Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Jak kompostować zwłoki. Niewiarygodne rytuały pogrzebowe z całego świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Jak kompostować zwłoki. Niewiarygodne rytuały pogrzebowe z całego świata - ebook

Być może sądzisz, że ugruntowane w naszej kulturze zwyczaje pogrzebowe pozwalają oddać zmarłym należyty szacunek. Caitlyn Doughty, doświadczona pracownica zakładu pogrzebowego, uważa, że jest zgoła odwrotnie: narzucone przez przemysł pogrzebowy zwyczaje pompowania ciał chemikaliami i grzebania w betonie są w istocie bezosobowe i niepotrzebnie podsycają nasz paniczny lęk przed śmiercią.

Dlatego w tej książce zabiera czytelników w pełną intrygujących faktów i czarnego humoru podróż dookoła świata, by wspólnie przyjrzeć się egzotycznym, osobliwym, a czasem – zdawałoby się – zupełnie szalonym rytuałom pogrzebowym oraz zrozumieć ukryty w nich sens filozoficzny, psychologiczny i duchowy. Dzięki niej możesz towarzyszyć japońskiej rodzinie wyławiającej kości zmarłego z popiołu przy użyciu pałeczek, odkryć boliwijskie ludzkie czaszki spełniające życzenia i poznać tajniki pochówków ekologicznych.

Między uczestniczeniem w hucznych obchodach meksykańskiego święta zmarłych a obserwowaniem indonezyjskich mumifikatorów Doughty zachęca do zakwestionowania „nowoczesnego” zachodniego podejścia do żałoby i śmierci, podkreśla głębokie znaczenie towarzyszenia bliskim w odchodzeniu i przełamuje kulturowe tabu.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68262-16-2
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Wstęp

Tele­fon się roz­dzwo­nił, a mnie od razu szyb­ciej zabiło serce. Minęło już parę mie­sięcy, odkąd otwo­rzy­łam zakład pogrze­bowy, i od tego czasu każdy tele­fon wzbu­dzał we mnie eks­cy­ta­cję. Nie mie­li­śmy wielu klien­tów. Przez głowę prze­mknęła mi nie­po­ko­jąca myśl: „Może ktoś umarł? (Moja droga, prze­cież pro­wa­dzisz dom pogrze­bowy. O to cho­dzi, żeby ludzie dzwo­nili do cie­bie w spra­wie śmierci swo­ich bli­skich)”.

Kiedy ode­bra­łam, po dru­giej stro­nie roz­legł się głos pie­lę­gniarki z hospi­cjum. Oświad­czyła, że przed dzie­się­cioma minu­tami stwier­dziła zgon nie­ja­kiej Jose­phine. Ciało na­dal było cie­płe. Mię­dzy dzwo­niącą, która usia­dła przy łóżku zmar­łej, a córką Jose­phine wywią­zała się sprzeczka. Córka, jak się oka­zało, posta­no­wiła skon­tak­to­wać się z moim zakła­dem pogrze­bo­wym, ponie­waż nie chciała, żeby zwłoki matki zostały zabrane, kiedy tylko wyda ostat­nie tchnie­nie. Zale­żało jej na tym, żeby ciało mamy zostało z nią w domu.

– Czy ona w ogóle może doma­gać się cze­goś takiego? – zapy­tała pie­lę­gniarka.

– Ależ natu­ral­nie – odpar­łam. – Prawdę mówiąc, zachę­camy klien­tów do takiego roz­wią­za­nia.

– To nie będzie wbrew prawu? – dopy­ty­wała, na­dal nie­prze­ko­nana.

– Nie będzie.

– Zwy­kle wygląda to tak, że kon­tak­tu­jemy się z zakła­dem pogrze­bo­wym i w ciągu godziny kara­wan zabiera zwłoki.

– O tym, co się sta­nie z cia­łem zmar­łej, decy­duje naj­bliż­sza rodzina. Nie hospi­cjum ani szpi­tal, ani dom spo­koj­nej sta­ro­ści, a już na pewno nie zakład pogrze­bowy.

– No dobrze, skoro jest pani pewna…

– Jestem – potwier­dzi­łam z naci­skiem. – Pro­szę prze­ka­zać córce Jose­phine, żeby prze­dzwo­niła do nas dzi­siaj wie­czo­rem albo jutro rano, jeśli woli. Niech się ode­zwie, kiedy będzie gotowa.

Ciało Jose­phine ode­bra­li­śmy o dwu­dzie­stej, sześć godzin po zgo­nie. Naza­jutrz córka prze­słała nam fil­mik nagrany tele­fo­nem. Na trzy­dzie­sto­se­kun­do­wym nagra­niu widać było zmarłą, która leżała w swoim łóżku, ubrana w ulu­biony swe­ter i szal. Na sto­ją­cej przy łóżku komódce pło­nęły świece. Ciało opró­szone zostało płat­kami kwia­tów.

Mimo że fil­mik nie był naj­wyż­szej jako­ści, na ziar­ni­stym obra­zie widać było wyraź­nie, że pod­czas swo­jej ostat­niej nocy na ziemi Jose­phine pre­zen­to­wała się olśnie­wa­jąco. Córkę efekt jej sta­rań napa­wał dumą. Zawsze to matka trosz­czyła się o nią, teraz role się odwró­ciły.

Nie wszy­scy w branży pogrze­bo­wej pochwa­lają moje metody. Nie­któ­rzy są zda­nia, że aby można było bez­piecz­nie prze­by­wać w pobliżu zwłok, należy je uprzed­nio pod­dać zabie­gowi bal­sa­mo­wa­nia (to nie­prawda), oraz że zwło­kami powi­nien się zaj­mo­wać jedy­nie wykwa­li­fi­ko­wany spe­cja­li­sta (to też nie­prawda). W oce­nie kry­ty­ków młodsi, bar­dziej postę­powi przed­się­biorcy pogrze­bowi „obdzie­rają nasz zawód z powagi”. Sta­rzy wyja­da­cze zasta­na­wiają się, czy „okre­śle­niem naj­cel­niej opi­su­ją­cym to, co dzieje się z branżą pogrze­bową, nie jest przy­pad­kiem słowo »cyrk«”. Ktoś ujął to w nastę­pu­jący spo­sób: „Kiedy nową normą sta­nie się pozo­sta­wia­nie nie­za­bal­sa­mo­wa­nych zwłok w domu, gdzie przez trzy dni będą odwie­dzać je bli­scy, będę wie­dział, że pora rzu­cić tę robotę!”.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych, gdzie żyję, usługi zwią­zane ze śmier­cią i pochów­kiem stały się docho­do­wym biz­ne­sem na początku XX wieku. Jak się oka­zuje, wystar­czy sto lat, by ludzie zapo­mnieli, czym kie­dyś były pogrzeby: wyda­rze­niami, w któ­rych pierw­sze skrzypce grały rodzina i miej­scowa spo­łecz­ność. W XIX wieku nikomu nie przy­szłoby na myśl zasta­na­wiać się, czy córka Jose­phine ma prawo przy­go­to­wać ciało matki do pochówku – wręcz dzi­wiono by się, gdyby tego nie zro­biła. Rów­nież żona obmy­wa­jąca i ubie­ra­jąca zwłoki męża czy ojciec nio­sący zmar­łego syna na miej­sce pochówku w trum­nie wła­snej roboty nie wzbu­dza­liby w nikim zgor­sze­nia. Tym­cza­sem na prze­strzeni minio­nego wieku ame­ry­kań­skie usługi pogrze­bowe stały się bar­dziej kosz­towne, a branża przy­jęła model kor­po­ra­cyjny i biu­ro­kra­tyczny w stop­niu nie­spo­ty­ka­nym w żad­nym innym miej­scu na ziemi. Gdy­by­śmy jako Ame­ry­ka­nie koniecz­nie chcieli przy­znać sobie za coś medal, nale­żałby się nam za stwo­rze­nie sys­temu, który wyjąt­kowo sku­tecz­nie unie­moż­li­wia pogrą­żo­nej w żało­bie rodzi­nie towa­rzy­sze­nie zmar­łemu.

Przed pię­cioma laty, gdy plan otwar­cia domu pogrze­bo­wego (i napi­sa­nia niniej­szej książki) był jesz­cze w powi­ja­kach, wyna­ję­łam wiej­ski dom na lagu­nie w Belize. Jako że wio­dłam wów­czas roz­pa­sane życie pra­cow­nicy kre­ma­to­rium i kie­rowcy kara­wanu, chatka nie nale­żała do naj­droż­szych. Na miej­scu tele­fony gubiły zasięg, nie mia­łam też sieci Wi-Fi. Od naj­bliż­szego mia­sta dzie­liło mnie 14 kilo­me­trów, a do pose­sji dotrzeć mógł jedy­nie pojazd z napę­dem na cztery koła. Woził mnie w tę i z powro­tem dozorca, trzy­dzie­sto­letni Beli­zeń­czyk Luciano.

Jeśli­byś, drogi czy­tel­niku, chciał wyro­bić sobie zda­nie na tematy Luciano, wyobraź sobie męż­czy­znę, któ­remu wszę­dzie, gdzie­kol­wiek się poja­wia, towa­rzy­szy stado lojal­nych, acz­kol­wiek dość zanie­dba­nych psów. Kiedy moja chata była jesz­cze nie­za­miesz­kana, Luciano na całe dni prze­pa­dał w miej­sco­wym buszu, przy czym na wyprawy uda­wał się w klap­kach, z maczetą w dłoni i wła­śnie ze zgrają psów. Polo­wał na jele­nie, tapiry i pan­cer­niki. Kiedy udało mu się schwy­tać ofiarę, zabi­jał ją, obdzie­rał ze skóry, po czym wykra­wał z piersi i zja­dał jej serce.

Na początku naszej zna­jo­mo­ści Luciano spy­tał, czym się zaj­muję. Kiedy wyja­śni­łam, że pra­cuję ze zwło­kami, w kre­ma­to­rium, z wra­że­nia aż usiadł pro­sto w hamaku.

– Spa­lasz je? Robisz grilla z ludzi?

Zasta­no­wi­łam się chwilę.

– W piecu panuje wyż­sza tem­pe­ra­tura niż w grillu, osiąga ponad 1000 stopni Cel­sju­sza. Zwłoki nawet nie mają czasu się „zgril­lo­wać”. Ale gene­ral­nie jest tak, jak mówisz.

W spo­łecz­no­ści Luciano, kiedy ktoś umie­rał, rodzina przy­no­siła ciało do domu, gdzie odby­wało się cało­dzienne czu­wa­nie przy zmar­łym. Popu­la­cja Belize jest bar­dzo zróż­ni­co­wana i sta­nowi wypad­kową wpły­wów kara­ib­skich i laty­no­ame­ry­kań­skich, języ­kiem naro­do­wym zaś jest angiel­ski. Luciano był Mety­sem, to zna­czy potom­kiem Majów – rdzen­nych miesz­kań­ców tych tere­nów – i hisz­pań­skich kon­kwi­sta­do­rów.

Dzia­dek Luciano był w lokal­nej spo­łecz­no­ści osobą, którą wzy­wano, by przy­go­to­wała ciało zmar­łego do pochówku. Po przy­by­ciu na miej­sce nie­kiedy zasta­wał zwłoki w sta­nie stę­że­nia pośmiert­nego, gdy sztyw­ność mię­śni znacz­nie utrud­niała obmy­cie i ubra­nie ciała. Luciano twier­dził, że w takiej sytu­acji dzia­dek zaczy­nał roz­ma­wiać ze zmar­łym: „Posłu­chaj, chcesz porząd­nie pre­zen­to­wać się w Nie­bie, zga­dza się? Jeśli będziesz taki sztywny, nie zdo­łam cię ubrać”.

– Twier­dzisz, że twój dzia­dek umiał wyper­swa­do­wać ciału prze­by­wa­nie w _rigor mor­tis_? – dopy­ta­łam.

– Cóż, nale­żało też natrzeć ciało rumem, żeby nieco zwiot­czało. Ale tak, dzia­dek roz­ma­wiał z tru­po­szem.

Kiedy już nakło­nił zwłoki, żeby zwiot­czały, prze­wra­cał je na brzuch, co pozwa­lało uwol­nić się gazom, jakie mogły zgro­ma­dzić się w środku na sku­tek pro­ce­sów pośmiert­nych. To tro­chę jak z nie­mow­lę­ciem, które po kar­mie­niu mama pokle­puje po ple­cach, żeby mu się odbiło i nie ulało.

– W Sta­nach Zjed­no­czo­nych też tak robi­cie? – spy­tał, wodząc wzro­kiem po lagu­nie.

Rzecz jasna w więk­szych mia­stach Belize można było zna­leźć zakłady pogrze­bowe dzia­ła­jące w modelu zachod­nim, czyli nacią­ga­jące rodziny na zakup maho­nio­wych tru­mien i mar­mu­ro­wych nagrob­ków. Z takim samym dąże­niem do nowo­cze­sno­ści za wszelką cenę spo­ty­kamy się też w beli­zeń­skich szpi­ta­lach, z któ­rych część może wyma­gać prze­pro­wa­dze­nia sek­cji zwłok, nie­za­leż­nie od tego, czy rodzina życzy sobie tego, czy też nie. Babka Luciano przed śmier­cią zapo­wie­działa, że nie chce, żeby po zgo­nie kro­jono jej ciało.

– Dla­tego wykra­dli­śmy jej zwłoki ze szpi­tala – wyja­śnił.

– Co pro­szę?

Nie prze­sły­sza­łam się: wykra­dli ciało babki ze szpi­tala, uprzed­nio zawi­nąw­szy je w prze­ście­ra­dło.

– Cóż mógł nam zro­bić szpi­tal?

Opo­wie­dział mi też o swoim przy­ja­cielu, który uto­pił się pod­czas kąpieli w lagu­nie, na któ­rej brzegu teraz sta­li­śmy. Kiedy doszło do tra­ge­dii, Luciano nie zawia­do­mił żad­nych władz.

– Chło­pak był mar­twy. Co im do tego?

Luciano pra­gnie po śmierci spo­cząć w pro­stym gro­bie. Chciałby, żeby jego ciało przy­kryto cału­nem ze zwie­rzę­cej skóry oraz by ściany grobu ozdo­bione były liśćmi. Zamie­rza nawet oso­bi­ście zapro­jek­to­wać taki całun.

Wyja­śnił, że z kole­gami „bez prze­rwy” roz­ma­wiają o śmierci. Pytają się nawza­jem: „Hej, co chcesz, żeby­śmy zro­bili, kiedy umrzesz?”.

A potem spy­tał:

– Tam, skąd pocho­dzisz, nie pro­wa­dzi­cie takich roz­mów?

Nie­ła­two było mu wytłu­ma­czyć, że w sumie to nie, nie pro­wa­dzimy.

Jedno z głów­nych pytań, które zawsze towa­rzy­szyło mi w pracy, brzmiało: Dla­czego kul­tura, która mnie ukształ­to­wała, tak ner­wowo reaguje na temat śmierci? Dla­czego nie chcemy poroz­ma­wiać o niej z rodziną i przy­ja­ciółmi i spy­tać, jak mamy postą­pić z ich cia­łami, gdy umrą? Nasza skłon­ność do uni­ka­nia tego trud­nego tematu przy­nosi skutki odwrotne do zamie­rzo­nych: opór przed roz­ma­wia­niem o tym, co nas wszyst­kich nie­uchron­nie czeka, dre­nuje nasze port­fele oraz spra­wia, że coraz trud­niej nam prze­żyć śmierć bli­skiej osoby.

Uzna­łam, że jeśli na wła­sne oczy prze­ko­nam się, jakie podej­ście do śmierci pre­zen­tują inne kul­tury, będę mogła udo­wod­nić, iż nie ma jed­nego wła­ści­wego spo­sobu jej trak­to­wa­nia i rozu­mie­nia. Kilka ostat­nich lat upły­nęło mi na podró­żo­wa­niu po świe­cie. Odwie­dzi­łam Austra­lię, Anglię, Niemcy, Hisz­pa­nię, Wło­chy, Indo­ne­zję, Mek­syk, Boli­wię, Japo­nię, a także zjeź­dzi­łam wzdłuż i wszerz moje ojczy­ste Stany Zjed­no­czone i we wszyst­kich tych miej­scach sta­ra­łam się poznać lokalne zwy­czaje pogrze­bowe. Oczy­wi­ście wiele można się dowie­dzieć, stu­diu­jąc stosy pogrze­bowe w Indiach czy cudaczne trumny, jakie two­rzy się w Gha­nie. Jed­nakże w miej­scach, które posta­no­wi­łam odwie­dzić, natknę­łam się na rów­nie spek­ta­ku­larne, a znacz­nie mniej znane tra­dy­cje. Liczę, że te odkry­cia okażą się pomocne we wspól­nym nada­niu nowego zna­cze­nia naszym wła­snym zwy­cza­jom. Sze­rze­nie wie­dzy o róż­nych tra­dy­cjach pogrze­bo­wych jest istotne dla mnie jako wła­ści­cielki zakładu pogrze­bowego, ale w jesz­cze więk­szym stop­niu jako córki i przy­ja­ciółki.



Jedną z pierw­szych wzmia­nek na temat nie­po­ro­zu­mień, jakie mogą zro­dzić się mię­dzy przed­sta­wi­cie­lami odmien­nych kul­tur z powodu róż­nych zwy­cza­jów pogrze­bo­wych, zawdzię­czamy Hero­do­towi, grec­kiemu histo­ry­kowi, który pisał na ten temat już ponad dwa tysiące lat temu. Dowia­du­jemy się z jego podań, że władca impe­rium Ache­me­ni­dów wezwał pew­nego razu przed swoje obli­cze grupę Gre­ków. Świa­dom, że Grecy ciała zmar­łych pod­dają kre­ma­cji, król spy­tał: „Ile musiał­bym wam zapła­cić, żeby­ście zje­dli zwłoki swo­ich mar­twych ojców?”. Człon­ko­wie dele­ga­cji grec­kiej wzdry­gnęli się na taką suge­stię, tłu­ma­cząc, że ni­gdy, za żadną cenę, nie zostaną kani­ba­lami. Władca przy­zwał wów­czas Kala­cjan, któ­rzy sły­nęli z tego, że zja­dali zwłoki swo­ich bli­skich. Spy­tał: „Ile musiał­bym wam zapła­cić, żeby­ście spa­lili ciała swo­ich ojców?”. Kala­cjanie bła­gali, żeby nawet nie wspo­mi­nał o „takich okro­pień­stwach!”.

Tego rodzaju postawa – odraza, jaką budzą w nas zwy­czaje pogrze­bowe innych kul­tur – prze­trwała tysiąc­le­cia. Jeśli kie­dy­kol­wiek zda­rzy ci się zna­leźć w pobliżu nowo­cze­snego zakładu pogrze­bowego, z pew­no­ścią natkniesz się na poniż­szy cytat, przy­pi­sy­wany Wil­lia­mowi Glad­stone’owi, XIX-wiecz­nemu bry­tyj­skiemu pre­mie­rowi:

Pokaż mi, jak naród dba o swo­ich zmar­łych, a ja z mate­ma­tyczną dokład­no­ścią zmie­rzę tkli­wość jego miło­sier­dzia, lojal­ność wobec wyż­szych ide­ałów i posza­no­wa­nie dla praw swo­jej ziemi.

Takie motto przed­się­biorcy pogrze­bowi nader chęt­nie umiesz­czają na tabli­cach oraz stro­nach inter­ne­to­wych. W Sta­nach czę­sto wystę­puje ono obok ani­mo­wa­nego obrazka z powie­wa­jącą ame­ry­kań­ską flagą, a w tle nie­odmien­nie roz­brzmiewa hymn _Ama­zing Grace_. Nie­stety Glad­stone ni­gdy nie opa­trzył swo­jej reflek­sji rów­na­niem, które pozwo­li­łoby dowieść – „z mate­ma­tyczną dokład­no­ścią” – że jedna metoda postę­po­wa­nia ze zmar­łymi jest, powiedzmy, w 79,9 pro­cen­tach bar­ba­rzyń­ska, pod­czas gdy druga w 62,4 pro­cen­tach godna.

(Nie­wy­klu­czone zresztą, że Glad­stone wcale nie jest auto­rem tych słów. Pierw­sza udo­ku­men­to­wana wzmianka na ich temat pocho­dzi z arty­kułu z 1938 roku _Suc­cess­ful Ceme­tery Adver­ti­sing_ (_Sku­teczne rekla­mo­wa­nie cmen­ta­rzy_), opu­bli­ko­wa­nego na łamach perio­dyku „The Ame­ri­can Ceme­tery”. Nie potra­fię udo­wod­nić, że bry­tyj­ski pre­mier wcale nie wypo­wie­dział tych słów, jed­nakże pewien wybitny znawca życio­rysu poli­tyka stwier­dził wprost, że pod­czas swo­ich badań ni­gdy nie natknął się na taki cytat. Zara­zem przy­znał ostroż­nie, że słowa te „brzmią tak, jak gdyby mogły wyjść z ust Glad­stone’a”).

Nawet jeśli jeste­śmy w sta­nie doce­nić zalety zwy­cza­jów pogrze­bo­wych prak­ty­ko­wa­nych w innych kul­tu­rach, czę­sto i tak padamy ofiarą swo­ich uprze­dzeń, które zabar­wiają nasz ogląd. W 1636 roku dwa tysiące Indian z ple­mie­nia Huro­nów zgro­ma­dziło się wokół wyko­pa­nej w ziemi jamy na brzegu jeziora, obec­nie zna­nego pod nazwą Huron i leżą­cego na tere­nie Kanady. Dół, głę­boki na 1,8 metra i sze­roki na 7,3 metra, został pomy­ślany w taki spo­sób, aby pomie­ścić szczątki sied­miu­set ludzi.

Dla pogrze­ba­nych w środku ciał jama na brzegu jeziora Huron nie była jed­nak pierw­szym przy­stan­kiem po śmierci. Nie­długo po zgo­nie, kiedy zwłoki były jesz­cze świeże, przy­bie­rano je w szaty ze skóry bobrów i skła­dano na drew­nia­nym rusz­to­wa­niu 3 metry nad zie­mią. Mniej wię­cej raz na dzie­sięć lat roz­pro­szone ple­miona Huro­nów urzą­dzały tak zwaną ucztę zmar­łych: prze­no­szono wów­czas szczątki, aby doko­nać maso­wego pochówku. W ramach przy­go­to­wań zwłoki ścią­gano z rusz­to­wań. Następ­nie człon­ko­wie rodziny, prze­waż­nie kobiety, sta­wali przed nie lada zada­niem – nale­żało oskro­bać kości z resz­tek mięsa.

To, jak wiele wysiłku wyma­gała ta praca, zale­żało od czasu, jaki upły­nął od śmierci. W przy­padku nie­któ­rych zwłok pro­ces roz­kładu zakoń­czył się i teraz szkie­let oble­czony był jedy­nie w wysu­szoną, cienką jak papier skórę. Inne ciała były dobrze zacho­wane, nie­mal zmu­mi­fi­ko­wane, tak że suchą skórę trzeba było zdzie­rać pła­tami z kości i palić. Naj­wię­cej pracy wyma­gały ciała osób nie­dawno zmar­łych, w tych bowiem na­dal roiło się od żeru­ją­cych roba­ków.

Świad­kiem takiego rytu­al­nego oczysz­cza­nia zwłok był fran­cu­ski kato­licki misjo­narz Jean de Brébeuf. W jego rela­cji, wbrew temu, co można by przy­pusz­czać, nie pobrzmie­wała groza, lecz auten­tyczny podziw dla intym­no­ści, z jaką Huroni pie­lę­gno­wali ciała zmar­łych. Wspo­mina on na przy­kład o rodzi­nie, która po roz­wi­nię­ciu mate­riału ujrzała szczątki kogoś bli­skiego w zaawan­so­wa­nym sta­dium roz­kładu. Nie­zra­żeni Huroni przy­stą­pili do obie­ra­nia kości z mięsa, po czym przy­odziali szkie­let w nową szatę z bobrzej skóry. Misjo­narz w swoim poda­niu pyta wprost, czy ich postę­po­wa­nia nie nale­ża­łoby potrak­to­wać „jako przy­kładu szla­chet­nej postawy, god­nej chrze­ści­ja­nina”. Z nie mniej­szym uzna­niem przy­pa­try­wał się wła­ści­wej cere­mo­nii zło­że­nia szcząt­ków do grobu. Kiedy ciała przy­sy­pano pia­skiem i przy­kryto korą, misjo­narz wyznał, że „serce raduje się na widok takich miło­sier­nych uczyn­ków”.

Nie wąt­pię, że w tam­tej chwili, sto­jąc nad dołem pogrze­bo­wym, Brébeuf był naprawdę poru­szony rytu­ałami Huro­nów. Tyle że emo­cje te by­naj­mniej nie osła­biły jego żar­li­wej wiary w to, że wszyst­kie te zwy­czaje i cere­mo­nie należy wyma­zać z histo­rii i zastą­pić rytu­ałami chrze­ści­jań­skimi. Jedy­nie wów­czas, zda­niem duchow­nego, ludzie ci mieli uwol­nić się od „nie­mą­drych i bez­u­ży­tecz­nych” prze­są­dów, a ich cere­mo­nie mogły stać się „święte”.

Należy zazna­czyć, że rdzenni miesz­kańcy Kanady z umiar­ko­wa­nym entu­zja­zmem odno­sili się do alter­na­tyw­nych rytu­ałów, jakie pro­po­no­wał im kato­licki misjo­narz. Histo­ryk Erik Seeman pod­kre­śla, że India­nie kana­dyj­scy i Euro­pej­czycy czę­sto wza­jem­nie posą­dzali się o „budzące dreszcz obrzy­dze­nia zepsu­cie”. Cóż bowiem Huroni mogli pomy­śleć sobie o fran­cu­skich kato­li­kach, któ­rzy otwar­cie przy­zna­wali się do kani­ba­li­zmu, chwa­ląc się, że spo­ży­wają ciało i krew (i to nie byle kogo – Boga) w sakra­men­cie nazy­wa­nym komu­nią?

Jako że u źró­deł wielu obrzę­dów pogrze­bo­wych leży reli­gia, kry­tycy róż­nych prak­tyk odno­szą się wła­śnie do wyzna­wa­nych przez daną grupę wie­rzeń. Cał­kiem nie­dawno, w 1965 roku, James W. Fra­ser stwier­dzał dobit­nie w książce _Cre­ma­tion: Is It Chri­stian?_ (_Kre­ma­cja: Czy to po chrze­ści­jań­sku?_) (pod­po­wiedź: nie), że kre­ma­cja to „bar­ba­rzyń­ski czyn” i „nie­mal zbrod­nia”. Przy­zwo­itemu chrze­ści­ja­ni­nowi, dowo­dził uczony, „myśl, iż ciało zmar­łego przy­ja­ciela będzie wło­żone w ogień niczym pie­czeń wołowa, że będzie się z niego wyta­piać tłuszcz i skwier­czeć będą różne tkanki, musi się wydać odra­ża­jąca”.

To uświa­do­miło mi, że rze­koma wyż­szość takiego czy innego rytu­ału pogrze­bo­wego nad innymi nie wynika z metod mate­ma­tycz­nych (na przy­kład stwier­dze­nia, że dany zwy­czaj jest w 36,7 pro­centa „czy­nem bar­ba­rzyń­skim”), lecz bazuje na emo­cjach, to zna­czy na prze­ko­na­niu o wyjąt­ko­wo­ści i szla­chet­no­ści kul­tury, z któ­rej wywo­dzi się oce­nia­jący. Innymi słowy, rytu­ały pogrze­bowe uzna­jemy za „zabawy dzi­ku­sów” tylko wtedy, gdy róż­nią się od naszych.



Pod­czas ostat­niego dnia mojego pobytu w Belize Luciano zabrał mnie na cmen­tarz, gdzie pocho­wani są jego dziad­ko­wie (mię­dzy innymi wspo­mniana wcze­śniej wykra­dziona ze szpi­tala babka). Nekro­po­lię wypeł­niały beto­nowe groby naziemne. Nie­które z nich były w dobrym sta­nie, inne bar­dzo zanie­dbane. Na gór­nej czę­ści jed­nego z krzyży, leżą­cego w tra­wie, jakiś dow­cip­niś powie­sił dam­skie figi. Na paru nagrob­kach ktoś nama­zał czarną farbą w sprayu „Gaza Earth” i „Repent All Man”.

Gro­bo­wiec dziad­ków Luciano znaj­do­wał się w dale­kim rogu cmen­ta­rza: trumny leżały uło­żone jedna na dru­giej, a całość osła­niały beto­nowe mury.

– Moja babka nie życzyła sobie całego tego cementu. Mówiła, że wystar­czy jej zwy­kły dół w ziemi. Z pro­chu powsta­łeś, w proch się obró­cisz. No, ale wiesz, jak to jest…

Mówiąc to, Luciano deli­kat­nie zgar­nął suche liście z płyty nagrob­nej.

Ude­rza­jące było dla mnie, że męż­czy­zna towa­rzy­szył swo­jej babce na każ­dym eta­pie jej pośmiert­nej wędrówki: począw­szy od wykra­dze­nia ciała ze szpi­tala, przez czu­wa­nie, w trak­cie któ­rego człon­ko­wie rodziny raczyli się rumem i grali mek­sy­kań­ską muzykę _ran­chera_ (ulu­bioną denatki), po – sze­reg lat póź­niej – dba­nie o jej grób.

Teraz porów­najmy to z prak­ty­kami sto­so­wa­nymi w zachod­niej branży pogrze­bo­wej, gdzie żałob­nicy są celowo pozba­wiani kon­taktu z cia­łem zmar­łego. Więk­szość ludzi nie ma poję­cia, jakie che­mi­ka­lia są wpusz­czane do ciała ich matki w trak­cie bal­sa­mo­wa­nia (odpo­wiedź: mie­szanka for­mal­de­hydu, meta­nolu, eta­nolu i fenolu) ani czemu wła­ści­wie służy wyda­tek trzech tysięcy dola­rów na zakup obu­dowy grobu ze stali nie­rdzew­nej (odpo­wiedź: cho­dzi o to, żeby pra­cow­ni­kom cmen­ta­rza łatwiej kosiło się trawę). Prze­pro­wa­dzone w 2017 roku przez roz­gło­śnię NPR śledz­two dzien­ni­kar­skie wyka­zało, że „zakłady pogrze­bowe sta­no­wią nie­prze­nik­niony sys­tem, który, jak się zdaje, został celowo zapro­jek­to­wany w taki spo­sób, aby wpro­wa­dzać w błąd klienta, zmu­sza­nego do podej­mo­wa­nia trud­nych decy­zji finan­so­wych w momen­cie, gdy doświad­cza oso­bi­stej tra­ge­dii”.

Sek­tor usług pogrze­bo­wych wymaga pil­nej reformy; należy wpro­wa­dzić prak­tyki, które nie będą aż tak bar­dzo zorien­to­wane na przy­no­sze­nie zysku i które pozwolą w więk­szym stop­niu uwzględ­niać potrzeby rodziny. Jed­nakże nie zdo­łamy wdro­żyć żad­nych reform – ani nawet zakwe­stio­no­wać ist­nie­ją­cego obec­nie sys­temu – dopóki będziemy wzo­rem Jeana de Brébeufa wie­rzyć, że nasze cere­mo­nie pogrze­bowe są jedy­nymi słusz­nymi, pod­czas gdy zwy­czaje „innych ludów” to wyraz braku posza­no­wa­nia dla zmar­łych i prze­sądy.

Z takim lek­ce­wa­żą­cym podej­ściem można się spo­tkać nawet w miej­scach, w któ­rych byśmy się tego nie spo­dzie­wali. Przy­kła­dowo Lonely Pla­net, naj­więk­szy na świe­cie wydawca prze­wod­ni­ków tury­stycz­nych, w publi­ka­cji na temat Bali zamie­ścił opis idyl­licz­nej nekro­po­lii we wsi Tru­nyan. Jej miesz­kańcy budują spe­cjalne bam­bu­sowe namioty, w któ­rych zwłoki ich bli­skich powoli ule­gają roz­kła­dowi. Czaszki i kości ukła­dane są potem pośród zie­lo­nego, tęt­nią­cego życiem kra­jo­brazu. Zamiast wyja­śnić czy­tel­ni­kom zna­cze­nie tych sta­ro­żyt­nych zwy­cza­jów, auto­rzy prze­wod­nika Lonely Pla­net ogra­ni­czyli się do prze­strogi, aby odwie­dza­jący „daro­wali sobie to maka­bryczne wido­wi­sko”.

Zapewne ni­gdy, drogi czy­tel­niku, nie będziesz chciał, wzo­rem Kala­cjan, skosz­to­wać ciała swo­jego zmar­łego sta­ruszka. Ja zresztą też nie, jestem wege­ta­rianką (to tylko dow­cip, tato). Mimo to błę­dem jest zakła­dać, jakoby zachod­nie obrzędy pogrze­bowe były jak­kol­wiek lep­sze od prak­tyk w pozo­sta­łych zakąt­kach świata. Co wię­cej, z powodu kor­po­ra­ty­za­cji i komer­cja­li­za­cji branży usług pogrze­bo­wych w porów­na­niu z resztą świata mamy defi­cyty bli­sko­ści i intym­no­ści rytu­ałów fune­ral­nych.

Dobra wia­do­mość jest taka, że nie jeste­śmy ska­zani na życie w sepa­ra­cji od śmierci i we wsty­dzie, jaki w nas budzi. Pierw­szy krok, jaki powin­ni­śmy zro­bić na dro­dze do uzdro­wie­nia tej sytu­acji, polega na anga­żo­wa­niu się w przy­go­to­wa­nia do pochówku. Nawet w nowo­cze­snych metro­po­liach, takich jak Tokio czy Bar­ce­lona, nie­raz widy­wa­łam rodziny, które przez cały dzień czu­wały przy zwło­kach bli­skiego, a potem były też świad­kami pro­cesu kre­ma­cji. W Mek­syku byłam świad­kiem, jak rodziny odwie­dzały groby bli­skich osób, przy­no­sząc poczę­stu­nek. Robiły to wiele lat po ich śmierci, jak gdyby na dowód, że nikt nie został zapo­mniany.

W książce tej, drogi czy­tel­niku, odnaj­dziesz wiele rytu­ałów pogrze­bo­wych róż­nią­cych się znacz­nie od tych, które znasz. Pozo­staje mi wie­rzyć, że w ich odmien­no­ści doj­rzysz piękno. Moż­liwe, że śmierć budzi w tobie nie­po­kój czy strach, jed­nak mimo to jesteś tutaj i czy­tasz te słowa. Pod tym wzglę­dem niczym nie róż­nisz się od ludzi, któ­rych za moment poznasz – ponie­waż jesteś obecny.KOLORADO. CRESTONE

Kolo­rado

Cre­stone

Było sierp­niowe popo­łu­dnie, gdy dosta­łam e-maila, na któ­rego cze­ka­łam.

Caitlin,
dzi­siaj wcze­snym ran­kiem zmarła Laura, człon­kini naszej spo­łecz­no­ści. Cho­ro­wała na serce, nie­dawno skoń­czyła sie­dem­dzie­siąt pięć lat. Nie wiem, gdzie obec­nie jesteś, ale liczę, że przy­je­dziesz.
Ste­pha­nie

Nikt się nie spo­dzie­wał, że Laura umrze. Jesz­cze w nie­dzielę wie­czo­rem sza­lała na miej­sco­wym festi­walu muzycz­nym, a w ponie­dzia­łek rano zna­le­ziono ją mar­twą na kuchen­nej posadzce. W czwar­tek rano miała zje­chać się rodzina, by skre­mo­wać jej zwłoki. Ja też zamie­rza­łam przy­je­chać.

Począ­tek kre­ma­cji prze­wi­dziano na 7.00 rano, gdy nie­bie­skawą poświatę poranka ozłocą pierw­sze pro­mie­nie słońca. Żałob­nicy zaczęli gro­ma­dzić się już o 6.30. W pew­nym momen­cie na par­king wje­chał pick-up z cia­łem Laury. Za kie­row­nicą sie­dział jej syn. Zwłoki przy­kryte były cału­nem w kora­lo­wym kolo­rze. Roz­wa­żano spro­wa­dze­nie uko­cha­nego konia Laury, Bebe, osta­tecz­nie jed­nak rodzina doszła do wnio­sku, że tłum ludzi i ogień mogłyby spło­szyć zwie­rzę. Wydano oświad­cze­nie, że koń „nie­stety nie będzie w sta­nie uczest­ni­czyć w cere­mo­nii”.

Człon­ko­wie rodziny Laury zdjęli zwłoki z paki samo­chodu i nio­sąc je na płó­cien­nych noszach, ruszyli przez łąkę, którą pora­stały żółte kwiaty. Droga lekko się wzno­siła, wio­dąc ku przy­go­to­wa­nemu na szczy­cie wzgó­rza sto­sowi pogrze­bo­wemu. Wtem w ciszy roz­legł się dźwięk gongu. Opu­ści­łam par­king, by razem z pozo­sta­łymi żałob­ni­kami podą­żyć piasz­czy­stą ścieżką. Po chwili pro­mien­nie uśmiech­nięta wolon­ta­riuszka wrę­czyła mi świeżo ściętą gałązkę jałowca.

Ciało Laury uło­żono na meta­lo­wej kra­tow­nicy, umiesz­czo­nej na dwóch bia­łych beto­no­wych blo­kach pod błę­kit­nym stro­pem bez­miaru nieba nad Kolo­rado. Wcze­śniej dwu­krot­nie odwie­dzi­łam to miej­sce, żeby przyj­rzeć się sto­sowi, jed­nak dopiero teraz, gdy poja­wiło się ciało, jego prze­zna­cze­nie narzu­cało się nie­odwo­łal­nie. Żałob­nicy po kolei pod­cho­dzili do niego, by zło­żyć na ciele Laury gałązkę jałowca. Ponie­waż jako jedyna z zebra­nych nie zna­łam Laury za życia, nie byłam pewna, czy powin­nam zro­bić to samo. Można powie­dzieć, że oble­ciała mnie pogrze­bowa trema. Jed­nak jako że dal­sze ści­ska­nie gałązki w gar­ści raczej nie wcho­dziło w grę (zbyt­nio rzu­ca­ła­bym się w oczy), podob­nie jak scho­wa­nie jej do ple­caka (to byłoby nie­smaczne), koniec koń­ców, gdy przy­szła na mnie kolej, pode­szłam do stosu i poło­ży­łam gałązkę na cału­nie.

Teraz naj­bliżsi Laury, wśród nich ośmio-, może dzie­wię­cio­letni chło­piec, zaczęli okrą­żać stos, dokła­da­jąc kłody sosny z gatunku _Pinus cem­bro­ides_ i świerku, wybrane spe­cjal­nie ze względu na to, że bar­dzo inten­syw­nie się spa­lają. Sto­jący po obu stro­nach stosu part­ner Laury oraz jej doro­sły syn trzy­mali pło­nące pochod­nie. Na sygnał zbli­żyli się i aku­rat w momen­cie, gdy nad hory­zon­tem uka­zało się słońce, pod­pa­lili zwłoki.

W miarę jak ciało tra­wił ogień, uno­sił się znad niego biały dym w for­mie maleń­kich wirów i prze­pa­dał w poran­nym nie­bie.

Kiedy teraz roz­my­ślam o tam­tej woni, przy­cho­dzi mi na myśl ustęp z Edwarda Abbeya:

Ogień. Prawdę mówiąc, nie znam słod­szego aro­matu od zapa­chu pło­ną­cego jałowca. Podej­rze­wam, że wszyst­kie kadziel­nice, jakie Dante umie­ścił w swoim raju, nie mia­łyby szans, sta­jąc w szranki z tą wonią. Wystar­czy jeden raz posma­ko­wać tego zapa­chu, by niczym pod wpły­wem cudow­nej woni szał­wii po desz­czu doko­nała się w nas jakaś magiczna prze­miana, byśmy niczym za sprawą okre­ślo­nej muzyki doświad­czyli dogłęb­nie prze­strzeni, świe­tli­sto­ści i nie­zwy­kło­ści ame­ry­kań­skiego Zachodu. Nie­chaj pło­nie długo.

Parę minut póź­niej dymek się roz­wiał, a w jego miej­sce zja­wiły się roz­tań­czone czer­wone pło­mie­nie. Stos pło­nął coraz moc­niej, po chwili ogień się­gał już nie­mal 2 metrów. Żałob­nicy, sto trzy­dzie­ści osób, w mil­cze­niu zebrali się wokół stosu. Ciszę mąciły jedy­nie trza­ski pło­ną­cego drewna, zupeł­nie jak gdyby wspo­mnie­nia Laury po kolei obra­cały się w nicość.

Kre­ma­cja w for­mie, w jakiej prak­ty­kuje się ją w maleń­kim mia­steczku Cre­stone w sta­nie Kolo­rado, towa­rzy­szy ludz­ko­ści od kil­ku­dzie­się­ciu tysięcy lat. Już sta­ro­żytni Grecy, Rzy­mia­nie czy Hin­dusi w ogniu i jego pro­stej alche­mii dostrze­gali moc zdolną stra­wić ciało i wyzwo­lić duszę. Jed­nakże tra­dy­cja kre­ma­cji w ogóle sięga jesz­cze dalej w prze­szłość.

Pod koniec lat sześć­dzie­sią­tych XX wieku na słabo zalud­nio­nych tere­nach środ­ko­wej Austra­lii pewien młody geo­log natra­fił na ślad skre­mo­wa­nych kości doro­słej kobiety. Wiek kości osza­co­wał na 20 tysięcy lat. Dal­sze bada­nia dowio­dły, że szczątki są znacz­nie star­sze: liczyły sobie czter­dzie­ści dwa tysiące lat, co, nawia­sem mówiąc, o 22 tysiące lat cofało sza­co­wany moment, gdy do Austra­lii przy­byli Abo­ry­geni. Kobieta musiała żyć w świe­cie peł­nym buj­nej roślin­no­ści i zamiesz­ka­nym przez olbrzy­mie stwo­rze­nia (kan­gury, wom­baty i inne ogrom­nych roz­mia­rów gry­zo­nie). Na jej dietę skła­dały się ryby, nasiona oraz jaja gigan­tycz­nych strusi emu. Po śmierci zwłoki kobiety, nazwa­nej przez bada­czy Mungo Lady, zostały pod­dane kre­ma­cji przez jej spo­łecz­ność. Następ­nie kości roz­trza­skano i spa­lono raz jesz­cze. Tak spre­pa­ro­wane szczątki posy­pano ochrą i zło­żono do ziemi, gdzie prze­le­żały czter­dzie­ści dwa tysiące lat.

À pro­pos Austra­lii (wiem, że znowu zmie­niam temat, ale nie bez powodu), mniej wię­cej dzie­sięć minut po roz­po­czę­ciu kre­ma­cji Laury jedna z kobiet doglą­da­ją­cych ognia wzięła do rąk _did­ge­ri­doo_, abo­ry­geń­ski instru­ment dęty. Następ­nie dała na migi znać męż­czyź­nie z drew­nia­nym fle­tem, żeby do niej dołą­czył.

Men­tal­nie przy­go­to­wy­wa­łam się na naj­gor­sze. _Did­ge­ri­doo_ i ame­ry­kań­ski pogrzeb to dość kar­ko­łomne połą­cze­nie. Szybko jed­nak się oka­zało, że nie­po­trzeb­nie się oba­wia­łam: roz­le­wa­jące się sze­roko mono­tonne brzmie­nie _did­ge­ri­doo_ w zesta­wie­niu z zawo­dze­niem fletu dało nie­sa­mo­wity efekt. Dźwięk przy­no­sił uko­je­nie zapa­trzo­nym w ogień uczest­ni­kom pogrzebu.

I tak to leci: kolejne ame­ry­kań­skie mia­steczko i kolejny stos, wokół któ­rego gro­ma­dzą się żałob­nicy. Tylko że rze­czy­wi­stość jest zupeł­nie inna. Cre­stone jest jedy­nym miej­scem w USA, a nawet na całym Zacho­dzie, gdzie orga­ni­zo­wana jest tra­dy­cyjna kre­ma­cja na sto­sie pod gołym nie­bem¹.

Jed­nakże kre­ma­cje w Cre­stone nie zawsze wyglą­dały tak efek­tow­nie. Zanim wzbo­ga­ciły się o pro­ce­sje o świ­cie, grę na _did­ge­ri­doo_ i świet­nie zor­ga­ni­zo­wane roz­da­wa­nie gałą­zek jałowca, wszystko obra­cało się wokół Ste­pha­nie, Paula i pro­wa­dzo­nych przez tę parę rytu­ałów Porta-Pyre (dosł. „prze­no­śnego stosu”).

– To my sta­li­śmy za ini­cja­tywą Porta-Pyre – przy­znaje wprost Ste­pha­nie Gaines. Sama o sobie mówi, że jest inten­syw­nie prak­ty­ku­jącą bud­dystką. – Jestem zodia­kal­nym bara­nem, i to zarówno w znaku sło­necz­nym, księ­ży­co­wym, jak i ascen­den­cie.

Ste­pha­nie, sie­dem­dzie­się­cio­dwu­latka z blond bobem, zarzą­dza sto­sem w Cre­stone z wro­dzo­nym wdzię­kiem.

Na pierw­szym eta­pie dzia­łal­no­ści wraz z Pau­lem Klop­pen­ber­giem, też obda­rzo­nym nie lada oso­bo­wo­ścią, mówią­cym po angiel­sku z wyraź­nym holen­der­skim akcen­tem, prze­wo­zili stos z miej­sca na miej­sce. Kre­ma­cje prze­pro­wa­dzane były zawsze na pry­wat­nych pose­sjach, a po zakoń­cze­niu rytu­ału para nie­zwłocz­nie ruszała dalej, uni­ka­jąc w ten spo­sób spo­tkań z urzęd­ni­kami hrab­stwa. Łącz­nie prze­pro­wa­dzili w takim try­bie sie­dem kre­ma­cji.

– Stos usta­wia­li­śmy na końcu pod­jazdu przy domu osoby, która nas zama­wiała – wyja­śnił Paul pod­czas naszej roz­mowy.

Porta-Pyre bazo­wało na bar­dzo pier­wot­nych roz­wią­za­niach: kra­tow­nicę kła­dziono po pro­stu na paru pusta­kach. Pod wpły­wem wyso­kiej tem­pe­ra­tury krata znie­kształ­cała się po każ­dej kre­ma­cji.

– Trzeba było prze­je­chać po niej fur­go­netką. Dopiero wtedy wra­cała do daw­nego kształtu – wspo­mi­nała Ste­pha­nie. – Teraz, z per­spek­tywy czasu, wydaje się to ist­nym wariac­twem – dodała z roz­ba­wie­niem, za to bez wyrzu­tów sumie­nia.

W 2006 roku para zaczęła roz­glą­dać się za sta­łym miej­scem, w któ­rym mogłaby orga­ni­zo­wać rytu­ały kre­ma­cji. Cre­stone wyda­wało się wyma­rzone do tego celu: typowa zabita dechami dziura, odda­lona o cztery godziny jazdy od leżą­cego na pół­nocy Denver, zamiesz­kana przez sto trzy­dzie­ści sie­dem osób (wli­cza­jąc osoby zamiesz­ku­jące oko­liczne tereny, popu­la­cja Cre­stone liczy tysiąc czte­ry­sta osób). Temu odda­le­niu od cywi­li­za­cji mia­steczko zawdzię­cza swo­jego liber­ta­riań­skiego ducha, postawę „wol­ność Tomku w swoim domku”. Mari­hu­ana jest tam legalna, podob­nie jak domy publiczne (co prawda żad­nego obec­nie nie ma, ale teo­re­tycz­nie mógłby być).

Cre­stone jest mekką dla wszel­kiego rodzaju adep­tów ducho­wo­ści. Ścią­gają do niego ludzie z całego świata, mię­dzy innymi Dalaj­lama, żeby medy­to­wać. W skle­pie z eko­lo­giczną żyw­no­ścią można zna­leźć ulotki rekla­mu­jące zaję­cia z instruk­to­rami _qigong_ czy nauczy­cie­lami pracy z cie­niem, kursy dla dzieci, w któ­rych trak­cie „obu­dzą w sobie geniu­sza”, kursy nauki tra­dy­cyj­nych tań­ców Afryki Pół­noc­nej, a także coś o tajem­ni­czej nazwie „Święta kra­ina zacza­ro­wa­nego lasu”. Wśród miesz­kań­ców znaj­dziemy praw­dzi­wych hip­pi­sów i zamoż­nych poze­rów, ale jest rów­nież wielu takich, któ­rzy przez całe życie prak­ty­kują wybraną reli­gię: bud­dy­stów, sufi­tów, a nawet zakon­nice kar­me­li­tanki. Laura przez kil­ka­dzie­siąt lat była wyznaw­czy­nią nauk indyj­skiego filo­zofa Sri Auro­bindo.

Kiedy Paul i Ste­pha­nie wybrali miej­sce, w któ­rym chcie­liby stwo­rzyć stały stos kre­ma­cyjny, ich plany pokrzy­żo­wali sąsie­dzi. Jak twier­dzili, na ich pose­sję nala­ty­wałby dym.

– Ale dym z papie­ro­sów, które sami kop­cili, już im nie prze­szka­dzał – sko­men­to­wał Paul.

– Obmier­złe typy – dodała Ste­pha­nie.

Para pró­bo­wała tłu­ma­czyć, że kre­ma­cje nie stwa­rza­łyby ryzyka poża­rów, po oko­licy nie snu­łyby się żadne nie­przy­jem­nie pach­nące dymy, nie ist­nia­łoby zagro­że­nie zatru­ciem rtę­cią ani nie zwięk­szy­łoby się stę­że­nie pyłów zawie­szo­nych. Wszystko na próżno: sąsie­dzi napi­sali skargę do zarządu okręgu admi­ni­stra­cyj­nego oraz do Agen­cji Ochrony Śro­do­wi­ska (ang. Envi­ron­men­tal Pro­tec­tion Agency, w skró­cie EPA).

Żeby zwięk­szyć swoje szanse w spo­rze, Paul i Ste­pha­nie posta­no­wili zale­ga­li­zo­wać dzia­łal­ność Porta-Pyre. Utwo­rzyli orga­ni­za­cję non pro­fit o nazwie Cre­stone End of Life Pro­ject. Zasy­py­wali urzędy wnio­skami, zebrali czte­ry­sta pod­pi­sów entu­zja­stów pro­jektu (co sta­no­wiło bli­sko jedną trze­cią liczby miesz­kań­ców mia­steczka i oko­lic) i przy oka­zji zgro­ma­dzili olbrzy­mie ilo­ści doku­men­tów praw­nych i arty­ku­łów nauko­wych, które teraz z tru­dem miesz­czą się w wiel­kich segre­ga­to­rach. Odwie­dzili po kolei wszyst­kich miesz­kań­ców Cre­stone, żeby poznać ich obawy.

Na początku lokalna spo­łecz­ność odno­siła się nie­chęt­nie do pomy­słu stwo­rze­nia stosu kre­ma­cyj­nego. W obo­zie kry­ty­ków prze­śmiew­czo nazy­wano pro­jekt Paula i Ste­pha­nie „sąsie­dzi pod­pa­la­jący sąsia­dów”. Kiedy para (w żar­tach) zapro­po­no­wała, że z wła­snych pie­nię­dzy opłaci jedną z deko­ra­cyj­nych plat­form pod­czas miej­sco­wej parady, wywo­łało to gwał­towny sprze­ciw jed­nej z rodzin. Stwier­dzono, że uwzględ­nie­nie w para­dzie plat­formy ozdo­bio­nej pło­mie­niami z papier mâché byłoby „wysoce nie­sto­sowne”.

– Miej­scowi mar­twili się nawet, że stos spo­wo­duje za duży ruch uliczny w mia­steczku – stwier­dziła Ste­pha­nie. – A trzeba ci wie­dzieć, że kiedy w Cre­stone na dro­dze jest sześć samo­cho­dów, uznaje się to już za duży ruch.

– Ludzie się bali – wyja­śnił Paul. – „A co z zanie­czysz­cze­niem powie­trza?”, „Czy nie będziemy przez to cho­ro­wać?”, „Myśl o śmierci mnie prze­raża”. Trzeba wyka­zać się cier­pli­wo­ścią i wsłu­chać się w te głosy.

Nie zwa­ża­jąc na prze­szkody prawne, Paul i Ste­pha­nie dalej robili swoje. Sił doda­wała im świa­do­mość, że pomysł stosu pier­wot­nie spo­tkał się z pozy­tyw­nym odze­wem lokal­nej spo­łecz­no­ści (nie zapo­mi­najmy, że miej­sco­wym do tego stop­nia spodo­bała się idea pale­nia zwłok na sto­sie, że pozwa­lali, by Paul i Ste­pha­nie budo­wali pod ich domami grille z pusta­ków).

– Ilu ludzi zapew­nia usługi, które wzbu­dzają żywe uczu­cia? – spy­tała Ste­pha­nie. – Jeśli coś nie znaj­duje odzewu, nie ma co sobie zawra­cać tym głowy. To wła­śnie ten oddźwięk naj­bar­dziej mnie moty­wo­wał.

Wresz­cie odna­leźli dom dla swo­jego stosu: za mia­stem, kil­ka­set metrów od głów­nej drogi. Działka była darem Dra­gon Moun­tain Tem­ple, lokal­nej grupy prak­ty­ku­ją­cej bud­dyzm zen. Paul i Ste­pha­nie nie pró­bują ukryć ist­nie­nia stosu przed całym świa­tem. Przy wjeź­dzie do mia­sta w oczy rzuca się meta­lowy szyld z rysun­kiem pło­mie­nia i napi­sem „STOS”. Znak jest dzie­łem miej­sco­wego rol­nika upra­wia­ją­cego ziem­niaki (a dora­bia­ją­cego jako koro­ner) i nie spo­sób go prze­oczyć. Sam stos posa­do­wiono na pia­chu, a ota­cza go bam­bu­sowy płot, wijący się niczym pismo kali­gra­ficzne. Dotych­czas skre­mo­wano tu ponad pięć­dzie­siąt zwłok, mię­dzy innymi (uwaga, nie­spo­dzie­wany zwrot akcji) ciało faceta, który wymy­ślił hasło „sąsie­dzi pod­pa­la­jący sąsia­dów”, ponie­waż tuż przed śmier­cią prze­ko­nał się do kon­tro­wer­syj­nej ini­cja­tywy.

Na trzy dni przed kre­ma­cją wolon­ta­riu­sze z Cre­stone End of Life Pro­ject zja­wili się w domu Laury. Przy­go­to­wali zwłoki, pomo­gli przy­ja­cio­łom zmar­łej w umy­ciu ciała, a na koniec uło­żyli je na kocu chło­dzą­cym, żeby spo­wol­nić pro­cesy gnilne. Na strój dla nie­bosz­czy­ków wybiera się odzież z natu­ral­nych tka­nin – mate­riały syn­te­tyczne, takie jak polie­ster, kiep­sko się palą.

Orga­ni­za­cja ofe­ruje też rodzi­nie zmar­łego pomoc w zakre­sie logi­styki zaraz po stwier­dze­niu zgonu, i to za darmo. Zwra­ca­jąc się do Cre­stone End of Life, nie trzeba koniecz­nie być zde­cy­do­wa­nym na kre­ma­cję na świe­żym powie­trzu. Wolon­ta­riu­sze pra­cu­jący w orga­ni­za­cji przy­go­to­wani są na wszel­kie sce­na­riu­sze i służą pomocą nie­za­leż­nie od tego, czy rodzina życzy sobie kon­wen­cjo­nal­nego pogrzebu (z bal­sa­mo­wa­niem zwłok), pogrzebu eko­lo­gicz­nego (bez sta­lo­wego pojem­nika na trumnę i bez bal­sa­mo­wa­nia), czy może kre­ma­cji w zakła­dzie pogrze­bo­wym w jed­nym z oko­licz­nych miast. To ostat­nie roz­wią­za­nie Paul okre­śla mia­nem „kre­ma­cji komer­cyj­nej”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: