- promocja
Jak wam się podoba - ebook
Jak wam się podoba - ebook
Zbiór felietonów i reportaży napisanych przez George’a Orwella, który z wielką wrażliwością opowiada o wojnie, ekonomii, ludzkiej krzywdzie, biedzie, a z pasją np. o przysmakach angielskiej kuchni. Orwell konsekwentnie staje po stronie słabszych, ciemiężonych i wyśmiewanych. Jest przeciwnikiem przemocy, militaryzmu i wszelkiej agresji. Autor znany jest z nowatorskich jak na owe czasy metod zbierania dokumentacji do swych tekstów, wcielał się w role biednych i bezdomnych, podążając z nimi tam, gdzie zwykli dziennikarze nie trafiali.
George Orwell (właśc. Eric Arthur Blair, 1903–1950), angielski powieściopisarz, eseista, krytyk literacki i publicysta. Badacz kultury popularnej i masowej, sympatyk i działacz niekomunistycznej lewicy. Przyjaciel Polski i Polaków; przedwczesna śmierć spowodowała, że nie napisał planowanej powieści o zbrodni katyńskiej. Największy rozgłos przyniosły mu utwory Folwark zwierzęcy i Rok 1984, ogólnie uznane za dzieła literackie oddające najpełniej oblicze i sens XX wieku. Warto jednak poznać także inne jego książki: W hołdzie Katalonii, Wiwat aspidistra!, Brak tchu, Na dnie w Paryżu i w Londynie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17191-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O sobie
Urodziłem się w Indiach, w roku 1903. Mój ojciec był tam urzędnikiem administracji brytyjskiej, a nasza rodzina należała do grupy przeciętnych rodzin pochodzących z klas średnich: rodzin wojskowych, duchownych, urzędników państwowych, nauczycieli, prawników, lekarzy – i tak dalej. Uczęszczałem do Eton, najkosztowniejszej i najbardziej snobistycznej brytyjskiej _public school_. Przyjęto mnie tam dzięki przyznanemu stypendium; gdybym go nie otrzymał, mojego ojca nigdy nie byłoby stać na wysłanie mnie do takiej szkoły.
Wkrótce po opuszczeniu Eton (dobiegałem wtedy dwudziestki) wyjechałem do Birmy, gdzie wstąpiłem do Indyjskiej Policji Imperialnej. Były to uzbrojone formacje, coś w rodzaju _gendarmerie_, bardzo podobne do hiszpańskiej Guardia Civil, czy też Garde Mobile we Francji. Pełniłem tę służbę przez pięć lat. Nie odpowiadała mi ona i sprawiła, iż znienawidziłem imperializm, choć nastroje nacjonalistyczne nie były jeszcze wtedy w Birmie bardzo silne, a stosunki między Anglikami a Birmańczykami nie układały się źle.
W roku 1927, podczas urlopu spędzanego w Anglii, zrezygnowałem z dalszej służby i zdecydowałem, że zostanę pisarzem; początkowo wszakże nie odniosłem jakichś szczególnych sukcesów. W latach 1928–1929 mieszkałem w Paryżu, pisząc nowele oraz powieści, których nikt jednak nie chciał drukować (wszystkie rękopisy potem zniszczyłem). W następnych latach żyłem przeważnie z dnia na dzień i kilkanaście razy zdarzyło mi się głodować. Dopiero począwszy od roku 1934 mogłem utrzymać się z tego, co zarobiłem piórem. Przedtem bywało, iż całymi miesiącami przebywałem wśród biedoty i ludzi z półświatka, kryjących się w najbardziej podejrzanych zaułkach uboższych dzielnic, albo włóczących się po ulicach, kradnących i żebrzących. Początkowo łączył mnie z tymi ludźmi brak pieniędzy, lecz niebawem zacząłem interesować się ich życiem. Spędziłem wiele miesięcy na północy Anglii badając tam (bardzo sumiennie) warunki bytu i pracy górników. Ogólnie biorąc, aż do roku 1930 nie uważałem się za socjalistę. Właściwie nie miałem jeszcze wtedy wyrobionych poglądów politycznych. Sympatykiem socjalizmu stałem się bardziej z oburzenia, jakim napawało mnie gnębienie ubogich warstw robotników, aniżeli przez jakieś hipotetyczne uwielbienie społeczeństwa planowego.
W roku 1936 ożeniłem się. Niemal dokładnie w tym samym tygodniu wybuchła w Hiszpanii wojna domowa. Moja żona i ja chcieliśmy wyjechać do Hiszpanii, by walczyć tam po stronie rządu republikańskiego. Byliśmy gotowi w sześć miesięcy, zaraz po ukończeniu przeze mnie książki, nad którą wtedy pracowałem. W Hiszpanii spędziłem niemal pół roku, przebywałem na froncie aragońskim, nim w Huesca faszystowski snajper nie przestrzelił mi gardła.
We wczesnych fazach wojny domowej cudzoziemcy byli w większości nieświadomi wewnętrznych walk trwających między rozmaitymi prorządowymi partiami politycznymi. Seria przypadków sprawiła, iż nie wstąpiłem, tak jak większość cudzoziemców, do Brygad Międzynarodowych, tylko do milicji POUM, czyli do hiszpańskich trockistów.
Tak więc w połowie 1937 roku, kiedy to komuniści uzyskali całkowitą (czy też częściową) kontrolę nad rządem hiszpańskim i rozpoczęli polowanie na trockistów, obok innych osób staliśmy się ściganą zwierzyną. Mieliśmy jednak szczęście i nigdy nas nie aresztowano. A przecież wielu naszych przyjaciół zostało rozstrzelanych, inni spędzili długi czas w więzieniach, bądź też po prostu zniknęli.
Te polowania na ludzi odbywały się w Hiszpanii w tym samym czasie, gdy w ZSRR trwały wielkie czystki: w pewnym sensie je uzupełniały. W Hiszpanii, tak jak i w Rosji, oskarżenia (chodziło o konspirowanie z faszystami) były takie same, i jeżeli chodzi o Hiszpanię, mam wszelkie powody, by twierdzić, iż oskarżenia te były fałszywe. Te doświadczenia były wszakże cenną lekcją: nauczyły mnie, jak łatwo totalitarna propaganda potrafi podporządkować sobie opinię inteligentnych osób w krajach demokratycznych.
Moja żona i ja widzieliśmy jak niewinnych ludzi wtrąca się do więzień, tylko dlatego, że padły na nich podejrzenia o nieortodoksyjność. A jednak po powrocie z Anglii stwierdziliśmy, iż liczni rozsądni i dobrze poinformowani obserwatorzy tamtych zdarzeń wierzą najbardziej nieprawdopodobnym doniesieniom o konspiracji, zdradach i sabotażu, które podawała prasa relacjonująca moskiewskie procesy.
I w ten oto sposób uświadomiłem sobie, silniej niż kiedykolwiek, negatywny wpływ sowieckiego mitu na zachodni ruch socjalistyczny.
W tym miejscu muszę przerwać na chwilę po to, by wyjaśnić mój stosunek do reżimu sowieckiego.
Nigdy nie byłem w Rosji, a moja wiedza o tym kraju składa się tylko z tego, czego można dowiedzieć się z lektury książek i gazet. Nawet gdybym mógł to uczynić, nie chciałbym wtrącać się w wewnętrzne sprawy ZSRR, zaś Stalina oraz jego kompanów nie potępiałbym wyłącznie za ich barbarzyńskie i niedemokratyczne metody rządzenia. Zupełnie bowiem możliwe, iż mając nawet najlepsze intencje, w ówczesnych warunkach nie mogli postępować inaczej.
Z drugiej jednak strony, sprawą najwyższej wagi jest dla mnie to, by mieszkańcy Europy Zachodniej poznali prawdziwą naturę reżimu sowieckiego. Począwszy od roku 1930 spostrzegłem bardzo niewiele faktów świadczących o tym, iż ZSRR zmierza ku czemuś, co z całym przekonaniem można by nazwać socjalizmem. Wprost przeciwnie, uderzyły mnie wyraźne oznaki formowania się w tym kraju zhierarchizowanego społeczeństwa, w którym rządzący nie mają więcej powodów, by zrzec się władzy niż jakakolwiek inna klasa rządząca. Na dobitkę, robotnicy oraz inteligencja w takim kraju jak Anglia nie mogą pojąć, iż dzisiejszy ZSRR to zupełnie inne państwo niż w roku 1917. Dzieje się tak częściowo dlatego, że ludzie ci nie chcą tego zrozumieć (to znaczy pragną wierzyć, że gdzieś na świecie istnieje państwo prawdziwego socjalizmu), a częściowo dlatego, że są oni przyzwyczajeni do względnej wolności oraz umiarkowania w życiu publicznym, a totalitaryzm jest dla nich czymś całkowicie niepojętym.
Trzeba oczywiście pamiętać, iż w Anglii nie ma pełnej demokracji. Nasz kraj należy do grupy państw kapitalistycznych, w których istnieją olbrzymie przywileje klasowe oraz znaczne różnice majątkowe (nawet obecnie, gdy wojna zrównała wszystkich). Tym niemniej, jest to kraj, którego obywatele od kilkuset lat nie wiedzą, co to wojna domowa, gdzie prawa są stosunkowo sprawiedliwe, można wierzyć niemal wszystkim oficjalnym informacjom i statystykom, oraz w którym – co też jest ważne – posiadanie poglądów mniejszości i ich głoszenie nikogo nie naraża na śmiertelne niebezpieczeństwo. W takich warunkach przeciętny człowiek nigdy nie pojmie czegoś takiego jak obozy koncentracyjne, masowe wywózki, przetrzymywanie w więzieniu bez procesu, cenzura prasy – i tak dalej. Wszystko, co przeczyta on na temat takiego kraju jak ZSRR, automatycznie dopasowuje do stosunków panujących w Wielkiej Brytanii, i w rezultacie daje naiwnie wiarę kłamstwom totalitarnej propagandy. Aż do roku 1939, a nawet i później, większość Anglików nie potrafiła dostrzec prawdziwej natury hitlerowskiego reżimu w Niemczech, a obecnie – gdy w grę wchodzi reżim sowiecki – najczęściej poddaje się tym samym złudzeniom.
Wyrządziło to ogromną szkodę ruchowi socjalistycznemu w Anglii i miało poważne konsekwencje dla brytyjskiej polityki zagranicznej. Powtarzam, sądzę, iż nic tak nie przyczyniło się do wypaczenia oryginalnej idei socjalizmu, jak wiara w to, iż Rosja jest krajem socjalistycznym, a każde posunięcie jej władców należy usprawiedliwiać, jeżeli nie naśladować.
W ten sposób przez ostatnie dziesięć lat nabrałem przekonania, iż niezbędne jest zniszczenie sowieckiego mitu, jeśli pragniemy odrodzenia prawdziwego ruchu socjalistycznego.
Skrócony tekst przedmowy, którą w marcu 1947 roku Orwell napisał do ukraińskiego wydania _Folwarku zwierzęcego_. Ponieważ oryginalna wersja tej przedmowy zaginęła, przeto tekst angielski, z którego dokonano przekładu, jest z kolei przekładem z języka ukraińskiego. Tytuł pochodzi od tłumacza.POD KLUCZEM
Pod kluczem¹
Wyprawa zakończyła się niepowodzeniem, gdyż jej celem był pobyt w więzieniu, a ja nie przesiedziałem dłużej niż czterdzieści osiem godzin w zwykłym areszcie; mimo to postanowiłem ją opisać, ponieważ procedura w sądzie policyjnym – i cała reszta – jest bardzo interesująca. Od tamtego wydarzenia upłynęło osiem miesięcy, toteż nie jestem zbyt pewien dat, wszystko zdarzyło się jednak na tydzień lub dziesięć dni przez Bożym Narodzeniem roku 1931.
W sobotnie popołudnie wyszedłem z domu z czterema, może pięcioma szylingami w kieszeni i skierowałem się ku Mile End Road, zamierzałem bowiem upić się do zamroczenia, a uznałem, że w dzielnicy East End będą mniej pobłażliwi wobec pijaków niż gdziekolwiek indziej. Z myślą o oczekującym mnie odosobnieniu kupiłem nieco tytoniu oraz egzemplarz „Yank Mag”², po czym zaraz po otwarciu pubów wstąpiłem do najbliższego z nich, wypiłem cztery albo pięć kufli piwa, a libację zakończyłem ćwiercią butelki whisky, co spowodowało, że zostały mi tylko dwa pensy. Gdy w butelce chlupotało już niewiele trunku, poczułem, że jestem nieźle wstawiony – bardziej niż zamierzałem, gdyż nic od rana nie jadłem i alkohol zaczął działać na pusty żołądek. Ledwie zdołałem utrzymać się na nogach, lecz mój umysł pracował sprawnie: gdy jestem pijany, a nogi i język już odmawiają posłuszeństwa, długo jeszcze zachowuję jasność myśli. Zataczając się, szedłem chodnikiem w kierunku zachodnim, przez długi czas nie napotykając żadnego patrolu policyjnego, choć na ulicach panował tłok, a mijani przechodnie wytykali mnie palcami i wyśmiewali. Wreszcie zauważyłem, że nadchodzą dwaj policjanci. Wyciągnąłem z kieszeni butelkę i na ich oczach wychyliłem z niej resztę whisky, co niemal zwaliło mnie z nóg, chwyciłem więc oburącz latarnię i osunąłem się po niej na chodnik. Policjanci podbiegli, odwrócili mnie i odebrali mi butelkę.
Oni: Ej, panie kolego, coś pan wypił? (Przez chwilę myśleli, że właśnie próbowałem się otruć).
Ja: T…to moja whisky. Z…zostawcie mnie w s…spokoju.
Oni: O rany, gość jest zalany w trupa. Gdzieżeś się pan tak urządził, co?
Ja: B…byłem w knajpie i się zabawiłem. M…mamy Święta, n…nie?
Oni: Jeszcze do nich cały tydzień. Pokręciłeś pan daty. Lepiej niech pan idzie z nami. Zajmiemy się panem.
Ja: A n…niby d…dlaczego miałbym iść z w…wami?
Oni: Bo zaopiekujemy się panem, odpocznie pan sobie. Jak się będziesz pan tak taczał, to jeszcze pan pod coś wpadniesz.
Ja: Patrzcie. K…knajpa, o t…tam. W…wejdźmy się na… napić.
Oni: Na dziś masz już dość, stary. Najlepiej chodź z nami.
Ja: Dokąd m…mnie zabieracie?
Oni: Tam, gdzie znajdziesz miłe, spokojne wyrko z czystym prześcieradłem, dwoma kocami i czym tam chcesz.
Ja: A będę mógł się tam napić?
Oni: Jasne, że tak. Mamy tam knajpę, a jakże.
Przez cały czas tej pogwarki prowadzili mnie ostrożnie chodnikiem. Trzymali ręce w specjalnym chwycie (zapomniałem, jak się nazywa), którym można raz–dwa złamać ramię, lecz postępowali ze mną łagodnie jak z dzieckiem. Wewnętrznie byłem zupełnie trzeźwy, toteż bardzo ubawił mnie podstęp, jakiego użyli, by skłonić mnie do pójścia z nimi, nie zdradzając ani słowem, że idziemy na posterunek. Przypuszczam, że policja zawsze postępuje w ten sposób z pijakami.
Gdy weszliśmy do komisariatu (znajdował się w dzielnicy Benthal Green, ale o tym dowiedziałem się dopiero w poniedziałek), policjanci popchnęli mnie na krzesło i przystąpili do opróżniania moich kieszeni, podczas gdy sierżant zadawał rutynowe pytania. Udawałem jednak, że jestem zbyt pijany, by odpowiadać sensownie, więc z niesmakiem rozkazał tamtym odprowadzić mnie do aresztu, co też i uczynili. Cela przypominała pomieszczenia w domach pracy przymusowej (miała około trzy i pół na jeden i trzy czwarte metra i mierzyła trzy i pół metra wysokości), była jednak czystsza niż tamte i przyzwoiciej wyposażona. Ściany wyłożono białymi ceramicznymi kafelkami, w narożniku umieszczono klozet, zauważyłem też rurę doprowadzającą ciepłą wodę. Stała tam zbita z desek prycza, na której leżała poduszka wypchana końskim włosiem oraz dwa koce. Pod sufitem dostrzegłem maleńkie okratowane okienko; przez całą noc paliła się żarówka chroniona kloszem z grubego szkła. Drzwi celi były stalowe, ze standardowym judaszem i otworem do podawania jedzenia. Podczas rewizji policjanci odebrali mi pieniądze, zapałki, brzytwę i szalik, ponieważ, o czym dowiedziałem się później, aresztanci wieszają się niekiedy na własnych szalikach.
Nie mam zbyt wiele do powiedzenia o następnym dniu i nocy, które okazały się przeraźliwie nudne. Dokuczał mi ogromny kac, silniejszy niż po zwykłej pijatyce, zapewne z powodu picia na pusty żołądek. W niedzielę otrzymałem dwa posiłki składające się z porcji chleba posmarowanego margaryną i kubka herbaty (równie lurowatej jak ta w schroniskach dla włóczęgów) oraz jeden w postaci mięsa z kartoflami, który, jak przypuszczam, zawdzięczałem miękkiemu sercu żony sierżanta, ponieważ aresztantom przysługuje wyłącznie pieczywo z margaryną. Nie pozwolono mi się ogolić, a do mycia przydzielono tylko trochę zimnej wody. Gdy sierżant sporządzał protokół, opowiedziałem mu historyjkę, jaką zawsze trzymam z zanadrzu na podobne okazje, czyli że nazywam się Edward Burton, moi rodzice prowadzą ciastkarnię w Blythburgu, gdzie byłem zatrudniony jako subiekt w sklepiku z tekstyliami, skąd zwolniono mnie za nadużywanie alkoholu; następnie rodzice, którym dopiekł mój nałóg, kazali mi opuścić dom. Dodałem również, że przez pewien czas pracowałem jako „dochodzący” tragarz na targowisku Billingsgate³, a ostatniej nocy, kiedy niespodziewanie wpadło mi sześć szylingów, poszedłem w tango. Policjanci byli bardzo uprzejmi, prawili morały o zgubnych skutkach pijaństwa, zapewniając jednocześnie, jak zwykle w takich sytuacjach, że nie jestem do gruntu zły – i tak dalej, i tak dalej. Zaproponowali mi zwolnienie za kaucją, jeśli wpłacę odpowiednią kwotę, ponieważ jednak nie miałem pieniędzy, ani też dokąd pójść, wybrałem areszt. Było tam bardzo nudno, lecz miałem ze sobą „Yank Mag” i mogłem sobie zapalić, jeśli poprosiłem o ogień funkcjonariusza dyżurującego w korytarzu, gdyż aresztantom nie wolno, oczywiście, posiadać zapałek.
Nazajutrz wyprowadzono mnie wczesnym rankiem z celi, kazano się umyć, oddano szalik, zaprowadzono na podwórze i wsadzono do „Czarnej Mańki”. Wnętrze pojazdu przypominało francuską toaletę publiczną, ponieważ po obu stronach ciągnął się rząd maleńkich przedziałów zamykanych od zewnątrz, w których było tylko tyle wolnej przestrzeni, by aresztant mógł w miarę swobodnie usiąść. Na ściankach mojej przegrody wypisane były rozmaite imiona i nazwiska, przekleństwa oraz kto jaki otrzymał wyrok. Zauważyłem również kilka wariantów następującego dwuwiersza:
_Detektyw Smith dobrze podpuszcza („to gee”)_
_Powiedzcie mu, żeby się uszczał._
(Czasownik „to gee” oznacza w tym kontekście: działać jako _agent provocateur_).
Zrobiliśmy rundę po różnych komisariatach, z których zabraliśmy w sumie chyba z dziesięciu aresztantów, aż w „Czarnej Mańce” zrobiło się tłoczno. Towarzystwo było bardzo wesołe. Drzwiczki do przedziałów miały u góry otwory wentylacyjne, dlatego też można było sięgnąć dłonią do sąsiada naprzeciw, a że komuś udało się przeszmuglować zapałki, więc wszyscy paliliśmy. Potem zaczęliśmy śpiewać, pamiętając zaś, że zbliżało się Boże Narodzenie, wykonaliśmy kilka kolęd. Jechaliśmy do sądu policyjnego przy Old Street⁴, zawodząc:
Adeste, fideles, laeti, triumphantes,
Adeste, adeste ad Bethelhem – i tak dalej⁵.
Osobiście uważam, że było to raczej nie na miejscu.
W sądzie zamknięto mnie w podobnej celi jak na komisariacie, miała nawet tyle samo kafelków na ścianie – dokładnie je policzyłem. Oprócz mnie w pomieszczeniu znajdowało się jeszcze trzech aresztantów. Pierwszym był dobrze ubrany, rumiany mężczyzna krzepkiej postury w wieku około trzydziestu pięciu lat, mogący uchodzić za komiwojażera, lub, być może, bukmachera; drugim – Żyd w średnim wieku, również przyzwoicie ubrany; trzecim – najwyraźniej włamywacz recydywista. Był krępym, siwowłosym i dość steranym przez życie facetem o zniszczonej twarzy, tak dalece przejmującym się oczekującą go rozprawą, że nie mógł usiedzieć spokojnie. Krążył nerwowo po celi tam i z powrotem, niby dzikie zwierzę, ocierając się przy tym o kolana siedzących na pryczy i wykrzykując, że jest niewinny. Miał zarzut, jak się zdaje, włóczęgostwa i zamiaru dokonania włamania. Powiedział nam, że był za kratkami już dziewięć razy i że w podobnych sprawach, w których wyrok zapada najczęściej na podstawie podejrzeń, recydywistów nieuchronnie czeka odsiadka. Co pewien czas potrząsał pięścią w kierunku drzwi, rycząc: „Pieprzony gnojek! Pieprzony gnojek!”, mając na myśli „łapsa”, który go aresztował.
Niebawem wprowadzono do celi dwóch innych zatrzymanych: odrażającego młodego Belga, któremu zarzucano tamowanie ruchu ulicznego wózkiem z warzywami, oraz jakieś kudłate indywiduum, które było albo głuchonieme, albo nie rozumiało ani słowa po angielsku. Wyjąwszy tego ostatniego przybysza, wszyscy zatrzymani opowiadali o sobie z niezwykłą otwartością. Rumiany elegant okazał się „kierownikiem” pubu (o tym, jak dalece londyńscy właściciele tych lokali tkwią w kieszeni browarników, świadczy to, że nazywa się ich potocznie „kierownikami”, nie zaś „gospodarzami”; w istocie są oni jedynie pracownikami najemnymi); zdefraudował on gotówkę klubu bożonarodzeniowego⁶. Był też, co jest częste w tym fachu, zadłużony u browarników i zabrał z kasy nieco grosza, niewątpliwie po to, żeby na wyścigach konnych postawić na faworyta. Dwóch członków klubu odkryło ów fakt na kilka dni przed wypłatą premii i dało znać policji. „Kierownik” zwrócił natychmiast całą kwotę, poza dwunastoma funtami, które także oddał przed rozprawą. Pomimo to było pewne, że zostanie skazany, ponieważ sądy zaciekle zwalczają podobnych defraudantów – i rzeczywiście, jeszcze tego samego dnia skazano go na cztery miesiące pozbawienia wolności. Oczywiście był bezpowrotnie zrujnowany. Browarnicy spowodują niechybnie wszczęcie postępowania upadłościowego, sprzedadzą z licytacji wyposażenie lokalu i meble, on zaś, były właściciel, już nigdy nie otrzyma licencji na prowadzenie pubu. Usiłował nadrabiać przed nami miną, palił też papierosa za papierosem ze sporego zapasu gold flake’ów – zapewne po raz ostatni w życiu dysponował papierosami w takiej ilości, jakiej potrzebował. Kiedy mówił do nas, jego oczy miały przez cały czas pusty, nieobecny wyraz. Wydaje mi się, że do jego świadomości stopniowo docierało, iż jego dotychczasowe życie – rozumiane jako przyzwoity status społeczny – właśnie się skończyło.
Żyd był zaopatrzeniowcem właściciela koszernej jatki w Smithfields. Wykonywał to zajęcie nieprzerwanie przez siedem lat, po czym nieoczekiwanie przywłaszczył sobie dwadzieścia osiem funtów i pojechał do Edynburga (nie mam pojęcia dlaczego akurat tam), „użył” sobie z dziewczynkami, a gdy wyczerpał fundusze, powrócił i oddał się w ręce policji. Zwrócił już szesnaście funtów, a resztę pozwolono mu spłacać w miesięcznych ratach. Był żonaty, miał kilkoro dzieci. Powiedział nam coś ciekawego, a mianowicie, że jego pracodawca prawdopodobnie będzie miał kłopoty w synagodze za to, że podał go do sądu. Podobno Żydzi mają własne sądy rozjemcze i żadnemu Izraelicie nie wolno zaskarżyć współwyznawcy do państwowego sądu, przynajmniej jeśli chodzi o sprzeniewierzenie, nie przedstawiwszy sprawy najpierw własnemu trybunałowi.
Zaskoczyło mnie również to, o czym zapewniali mnie ci mężczyźni, a słowa te słyszałem z ust niemal każdego oskarżonego o poważne wykroczenie. Mówili oni: „Nie boję się więzienia, tylko utraty pracy”. Moim zdaniem dowodzi to, jak bardzo prawo traci swoją moc w porównaniu z kapitalistą.
Trzymali nas tak w oczekiwaniu przez kilka godzin. W celi było bardzo niewygodnie, bo nie mogliśmy wszyscy jednocześnie usiąść na pryczy, a w dodatku było przeraźliwie zimno, mimo że tak się tłoczyliśmy. Kilku aresztantów skorzystało z toalety, co było obrzydliwe w tak małym pomieszczeniu, tym bardziej że nie działała spłuczka. Knajpiarz częstował na prawo i lewo papierosami, a dyżurny policjant dostarczał ogień. Chwilami słyszeliśmy dziwny brzękliwy odgłos z sąsiedniej celi, gdzie w pojedynkę osadzono młodzieńca, który wbił swojej „panience” nóż w brzuch, ale, jak się dowiedzieliśmy, kobieta prawdopodobnie przeżyje. Bóg raczy wiedzieć, co działo się obok, lecz brzmiało to tak, jakby nożownika przykuto do ściany. Około dziesiątej każdy z nas otrzymał kubek herbaty – okazało się, że choć nie przewiduje tego regulamin, napój przygotowali misjonarze – a wkrótce potem przeprowadzono nas do pomieszczenia przypominającego sporych rozmiarów poczekalnię, gdzie aresztowani spędzają czas przed rozprawą.
Zgromadziło się tam około pięćdziesięciu mężczyzn w rozmaitym typie, jednak, ogólnie rzecz biorąc, ubranych znacznie lepiej niż można by oczekiwać. Krążyli w kapeluszach na głowach tam i z powrotem, drżąc z zimna. Byłem też świadkiem niezmiernie intrygującej sceny. Otóż, gdy zabierano mnie do celi, dostrzegłem, jak obok zamykają dwóch niedomytych typków, znacznie brudniejszych ode mnie, zatrzymanych za pijaństwo lub stawianie oporu władzy. Teraz w poczekalni ci dwaj, z notatnikami w dłoniach, wypytywali o coś innych zatrzymanych. Wyglądało na to, że obaj są „tajniakami” i zamknięto ich wraz z innymi, by wyławiali co ciekawsze informacje, wśród więźniów panuje bowiem coś na kształt wolnomularstwa, rozmawiają ze sobą, niczego nie ukrywając. Pomyślałem, że to wyświechtany trik.
Przez cały czas aresztantów odprowadzano parami korytarzem wiodącym do sali rozpraw. Sierżant krzyknął: „Pijacy, wychodzić!”, na co czterech czy może pięciu z nas przedefilowało przez korytarz i zatrzymało się przed drzwiami pomieszczenia sądu. Dyżurny policjant udzielił mi kilku rad:
– Wchodząc, zdejmij pan czapkę, przyznaj się do winy i tylko odpowiadaj na pytania. Byłeś pan już karany?
– Nie.
– Będzie to pana kosztować sześć szylingów. Zapłaci pan?
– Nie. Mam tylko dwa pensy.
– Dobra, nieważne. Szczęściarz z pana, nie ma dziś sędziego Browna. Abstynent. Nie ma litości dla pijaków. Ani, ani.
Sprawy z oskarżenia o pijaństwo załatwiano tak szybko, że nawet nie zdołałem przyjrzeć się bliżej sądowi. Pamiętam tylko jak przez mgłę podwyższenie, godło na ścianie, urzędników siedzących przy biurkach niżej oraz drewnianą balustradkę. Posuwaliśmy się wzdłuż niej gęsiego, a całe postępowanie wyglądało za każdym razem tak:
– Edward Burton – pijany – i zamroczony.
– Pił?
– Tak.
– Sześć szylingów, przechodzić – następny!
Cała ta procedura trwała około pięciu sekund. Po przeciwnej stronie korytarza znajdował się pokój, w którym siedział sierżant z księgą spraw.
– Sześć szylingów? – zapytał.
– Tak.
– Płaci pan?
– Nie mam z czego.
– W porządku, z powrotem do celi.
I tak odprowadzono mnie i zamknięto w celi w niespełna dziesięć minut po tym, jak z niej wyszedłem.
Powrócił również właściciel pubu, którego sprawę odroczono, oraz młody Belg, niemogący, podobnie jak ja, zapłacić grzywny. Żyda nie było: nikt nie wiedział, czy go zwolniono, czy też skazano. W ciągu dnia przez celę przewinęło się wielu zatrzymanych, jedni czekali na rozprawy, inni, by „Czarna Mańka” zabrała ich do więzienia. Nadal panował chłód, a ohydny klozetowy odór w celi stał się nie do zniesienia. Około drugiej dali nam obiad złożony z kubka herbaty i dwóch kromek chleba z margaryną na osobę. Widocznie był to posiłek regulaminowy. Jeśli ktoś miał przyjaciół na zewnątrz, mógł dostać jedzenie z miasta, a jednak odebrałem to jako cholerną niesprawiedliwość, że ten, kto nie ma grosza przy duszy, musi oczekiwać na rozprawę mając w żołądku tylko chleb z margaryną, a także zarośnięty – ja sam nie miałem przez czterdzieści osiem godzin możliwości ogolenia się – co wyglądało na chęć sprawienia, by sąd się doń uprzedził.
Wśród tych, którzy przewinęli się przez celę, było dwóch kumpli czy wspólników zwanych, o ile dobrze pamiętam, Snouter i Charlie, aresztowanych za jakieś wykroczenie uliczne, chyba za tamowanie ruchu ulicznego wózkiem z warzywami. Snouter był rumianym na twarzy złośliwym chudzielcem, a Charlie facetem krępym, krzepkim i jowialnym w obejściu. Ich konwersacja była dość interesująca.
Charlie: W mordę, ale tu kurewsko zimno. Mieliśmy fart, że nie było dziś starego Browna. Łypnąłby tylko i wlepił każdemu po miechu.
Snouter (z nudów śpiewa):
Sępię, sępię, to mój fach,
Jestem w tym dobry, że aż strach.
Sępię tu, sępię tam,
Zawsze sobie radę dam.
Charlie: Och, wal się z tym swoim sępieniem! O tej porze roku trzeba myśleć o wyżerce. Te wszystkie indyki na wystawach, jak szeregi jakiegoś pieprzonych żołnierzy bez mundurów – aż ci ślinka leci z pyska, co nie? Zakładam się o szóstaka pensów, że jeszcze przed wieczorem zwinę taką jedną sztukę.
Snouter: I na cholerę ci on? Przecież nie upieczesz jebańca na ogniu w schronisku?
Charlie: Na kij go piec? Wiem, gdzie mogę go spylić, za szylinga albo dwa.
Snouter: To żaden interes. Teraz najlepiej zarabiać śpiewaniem. Kolędy – to jest coś. Jak jeszcze zacznę ciągnąć je na smętnie, to wszystkim serca miękną. Stare prukwy aż łzawią jak mnie słuchają. Ale w te święta chyba nic z tego. Jak mam wywlekać komuś forsę z gardła, to już wolę siedzieć w chałupie.
Charlie: No to ja zaśpiewam ci kawałek kolędy. Hymny też znam… (zaczyna śpiewać niezłym basem):
Jezu. Ty mą duszę miłujesz
Opiece polecam się Twojej…
Dyżurny policjant (spogląda przez zakratowane okienko):
– Spokój tam, spokój! Myślicie, że co to jest? Modlitewne spotkanie baptystów?
Charlie (cichym głosem po odejściu policjanta):
– Wal się, obszczańcu. – I nuci:
_Gdy wody wzburzone falują,_
_Gdy nawałnic toczą się boje!_⁷
– Chyba nie ma takiego hymnu, którego bym nie znał. Przez moje ostatnie dwa lata w Dartmoor śpiewałem w chórze jako bas.
Snouter: Taa? Jak jest teraz w Dartmoor? Dają tam jeszcze marmoladę?
Charlie: Nie, ale dają ser, dwa razy na tydzień.
Snouter: Nie mów! A ile żeś tam właściwie kiblował?
Charlie: Czwórkę.
Snouter: Czwórka bez cipy – o w mordę! Faceci tam to chyba dostają świra, jak zobaczą kawałek spódnicy (kobietę), co?
Charlie: Spoko, w Dartmoor dymaliśmy stare baby po krzakach jakeśmy wychodzili do roboty. Ciągło się je pod żywopłot jak była mgła. Kopały tam ziemniaki. Rżnęły się aż miło, a wszystkie pod siedemdziesiątkę. Czterdziestu nas na tym przyłapali, no i dali popalić! Chleb i woda, łańcuchy – wszystko. Przysiągłem po tym na moją Biblię, że już nigdy nie dam się zapuszkować.
Snouter: Co ty nie powiesz! A za co zwinęli cię ostatnim razem?
Charlie: Nie uwierzysz, stary. Zostałem zakapowany – przez moją siostrę! Taa, własną, pieprzoną siostrę. Krowa z niej jakich mało. Chajtnęła się z jakimś religijnym dupkiem i przez tę jebaną religię ma teraz piętnastkę bachorów. I właśnie ten ojczenaszek namówił ją, żeby mnie zakapowała. Ale się odegrałem, mówię ci. Wiesz, co zrobiłem jak tylko wyszłem z mamra? Kupiłem młot, poszłem na chawirę siostruni i rozwaliłem jej pianino w pieprzone drzazgi. A jak. A potem mówię, że to za to, że mnie zakablowała. „Ty kobyło!”, wrzasnąłem do niej – i tak dalej, i tak dalej.
Gawędzili w podobnym tonie przez cały dzień, zadowoleni, bo mieli lekkie zarzuty i dobrze się czuli we własnym towarzystwie. Ci, których oczekiwała odsiadka w więzieniu, nie mówili nic, zachowywali się niespokojnie, a wyraz twarzy niektórych z nich – tych statecznych, pierwszy raz w życiu zatrzymanych przez policję – był zaiste straszny. Około trzeciej po południu wyprowadzono z celi właściciela pubu i odwieziono pod konwojem do więzienia. Pocieszyło go trochę to, co usłyszał od dyżurnego policjanta, że jedzie do tego samego zakładu karnego, w którym siedział lord Kylsant⁸. Knajpiarz wymyślił sobie, że jeśli będzie się go tam trzymać, to może na wolności tamten załatwi mu jakąś pracę.
Nie miałem pojęcia, jak długo będę siedzieć w areszcie; przypuszczałem, że co najmniej kilka dni. Jednak między godziną czwartą a piątą po południu wyprowadzono mnie z celi, oddano z depozytu rzeczy i kazano opuścić komisariat. Jednodniowa odsiadka najwidoczniej wystarczyła zamiast grzywny. Miałem tylko dwa pensy gotówki, nic do jedzenia przez resztę dnia poza chlebem z margaryną, no i byłem głodny jak sto diabłów; jednak, jak to zwykle bywa, gdy ma się do wyboru tytoń albo jedzenie, za swoje dwa pensy kupiłem tytoń. Następnie poszedłem do schroniska dla ubogich przy Waterloo Road, prowadzonego przez Armię Kościoła⁹, gdzie można zjeść dwa posiłki składające się z chleba, peklowanej wołowiny i herbaty, uczestnicząc potem w zbiorowych modlitwach, a wszystko to za cztery godziny piłowania drewna.
Następnego ranka wróciłem do domu, skąd wziąłem trochę grosza i ruszyłem w kierunku Edmonton. Dotarłem do tamtejszego schroniska o dziewiątej wieczór, a choć nie byłem zupełnie pijany, widać było po mnie, że jestem pod wpływem; sądziłem, że to wystarczy, by mnie zamknęli, ponieważ w świetle ustawy o włóczęgostwie tramp popełnia wykroczenie, jeśli przychodzi do przytułku pijany. Jednakże tamtejszy funkcyjny odniósł się do mnie z szacunkiem, uznał chyba, iż włóczęga, który ma fundusze na alkohol, zasługuje na poważanie. I mimo że podczas kilku następnych dni próbowałem jeszcze kilkakrotnie trafić do więzienia, żebrząc na oczach policji, jak na ironię nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. W tej sytuacji, ponieważ nie chciałem popełnić poważniejszego wykroczenia, co mogłoby spowodować ustalenie mojej prawdziwej tożsamości – i tak dalej – dałem za wygraną. Moja wyprawa zakończyła się fiaskiem, opisałem ją jednak, ponieważ dała mi sporo interesujących doświadczeń.
Tytuł oryginalny: _The Clink_, sierpień 1932 r.SCHRONISKO DLA WŁÓCZĘGÓW
Schronisko
dla włóczęgów
Było późne popołudnie. Nasza grupa – czterdziestu ośmiu mężczyzn i jedna kobieta – leżała pokotem na trawie i czekała na otwarcie schroniska. Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby wdawać się w rozmowy. Każde z nas legło gdzie popadło; z zarośniętych gęb sterczały skręty. Nad naszymi głowami zwieszały się gałęzie kasztanowców okryte kwiatami, a wysoko, po czystym niebie, prawie niedostrzegalnie sunęły wielkie strzępiaste obłoki. Rozrzuceni na murawie niczym śmiecie, tworzyliśmy zbieraninę wyświechtanych miejskich obdartusów. Kalaliśmy otoczenie, tak jak puszki po konserwach i zużyte torby papierowe zanieczyszczają nadmorskie plaże.
Jeżeli już się rozmawiało, to wyłącznie o urzędującym w tutejszym schronisku „Włóczędze Funkcyjnym”. Był on, co zgodnie zaświadczali wszyscy, bestią, dzierżymordą, tyranem, rozwrzeszczanym, ubliżającym, bezlitosnym psem. Gdy kręcił się w pobliżu, żaden włóczęga nie śmiał nawet pisnąć, gdyż znany był z tego, że wielu nędzarzy wyrzucił kopniakami w środku nocy ze schroniska tylko za to, że nie dość uprzejmie mu odpowiedzieli. Kiedy przy wejściu szło się na obszukanie, to – jak wszyscy się zaklinali – Funkcyjny brał po prostu klienta za nogi i mocno nim potrząsał. Jeżeli znalazł u kogoś tytoń, trzeba było płacić cholernie wysoką karę, a jeśli ktoś chciał wejść z pieniędzmi (co jest sprzeczne z przepisami) – mógł od razu polecić duszę Bogu.
Miałem przy sobie osiem pensów.
– Na miłość boską, co robisz, przyjacielu – wykrzyknął pewien bywalec schronisk. I posowił mi:
– Nie bierz forsy ze sobą. Za wejście do tej budy z ośmioma pensami wlepią ci siedem dni paki!
Zagrzebałem więc pieniądze pod żywopłotem, oznaczając to miejsce kamieniem. Potem wszyscy wzięliśmy się za chowanie zapałek i tytoniu, żeby je przeszmuglować: posiadanie tych artykułów jest bowiem oficjalnie zabronione prawie we wszystkich schroniskach, toteż każdy powinien je zostawić na noc przy wejściu. Trefny towar poupychaliśmy zatem w skarpetach, ale ponieważ dwudziestu z nas ich nie miało, musieli przenieść tytoń w butach, układając go nawet pod palcami stóp. Od tej kontrabandy kostki u nóg tak nam pogrubiały, że gdyby ktoś spojrzał na naszą gromadkę, mógłby pomyśleć, że nagle wybuchła wśród nas epidemia elefantiazy. Zgodnie jednakże z pewnym niepisanym prawem, nawet najbardziej bezwzględni funkcyjni nigdy nikogo nie obszukują poniżej kolan, więc w rezultacie tylko jednego z nas przyłapano na szmuglu. Był to Scotty, niski, zarośnięty włóczęga, mówiący dziwacznym akcentem, który brzmiał, jakby zrodził się gdzieś pod Glasgow, ale też zatrącał londyńskim cockneyem. Wypełniona niedopałkami puszka Scotty’ego wypadła mu ze skarpetki w najmniej odpowiednim momencie i została skonfiskowana.
O szóstej brama otworzyła się na oścież i weszliśmy do środka. Urzędnik wpisał nasze nazwiska oraz inne dane do rejestru, po czym odebrał nam zawiniątka z rzeczami. Kobietę odesłano na specjalny oddział, gdzie włóczęgom przydzielano pracę, nas zaś do schroniska. Był to ponury, zimny, pobielony wewnątrz wapnem budynek. Mieściły się tam wyłącznie umywalnia, jadalnia i około setki wąskich, kamiennych cel. Ów straszliwy Funkcyjny oczekiwał już przy drzwiach, skąd poprowadził nas całym stadem do umywalni; mieliśmy tam zdjąć ubrania i przejść rewizję. Funkcyjny był osobnikiem o szorstkim obejściu, około czterdziestki, miał w sobie coś z wojskowego, a z włóczęgami nie bawił się w uprzejmości, traktował nas zupełnie jak stado owiec u wodopoju, poganiał wszystkich szturchańcami, mieszał z błotem. Gdy jednak doszedł do mnie, spojrzał badawczo i zapytał:
– Jesteście dżentelmenem?
– No cóż, chyba tak – odpowiedziałem.
Obrzucił mnie jeszcze raz spojrzeniem.
– O, to masz pan cholernego pecha – wyznał – tak, tak, cholernego pecha. – Po tej rozmowie najwyraźniej postanowił, jak się potem okazało, traktować mnie w miarę miłosiernie, a nawet z rodzajem szacunku.
Umywalnia przedstawiała obrzydliwy widok. Zostały odsłonięte wszystkie wstydliwe sekrety naszej bielizny: brud, dziury, łaty, troki zamiast guzików, kolejne warstwy jakichś resztek i strzępów materiału – często dosłownie same dziury trzymające się kupy jedynie dzięki zlepiającemu je w całość brudowi. W pomieszczeniu zrobiło się tłoczno od parujących nagich ciał, kwaśny odór włóczęgów gryzł się z mdłą wonią przypominającą smród kloaki, właściwą schroniskom. Niektórzy nie chcieli się kąpać, wyprali sobie tylko „owijacze palców”, czyli ohydnie lepkie skrawki materiału, którymi włóczędzy okręcają sobie stopy. Każdy z nas miał trzy minuty na kąpiel. Całej gromadzie musiało wystarczyć sześć śliskich od brudu ręczników, zeszytych końcami i zawieszonych na wałkach.
Po kąpieli zabrano nam odzież i rozdano szare bawełniane koszule, podobne do okryć nocnych, sięgające do połowy ud. Potem musieliśmy przejść do sali jadalnej, gdzie na zbitych z desek stołach podano nam kolację. Był to posiłek, jaki zwykle jada się w schroniskach, zawsze ten sam, bez względu na to, czy nazywa się „śniadaniem”, „obiadem” czy „kolacją”, a więc: ćwierć kilo chleba, kawałeczek margaryny i pół litra niby to herbaty. Przełknięcie tego lichego, niezdrowego jadła zajęło nam pięć minut. Następnie Funkcyjny wydał każdemu po trzy bawełniane koce i rozprowadził wszystkich po celach, w których mieliśmy spędzić noc. Drzwi do tych pomieszczeń zamknięto od zewnątrz nieco przed siódmą wieczór – miano ich nie otwierać przez następne dwanaście godzin.
Cele mierzyły dwa i pół metra na półtora i nie miały żadnego oświetlenia z wyjątkiem jednego malutkiego, zakratowanego okienka umieszczonego wysoko pod sufitem oraz judasza w drzwiach. Ale nie było też robactwa, a wyposażenie stanowiły żelazne łóżka, na których leżały sienniki: jedne i drugie należały do rzadko spotykanych luksusów. W wielu schroniskach trzeba bowiem spać na drewnianych półkach wystających ze ścian, a czasem wprost na podłodze – za poduszkę służy wtedy zrolowane wierzchnie okrycie. Znajdowałem się w celi sam i nie dzieliłem z nikim łóżka, dlatego też liczyłem, że się porządnie wyśpię. Nic jednak z tego nie wyszło, w każdym bowiem schronisku zawsze jest z czymś nie tak, a wadą tego, w którym właśnie przebywałem, było, co natychmiast odkryłem, panujące tu zimno. Zaczął się właśnie maj i chyba z powodu tej pory roku – w charakterze, zapewne, skromnej ofiary złożonej bogom wiosny – władze schroniska odcięły dopływ gorącej wody do rur grzejnych, wskutek czego bawełniane koce, jakie nam wydano, okazały się prawie bezużyteczne. Nocą można było tylko kulić się, zasypiać na dziesięć minut, budzić się przemarzniętym na kość i niecierpliwie wyczekiwać ranka.
I jak to bywa w schroniskach, gdy w końcu zdołałem się jakoś ułożyć i zasnąć, nadeszła pora wstawania. Funkcyjny przeszedł korytarzem, łomocząc buciorami i wrzeszcząc, żebyśmy szybko wyłazili z betów. Natychmiast też korytarz zaroił się od brudnych, śmierdzących postaci w przydziałowych koszulach. Towarzystwo pognało czym prędzej do umywalni – rano bowiem wszystkim musiała wystarczyć tylko jedna, wspólna kadź i kto pierwszy jej dopadł, ten mył się w czystej wodzie. Kiedy ja dostałem się do umywalni, dwudziestu włóczęgów zdążyło już umyć twarze. Jednym spojrzeniem ogarnąłem czarny kożuch na powierzchni wody i zdecydowałem, że tego dnia pozostanę brudny.
Włożyliśmy szybko ubrania, a potem przeszliśmy do jadalni, by piorunem przełknąć śniadanie. Chleb był znacznie gorszy, niż zwykle bywa w takich schroniskach, bo nasz Funkcyjny, idiota, który w dodatku strugał wojskowego, pokroił go już poprzedniego dnia i dlatego kromki zdążyły tak sczerstwieć, że przypominały suchary jadane dawniej na okrętach. Po zimnej, bezsennej nocy byliśmy jednak zadowoleni przynajmniej z herbaty. Nie wyobrażam sobie, co włóczędzy zrobiliby bez herbaty, czy też raczej bez tego płynu, który tak nazywają. Jest to ich pożywienie, ich lek, panaceum na wszelkie zło. Bez tych dwóch litrów, bo tyle chyba wlewają w siebie codziennie, wątpię, czy zdołaliby stawić czoło trudom życia.
Po śniadaniu trzeba było znów się rozebrać – tym razem po to, by przejść kontrolę lekarską, która w schroniskach jest środkiem zapobiegawczym przeciw ospie. Nim zjawił się doktor, minęły trzy kwadranse, był więc czas na dokładniejsze przyjrzenie się pozostałym włóczęgom i naoczne przekonanie się, co za typy tu trafiają. To, co zobaczyłem, było w istocie pouczające. Staliśmy na korytarzu w długim dwuszeregu, rozebrani do pasa, dygoczący z zimna. Promienie słoneczne przenikające przez szyby, błękitnawe i chłodne, oświetlały nasze ciała z bezlitosną dokładnością. Wątpię, czy ktokolwiek, kto nie oglądał wcześniej takiej zbieraniny, potrafi wyobrazić sobie ten widok: przypominaliśmy stado zdegenerowanych kundli o rozdętych brzuchach. Skołtunione włosy, zarośnięte, pomarszczone twarze, zapadłe klatki piersiowe, płaskie stopy, sflaczałe mięśnie – u każdego można było znaleźć jakąś deformację lub odrażającą fizyczną szpetotę, spowodowaną przez choroby. Wszyscy stłoczeni na korytarzu mieli obwisłe, blade ciała i skórę chorobliwie wyblakłą, jak zawsze włóczędzy pod swoją zwodniczą opalenizną. Bardzo dobrze zapamiętałem kilku. Był tam na przykład „Tatko”, który miał siedemdziesiąt cztery lata, nabiegłe krwią, łzawiące oczy i nosił pas przepuklinowy; był też pewien wygłodniały osobnik ze sterczącymi żebrami, zapadniętymi policzkami, rzadką bródką i wklęsłym brzuchem, wyglądający jak zewłok biblijnego Łazarza z prymitywnego obrazka; był wreszcie jakiś imbecyl, który chodził tam i z powrotem, co pewien czas chichocząc z jakimś cichym zadowoleniem, jakby z tego, że stale opadają mu spodnie, pod którymi nie miał nic. Jednakże tylko garstka spośród pozostałych wyglądała lepiej niż ci trzej; nie znalazłoby się między nimi nawet dziesięciu przyzwoicie zbudowanych mężczyzn, a połowa, jak sądzę, powinna była leżeć w szpitalu.
Ponieważ była niedziela, mieliśmy pozostać w schronisku aż do końca weekendu. Gdy tylko lekarz poszedł, zagoniono nas z powrotem do sali jadalnej, której drzwi zamknięto od zewnątrz. Była to sala o ścianach bielonych wapnem i kamiennej posadzce, niesłychanie ponura ze swymi zbitymi z desek stołami i ławami oraz iście więziennym odorem. Okna znajdowały się tak wysoko, że nie sposób było wyjrzeć na zewnątrz, a jedyną ozdobę stanowiła tablica z „Przepisami”, grożącymi straszliwymi karami każdemu, kto by je złamał. W sali panował taki ścisk, że nikt nie mógł poruszyć łokciem, nie szturchając przy tym sąsiada. Już o ósmej wieczór byliśmy śmiertelnie znudzeni tą niewolą. Rozmawiano wprawdzie, ale tematów nie było zbyt wiele, tylko drobne plotki z życia włóczęgów, wiadomości o dobrych i złych schroniskach, w których opieka społeczna traktuje trampów lepiej bądź gorzej, historie o niegodziwościach policji i Armii Zbawienia. Włóczędzy rzadko rozmawiają o czymś innym, wyłącznie, że tak powiem, o sprawach zawodowych. Nie istnieją u nich tematy zasługujące na miano „rozmowy”, ponieważ pustka w żołądkach zabija ochotę i zdolność do dociekań umysłowych. Ludzie ci i tak nie dają sobie rady z większością spraw tego świata. Ich najbliższy posiłek nigdy nie jest zbyt pewny, dlatego też nie potrafią myśleć o niczym innym jak tylko o tym.
Leniwie minęły dwie godziny. Leciwy „Tatko” o umyśle przyćmionym przez wiek siedział w milczeniu: plecy miał zgięte w kabłąk, a z zaczerwienionych oczu wolno kapały na posadzkę łzy. George, stary brudny włóczęga, znany wszystkim z dziwacznego zwyczaju sypiania w kapeluszu, narzekał, bo przypomniał sobie, że gdzieś po drodze zgubił pakunek z wyżerką. Bill obibok, najlepiej z nas wszystkich zbudowany, krzepki żebrak herkulesowej postury, od którego zalatywało piwem nawet po dwunastu godzinach spędzonych w schronisku, snuł opowieści o naciąganiu rozmaitych frajerów na datki, o kuflach piwa, jakie stawiano mu w knajpach, i o pewnym pastorze, co to poleciał z mordą na policję, wskutek czego jego, Billa, wsadzili na siedem dni do pudła. William i Fred, dwaj młodzi byli rybacy z Norfolk, śpiewali smętną piosenkę o nieszczęsnej Belli, zdradzonej przez kochanka i zmarłej tragicznie w zaspie śniegu. Imbecyl, śliniąc się, bełkotał o jakimś urojonym paniczyku, który podobno dał mu kiedyś dwieście pięćdziesiąt siedem złotych suwerenów. I tak nam schodził czas – na jałowym ględzeniu o niczym i opowiadaniu nudnych jak flaki z olejem, oklepanych świństw. Wszyscy palili – poza Scottym, któremu przy kontroli u wejścia zabrano tytoń, więc nieborak nie mógł sobie zakurzyć i wyglądał z tego powodu tak nieszczęśliwie, że odstąpiłem mu trochę własnego tytoniu i bibułkę. Paliliśmy pośpiesznie, chowając papierosy jak uczniacy na odgłos kroków Funkcyjnego, bo choć na palenie patrzono przez palce, to oficjalnie było ono jednak zabronione.
Większość włóczęgów spędziła w tej ponurej sali kolejne dziesięć godzin. Trudno pojąć, jak mogli to wytrzymać. Naszła mnie myśl, że najgorszym złem w życiu trampa jest nuda, gorsza od głodu i niewygód, a nawet od ciągłej świadomości społecznego wykluczenia. Uwięzienie ciemnego człowieka na cały dzień bez żadnego zajęcia to równie głupie okrucieństwo, jak uwiązanie psa w beczce. Tylko człowiek wykształcony, potrafiący wyciszyć się wewnętrznie, umie znieść zamknięcie. Włóczędzy natomiast, prawie zawsze niepiśmienni prostacy, stają wobec swej niedoli z pustym, bezrefleksyjnym umysłem. Usadzeni na dziesięć godzin na niewygodnych ławach, nie mają pojęcia, czym się zająć, i jeżeli w ogóle coś im przychodzi do głowy, to tylko skamlenie o swym pechu i deklarowanie tęsknoty za jakąś robotą. Nie mają w sobie nic, co pozwoliłoby im przetrwać udręki bezczynności. A zatem, skoro tak wielka część ich życia upływa im na próżnowaniu, cierpią męki nudy.
Miałem znacznie więcej szczęścia od innych, ponieważ o dziesiątej Funkcyjny wybrał mnie do najbardziej pożądanego zajęcia w schronisku, a mianowicie do pomocy w kuchni przytułku dla tych, których zatrudniano. Tak naprawdę to nie miałem tam nic do roboty, więc mogłem zaszyć się w szopie na ziemniaki razem z kilkoma oberwańcami, którzy urwali się z niedzielnego nabożeństwa porannego. W szopie miło grzał piecyk, stały wygodne skrzynki służące za siedziska, były stare numery „Family Herald”, a nawet książka o Rafflesie, dżentelmenie włamywaczu, z biblioteki przytułku. Po schronisku był to raj.
Pozwolono nam również zjeść obiad, jaki otrzymywali zatrudnieni, i był to jeden z najobfitszych posiłków, jakim kiedykolwiek mnie uraczono. Włóczęga nie uświadczy takiej fury jedzenia nawet dwa razy w roku – w schronisku czy poza nim. Obijający się w szopie nędzarze powiedzieli mi, że w niedziele zawsze obżerają się po gardło, ale przez sześć pozostałych dni tygodnia chodzą głodni. Po posiłku kucharz zapędził mnie do zmywania i kazał wyrzucać przyniesione z baraków resztki jedzenia. Ich ilość była zadziwiająca – ujrzałem sterty olbrzymich porcji wołowiny, kubły pełne chleba i jarzyn, a wszystko zsypywano do pojemników na odpadki i jeszcze rzucano na wierzch wyparzone fusy herbaciane. Tym pełnowartościowym pożywieniem wypełniłem po brzegi pięć pojemników. Tymczasem moi koledzy włóczędzy siedzieli w oddalonym o dwieście metrów schronisku, mając w żołądkach nędzny obiad, składający się z nieśmiertelnego chleba, takiejż herbaty i może na dokładkę z dwóch zimnych, gotowanych kartofli, jako że była niedziela. Najwyraźniej żywność marnowano tam rozmyślnie, zamiast przeznaczać ją dla głodnych włóczęgów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki