Jak kompostować zwłoki. Niewiarygodne rytuały pogrzebowe z całego świata - ebook
Jak kompostować zwłoki. Niewiarygodne rytuały pogrzebowe z całego świata - ebook
Być może sądzisz, że ugruntowane w naszej kulturze zwyczaje pogrzebowe pozwalają oddać zmarłym należyty szacunek. Caitlyn Doughty, doświadczona pracownica zakładu pogrzebowego, uważa, że jest zgoła odwrotnie: narzucone przez przemysł pogrzebowy zwyczaje pompowania ciał chemikaliami i grzebania w betonie są w istocie bezosobowe i niepotrzebnie podsycają nasz paniczny lęk przed śmiercią.
Dlatego w tej książce zabiera czytelników w pełną intrygujących faktów i czarnego humoru podróż dookoła świata, by wspólnie przyjrzeć się egzotycznym, osobliwym, a czasem – zdawałoby się – zupełnie szalonym rytuałom pogrzebowym oraz zrozumieć ukryty w nich sens filozoficzny, psychologiczny i duchowy. Dzięki niej możesz towarzyszyć japońskiej rodzinie wyławiającej kości zmarłego z popiołu przy użyciu pałeczek, odkryć boliwijskie ludzkie czaszki spełniające życzenia i poznać tajniki pochówków ekologicznych.
Między uczestniczeniem w hucznych obchodach meksykańskiego święta zmarłych a obserwowaniem indonezyjskich mumifikatorów Doughty zachęca do zakwestionowania „nowoczesnego” zachodniego podejścia do żałoby i śmierci, podkreśla głębokie znaczenie towarzyszenia bliskim w odchodzeniu i przełamuje kulturowe tabu.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68262-16-2 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Telefon się rozdzwonił, a mnie od razu szybciej zabiło serce. Minęło już parę miesięcy, odkąd otworzyłam zakład pogrzebowy, i od tego czasu każdy telefon wzbudzał we mnie ekscytację. Nie mieliśmy wielu klientów. Przez głowę przemknęła mi niepokojąca myśl: „Może ktoś umarł? (Moja droga, przecież prowadzisz dom pogrzebowy. O to chodzi, żeby ludzie dzwonili do ciebie w sprawie śmierci swoich bliskich)”.
Kiedy odebrałam, po drugiej stronie rozległ się głos pielęgniarki z hospicjum. Oświadczyła, że przed dziesięcioma minutami stwierdziła zgon niejakiej Josephine. Ciało nadal było ciepłe. Między dzwoniącą, która usiadła przy łóżku zmarłej, a córką Josephine wywiązała się sprzeczka. Córka, jak się okazało, postanowiła skontaktować się z moim zakładem pogrzebowym, ponieważ nie chciała, żeby zwłoki matki zostały zabrane, kiedy tylko wyda ostatnie tchnienie. Zależało jej na tym, żeby ciało mamy zostało z nią w domu.
– Czy ona w ogóle może domagać się czegoś takiego? – zapytała pielęgniarka.
– Ależ naturalnie – odparłam. – Prawdę mówiąc, zachęcamy klientów do takiego rozwiązania.
– To nie będzie wbrew prawu? – dopytywała, nadal nieprzekonana.
– Nie będzie.
– Zwykle wygląda to tak, że kontaktujemy się z zakładem pogrzebowym i w ciągu godziny karawan zabiera zwłoki.
– O tym, co się stanie z ciałem zmarłej, decyduje najbliższa rodzina. Nie hospicjum ani szpital, ani dom spokojnej starości, a już na pewno nie zakład pogrzebowy.
– No dobrze, skoro jest pani pewna…
– Jestem – potwierdziłam z naciskiem. – Proszę przekazać córce Josephine, żeby przedzwoniła do nas dzisiaj wieczorem albo jutro rano, jeśli woli. Niech się odezwie, kiedy będzie gotowa.
Ciało Josephine odebraliśmy o dwudziestej, sześć godzin po zgonie. Nazajutrz córka przesłała nam filmik nagrany telefonem. Na trzydziestosekundowym nagraniu widać było zmarłą, która leżała w swoim łóżku, ubrana w ulubiony sweter i szal. Na stojącej przy łóżku komódce płonęły świece. Ciało oprószone zostało płatkami kwiatów.
Mimo że filmik nie był najwyższej jakości, na ziarnistym obrazie widać było wyraźnie, że podczas swojej ostatniej nocy na ziemi Josephine prezentowała się olśniewająco. Córkę efekt jej starań napawał dumą. Zawsze to matka troszczyła się o nią, teraz role się odwróciły.
Nie wszyscy w branży pogrzebowej pochwalają moje metody. Niektórzy są zdania, że aby można było bezpiecznie przebywać w pobliżu zwłok, należy je uprzednio poddać zabiegowi balsamowania (to nieprawda), oraz że zwłokami powinien się zajmować jedynie wykwalifikowany specjalista (to też nieprawda). W ocenie krytyków młodsi, bardziej postępowi przedsiębiorcy pogrzebowi „obdzierają nasz zawód z powagi”. Starzy wyjadacze zastanawiają się, czy „określeniem najcelniej opisującym to, co dzieje się z branżą pogrzebową, nie jest przypadkiem słowo »cyrk«”. Ktoś ujął to w następujący sposób: „Kiedy nową normą stanie się pozostawianie niezabalsamowanych zwłok w domu, gdzie przez trzy dni będą odwiedzać je bliscy, będę wiedział, że pora rzucić tę robotę!”.
W Stanach Zjednoczonych, gdzie żyję, usługi związane ze śmiercią i pochówkiem stały się dochodowym biznesem na początku XX wieku. Jak się okazuje, wystarczy sto lat, by ludzie zapomnieli, czym kiedyś były pogrzeby: wydarzeniami, w których pierwsze skrzypce grały rodzina i miejscowa społeczność. W XIX wieku nikomu nie przyszłoby na myśl zastanawiać się, czy córka Josephine ma prawo przygotować ciało matki do pochówku – wręcz dziwiono by się, gdyby tego nie zrobiła. Również żona obmywająca i ubierająca zwłoki męża czy ojciec niosący zmarłego syna na miejsce pochówku w trumnie własnej roboty nie wzbudzaliby w nikim zgorszenia. Tymczasem na przestrzeni minionego wieku amerykańskie usługi pogrzebowe stały się bardziej kosztowne, a branża przyjęła model korporacyjny i biurokratyczny w stopniu niespotykanym w żadnym innym miejscu na ziemi. Gdybyśmy jako Amerykanie koniecznie chcieli przyznać sobie za coś medal, należałby się nam za stworzenie systemu, który wyjątkowo skutecznie uniemożliwia pogrążonej w żałobie rodzinie towarzyszenie zmarłemu.
Przed pięcioma laty, gdy plan otwarcia domu pogrzebowego (i napisania niniejszej książki) był jeszcze w powijakach, wynajęłam wiejski dom na lagunie w Belize. Jako że wiodłam wówczas rozpasane życie pracownicy krematorium i kierowcy karawanu, chatka nie należała do najdroższych. Na miejscu telefony gubiły zasięg, nie miałam też sieci Wi-Fi. Od najbliższego miasta dzieliło mnie 14 kilometrów, a do posesji dotrzeć mógł jedynie pojazd z napędem na cztery koła. Woził mnie w tę i z powrotem dozorca, trzydziestoletni Belizeńczyk Luciano.
Jeślibyś, drogi czytelniku, chciał wyrobić sobie zdanie na tematy Luciano, wyobraź sobie mężczyznę, któremu wszędzie, gdziekolwiek się pojawia, towarzyszy stado lojalnych, aczkolwiek dość zaniedbanych psów. Kiedy moja chata była jeszcze niezamieszkana, Luciano na całe dni przepadał w miejscowym buszu, przy czym na wyprawy udawał się w klapkach, z maczetą w dłoni i właśnie ze zgrają psów. Polował na jelenie, tapiry i pancerniki. Kiedy udało mu się schwytać ofiarę, zabijał ją, obdzierał ze skóry, po czym wykrawał z piersi i zjadał jej serce.
Na początku naszej znajomości Luciano spytał, czym się zajmuję. Kiedy wyjaśniłam, że pracuję ze zwłokami, w krematorium, z wrażenia aż usiadł prosto w hamaku.
– Spalasz je? Robisz grilla z ludzi?
Zastanowiłam się chwilę.
– W piecu panuje wyższa temperatura niż w grillu, osiąga ponad 1000 stopni Celsjusza. Zwłoki nawet nie mają czasu się „zgrillować”. Ale generalnie jest tak, jak mówisz.
W społeczności Luciano, kiedy ktoś umierał, rodzina przynosiła ciało do domu, gdzie odbywało się całodzienne czuwanie przy zmarłym. Populacja Belize jest bardzo zróżnicowana i stanowi wypadkową wpływów karaibskich i latynoamerykańskich, językiem narodowym zaś jest angielski. Luciano był Metysem, to znaczy potomkiem Majów – rdzennych mieszkańców tych terenów – i hiszpańskich konkwistadorów.
Dziadek Luciano był w lokalnej społeczności osobą, którą wzywano, by przygotowała ciało zmarłego do pochówku. Po przybyciu na miejsce niekiedy zastawał zwłoki w stanie stężenia pośmiertnego, gdy sztywność mięśni znacznie utrudniała obmycie i ubranie ciała. Luciano twierdził, że w takiej sytuacji dziadek zaczynał rozmawiać ze zmarłym: „Posłuchaj, chcesz porządnie prezentować się w Niebie, zgadza się? Jeśli będziesz taki sztywny, nie zdołam cię ubrać”.
– Twierdzisz, że twój dziadek umiał wyperswadować ciału przebywanie w _rigor mortis_? – dopytałam.
– Cóż, należało też natrzeć ciało rumem, żeby nieco zwiotczało. Ale tak, dziadek rozmawiał z truposzem.
Kiedy już nakłonił zwłoki, żeby zwiotczały, przewracał je na brzuch, co pozwalało uwolnić się gazom, jakie mogły zgromadzić się w środku na skutek procesów pośmiertnych. To trochę jak z niemowlęciem, które po karmieniu mama poklepuje po plecach, żeby mu się odbiło i nie ulało.
– W Stanach Zjednoczonych też tak robicie? – spytał, wodząc wzrokiem po lagunie.
Rzecz jasna w większych miastach Belize można było znaleźć zakłady pogrzebowe działające w modelu zachodnim, czyli naciągające rodziny na zakup mahoniowych trumien i marmurowych nagrobków. Z takim samym dążeniem do nowoczesności za wszelką cenę spotykamy się też w belizeńskich szpitalach, z których część może wymagać przeprowadzenia sekcji zwłok, niezależnie od tego, czy rodzina życzy sobie tego, czy też nie. Babka Luciano przed śmiercią zapowiedziała, że nie chce, żeby po zgonie krojono jej ciało.
– Dlatego wykradliśmy jej zwłoki ze szpitala – wyjaśnił.
– Co proszę?
Nie przesłyszałam się: wykradli ciało babki ze szpitala, uprzednio zawinąwszy je w prześcieradło.
– Cóż mógł nam zrobić szpital?
Opowiedział mi też o swoim przyjacielu, który utopił się podczas kąpieli w lagunie, na której brzegu teraz staliśmy. Kiedy doszło do tragedii, Luciano nie zawiadomił żadnych władz.
– Chłopak był martwy. Co im do tego?
Luciano pragnie po śmierci spocząć w prostym grobie. Chciałby, żeby jego ciało przykryto całunem ze zwierzęcej skóry oraz by ściany grobu ozdobione były liśćmi. Zamierza nawet osobiście zaprojektować taki całun.
Wyjaśnił, że z kolegami „bez przerwy” rozmawiają o śmierci. Pytają się nawzajem: „Hej, co chcesz, żebyśmy zrobili, kiedy umrzesz?”.
A potem spytał:
– Tam, skąd pochodzisz, nie prowadzicie takich rozmów?
Niełatwo było mu wytłumaczyć, że w sumie to nie, nie prowadzimy.
Jedno z głównych pytań, które zawsze towarzyszyło mi w pracy, brzmiało: Dlaczego kultura, która mnie ukształtowała, tak nerwowo reaguje na temat śmierci? Dlaczego nie chcemy porozmawiać o niej z rodziną i przyjaciółmi i spytać, jak mamy postąpić z ich ciałami, gdy umrą? Nasza skłonność do unikania tego trudnego tematu przynosi skutki odwrotne do zamierzonych: opór przed rozmawianiem o tym, co nas wszystkich nieuchronnie czeka, drenuje nasze portfele oraz sprawia, że coraz trudniej nam przeżyć śmierć bliskiej osoby.
Uznałam, że jeśli na własne oczy przekonam się, jakie podejście do śmierci prezentują inne kultury, będę mogła udowodnić, iż nie ma jednego właściwego sposobu jej traktowania i rozumienia. Kilka ostatnich lat upłynęło mi na podróżowaniu po świecie. Odwiedziłam Australię, Anglię, Niemcy, Hiszpanię, Włochy, Indonezję, Meksyk, Boliwię, Japonię, a także zjeździłam wzdłuż i wszerz moje ojczyste Stany Zjednoczone i we wszystkich tych miejscach starałam się poznać lokalne zwyczaje pogrzebowe. Oczywiście wiele można się dowiedzieć, studiując stosy pogrzebowe w Indiach czy cudaczne trumny, jakie tworzy się w Ghanie. Jednakże w miejscach, które postanowiłam odwiedzić, natknęłam się na równie spektakularne, a znacznie mniej znane tradycje. Liczę, że te odkrycia okażą się pomocne we wspólnym nadaniu nowego znaczenia naszym własnym zwyczajom. Szerzenie wiedzy o różnych tradycjach pogrzebowych jest istotne dla mnie jako właścicielki zakładu pogrzebowego, ale w jeszcze większym stopniu jako córki i przyjaciółki.
☸
Jedną z pierwszych wzmianek na temat nieporozumień, jakie mogą zrodzić się między przedstawicielami odmiennych kultur z powodu różnych zwyczajów pogrzebowych, zawdzięczamy Herodotowi, greckiemu historykowi, który pisał na ten temat już ponad dwa tysiące lat temu. Dowiadujemy się z jego podań, że władca imperium Achemenidów wezwał pewnego razu przed swoje oblicze grupę Greków. Świadom, że Grecy ciała zmarłych poddają kremacji, król spytał: „Ile musiałbym wam zapłacić, żebyście zjedli zwłoki swoich martwych ojców?”. Członkowie delegacji greckiej wzdrygnęli się na taką sugestię, tłumacząc, że nigdy, za żadną cenę, nie zostaną kanibalami. Władca przyzwał wówczas Kalacjan, którzy słynęli z tego, że zjadali zwłoki swoich bliskich. Spytał: „Ile musiałbym wam zapłacić, żebyście spalili ciała swoich ojców?”. Kalacjanie błagali, żeby nawet nie wspominał o „takich okropieństwach!”.
Tego rodzaju postawa – odraza, jaką budzą w nas zwyczaje pogrzebowe innych kultur – przetrwała tysiąclecia. Jeśli kiedykolwiek zdarzy ci się znaleźć w pobliżu nowoczesnego zakładu pogrzebowego, z pewnością natkniesz się na poniższy cytat, przypisywany Williamowi Gladstone’owi, XIX-wiecznemu brytyjskiemu premierowi:
Pokaż mi, jak naród dba o swoich zmarłych, a ja z matematyczną dokładnością zmierzę tkliwość jego miłosierdzia, lojalność wobec wyższych ideałów i poszanowanie dla praw swojej ziemi.
Takie motto przedsiębiorcy pogrzebowi nader chętnie umieszczają na tablicach oraz stronach internetowych. W Stanach często występuje ono obok animowanego obrazka z powiewającą amerykańską flagą, a w tle nieodmiennie rozbrzmiewa hymn _Amazing Grace_. Niestety Gladstone nigdy nie opatrzył swojej refleksji równaniem, które pozwoliłoby dowieść – „z matematyczną dokładnością” – że jedna metoda postępowania ze zmarłymi jest, powiedzmy, w 79,9 procentach barbarzyńska, podczas gdy druga w 62,4 procentach godna.
(Niewykluczone zresztą, że Gladstone wcale nie jest autorem tych słów. Pierwsza udokumentowana wzmianka na ich temat pochodzi z artykułu z 1938 roku _Successful Cemetery Advertising_ (_Skuteczne reklamowanie cmentarzy_), opublikowanego na łamach periodyku „The American Cemetery”. Nie potrafię udowodnić, że brytyjski premier wcale nie wypowiedział tych słów, jednakże pewien wybitny znawca życiorysu polityka stwierdził wprost, że podczas swoich badań nigdy nie natknął się na taki cytat. Zarazem przyznał ostrożnie, że słowa te „brzmią tak, jak gdyby mogły wyjść z ust Gladstone’a”).
Nawet jeśli jesteśmy w stanie docenić zalety zwyczajów pogrzebowych praktykowanych w innych kulturach, często i tak padamy ofiarą swoich uprzedzeń, które zabarwiają nasz ogląd. W 1636 roku dwa tysiące Indian z plemienia Huronów zgromadziło się wokół wykopanej w ziemi jamy na brzegu jeziora, obecnie znanego pod nazwą Huron i leżącego na terenie Kanady. Dół, głęboki na 1,8 metra i szeroki na 7,3 metra, został pomyślany w taki sposób, aby pomieścić szczątki siedmiuset ludzi.
Dla pogrzebanych w środku ciał jama na brzegu jeziora Huron nie była jednak pierwszym przystankiem po śmierci. Niedługo po zgonie, kiedy zwłoki były jeszcze świeże, przybierano je w szaty ze skóry bobrów i składano na drewnianym rusztowaniu 3 metry nad ziemią. Mniej więcej raz na dziesięć lat rozproszone plemiona Huronów urządzały tak zwaną ucztę zmarłych: przenoszono wówczas szczątki, aby dokonać masowego pochówku. W ramach przygotowań zwłoki ściągano z rusztowań. Następnie członkowie rodziny, przeważnie kobiety, stawali przed nie lada zadaniem – należało oskrobać kości z resztek mięsa.
To, jak wiele wysiłku wymagała ta praca, zależało od czasu, jaki upłynął od śmierci. W przypadku niektórych zwłok proces rozkładu zakończył się i teraz szkielet obleczony był jedynie w wysuszoną, cienką jak papier skórę. Inne ciała były dobrze zachowane, niemal zmumifikowane, tak że suchą skórę trzeba było zdzierać płatami z kości i palić. Najwięcej pracy wymagały ciała osób niedawno zmarłych, w tych bowiem nadal roiło się od żerujących robaków.
Świadkiem takiego rytualnego oczyszczania zwłok był francuski katolicki misjonarz Jean de Brébeuf. W jego relacji, wbrew temu, co można by przypuszczać, nie pobrzmiewała groza, lecz autentyczny podziw dla intymności, z jaką Huroni pielęgnowali ciała zmarłych. Wspomina on na przykład o rodzinie, która po rozwinięciu materiału ujrzała szczątki kogoś bliskiego w zaawansowanym stadium rozkładu. Niezrażeni Huroni przystąpili do obierania kości z mięsa, po czym przyodziali szkielet w nową szatę z bobrzej skóry. Misjonarz w swoim podaniu pyta wprost, czy ich postępowania nie należałoby potraktować „jako przykładu szlachetnej postawy, godnej chrześcijanina”. Z nie mniejszym uznaniem przypatrywał się właściwej ceremonii złożenia szczątków do grobu. Kiedy ciała przysypano piaskiem i przykryto korą, misjonarz wyznał, że „serce raduje się na widok takich miłosiernych uczynków”.
Nie wątpię, że w tamtej chwili, stojąc nad dołem pogrzebowym, Brébeuf był naprawdę poruszony rytuałami Huronów. Tyle że emocje te bynajmniej nie osłabiły jego żarliwej wiary w to, że wszystkie te zwyczaje i ceremonie należy wymazać z historii i zastąpić rytuałami chrześcijańskimi. Jedynie wówczas, zdaniem duchownego, ludzie ci mieli uwolnić się od „niemądrych i bezużytecznych” przesądów, a ich ceremonie mogły stać się „święte”.
Należy zaznaczyć, że rdzenni mieszkańcy Kanady z umiarkowanym entuzjazmem odnosili się do alternatywnych rytuałów, jakie proponował im katolicki misjonarz. Historyk Erik Seeman podkreśla, że Indianie kanadyjscy i Europejczycy często wzajemnie posądzali się o „budzące dreszcz obrzydzenia zepsucie”. Cóż bowiem Huroni mogli pomyśleć sobie o francuskich katolikach, którzy otwarcie przyznawali się do kanibalizmu, chwaląc się, że spożywają ciało i krew (i to nie byle kogo – Boga) w sakramencie nazywanym komunią?
Jako że u źródeł wielu obrzędów pogrzebowych leży religia, krytycy różnych praktyk odnoszą się właśnie do wyznawanych przez daną grupę wierzeń. Całkiem niedawno, w 1965 roku, James W. Fraser stwierdzał dobitnie w książce _Cremation: Is It Christian?_ (_Kremacja: Czy to po chrześcijańsku?_) (podpowiedź: nie), że kremacja to „barbarzyński czyn” i „niemal zbrodnia”. Przyzwoitemu chrześcijaninowi, dowodził uczony, „myśl, iż ciało zmarłego przyjaciela będzie włożone w ogień niczym pieczeń wołowa, że będzie się z niego wytapiać tłuszcz i skwierczeć będą różne tkanki, musi się wydać odrażająca”.
To uświadomiło mi, że rzekoma wyższość takiego czy innego rytuału pogrzebowego nad innymi nie wynika z metod matematycznych (na przykład stwierdzenia, że dany zwyczaj jest w 36,7 procenta „czynem barbarzyńskim”), lecz bazuje na emocjach, to znaczy na przekonaniu o wyjątkowości i szlachetności kultury, z której wywodzi się oceniający. Innymi słowy, rytuały pogrzebowe uznajemy za „zabawy dzikusów” tylko wtedy, gdy różnią się od naszych.
☸
Podczas ostatniego dnia mojego pobytu w Belize Luciano zabrał mnie na cmentarz, gdzie pochowani są jego dziadkowie (między innymi wspomniana wcześniej wykradziona ze szpitala babka). Nekropolię wypełniały betonowe groby naziemne. Niektóre z nich były w dobrym stanie, inne bardzo zaniedbane. Na górnej części jednego z krzyży, leżącego w trawie, jakiś dowcipniś powiesił damskie figi. Na paru nagrobkach ktoś namazał czarną farbą w sprayu „Gaza Earth” i „Repent All Man”.
Grobowiec dziadków Luciano znajdował się w dalekim rogu cmentarza: trumny leżały ułożone jedna na drugiej, a całość osłaniały betonowe mury.
– Moja babka nie życzyła sobie całego tego cementu. Mówiła, że wystarczy jej zwykły dół w ziemi. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. No, ale wiesz, jak to jest…
Mówiąc to, Luciano delikatnie zgarnął suche liście z płyty nagrobnej.
Uderzające było dla mnie, że mężczyzna towarzyszył swojej babce na każdym etapie jej pośmiertnej wędrówki: począwszy od wykradzenia ciała ze szpitala, przez czuwanie, w trakcie którego członkowie rodziny raczyli się rumem i grali meksykańską muzykę _ranchera_ (ulubioną denatki), po – szereg lat później – dbanie o jej grób.
Teraz porównajmy to z praktykami stosowanymi w zachodniej branży pogrzebowej, gdzie żałobnicy są celowo pozbawiani kontaktu z ciałem zmarłego. Większość ludzi nie ma pojęcia, jakie chemikalia są wpuszczane do ciała ich matki w trakcie balsamowania (odpowiedź: mieszanka formaldehydu, metanolu, etanolu i fenolu) ani czemu właściwie służy wydatek trzech tysięcy dolarów na zakup obudowy grobu ze stali nierdzewnej (odpowiedź: chodzi o to, żeby pracownikom cmentarza łatwiej kosiło się trawę). Przeprowadzone w 2017 roku przez rozgłośnię NPR śledztwo dziennikarskie wykazało, że „zakłady pogrzebowe stanowią nieprzenikniony system, który, jak się zdaje, został celowo zaprojektowany w taki sposób, aby wprowadzać w błąd klienta, zmuszanego do podejmowania trudnych decyzji finansowych w momencie, gdy doświadcza osobistej tragedii”.
Sektor usług pogrzebowych wymaga pilnej reformy; należy wprowadzić praktyki, które nie będą aż tak bardzo zorientowane na przynoszenie zysku i które pozwolą w większym stopniu uwzględniać potrzeby rodziny. Jednakże nie zdołamy wdrożyć żadnych reform – ani nawet zakwestionować istniejącego obecnie systemu – dopóki będziemy wzorem Jeana de Brébeufa wierzyć, że nasze ceremonie pogrzebowe są jedynymi słusznymi, podczas gdy zwyczaje „innych ludów” to wyraz braku poszanowania dla zmarłych i przesądy.
Z takim lekceważącym podejściem można się spotkać nawet w miejscach, w których byśmy się tego nie spodziewali. Przykładowo Lonely Planet, największy na świecie wydawca przewodników turystycznych, w publikacji na temat Bali zamieścił opis idyllicznej nekropolii we wsi Trunyan. Jej mieszkańcy budują specjalne bambusowe namioty, w których zwłoki ich bliskich powoli ulegają rozkładowi. Czaszki i kości układane są potem pośród zielonego, tętniącego życiem krajobrazu. Zamiast wyjaśnić czytelnikom znaczenie tych starożytnych zwyczajów, autorzy przewodnika Lonely Planet ograniczyli się do przestrogi, aby odwiedzający „darowali sobie to makabryczne widowisko”.
Zapewne nigdy, drogi czytelniku, nie będziesz chciał, wzorem Kalacjan, skosztować ciała swojego zmarłego staruszka. Ja zresztą też nie, jestem wegetarianką (to tylko dowcip, tato). Mimo to błędem jest zakładać, jakoby zachodnie obrzędy pogrzebowe były jakkolwiek lepsze od praktyk w pozostałych zakątkach świata. Co więcej, z powodu korporatyzacji i komercjalizacji branży usług pogrzebowych w porównaniu z resztą świata mamy deficyty bliskości i intymności rytuałów funeralnych.
Dobra wiadomość jest taka, że nie jesteśmy skazani na życie w separacji od śmierci i we wstydzie, jaki w nas budzi. Pierwszy krok, jaki powinniśmy zrobić na drodze do uzdrowienia tej sytuacji, polega na angażowaniu się w przygotowania do pochówku. Nawet w nowoczesnych metropoliach, takich jak Tokio czy Barcelona, nieraz widywałam rodziny, które przez cały dzień czuwały przy zwłokach bliskiego, a potem były też świadkami procesu kremacji. W Meksyku byłam świadkiem, jak rodziny odwiedzały groby bliskich osób, przynosząc poczęstunek. Robiły to wiele lat po ich śmierci, jak gdyby na dowód, że nikt nie został zapomniany.
W książce tej, drogi czytelniku, odnajdziesz wiele rytuałów pogrzebowych różniących się znacznie od tych, które znasz. Pozostaje mi wierzyć, że w ich odmienności dojrzysz piękno. Możliwe, że śmierć budzi w tobie niepokój czy strach, jednak mimo to jesteś tutaj i czytasz te słowa. Pod tym względem niczym nie różnisz się od ludzi, których za moment poznasz – ponieważ jesteś obecny.KOLORADO. CRESTONE
Kolorado
Crestone
Było sierpniowe popołudnie, gdy dostałam e-maila, na którego czekałam.
Caitlin,
dzisiaj wczesnym rankiem zmarła Laura, członkini naszej społeczności. Chorowała na serce, niedawno skończyła siedemdziesiąt pięć lat. Nie wiem, gdzie obecnie jesteś, ale liczę, że przyjedziesz.
Stephanie
Nikt się nie spodziewał, że Laura umrze. Jeszcze w niedzielę wieczorem szalała na miejscowym festiwalu muzycznym, a w poniedziałek rano znaleziono ją martwą na kuchennej posadzce. W czwartek rano miała zjechać się rodzina, by skremować jej zwłoki. Ja też zamierzałam przyjechać.
Początek kremacji przewidziano na 7.00 rano, gdy niebieskawą poświatę poranka ozłocą pierwsze promienie słońca. Żałobnicy zaczęli gromadzić się już o 6.30. W pewnym momencie na parking wjechał pick-up z ciałem Laury. Za kierownicą siedział jej syn. Zwłoki przykryte były całunem w koralowym kolorze. Rozważano sprowadzenie ukochanego konia Laury, Bebe, ostatecznie jednak rodzina doszła do wniosku, że tłum ludzi i ogień mogłyby spłoszyć zwierzę. Wydano oświadczenie, że koń „niestety nie będzie w stanie uczestniczyć w ceremonii”.
Członkowie rodziny Laury zdjęli zwłoki z paki samochodu i niosąc je na płóciennych noszach, ruszyli przez łąkę, którą porastały żółte kwiaty. Droga lekko się wznosiła, wiodąc ku przygotowanemu na szczycie wzgórza stosowi pogrzebowemu. Wtem w ciszy rozległ się dźwięk gongu. Opuściłam parking, by razem z pozostałymi żałobnikami podążyć piaszczystą ścieżką. Po chwili promiennie uśmiechnięta wolontariuszka wręczyła mi świeżo ściętą gałązkę jałowca.
Ciało Laury ułożono na metalowej kratownicy, umieszczonej na dwóch białych betonowych blokach pod błękitnym stropem bezmiaru nieba nad Kolorado. Wcześniej dwukrotnie odwiedziłam to miejsce, żeby przyjrzeć się stosowi, jednak dopiero teraz, gdy pojawiło się ciało, jego przeznaczenie narzucało się nieodwołalnie. Żałobnicy po kolei podchodzili do niego, by złożyć na ciele Laury gałązkę jałowca. Ponieważ jako jedyna z zebranych nie znałam Laury za życia, nie byłam pewna, czy powinnam zrobić to samo. Można powiedzieć, że obleciała mnie pogrzebowa trema. Jednak jako że dalsze ściskanie gałązki w garści raczej nie wchodziło w grę (zbytnio rzucałabym się w oczy), podobnie jak schowanie jej do plecaka (to byłoby niesmaczne), koniec końców, gdy przyszła na mnie kolej, podeszłam do stosu i położyłam gałązkę na całunie.
Teraz najbliżsi Laury, wśród nich ośmio-, może dziewięcioletni chłopiec, zaczęli okrążać stos, dokładając kłody sosny z gatunku _Pinus cembroides_ i świerku, wybrane specjalnie ze względu na to, że bardzo intensywnie się spalają. Stojący po obu stronach stosu partner Laury oraz jej dorosły syn trzymali płonące pochodnie. Na sygnał zbliżyli się i akurat w momencie, gdy nad horyzontem ukazało się słońce, podpalili zwłoki.
W miarę jak ciało trawił ogień, unosił się znad niego biały dym w formie maleńkich wirów i przepadał w porannym niebie.
Kiedy teraz rozmyślam o tamtej woni, przychodzi mi na myśl ustęp z Edwarda Abbeya:
Ogień. Prawdę mówiąc, nie znam słodszego aromatu od zapachu płonącego jałowca. Podejrzewam, że wszystkie kadzielnice, jakie Dante umieścił w swoim raju, nie miałyby szans, stając w szranki z tą wonią. Wystarczy jeden raz posmakować tego zapachu, by niczym pod wpływem cudownej woni szałwii po deszczu dokonała się w nas jakaś magiczna przemiana, byśmy niczym za sprawą określonej muzyki doświadczyli dogłębnie przestrzeni, świetlistości i niezwykłości amerykańskiego Zachodu. Niechaj płonie długo.
Parę minut później dymek się rozwiał, a w jego miejsce zjawiły się roztańczone czerwone płomienie. Stos płonął coraz mocniej, po chwili ogień sięgał już niemal 2 metrów. Żałobnicy, sto trzydzieści osób, w milczeniu zebrali się wokół stosu. Ciszę mąciły jedynie trzaski płonącego drewna, zupełnie jak gdyby wspomnienia Laury po kolei obracały się w nicość.
Kremacja w formie, w jakiej praktykuje się ją w maleńkim miasteczku Crestone w stanie Kolorado, towarzyszy ludzkości od kilkudziesięciu tysięcy lat. Już starożytni Grecy, Rzymianie czy Hindusi w ogniu i jego prostej alchemii dostrzegali moc zdolną strawić ciało i wyzwolić duszę. Jednakże tradycja kremacji w ogóle sięga jeszcze dalej w przeszłość.
Pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku na słabo zaludnionych terenach środkowej Australii pewien młody geolog natrafił na ślad skremowanych kości dorosłej kobiety. Wiek kości oszacował na 20 tysięcy lat. Dalsze badania dowiodły, że szczątki są znacznie starsze: liczyły sobie czterdzieści dwa tysiące lat, co, nawiasem mówiąc, o 22 tysiące lat cofało szacowany moment, gdy do Australii przybyli Aborygeni. Kobieta musiała żyć w świecie pełnym bujnej roślinności i zamieszkanym przez olbrzymie stworzenia (kangury, wombaty i inne ogromnych rozmiarów gryzonie). Na jej dietę składały się ryby, nasiona oraz jaja gigantycznych strusi emu. Po śmierci zwłoki kobiety, nazwanej przez badaczy Mungo Lady, zostały poddane kremacji przez jej społeczność. Następnie kości roztrzaskano i spalono raz jeszcze. Tak spreparowane szczątki posypano ochrą i złożono do ziemi, gdzie przeleżały czterdzieści dwa tysiące lat.
À propos Australii (wiem, że znowu zmieniam temat, ale nie bez powodu), mniej więcej dziesięć minut po rozpoczęciu kremacji Laury jedna z kobiet doglądających ognia wzięła do rąk _didgeridoo_, aborygeński instrument dęty. Następnie dała na migi znać mężczyźnie z drewnianym fletem, żeby do niej dołączył.
Mentalnie przygotowywałam się na najgorsze. _Didgeridoo_ i amerykański pogrzeb to dość karkołomne połączenie. Szybko jednak się okazało, że niepotrzebnie się obawiałam: rozlewające się szeroko monotonne brzmienie _didgeridoo_ w zestawieniu z zawodzeniem fletu dało niesamowity efekt. Dźwięk przynosił ukojenie zapatrzonym w ogień uczestnikom pogrzebu.
I tak to leci: kolejne amerykańskie miasteczko i kolejny stos, wokół którego gromadzą się żałobnicy. Tylko że rzeczywistość jest zupełnie inna. Crestone jest jedynym miejscem w USA, a nawet na całym Zachodzie, gdzie organizowana jest tradycyjna kremacja na stosie pod gołym niebem¹.
Jednakże kremacje w Crestone nie zawsze wyglądały tak efektownie. Zanim wzbogaciły się o procesje o świcie, grę na _didgeridoo_ i świetnie zorganizowane rozdawanie gałązek jałowca, wszystko obracało się wokół Stephanie, Paula i prowadzonych przez tę parę rytuałów Porta-Pyre (dosł. „przenośnego stosu”).
– To my staliśmy za inicjatywą Porta-Pyre – przyznaje wprost Stephanie Gaines. Sama o sobie mówi, że jest intensywnie praktykującą buddystką. – Jestem zodiakalnym baranem, i to zarówno w znaku słonecznym, księżycowym, jak i ascendencie.
Stephanie, siedemdziesięciodwulatka z blond bobem, zarządza stosem w Crestone z wrodzonym wdziękiem.
Na pierwszym etapie działalności wraz z Paulem Kloppenbergiem, też obdarzonym nie lada osobowością, mówiącym po angielsku z wyraźnym holenderskim akcentem, przewozili stos z miejsca na miejsce. Kremacje przeprowadzane były zawsze na prywatnych posesjach, a po zakończeniu rytuału para niezwłocznie ruszała dalej, unikając w ten sposób spotkań z urzędnikami hrabstwa. Łącznie przeprowadzili w takim trybie siedem kremacji.
– Stos ustawialiśmy na końcu podjazdu przy domu osoby, która nas zamawiała – wyjaśnił Paul podczas naszej rozmowy.
Porta-Pyre bazowało na bardzo pierwotnych rozwiązaniach: kratownicę kładziono po prostu na paru pustakach. Pod wpływem wysokiej temperatury krata zniekształcała się po każdej kremacji.
– Trzeba było przejechać po niej furgonetką. Dopiero wtedy wracała do dawnego kształtu – wspominała Stephanie. – Teraz, z perspektywy czasu, wydaje się to istnym wariactwem – dodała z rozbawieniem, za to bez wyrzutów sumienia.
W 2006 roku para zaczęła rozglądać się za stałym miejscem, w którym mogłaby organizować rytuały kremacji. Crestone wydawało się wymarzone do tego celu: typowa zabita dechami dziura, oddalona o cztery godziny jazdy od leżącego na północy Denver, zamieszkana przez sto trzydzieści siedem osób (wliczając osoby zamieszkujące okoliczne tereny, populacja Crestone liczy tysiąc czterysta osób). Temu oddaleniu od cywilizacji miasteczko zawdzięcza swojego libertariańskiego ducha, postawę „wolność Tomku w swoim domku”. Marihuana jest tam legalna, podobnie jak domy publiczne (co prawda żadnego obecnie nie ma, ale teoretycznie mógłby być).
Crestone jest mekką dla wszelkiego rodzaju adeptów duchowości. Ściągają do niego ludzie z całego świata, między innymi Dalajlama, żeby medytować. W sklepie z ekologiczną żywnością można znaleźć ulotki reklamujące zajęcia z instruktorami _qigong_ czy nauczycielami pracy z cieniem, kursy dla dzieci, w których trakcie „obudzą w sobie geniusza”, kursy nauki tradycyjnych tańców Afryki Północnej, a także coś o tajemniczej nazwie „Święta kraina zaczarowanego lasu”. Wśród mieszkańców znajdziemy prawdziwych hippisów i zamożnych pozerów, ale jest również wielu takich, którzy przez całe życie praktykują wybraną religię: buddystów, sufitów, a nawet zakonnice karmelitanki. Laura przez kilkadziesiąt lat była wyznawczynią nauk indyjskiego filozofa Sri Aurobindo.
Kiedy Paul i Stephanie wybrali miejsce, w którym chcieliby stworzyć stały stos kremacyjny, ich plany pokrzyżowali sąsiedzi. Jak twierdzili, na ich posesję nalatywałby dym.
– Ale dym z papierosów, które sami kopcili, już im nie przeszkadzał – skomentował Paul.
– Obmierzłe typy – dodała Stephanie.
Para próbowała tłumaczyć, że kremacje nie stwarzałyby ryzyka pożarów, po okolicy nie snułyby się żadne nieprzyjemnie pachnące dymy, nie istniałoby zagrożenie zatruciem rtęcią ani nie zwiększyłoby się stężenie pyłów zawieszonych. Wszystko na próżno: sąsiedzi napisali skargę do zarządu okręgu administracyjnego oraz do Agencji Ochrony Środowiska (ang. Environmental Protection Agency, w skrócie EPA).
Żeby zwiększyć swoje szanse w sporze, Paul i Stephanie postanowili zalegalizować działalność Porta-Pyre. Utworzyli organizację non profit o nazwie Crestone End of Life Project. Zasypywali urzędy wnioskami, zebrali czterysta podpisów entuzjastów projektu (co stanowiło blisko jedną trzecią liczby mieszkańców miasteczka i okolic) i przy okazji zgromadzili olbrzymie ilości dokumentów prawnych i artykułów naukowych, które teraz z trudem mieszczą się w wielkich segregatorach. Odwiedzili po kolei wszystkich mieszkańców Crestone, żeby poznać ich obawy.
Na początku lokalna społeczność odnosiła się niechętnie do pomysłu stworzenia stosu kremacyjnego. W obozie krytyków prześmiewczo nazywano projekt Paula i Stephanie „sąsiedzi podpalający sąsiadów”. Kiedy para (w żartach) zaproponowała, że z własnych pieniędzy opłaci jedną z dekoracyjnych platform podczas miejscowej parady, wywołało to gwałtowny sprzeciw jednej z rodzin. Stwierdzono, że uwzględnienie w paradzie platformy ozdobionej płomieniami z papier mâché byłoby „wysoce niestosowne”.
– Miejscowi martwili się nawet, że stos spowoduje za duży ruch uliczny w miasteczku – stwierdziła Stephanie. – A trzeba ci wiedzieć, że kiedy w Crestone na drodze jest sześć samochodów, uznaje się to już za duży ruch.
– Ludzie się bali – wyjaśnił Paul. – „A co z zanieczyszczeniem powietrza?”, „Czy nie będziemy przez to chorować?”, „Myśl o śmierci mnie przeraża”. Trzeba wykazać się cierpliwością i wsłuchać się w te głosy.
Nie zważając na przeszkody prawne, Paul i Stephanie dalej robili swoje. Sił dodawała im świadomość, że pomysł stosu pierwotnie spotkał się z pozytywnym odzewem lokalnej społeczności (nie zapominajmy, że miejscowym do tego stopnia spodobała się idea palenia zwłok na stosie, że pozwalali, by Paul i Stephanie budowali pod ich domami grille z pustaków).
– Ilu ludzi zapewnia usługi, które wzbudzają żywe uczucia? – spytała Stephanie. – Jeśli coś nie znajduje odzewu, nie ma co sobie zawracać tym głowy. To właśnie ten oddźwięk najbardziej mnie motywował.
Wreszcie odnaleźli dom dla swojego stosu: za miastem, kilkaset metrów od głównej drogi. Działka była darem Dragon Mountain Temple, lokalnej grupy praktykującej buddyzm zen. Paul i Stephanie nie próbują ukryć istnienia stosu przed całym światem. Przy wjeździe do miasta w oczy rzuca się metalowy szyld z rysunkiem płomienia i napisem „STOS”. Znak jest dziełem miejscowego rolnika uprawiającego ziemniaki (a dorabiającego jako koroner) i nie sposób go przeoczyć. Sam stos posadowiono na piachu, a otacza go bambusowy płot, wijący się niczym pismo kaligraficzne. Dotychczas skremowano tu ponad pięćdziesiąt zwłok, między innymi (uwaga, niespodziewany zwrot akcji) ciało faceta, który wymyślił hasło „sąsiedzi podpalający sąsiadów”, ponieważ tuż przed śmiercią przekonał się do kontrowersyjnej inicjatywy.
Na trzy dni przed kremacją wolontariusze z Crestone End of Life Project zjawili się w domu Laury. Przygotowali zwłoki, pomogli przyjaciołom zmarłej w umyciu ciała, a na koniec ułożyli je na kocu chłodzącym, żeby spowolnić procesy gnilne. Na strój dla nieboszczyków wybiera się odzież z naturalnych tkanin – materiały syntetyczne, takie jak poliester, kiepsko się palą.
Organizacja oferuje też rodzinie zmarłego pomoc w zakresie logistyki zaraz po stwierdzeniu zgonu, i to za darmo. Zwracając się do Crestone End of Life, nie trzeba koniecznie być zdecydowanym na kremację na świeżym powietrzu. Wolontariusze pracujący w organizacji przygotowani są na wszelkie scenariusze i służą pomocą niezależnie od tego, czy rodzina życzy sobie konwencjonalnego pogrzebu (z balsamowaniem zwłok), pogrzebu ekologicznego (bez stalowego pojemnika na trumnę i bez balsamowania), czy może kremacji w zakładzie pogrzebowym w jednym z okolicznych miast. To ostatnie rozwiązanie Paul określa mianem „kremacji komercyjnej”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki