pozo­sta­wić ją u nich przez następną dobę.

– Czy mogli­by­śmy zabrać ją do domu? – spy­ta­łem.

– To nie jest wska­zane.

Helen pocią­gnęła mnie za rękaw, bła­ga­jąc, żeby­śmy ją zabrali.

Sądzi­li­śmy z Kat, że jeśli coś złego miało się zda­rzyć, to już by się zda­rzyło. Cal­lie była nawad­niana kro­plówką i mie­li­śmy nadzieję, że dzięki temu pokarm w końcu przej­dzie przez jej wnętrz­no­ści.

W szpi­talu musie­li­śmy pod­pi­sać oświad­cze­nie, że zabie­ramy zwie­rzę „wbrew zale­ce­niom medycz­nym”. Tak, byli­śmy bar­dzo złymi wła­ści­cie­lami. Kiedy przy­je­cha­li­śmy do domu, Cal­lie wbie­gła do środka, jakby nic się nie zda­rzyło. Wypiła masę wody, po czym wyszła na zewnątrz pomysz­ko­wać w blusz­czu.

Ze schro­ni­ska mie­li­śmy ubez­pie­cze­nie na pierw­sze trzy­dzie­ści dni po adop­cji, ale firma ubez­pie­cze­niowa odrzu­ciła rosz­cze­nie. Było tam napi­sane drob­nym drucz­kiem, że uwzględ­niane jest tylko połknię­cie ciał obcych, ale nie cho­ro­bliwe obżar­stwo.

Mniej­sza o pie­nią­dze. Byłem szczę­śliwy, że z Cal­lie wszystko jest w porządku. Wkrótce miała odmie­nić moje życie, pomóc w odpo­wie­dzi na pyta­nie, co czuł do mnie New­ton, a następ­nie dostar­czyć pierw­szych prze­sła­nek do odpo­wie­dzi na głęb­sze pyta­nie: co naprawdę psy myślą?2

JAK TO JEST BYĆ PSEM

Koncep­cja ska­no­wa­nia psich mózgów nie przy­szła mi do głowy od razu. Jak to bywa z więk­szo­ścią osią­gnięć nauko­wych, zaczęło się od ciągu przy­pad­ko­wych pomy­słów i sko­ja­rzeń, które łącz­nie dopro­wa­dziły do chwili olśnie­nia. Nasiona zasiała śmierć New­tona, ale muszę oddać spra­wie­dli­wość wielu ludziom, któ­rzy przy­czy­nili się do ich wykieł­ko­wa­nia.

W ciągu minio­nych pięt­na­stu lat moje labo­ra­to­rium pro­wa­dziło z uży­ciem tech­niki ska­no­wa­nia mózgu bada­nia nad ukła­dem nagrody u czło­wieka. Naszym głów­nym narzę­dziem było obra­zo­wa­nie metodą rezo­nansu magne­tycz­nego (_magne­tic reso­nance ima­ging,_ MRI). Ska­ner MRI to urzą­dze­nie wiel­ko­ści samo­chodu oso­bo­wego, któ­rego zasad­ni­czą część sta­nowi wielka rura ople­ciona kilo­me­trami prze­wo­dów elek­trycz­nych. Kiedy przez te prze­wody prze­pływa prąd, powstaje silne pole magne­tyczne, dzięki któ­remu można zaj­rzeć do wnę­trza mózgu osoby bada­nej. Typowe MRI, takie, z jakim mogli­ście mieć do czy­nie­nia, jeśli tra­fi­li­ście do szpi­tala, dostar­cza obrazy mózgu. Naukowcy wkrótce zauwa­żyli, że jeśli pobie­rze się w bły­ska­wicz­nej sekwen­cji całą serię takich obra­zów, to można będzie oglą­dać mózg w dzia­ła­niu. Ta tech­nika, zwana funk­cjo­nal­nym MRI, w skró­cie fMRI, otwo­rzyła dla nas czarną skrzynkę ludz­kiego umy­słu. Dzięki niej można mie­rzyć aktyw­ność mózgu w cza­sie, gdy badany podej­muje jakąś aktyw­ność, na przy­kład czyta, wyko­nuje obli­cze­nia lub nawet doznaje takich czy innych emo­cji. Pozwala to naukow­com badać mecha­ni­zmy funk­cjo­no­wa­nia mózgu (stąd słowo „funk­cjo­nalny” w nazwie tech­niki).

Jed­nym z moich obo­wiąz­ków jako kie­row­nika labo­ra­to­rium badaw­czego jest orga­ni­zo­wa­nie dorocz­nego przy­ję­cia zakła­do­wego. Mogli­by­ście pomy­śleć, że to aku­rat przy­jemny obo­wią­zek. Ale dla naszej rodziny jest to nie­uchron­nie źró­dło stresu. Obec­ność psów też nie pomaga.

Muszę przy­znać się do winy. Nasze psy, podob­nie jak ja, ni­gdy nie były oswa­jane z obec­no­ścią dużej liczby osób. Ponie­waż rzadko urzą­dzamy więk­sze imprezy, nie widzie­li­śmy sensu w ucze­niu ich, jak powinny zacho­wy­wać się w takich sytu­acjach. Nie da się jed­nak cał­ko­wi­cie wyeli­mi­no­wać tego rodzaju towa­rzy­skich przy­mu­sów, jak doroczne spo­tka­nie pra­cow­ni­ków labo­ra­to­rium.

Igno­ru­jąc moją nie­chęć, Kat i dziew­częta rzu­ciły się do przy­go­to­wań przed imprezą. Zebrały wszyst­kie krze­sła z jadalni i usta­wiły je w pół­kole w salo­nie. Nic szcze­gól­nego, skoro wszy­scy goście mieli być w pełni spraw­nymi doro­słymi, któ­rzy umieją pro­wa­dzić kon­wer­sa­cję i jed­no­cze­śnie przy tym jeść oraz pić, nie mając przed sobą stołu do posta­wie­nia naczyń. Nie uwzględ­niły tylko obec­no­ści psów, albo krę­cą­cych pod nogami jak Cal­lie, albo omia­ta­ją­cych wszystko wokół puszy­stymi ogo­nami jak Lyra.

Gdyby wszy­scy goście byli miło­śni­kami psów, z przy­ję­ciem nie byłoby pro­blemu. W ostat­nich latach sta­łem się bar­dziej wybredny przy przyj­mo­wa­niu nowych pra­cow­ni­ków, pyta­łem ich mię­dzy innymi, czy lubią psy lub w osta­tecz­no­ści koty. Ale czy można w pełni zaufać komuś, kto sam nie ma w domu zwie­rzę­cia? Przy wszyst­kich sta­ra­niach, by zatrud­niać w labo­ra­to­rium wyłącz­nie miło­śni­ków zwie­rząt, nie mia­łem żad­nej kon­troli nad ich mał­żon­kami i part­ne­rami.

Kat chciała na czas przy­ję­cia zamknąć Lyrę i Cal­lie w sypialni. Ale psy nie były przy­zwy­cza­jone do prze­by­wa­nia w zamknię­ciu, więc posta­no­wi­łem uda­wać, że o niczym nie wiem, i pozwo­lić im bie­gać swo­bod­nie. Kiedy zaczęli przy­by­wać goście, Cal­lie kwi­to­wała to zdaw­ko­wymi szczek­nię­ciami. Lyra roz­dzia­wiała tylko pysk i do oporu wywi­jała ogo­nem.

Mogłem ufać, że labo­ra­to­ryjni znawcy psów będą mieli na nie oko i nie pozwolą im pod­kra­dać jedze­nia, więc wymkną­łem się z salonu, żeby pomóc Kat, która w kuchni roz­kła­dała na pół­mi­skach prze­ką­ski i nale­wała napoje. Cały zespół, choć zróż­ni­co­wany pod wzglę­dem pocho­dze­nia, two­rzyli Ame­ry­ka­nie, z wyjąt­kiem jed­nego pra­cow­nika labo­ra­to­rium – Hin­dusa. Zja­wił się ze swoją żoną wła­śnie wtedy, gdy byłem w kuchni.

Ich wej­ście oznaj­mił prze­szy­wa­jący krzyk: „Iiiii! Iiiii! Iiiii!”.

Wybie­głem z kuchni. Mał­żonka mojego kolegi, odziana w uro­cze sari, na sam widok psów wyco­fała się w kąt przed­po­koju, pisz­cząc jak ptak.

Takie zacho­wa­nie spe­szyło Cal­lie, która prze­stała się inte­re­so­wać nowymi gośćmi i ruszyła szu­kać cze­goś do zje­dze­nia. Ale Lyrę te okrzyki jesz­cze bar­dziej pobu­dziły. Pobie­gła pro­sto do źró­dła dźwięku i zaczęła pod­ska­ki­wać ze szcze­ka­niem, co w moim odczu­ciu było zapro­sze­niem do zabawy. Wyraz prze­ra­że­nia na twa­rzy kobiety świad­czył jed­nak, że na zabawę nie ma ona ochoty.

Schwy­ta­łem Lyrę za obrożę i zacią­gną­łem do sypialni.

– Przy­kro mi, dziew­czyno, dziś wie­czo­rem nie będzie figlów.

Cie­kawe, jak Lyra zro­zu­miała krzyki tej kobiety. Gdyby była czło­wie­kiem, mógł­bym ją o to po pro­stu zapy­tać. Jak ina­czej mógł­bym się dowie­dzieć, co się dzieje w jej umy­śle?

Żeby naprawdę wie­dzieć, co pies myśli, musiał­byś być psem.

To pyta­nie nawią­zuje w isto­cie do sta­rej meta­fi­zycz­nej debaty, któ­rej dała począ­tek słynna sen­ten­cja Kar­te­zju­sza: _cogito ergo sum –_ „myślę, więc jestem”. Całe nasze ludz­kie doświad­cze­nie ist­nieje wyłącz­nie wewnątrz naszych głów. Fotony mogą sobie ude­rzać w siat­kówkę oka, ale dopiero dzięki aktyw­no­ści mózgu doświad­czamy widoku tęczy albo wysu­bli­mo­wa­nego piękna zachodu słońca nad oce­anem. Czy psy też to widzą? Oczy­wi­ście tak. Czy doświad­czają tego w taki sam spo­sób? Zde­cy­do­wa­nie nie.

Kiedy Lyra pod­ska­ki­wała i szcze­kała na kobietę w pur­pu­ro­wej sza­cie, z czer­woną kropką na czole, na naj­niż­szym pozio­mie doświad­czała tego samego co ja. Pur­pura. Czer­wień. Krzyk. To ele­men­tarne dozna­nia zmy­słowe. Ich źró­dłem były fotony odbi­ja­jące się od barw­ni­ków i drga­nia powie­trza wokół strun gło­so­wych tej kobiety. Ale mój mózg inter­pre­to­wał owe zda­rze­nia w okre­ślony spo­sób, a mózg Lyry – w inny.

Obser­wa­cja zacho­wa­nia Lyry nic nam nie powie o tym, co myślała. Z wcze­śniej­szych doświad­czeń wie­dzia­łem, że pod­sko­kami i szcze­ka­niem reaguje na różne sytu­acje. Szczeka, kiedy spo­ży­wamy posi­łek. W tym kon­tek­ście narzuca się przy­pusz­cze­nie, że robi to, bo też chce jeść. Ale szczeka rów­nież, rzu­ca­jąc mi pod nogi piłeczkę do tenisa. Nie mia­łem żad­nego punktu odnie­sie­nia, by stwier­dzić, co ją tam­tego wie­czoru przy­cią­gnęło do krzy­czą­cej ze stra­chu kobiety.

Do kwe­stii, jak to jest być psem, można podejść z dwóch bar­dzo odmien­nych punk­tów widze­nia1. Można zadać pro­ste pyta­nie: jak pies postrzega fakt, że jest psem? Gdy­by­śmy potra­fili na nie odpo­wie­dzieć, sta­łoby się jasne, dla­czego pies zacho­wuje się w taki, a nie inny spo­sób. Pro­blem polega na tym, że będąc psami, nie dys­po­no­wa­li­by­śmy języ­kiem umoż­li­wia­ją­cym opi­sa­nie tego, co czu­jemy. Możemy więc co naj­wy­żej posta­wić zbli­żone, ale zde­cy­do­wa­nie łatwiej­sze pyta­nie: jak by to było _dla nas_ być psem.

Wyobra­ża­jąc sobie samych sie­bie w skó­rze zwie­rzę­cia, możemy prze­tłu­ma­czyć jego zacho­wa­nia na ich ludzki ekwi­wa­lent. Pyta­nie o to, dla­czego Lyra nastra­szyła naszego gościa, przyj­muje wtedy postać: gdy­bym był Lyrą, to dla­czego szcze­kał­bym na tę kobietę? W takie ramy możemy ująć wszel­kiego rodzaju spe­ku­la­cje na temat zacho­wa­nia psów.

Wielu auto­rów zaj­mo­wało się umy­słem psa2, a nie­któ­rzy pró­bo­wali nawet odpo­wia­dać na tego typu pyta­nia. Nie zapo­zna­łem się z całą tą ogromną lite­ra­turą. Muszę jed­nak wska­zać, że więk­szość for­mu­ło­wa­nych w niej tez opiera na dwóch poten­cjal­nie wadli­wych zało­że­niach. Oba mają źró­dło w tym samym para­dok­sie: pró­buje się zaglą­dać do umy­słu psa, nie będąc psem.

Pierw­szy błąd wynika z ludz­kiej skłon­no­ści do antro­po­mor­fi­za­cji, czyli rzu­to­wa­nia wła­snych myśli i odczuć na istoty, które nie są nami. Na to nie ma rady. Nasze mózgi są tak zapro­gra­mo­wane, żeby­śmy rzu­to­wali swoje myśli na innych ludzi. To zja­wi­sko, zwane men­ta­li­za­cją, jest klu­czowe dla inte­rak­cji mię­dzy­ludz­kich. Ludzie mogą się ze sobą poro­zu­mie­wać tylko dla­tego, że bez­u­stan­nie odga­dują, co myślą inni. Na przy­kład ese­mesy pozwa­la­jące na komu­ni­ko­wa­nie się za pomocą co naj­wy­żej stu czter­dzie­stu zna­ków w jed­nej wypo­wie­dzi mogą funk­cjo­no­wać dla­tego, że każdy z nas ma w swoim umy­śle model odbiorcy. Rze­czy­wi­sta lin­gwi­styczna zawar­tość więk­szo­ści takich prze­ka­zów jest mini­malna. Ale żyjemy we wspól­nej kul­tu­rze, więc reagu­jemy na nie w zbli­żony spo­sób. Jeśli na przy­kład oglą­dany film wpra­wia mnie w przy­gnę­bie­nie, to intu­icyj­nie zakła­dam, że ludzie sie­dzący wokół mnie czują się podob­nie. Mogę nawet nawią­zać z zupeł­nie obcym czło­wie­kiem roz­mowę o tym wspól­nym doświad­cze­niu, wycho­dząc od wła­snych myśli. Ale psy nie są ludźmi i natu­ral­nie nie mają, jak my, wspól­nego pod­łoża kul­tu­ro­wego. Nie uciek­niemy od faktu, że kiedy obser­wu­jemy zacho­wa­nie psa, postrze­gamy je przez filtr ludz­kiego umy­słu. Nie­stety, znaczna część ksią­żek o psach mówi wię­cej o ich ludz­kich auto­rach niż o zwie­rzę­tach.

Dru­gim błę­dem jest inter­pre­to­wa­nie zacho­wań psów na pod­sta­wie zna­jo­mo­ści zacho­wań wil­ków, co nazwano _lupo­mor­fi­zmem_3_._ Cho­ciaż oba te gatunki rze­czy­wi­ście wywo­dzą się od wspól­nego przodka, nie zna­czy to, że psy są potom­kami wil­ków. To istotna róż­nica. Ewo­lu­cyjne drogi wil­ków i psów roze­szły się, kiedy nie­które „wil­kopsy” zaczęły towa­rzy­szyć pra­lu­dziom. Te, które do nich przy­lgnęły, stały się psami, a te, które zacho­wały dystans – współ­cze­snymi wil­kami. Dzi­siej­sze wilki zacho­wują się ina­czej niż psy i two­rzą innego rodzaju struk­tury spo­łeczne. Róż­nią się także mózgami. Postrze­ga­nie zacho­wa­nia psa przez pry­zmat zacho­wań wil­czych jest nawet czymś gor­szym od antro­po­mor­fi­za­cji: czło­wiek antro­po­mor­fi­zuje wilka i tę swoją znie­kształ­coną wizję trak­tuje jako ana­lo­gię do zacho­wań psa.

Ana­lo­gie do wil­ków dopro­wa­dziły do powsta­nia wielu błęd­nych stra­te­gii szko­le­nia psów, opie­ra­ją­cych się na prze­ko­na­niu, że czło­wiek musi być „przy­wódcą stada” – to podej­ście jest naj­czę­ściej przy­pi­sy­wane Cesa­rowi Mil­la­nowi. Nie ma jed­nak żad­nych nauko­wych pod­staw, by struk­turę spo­łeczną wil­ków prze­no­sić na rela­cje czło­wieka z psem.

Psy nie potra­fią mówić, a my nie możemy wcie­lić się w psa, by poznać jego subiek­tywne doświad­cze­nie. Tam gdzie ja widzę wesoło pod­ska­ku­ją­cego, szczę­śli­wego gol­den retrie­vera, ktoś inny może dostrzec głod­nego dra­pież­nika, który zamie­rza zjeść go na obiad. Co więc możemy zro­bić, by lepiej poznać psi umysł?

Cho­ciaż wtedy, pod­czas przy­ję­cia, jesz­cze tego nie sko­ja­rzy­łem, wkrótce uświa­do­mi­łem sobie, że roz­wią­za­nie mia­łem cały czas tuż przed nosem: obra­zo­wa­nie mózgu.

Mózgi wszyst­kich ssa­ków są w pew­nych frag­men­tach zna­cząco do sie­bie podobne, więc mapę aktyw­no­ści mózgu psa można odnieść do jego ludz­kiego odpo­wied­nika. Jeśli na przy­kład widzimy u psa akty­wi­za­cję układu nagrody, można ją inter­pre­to­wać przez ana­lo­gię do eks­pe­ry­men­tów na ludziach przy­no­szą­cych podobne rezul­taty. U ludzi mamy zwy­kle nie­złe wyobra­że­nie o tym, co uru­cho­miło okre­śloną funk­cję mózgu. Wiemy na przy­kład, że kora wzro­kowa jest aktywna, kiedy fotony ude­rzają w siat­kówkę oka albo kiedy czło­wiek z zamknię­tymi oczami wyobraża sobie jakąś scenę4. Podob­nie więc, jeśli obser­wu­jemy aktyw­ność we wzro­ko­wej czę­ści mózgu psa, mimo że pies na nic w tym momen­cie nie patrzy, roz­sąd­nie jest przy­jąć, że two­rzy sobie jakiś umy­słowy obraz. Psy rów­nież mogą mieć wyobraź­nię!

Zesta­wia­nie ze sobą mózgów róż­nych gatun­ków nazy­wamy _funk­cjo­nalną homo­lo­gią._ Zna­czy to, że subiek­tywne doświad­cze­nie, takie jak two­rze­nie umy­sło­wych obra­zów, może odbi­jać się w podobny spo­sób w mózgu czło­wieka i psa. Wzory aktyw­no­ści w tych dwóch róż­nych mózgach ilu­strują prze­ło­że­nie jed­nego z nich na drugi.

Filo­zo­fo­wie odrzu­cają pyta­nie o to, jak to jest być psem, uwa­ża­jąc, że nie da się na nie odpo­wie­dzieć, ale funk­cjo­nalne homo­lo­gie pomię­dzy ludz­kim a psim mózgiem mogą dostar­czyć bra­ku­ją­cego powią­za­nia. Obra­zo­wa­nie mózgu nie powie nam, jak pies czuje to, że jest psem, ale może nam dać mapę mózgu, która ujawni odpo­wiedź na pyta­nie, jak dla czło­wieka jest być psem, bez znie­kształ­ceń spo­wo­do­wa­nych przez ludzką inter­pre­ta­cję. Gdyby to zadzia­łało, obra­zo­wa­nie mózgu mogłoby stać się psim trans­la­to­rem. Mogli­by­śmy wyjść poza pyta­nie, dla­czego Lyra była taka nie­zno­śna pod­czas przy­ję­cia. Gdy­by­śmy mogli nanieść mapę naszych myśli i uczuć na mózg psa, się­gnę­li­by­śmy samego sedna naszych rela­cji z psami – pyta­nia, czy psy nas kochają.

Wszystko to spro­wa­dza się do wza­jem­no­ści. Jeśli rela­cje ludzi z psami są w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze jed­no­stronne, jeśli czło­wiek tylko rzu­tuje swoje myśli na psa, bez­myśl­nie wpa­tru­ją­cego się w swo­jego pana w nadziei, że dosta­nie jakiś kąsek, to zna­czy, że pies jest czymś nie­wiele lep­szym od dużego plu­szo­wego misia – cie­płym, mięk­kim, dają­cym uko­je­nie przed­mio­tem.

Ale jeśli ta rela­cja jest wza­jemna? Może psy widzą w czło­wieku coś wię­cej niż źró­dło pokarmu? Jeśli uczu­cia, jakie żywimy do psów, są przez nie w jakiś spo­sób odwza­jem­niane, choćby w pew­nym stop­niu, to obraz cał­ko­wi­cie się zmie­nia. Zna­czy­łoby to, że rela­cje mię­dzy ludźmi a psami leżą w tej samej płasz­czyź­nie co rela­cje mię­dzy dwoj­giem ludzi.

Na żadne z tych pytań nie da się odpo­wie­dzieć jedy­nie na pod­sta­wie obser­wa­cji zacho­wa­nia psów. Się­gają one bowiem w głąb subiek­tyw­nego postrze­ga­nia świata przez psa, a w szcze­gól­no­ści jego subiek­tyw­nego postrze­ga­nia nas, ludzi.

Mój kolega i jego żona nie zaba­wili u nas długo. Cho­ciaż psy zostały zamknięte w sypialni, przez gwar przy­ję­cia wciąż prze­bi­jało się szcze­ka­nie Lyry. Nikt się nie zdzi­wił, kiedy ta para zaczęła się żegnać pierw­sza.

Kiedy wyszli, wypu­ści­łem psy. Lyra obie­gła pozo­sta­łych gości i w sta­nie pod­nie­ce­nia zwy­mio­to­wała zie­loną pie­ni­stą mate­rią. Obecni z nie­sma­kiem patrzyli, jak Cal­lie z zapa­łem połyka tę treść.

Okrzyki obrzy­dze­nia świad­czyły, że nawet miło­śnicy zwie­rząt byli zaszo­ko­wani zacho­wa­niem naszych psów. Zaczęli się wymy­kać.

I dla­tego nie urzą­dzamy już takich spo­tkań w naszym domu.3

WYPRAWA NA RYBY

Kłopo­tliwy incy­dent pod­czas przy­ję­cia zakła­do­wego posłu­żył jako drugi kata­li­za­tor Pro­jektu Pies (pierw­szym była śmierć New­tona), osta­tecz­nie zaś puściło pro­jekt w ruch wyda­rze­nie zupeł­nie nie­ocze­ki­wane: śmierć Osamy bin Ladena.

W każdą środę rano człon­ko­wie mojej grupy badaw­czej gro­ma­dzą się, by odpra­wić nie­śmier­telny rytuał każ­dego labo­ra­to­rium nauko­wego: spo­tka­nie infor­ma­cyjne. Per­so­nel każ­dej pra­cowni na każ­dym uni­wer­sy­te­cie, nie­za­leż­nie od przed­miotu badań, zbiera się raz w tygo­dniu. Jest to jedyna oka­zja, by wszy­scy pra­cownicy, od naj­młod­szego labo­ranta po dyrek­tora, dowie­dzieli się, czym się zaj­mują inni. Na takim spo­tka­niu wszyst­kie karty wykłada się na stół. Sły­szymy o nowych odkry­ciach, nie­zro­zu­mia­łych danych i fał­szy­wych tro­pach.

Wszyst­kie prace mojego labo­ra­to­rium opie­rają się na danych MRI. Jeste­śmy „suchym” labo­ra­to­rium, gdyż nie korzy­stamy z odczyn­ni­ków che­micz­nych i nie prze­pro­wa­dzamy eks­pe­ry­men­tów bio­lo­gicz­nych wyma­ga­ją­cych kosz­tow­nego wypo­sa­że­nia. Labo­ra­to­ria, które się tym zaj­mują, zwane „mokrymi”, są wypo­sa­żone w spe­cjalną insta­la­cję kana­li­za­cyjną i wen­ty­la­cyjną, zapo­bie­ga­jącą uwal­nia­niu się tok­sycz­nych wyzie­wów albo, co gor­sza, mikro­or­ga­ni­zmów cho­ro­bo­twór­czych. U nas nie ma nawet umy­walki. Nasze labo­ra­to­rium to po pro­stu duże pomiesz­cze­nie z ter­mi­na­lami kom­pu­te­ro­wymi roz­miesz­czo­nymi wzdłuż ścian. Usta­wiony pośrodku stół służy tylko do narad i celów towa­rzy­skich. Wiszący na ścia­nie kalen­darz infor­muje, kto jest aku­rat poza mia­stem i kiedy mamy wyzna­czone ska­no­wa­nie ludzi w szpi­talu. Od razu widać, jak bar­dzo jeste­śmy zapra­co­wani. Bez danych nie ma nauki. Cie­szę się, widząc szybką rota­cję osób bada­nych – przy­naj­mniej czte­rech na tydzień. Resztę ścian zaj­mują od pod­łogi do sufitu białe ście­ralne tablice. Uży­wamy ich do noto­wa­nia nowych kon­cep­cji. Każdy ich cal wypeł­niają dia­gramy, rów­na­nia lub grafy. Goście są oszo­ło­mieni tą powo­dzią nauko­wego kodu: grec­kich sym­boli, tajem­ni­czych sta­ty­styk, wykre­sów. Pra­cow­nicy labo­ra­to­rium są dosłow­nie uwię­zieni wśród swo­ich pomy­słów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: