Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jakiś absurd - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jakiś absurd - ebook

Jakiś absurd to zbiór dwudziestu opowiadań przedstawiających prozaiczne problemy współczesnego życia w krzywym zwierciadle. Część historyjek epatuje wulgarnością i przemocą, kilka śmiało wkracza na tereny fantastyki zdecydowanie nie naukowej. Wszystkie w założeniu miały być chociaż trochę zabawne i istnieją ludzie dysponujący poczuciem humoru, którzy twierdzą, że są. Tylko, że jak to czasem z ludźmi z poczuciem humoru bywa, mogą żartować.

Kategoria: Antologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ekspansja

Szczepan miotał się po ciasnym przedpokoju, jak pies, którego zapomniano wyprowadzić. Słuchał córki sąsiadów z mieszkania obok, ryczącej za zapodzianą Kuleczką: pluszakiem czy lalką. Spoglądał naprzemiennie na zegary: ścienny, zawieszony nad drzwiami prowadzącymi na klatkę schodową i elektroniczny, rozświetlający ekran smartfona. Regularnie przerywał spacer wiodący od ściany do ściany żeby tupać stopą w linoleum i bębnić palcami po udzie.

Strasznie żałował, że porzucił młodzieńcze marzenia o karierze aktorskiej. Gdyby udało mu się wspiąć na Parnas, zdobywając po drodze uwielbienie fanów kina czy choćby miłośników telenowel, to nie musiałby kisić się wraz z rodziną w zatęchłym mieszkanku w zniszczonym bloku w paskudnej dzielnicy. A gdyby w szołbiznesie mu nie wyszło i koniec końców przyszłoby mu bytować na małym, wyzutym z luksusów metrażu, to przynajmniej dysponowałby wyuczonymi środkami pozawerbalnej ekspresji, które pozwoliłyby manifestować zniecierpliwienie na więcej niż trzy sposoby.

Kuleczka, czymkolwiek była, w końcu się odnalazła, a dziewczynka histeryzująca za ścianą w końcu przestała zawodzić. Walizki zaczęły się toczyć, zamki zgrzytać. Sąsiedzi wyruszali na dwutygodniowy urlop.

Szczepan uśmiechnął się, kontrolując wiarygodność miny w lustrze. Pracował nad nią przez chwilę, to lekko rozchylając wargi, to marszcząc czoło, to znów mrużąc oczy. Wyszło nieźle. Może i lico nie uformowało się w niezbity dowód autentycznej radości, ale wypełnił je akceptowalny, lekko wymuszony grymas sąsiada, który owszem, chętnie pomoże, ale że ma masę własnych problemów, to nie zrobi tego z hurraoptymizmem.

Brzęczyk dzwonka przywołał Szczepana do drzwi.

– Cześć sąsiedzie – Przywitała się głowa rodziny zza ściany.

Za jej plecami jej żona próbowała nakłonić ich wspólną córkę do nie obijania się z impetem o ściany. Kuleczka okazała się być gumową, zaskakująco realistycznie odwzorowaną, pandą wielkości jednej trzeciej dziewczynki, którą ją taszczyła. Piszczała, przyciskana z jednej strony do piersi, z drugiej do tynku.

– Cześć – odparł Szczepan. – Jedziecie?

– Tak. Bałtyk wzywa, sam wiesz, że...

Żona sąsiada westchnęła.

– Podlejesz kwiaty? Masz jeszcze rozpiskę z zeszłego roku? – Sypnął pytaniami sąsiad.

– Tak.

– Mamy nową dżakarandę na balkonie, jakbyś mógł, to trzeba ją podlewać codziennie. Dasz radę? Dowody wdzięczności zostawiłem w lodówce. Po jednym za każdy dzień pomocy.

Sąsiad puścił do Szczepana oko.

– Jasne, nie ma sprawy. Trzeba dbać o jakość relacji w lokalnej społeczności i takie tam. Bawcie się dobrze i jedźcie już, bo jeszcze przegapicie cały deszcz i wiatr.

– Ha. Ha. Miłego lata w mieście. Planujesz remont?

Skronie Szczepana zrosił pot.

– Co? – wydukał ich właściciel.

– Remont. Widzę, że naszykowałeś sprzęt.

Szczepan obrócił się, powoli, żeby zyskać sekundę na zastanowienie. Tak pochłonięty był niecierpliwieniem się, że nie domknął drzwi do sypialni, umiejscowionych naprzeciw wejścia do mieszkania. Młot udarowy i ręczna piła do drewna leżały sobie na worku białej gładzi, prezentując własną przydatność światu.

– A daj spokój, robię co mogę, żeby to wyprzeć z pamięci. Zimą obiecałem teściowi, że mu pomogę z renowacją altany na działce i nie wiem ile jeszcze będę to w stanie odkładać zanim żonka urwie mi łeb.

– Przynajmniej będziesz mógł się wyrwać na chwilę z tej betonowej klatki.

– I przynajmniej nie trafię nad Bałtyk.

Sąsiad wręczył żartownisiowi klucze od mieszkania, zasalutował i wraz z rodziną odmaszerował do windy. Szczepana czekała kolejna tura czekania. Głupio byłoby zaprzepaścić lata starań i litry przelanego potu, bo sąsiad na rogatkach uświadomił sobie, że zapomniał mózgu albo sąsiadka uparła się, żeby wrócić po parę ulubionych kąpielowych gatek.

Szczepan zapalił papierosa, zadzwonił do żony, wypytał o dzieciaki, zapewnił, że nie pali papierosów i że wszystko przebiega zgodnie z planem, że jeżeli nie pojawią się komplikacje, będzie mogła wrócić od rodziców za tydzień, góra dziesięć dni. Przesłał buziaki, zapewnił o dozgonnej, do samiuśkiego końca gorącej, miłości, zapalił kolejnego papierosa, rozłączył się i przeszedł do pomieszczenia, które przez większą część roku pełniło funkcję sypialni. Dokonał finalnej, zbędnej ale sprawnie zabijającej czas, inwentaryzacji sprzętu i materiałów. Kiedy podliczył kielnie, wiertła, młotki, mieszadła, poziomice, piony, piły, prowadnice, ostrza, bloczki, rylce, worki, woreczki, gwoździe, wkręty, wiadra, pojemniki, brzeszczoty, pędzle, wałki, rolki, butelki, klastry, przecinaki, świdry, punktaki, zaciskacze, zbieracze, szczypce, zdzieraki i pustaki sąsiedzi byli już od trzech godzin w drodze.

Szczepan przeszedł do mieszkania obok. Wykonał ponad setkę zdjęć salonu, dzielącego ścianę z jego salonem. Powtórzył czynność dla pozostałych pomieszczeń. Uchwycił w kadrach elementy wystroju: meble, urządzenia, ozdoby, a nawet przeoczone śmieci i zagubione w kątach i wnękach drobiazgi, z kulkami kurzu włącznie. Kiedy wszystko udokumentował, zaczął opróżniać salon z przedmiotów, przenosząc je do innych pomieszczeń.

Sześć lat wcześniej, kiedy pierwszy raz podjął się szemranego procederu w mieszkaniu sąsiadów, z salonu wyniósł tylko te rzeczy, które wisiały na wspólnej ścianie lub stały pod nią. Decyzja okazała się ze wszech miar chybiona. Owszem, oszczędził dwie czy trzy godziny i sporo bólu pleców, ale zapłacił za to z nawiązką, która zawstydziłaby nawet lichwiarza: połową doby wycierania z kurzu każdej powierzchni, wypustki i wklęsłości każdej jednej pozostawionej w salonie pierdoły. Od czasów tamtego fatalnego błędu Szczepan zawsze wynosił z salonu wszystko, zostawiając nagie ściany i, z lata na lato coraz bardziej podniszczone, panele podłogowe.

Skończył zaraz po zmroku. Umęczony, ale zadowolony z tempa przygotowań, wrócił do własnej sypialni. Zmienił punkt docelowy wędrówki, kiedy przekroczył próg: próba przedarcia się do łóżka przez sterty i stosy żelastwa poskutkowałaby w najlepszym wypadku sinikami. Padł na kanapę, którą dzień wcześniej przytargał z własnego salonu do klitki dzieciaków. Zasnął, zanim gąbka zdążyła odkształcić się pod ciężarem obolałych mięśni.

Rano wziął się za prawdziwą robotę: wyburzanie ściany między jednym salonem a drugim. Skucie tynku i wykruszenie pustaków zajęło sześć godzin. Ręce przestały Szczepanowi wibrować w rytm narzucony przez młot udarowy dopiero po upływie kolejnych sześciu.

Drugiego dnia nieobecności sąsiadów Szczepan posprzątał gruz, gromadząc okruchy i usypując kopce pyłu po swojej stronie tymczasowo połączonych mieszkań.

Trzeciego dnia rozpoczął budowę nowej ściany, przesuniętej o trzy centymetry w głąb salonu sąsiadów, względem świętej pamięci ściany poprzedniej. Z konstrukcją męczył się przez trzy dni. Poprzednio zajmowało mu to nie więcej niż dwa. Skrycie liczył, że wyrobi się w półtorej, ale jak co roku umęczył się straszliwie, i jeszcze straszliwiej sklął wszechświat z powodu problemów z ułożeniem instalacji elektrycznej oraz umocowaniem gniazdek, tym razem wyjątkowo felernych. Kable, z ich skłonnością do plątania, skręcania i pękania w najmniej odpowiednich miejscach i momentach z całą pewnością były wynalazkami szatana. Gdyby Szczepan mógł cofnąć się w czasie, zabiłby nie Hitlera a Edisona, a Teslę by ozłocił.

Szóstego dnia wygładził i pomalował ścianę.

Siódmego przystąpił do ulubionej części przedsięwzięcia: przycinania cudzych mebli, tak żeby proporcjami odpowiadały nowym wymiarom pomieszczenia. Uwinął się w dwie doby, chociaż i tu nie obyło się bez trudności. Podczas monotonnego rżnięcia komody, połączonego z emocjonującym roztrząsaniem możliwości zagospodarowania kolejnych kilkudziesięciu centymetrów kwadratowych mieszkania, pokaleczył dłoń brzeszczotem. Rana wyglądała paskudnie, bolała jak jasna cholera i lśniąca malaria, krwawiąc przy tym obficie na nadgryziony metalowymi zębami mebel. Doczyścił sklejkę, zanim odbarwiła się na stałe i rozeszła, ale znalazł się o dwa płytkie oddechy i jedno nieopatrzne spojrzenie na kałużę krwi od zasłabnięcia.

Dziesiątego i jedenastego dnia sprzątał i odstawiał dobytek sąsiadów na miejsce. Po zakończeniu prac rozłożył się na odrobinę skróconej kanapie, po czym przystąpił do delektowania się czternastoma piwami, pozostawionymi w lodówce w podzięce za pomoc w utrzymaniu roślin przy życiu.

Kiedy trzy dni później wrócili bladzi i podziębieni sąsiedzi, Szczepan zregenerował się już na tyle, żeby zwrócić im klucze z autentycznym, szczerym uśmiechem. Grymas nie zagościł jednak na twarzy na długo. Po kwadransie został zaburzony urywanym jazgotem dzwonka, duszonego ze zbyt wielką częstotliwością, po czym zupełnie zmazany widokiem czerwonej, drgającej spazmatycznie facjaty sąsiada, wciskającej się w szparę między framugą a drzwiami.

– Smakowały piwka? – Wysyczał sąsiad.

– Co?

– Bo dżakaranda też była spragniona, kutasie! Zanim wyschła na wiór!

Sąsiad splunął zapominalskiemu mordercy roślin w twarz i wycofał się do własnego mieszkania.

W oczach Szczepana wezbrały łzy. Szczepan mógł znieść dyshonor, odrobina wydalonej w afekcie wilgoci nie byłaby w stanie zrujnować mu choćby popołudnia. Nie potrafił jednak zaakceptować faktu, którego ślina była zwiastunem. Faktu, że Szczepan na resztę życia utknął w żoną, synem i córką w trzydziestodwumetrowej i pięćdziesięcioczterocentymetrowej klitce.Pandemia

Generał Lin kochał wiele rzeczy, więc na pytanie "Co generał Lin kocha w życiu najbardziej?" można było usłyszeć wiele odpowiedzi.

Szanowna pani Lin powiedziałaby, że generał najbardziej na świecie kocha syna. Syn oznajmiłby, że największą miłością ojca jest ojczyzna. Ojczyzna nie rzekłaby ani słowa, ale ci z wyższych rangą członków Komitetu Centralnego, którzy o Linie słyszeli, uznaliby że najbardziej kocha pracę. Koledzy z Chińskiej Akademii Nauk i podkomendni generała chórem orzekliby natomiast, że jego największą miłością jest żona.

Generał myślał o żonie, kiedy po północy zjeżdżał windą na ukrytą kondygnację głównego budynku Instytutu Wirusologii w Wuhan. O tym, jak pozostała rozkosznie leniwa i puszysta przez wspólnie przeżyte dekady. O ich jedynych wakacjach na wyspie Hajnan, których koszt pokryła Partia w uznaniu jego zasług dla atakowności kraju, dla niepoznaki zwanej obronnością. O tym, jak w niedzielne wieczory lenili się leżąc na zakładkę na kanapie: on z magazynem przedstawiającym naukowe osiągnięcia jego kolegów po fachu z innych zakątków świata, ona z kiepskim romansidłem osadzonym w mdłej, pastelowo–różanej karykaturze realiów epoki Ming. Kochał żonę i będzie mu jej brakowało.

Generał myślał o synu, kiedy żwawo maszerował podziemnym korytarzem. Czujniki oglądały go, wąchały, ważyły i prześwietlały, wspólnym wysiłkiem potwierdzając, że nie jest ani szpiegiem, ani wywrotowcem, a Lin wspominał czasy, kiedy Wei mieścił się na jego przedramieniu i największym problemem jaki był w stanie zaserwować ojcu było upaskudzenie munduru. Syn generała nie był ani ładnym, ani bystrym, ani silnym dzieckiem, ale miał sympatyczny uśmiech i uroczą manierę czepiania się nogi ojca, ilekroć ten wracał z pracy. Jako nastolatek i młody dorosły także niczym, poza uśmiechem, nie zabłysnął. Zdarzało mu się wpadać w kłopoty z kobietami, alkoholem oraz przełożonymi. Wciąż jednak uśmiechał się serdecznie i ciepło przytulał ojca przy każdym spotkaniu, a to wystarczyło aż nadto, żeby Lin darzył go miłością. Generałowi będzie syna brakowało.

Generał myślał o ojczyźnie, kiedy szedł przez laboratorium, klucząc między opustoszałymi stanowiskami badawczymi, serwerami i gablotami z pancernego szkła. Odruchowo spojrzał na jedną z kilkunastu hermetycznie zamkniętych, zabezpieczonych kodami i laserami fiolek. Na jedyną, która nie dorobiła się jeszcze podpisu. Nikt poza generałem nie wiedział, że zawiera wodę, a jej oryginalna zawartość rozpylona została niedawno na mokrym targu, ulokowanym w centrum metropolii. Wirus miał być jednym z licznych gwarantów powrotu Chińskiej Republiki Ludowej na należne jej, przodujące miejsce na arenie międzynarodowej. Lin uważał się za patriotę, nie tylko człowieka żyjącego w krainie najwspanialszych bambusowych gajów, ale i dumnego syna potężnego narodu, prowadzonego przez Partię ku świetlanej przyszłości. Prowadzonego czasem może i krętą, może i wyboistą trasą, której odcinki nie zawsze zachwycały, ale generał na ogół wierzył, że osiągnięcie majaczącego na horyzoncie przyszłej dekady celu: globalnej dominacji, warte było poświęceń, wyrzutów sumienia i nieprzespanych nocy. Generał kochał Państwo Środka i będzie mu go brakowało.

Generał wkroczył do swojego, dyrektorskiego gabinetu. Zamknął za sobą drzwi. Stanął przed regałem ciągnącym się na długość całego pomieszczenia, uginającym się pod ciężarem fachowej literatury oraz ramek ze zdjęciami oraz dyplomami. Pozwolił dłoniom tańczyć między tomami, dociskając i wysuwając grzbiety książek w skomplikowanej sekwencji, napawając wzrok świadectwami własnego profesjonalizmu, może i należącego do przeszłości, ale wciąż imponującego. Lin rzucił okiem na dyplom lekarza, zdobyty w pekińskim Union Medical College. Sekundę poświęcił fotografii siódemki młodych, ale śmiertelnie poważnych ludzi w kitlach i mundurach, pamiątce z rezydentury w Szpitalu Ludowej Armii Wyzwolenia w Nankin. Uśmiechnął się do zadrukowanego absurdalnie stylizowaną czcionką dyplomu ze Stanforda z typowo barbarzyńskim brakiem subtelności oznajmiającym wszem i wobec, że jego właściciel jest bioinżynierem. Ostatnie sekundy dzielące go do otwarcia sekretnego przejścia spędził kontemplując zdjęcie wykonane na sympozjum poświęconym wirusologii molekularnej, które rok wcześniej odbyło się w Makau. Uwieczniono na nim wyłącznie tuzów i mistrzynie dziedziny, której poświęcił całą zawodową karierę. Tęgie głowy z całego globu, a w centralnym miejscu, na pierwszym planie stał on sam: wyprostowany, dumny, triumfujący. Od lat w akademickich kręgach krążyła plotka, że Lina już dawno uhonorowanoby nagrodą Nobla, gdyby Szwedzka Akademia Nauk nie była członkiem spisku celującego w dyskredytację badawczych osiągnięć uczonych z Państwa Środka. Generał kochał pracę i będzie mu jej brakowało.

Fragment regału uchylił się bezgłośnie, odsłaniając przejście wiodące w głąb Ziemi. Generał wszedł do jaskini, przeciętej w pół podziemnym strumykiem. Pieczara była nisko sklepiona i nie oferowała zbyt wiele przestrzeni. Miejsca między stalagnatami starczyło jednak na trzy sterty wysokoenergetycznej żywności, przemycanej przez generała po jednym batoniku, saszetce i puszce, każdego dnia przez ostatnie trzy lata. W jaskini zmieścił się także nielegalnie wpięty do sieci Instytutu terminal oraz legowisko. Lin dołożył wszelkich starań, żeby z syntetycznych, odpornych na wilgoć i ścieranie materiałów sklecić wierną replikę wycinka ściółki leśnej, z komplementarnym pniakiem z polimerów. Najchętniej zerwałby z siebie mundur i wcisnął się w czarno–biały kombinezon, czekający na niego na legowisku, ale grube rękawice utrudniałyby mu obsługę klawiatury i myszy. Nie był ani hakerem, ani nawet szczególnym pasjonatem technologii komputerowych, ale latami, ostrożnie i subtelnie, podkradał strzępy informatycznej wiedzy starszemu bratu Baidu. Wystarczyło, żeby niepostrzeżenie włamać się od wewnętrznej sieci, a tam podmienić kilka ciągów zer i jedynek na inne.

Po kwadransie łomotania w klawisze wszelkie ślady generała zniknęły z zapisów systemów monitoringu, baz danych służących ewidencji czasu pracy i logów urządzeń zabezpieczających. O ile jakiś technomagik nie zacznie węszyć, wątpliwe żeby ktoś zorientował się, że generał był tej nocy w budynku Instytutu. Pozostawiony w mieszkaniu list, w którym Lin szczegółowo opisał jak bardzo nienawidzi siebie i świata, oświadczył, że zamierza ze sobą skończyć i zaznaczył, że nigdy nie znajdą jego zwłok, pozwalał mieć nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy szukać generała w biurze.

Lin z narastającą ekscytacją zrzucił mundur oraz bieliznę, ubrał czarno–biały kombinezon, założył hełm z doczepionymi uszami i wsunął dłonie w upazurowione rękawice. Padł na legowisko, przetoczył się kilka razy z boku na bok, zaczął skubać atrapę bambusowego badyla. Generałowi będzie brakowało osób, zajęć i rzeczy, które kochał, ale nie pozwolił, żeby zepsuło mu to nastrój. Realizował marzenie życia i cieszył się jak nigdy wcześniej.

Generał Lin najbardziej ze wszystkiego kochał pandy.

◆◆◆

Dni leniwie zlewały się w tygodnie, a te rozlaźle łączyły się w miesiące. Generał wypełniał je snem, jedzeniem, wydalaniem i oglądaniem youtubowych transmisji z ulokowanego w Czengdu ośrodka próbującego tchnąć nowe życie w życie seksualne pand. Co kilkanaście dni wynurzał się z kostiumu oraz błogiego nieróbstwa, żeby śledzić medialne relacje z globalnego pandemonium. Służby zdrowia kolejnych państw uginały się pod ciężarem tysięcy zachorowań, a pożal–się–Konfucjuszu eksperci przerzucali się wyssanymi z palców teoryjkami, próbując uspokoić opinię publiczną.

Wirus był najwspanialszym dziełem generała i jako taki, nie miał prawa ulec prowizorycznym szczepionkom, wodzie w temperaturze czterdziestu stopni Celsjusza ani mutacjom łagodzącym efekty infekcji. Morderczy potencjał miał ujawnić dopiero po zakażeniu większości globalnej populacji. Lin nie potrafił się jednak cieszyć, będąc świadkiem geometrycznego przyrostu trupów.

Eksplozję generalskiej radości wywołały dopiero wieści z ogrodu zoologicznego w Hong Kongu. Tamtejsze pandy, wolne od ciekawskich ludzkich spojrzeń i zgiełku tłumów, spółkowały! Po raz pierwszy od trzynastu lat! Jeszcze tylko trzy, góra cztery lata w podziemnym ukryciu i Generał Lin będzie mógł na czworaka wydostać się na powierzchnię, żeby nie tylko zrealizować sens własnego istnienia u boku odradzającej się populacji Pand Wielkich, ale poprowadzić ten majestatyczny gatunek ku świetlanej, nie skalanej ludzką ręką przyszłości!Poradnik Domowy

Antoni zaczął zamykać za sobą drzwi. Ręce mu drżały, a oczy zalewał pot, więc uporanie się z dwoma zamkami zajęło dłuższą chwilę. Kiedy skończył, oparł się plecami o drzwi i nasłuchiwał, nie bardzo wiedząc czego. Krzyku sąsiadów? Tupotu ciężkich, policyjnych buciorów? Upiornego zawodzenia i brzęku łańcuchów?

Otrząsnął się ze stuporu i powlókł do łazienki. Był oblepiony mułem i zaschniętą krwią tak szczelnie, że gdyby nie był otyłym, łysiejącym trzydziestoośmiolatkiem, to wyglądałby jak Schwarzenegger w ostatnich scenach Predatora. Pomyślał, że powinien pozbyć się ubrań po tym, jak wlazł do Odry po pas, żeby zatopić ciało, a nie przed.

Wzruszył ramionami. Miał wystarczająco dużo na głowie, i to nie licząc mułu oraz zaschniętej krwi, bez robienia sobie wyrzutów. Wziął długi, gorący prysznic. Wyszorował się pumeksem, po czym dokładnie umył brodzik, dla pewności zalewając go koktajlem detergentów. Ruszył do swojego pokoju, gotów paść na łóżko i spać przez cały dzień, ale utknął w przedpokoju, porażony widokiem tureckiego dywanu.

Gruba, niegdyś ozdobna tkanina była starsza od Antoniego. Mama kupiła ją pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, niesiona falą chwilowej mody, dodatkowo podsyconą brakiem gustu. Mały Antoś spędził tygodnie, jeżeli nie miesiące na zabawach żołnierzykami, wykorzystując dywan w charakterze terenu działań wojennych. Tkanina sprawdzała się doskonale jako dżungla, las i, przy wykorzystaniu odrobiny dziecięcej wyobraźni, mokradła czy powierzchnia obcej planety. Obecnie dywan poznaczony był czerwonymi, brązowiejącymi na brzegach plamami, a sprawdzał się jedynie jako dowód zbrodni.

Antoni powinien pozbyć się dywanu razem z ciałem, ale kiedy zaklejał ranę kłutą taśmą izolacyjną i zawijał Mamusię w worki na śmieci był tak oszołomiony, że nawet nie zarejestrował opłakanego stanu tkaniny. Nie miał siły na kolejną wyprawę nad rzekę. Nawet gdyby wykrzesał z siebie wystarczająco energii, żeby nie wjechać polonezem w pierwszy lepszy słup, to zaczynało już świtać, a promienie słoneczne nie sprzyjały dyskretnemu zacieraniu śladów. Jeżeli jakimś cudem nie natknąłby się na żadnego ciekawskiego sąsiada, psiarza, wędkarza, biegacza czy wioślarza i bezproblemowo spławił dywan do morza, to i tak zostałby z bardzo podejrzanym, nieodbarwionym fragmentem posadzki. Takim budzącym pytania w rodzaju: a co tu, obywatelu, leżało? Czyżby coś, w co zawinąłeś ciało zaszlachtowanej nieboszczki matki?

Antoni uznał, że najprościej i najszybciej będzie dywan wyczyścić. Wyciągnął już smartfon z zamiarem poproszenia wujka Googla o zasugerowanie najskuteczniejszych metod neutralizowania zabrudzeń z krwi, ale powstrzymał się, tknięty złym przeczuciem. Zadawanie tego typu pytań nie wydawało się rozsądne. Obciążająca historia wyszukiwania miała potencjał, żeby spektakularnie ugryźć go w tyłek, gdyby policyjnym informatykom przyszło się nią zainteresować.

Antoni stanął pod regałem zastawionym bibelotami i książkami należącymi do nieżyjącej mamusi. Znalezienie właściwego woluminu było proste: wystarczyło wypatrzeć najmniej przetarte, najbardziej zakurzone grzbiety książek. Zdecydował się na najprzystępniej brzmiący i najmniej opasły „Poradnik Domowy”, rezygnując z wertowania „Wielkiego Kompendium Perfekcyjnej Pani Domu lub Mieszkania” i „Gotowania, Sprzątania, Prania, Prasowania oraz Porządkowania dla Wszystkich”. Przejrzał spis treści i otworzył poradnik na interesującej go stronie.

Opublikowana w Poradniku Domowym instrukcja napawała optymizmem. Usunięcie plam z krwi z dywanu nie wydawało się skomplikowane. Antoni może i nie znał się na tym całym czyszczeniu, ale dysponował ekstraktem wiedzy pokoleń Gospodyń Domowych, więc czuł, że może pozwolić sobie na trochę pewności siebie.

Zaczął od ustalenia typu tkaniny z jakiego został wykonany dywan. Zapalił zapałkę, zbliżył ją do wyrwanej z dywanu nitki i obserwował. Nitka rozżarzyła się, cuchnąc paskudnie i dowodząc tym samym, wedle wskazań Poradnika, że wykonana została z wełny. Antoni wyłowił krochmal z czeluści łazienkowej szafki, wymieszał go z zimną wodą i tak sporządzoną papkę nałożył na brązowiejącą plamę. Musiał odczekać dwie godziny, do całkowitego wyschnięcia. Walczył z sennością, przestępując z nogi na nogę i nieskutecznie opędzając się od natrętnych wspomnień minionego wieczoru.

Wszystko zaczęło się od wizyty mamusi w jego pokoju. Rodzicielka weszła jak zwykle bez pukania.

– Antoś, jutro koło południa przyjdą do mnie koleżanki na nalewkę i ploteczki. – Oznajmiła piskliwym tonem, jak zawsze ignorując to, że Antoni był zajęty.

– Masz do ubrania coś, co nie jest łachem, czy muszę ci uprać, żebyś mógł się pokazać i nie robić starej matce wstydu?

Antoni odwrócił się od monitora rozświetlonego arkuszami kalkulacyjnymi kierując twarz do rodzicielki.

– Mamo, jutro mam ważnego konfkola o trzynastej.

– W tym domu mówi się po polsku, młody panie. Upiorę ci ten szary sweterek, który dostałeś od cioci Jagody na zeszłe święta. Nie siedź tyle przy komputerze, już ci garb rośnie.

Mamusia wyszła, zanim Antoś zdążył ustalić, na którą część jej wypowiedzi powinien oburzyć się najpierw. Wybiegł za nią po trzydziestu sekundach, z dobrze opracowanym planem werbalnego kontrataku. Przydybał rodzicielkę w salonie, gdzie raczyła się kawą z kubka dorównującego pojemnością jej mózgoczaszce.

– Posłuchaj mamuś: jestem dorosłym mężczyzną. Nie możesz mi mówić w co się ubierać! Cieszę się, że spotykasz się z koleżankami, ale mam ważną rozmowę z klientem, więc proszę, żebyście od trzynastej były…

– Mój kochany synek. Taki dorosły i męski. Jak słodko mówi mi, co mam robić w moim własnym domu.

– Mamo, rozmawialiśmy już o tym. Płacę połowę rachunków! W obecnej sytuacji socjoekonomicznej nie ma sensu żebym wynajmował mieszkanie od kogoś obcego, skoro możemy mieszkać wspólnie. Poza tym, muszę ci przecież pomagać, nie robisz się coraz młodsza.

– I to mówi trzydziestokilkuletni kawaler, który nigdy nie nauczył się prać własnych gaci. I w dodatku wciąż zdarza mu się je zasrać.

– To jest schorzenie mamo. Tyle razy ci powtarzałem!

– Mówiłam twojemu świętej pamięci ojcu nieudacznikowi: trzeba odpieluchowywać od najmłodszego, ale nie, on się upierał, niech zakosztuje wolności póki może, pozwól mu być dzieckiem… No i zdechł, a teraz ja się muszę użerać z dużym, obsrywającym się dzieckiem.

– Nie mieszaj do tego taty!

– Nie będziesz mi mówić co mam robić! To ja jestem twoją matką, nie ty moją! Marsz do pokoju, młody panie! Przemyśl swoje zachowanie, ale niech ten twój ukochany komputer zrobi to za ciebie i wytłumaczy jak należy okazywać szacunek rodzonej matce!

Antoni odruchowo ruszył z miejsca ale potężnym wysiłkiem woli powstrzymał nogi przed wykonaniem maminego polecenia.

– Ja też zasługuję na szacunek, mamo!

– No i jak mam nie mieszać do tego twojego ojca, skoro bajdurzysz zupełnie jak on? Czym niby zasłużyłeś sobie na szacunek, co? No czym?

– Każda istota ludzka zasługuje na szacunek! A ja jestem twoim synem! Kocham cię!

Mamusia przewróciła oczyma, prychnęła, pokręciła z ubolewaniem głową, po czym skierowała się w stronę łazienki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: