Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Janczarzy Kremla - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Janczarzy Kremla - ebook

Co łączy śmierć studenta w Moskwie z wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce? Znakomita powieść sensacyjno-szpiegowska.

Koniec lat 70. XX wieku. Grupa polskich studentów w Moskwie pilnie uczy się kultury i zwyczajów ZSRR, zawiera bliskie znajomości z ludźmi z elit władzy, wtapia się w sowiecki pejzaż. Opiekuje się nimi oficer polskiej ambasady.

Młodzi ludzie dopiero po czasie zrozumieją, że zostali uwikłani w intrygę, w której ceną stało się ich życie, a studencką beztroskę, miłość i przyjaźń muszą poświęcić dla kraju, który jest tylko pionkiem w grze wielkich mocarstw. Świat stoi w obliczu konfliktu zbrojnego, a w Polsce zostaje wprowadzony stan wojenny. Śmierć wyrywa z grupy studentów swoje pierwsze ofiary…

Warszawa czterdzieści lat później. Prokurator IPN Aleksander Wojtkowski wyjaśnia okoliczności śmierci studenta Tomka Wiśniewskiego w moskiewskim metrze w 1981 roku. Zbierając materiały do śledztwa, odsłania nieznane kulisy historii PRL i roli, jaką odegrały w niej służby specjalne.

Zdzisław A. Raczyński opisuje to wszystko z precyzją historyka i swadą pisarza. Proponuje spojrzenie na nieodległą przeszłość z różnych perspektyw: chłodnych kalkulacji władz USA i szalonych pomysłów sowieckich marszałków o podboju Europy.

Janczarzy Kremla są początkiem cyklu Poświęceni.

Zdzisław A. Raczyński (ur. 18 października 1959 w Werpolu) studiował na Uniwersytecie Warszawskim oraz w Moskiewskim Instytucie Stosunków Międzynarodowych (MGIMO). Pracował w Rosji, w krajach Afryki i Azji jako korespondent oraz dyplomata. Był doradcą szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, odpowiedzialnym za relacje z krajami wschodnimi oraz ambasadorem w Tunezji i Armenii. Jest autorem kilkuset publikacji na temat Europy Wschodniej, Rosji, Kaukazu, Azji Centralnej oraz świata arabskiego i polityki międzynarodowej. Jego dorobek pisarski to powieści Harib oraz Mak na powiekach.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-547-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DROGA CZY­TEL­NICZKO, DROGI CZY­TEL­NIKU!

Pisa­łem tę powieść, mając przed oczami twa­rze kon­kret­nych ludzi, któ­rych dane mi było spo­tkać w życiu, a któ­rzy, nie­kiedy wbrew swo­jej woli, zostali uwi­kłani w wyda­rze­nia o prze­ło­mo­wym zna­cze­niu dla losów naszego kraju. Pod ręką mia­łem sko­ro­szyty wypeł­nione doku­men­tami, do nie­dawna ści­śle taj­nymi, z któ­rymi zetkną­łem się w swo­jej karie­rze zawo­do­wej. Część z tych doku­men­tów sam zresztą zdo­by­łem i ujaw­ni­łem.

Jed­nakże pod­kre­ślam: _Jan­cza­rzy Kremla_ są powie­ścią, a nie opra­co­wa­niem histo­rycz­nym.

Zatem to, że boha­te­ro­wie mojej powie­ści mieli pier­wo­wzory w rze­czy­wi­sto­ści (nie­któ­rzy z nich wystę­pują pod praw­dzi­wymi nazwi­skami), a przy­wo­ły­wane i cyto­wane doku­menty ist­nieją, nie ozna­cza, że powieść aspi­ruje do wyzna­cza­nia prawdy histo­rycz­nej. Nie ozna­cza jed­nak też, że jest tej prawdy zaprze­cze­niem.

Lista ludzi, któ­rym jestem winien wdzięcz­ność – za udo­stęp­nie­nie infor­ma­cji, za ich sko­ry­go­wa­nie, za roz­mowę o wyda­rze­niach tam­tych lat i za zachętę do ich opi­sa­nia – jest tak długa, że zanie­cham tra­dy­cyj­nych podzię­ko­wań. Zwłasz­cza że nie­które z tych osób zaży­czyły sobie zacho­wa­nia inco­gnito. Doty­czy to w szcze­gól­no­ści grona moich zaufa­nych przy­ja­ciół, któ­rzy z łatwo­ścią odnajdą sie­bie na kar­tach powie­ści, lecz – mam nadzieję – pozo­staną nie­roz­po­zna­walni.

Zdzi­sław Alek­san­der Raczyń­skiRoz­dział przed­ostatni

– 1 –

Wyglą­dali jak bra­cia. Lub nowo powo­łani rekruci. Jesz­cze w cywil­nych ubra­niach, ale już krótko ostrzy­żeni, ze sku­pie­niem na twa­rzach, nie­pewni tego, co przy­nie­sie jutro. Trzej mło­dzi męż­czyźni, wła­ści­wie chłopcy, sie­dzieli w mil­cze­niu na pla­sti­ko­wych krze­słach usta­wio­nych rzę­dem pod ścianą hali przy­lo­tów war­szaw­skiego lot­ni­ska. Spo­śród kil­ku­dzie­się­ciu osób, nie­cier­pli­wie kłę­bią­cych się w ocze­ki­wa­niu na lądo­wa­nie samo­lotu, wyróż­niały ich posą­gowe znie­ru­cho­mie­nie oraz dłu­gie zimowe płasz­cze, pod­czas gdy więk­szość obec­nych nosiła jesz­cze lek­kie kurtki lub nawet modne let­nie pro­chowce, cho­ciaż chłodny i słotny paź­dzier­nik przy­szedł w tym roku wcze­śnie, zapo­wia­da­jąc bli­ską zimę. Nie­kiedy na Okę­ciu można było natknąć się na grupki orto­dok­syj­nych mło­dych Żydów, w podob­nych dłu­gich, ciem­nych płasz­czach, któ­rzy po odwie­dze­niu ziemi przod­ków wra­cali do Izra­ela ze stę­ża­łymi obli­czami. Trzej męż­czyźni nie nosili ani pej­sów, ani czar­nych kape­lu­szy. Także ich opie­kun w niczym nie przy­po­mi­nał rabina czy nauczy­ciela w szkole reli­gij­nej, a bar­dziej sza­rego urzęd­nika niż­szej rangi, jed­nego z tych, któ­rzy mają tę dziwną wła­ści­wość nija­ko­ści, że minutę po spo­tka­niu na ulicy nie jeste­śmy w sta­nie opi­sać ich wyglądu. Puste krze­sło mię­dzy mło­dymi a wycho­wawcą zazna­czało dzie­lącą ich róż­nicę wieku.

– Pasa­że­rów, ocze­ku­ją­cych na przy­lot samo­lotu pol­skich linii lot­ni­czych LOT z Moskwy, infor­mu­jemy, że samo­lot przy­bę­dzie z opóź­nie­niem około dzie­się­ciu minut. Opóź­nie­nie może ulec zmia­nie. – Gło­śniki zachry­piały męskim gło­sem, w któ­rym nie było tonu ubo­le­wa­nia czy prze­pro­sin, a tylko bru­talne posta­wie­nie odbior­ców wobec faktu.

Tłu­mek ocze­ku­ją­cych zaszu­miał, zafa­lo­wał.

– Chodźmy na taras wido­kowy – zapro­po­no­wał sie­dzący w środku chło­pak, po czym pod­niósł się, nie cze­ka­jąc na czy­ją­kol­wiek odpo­wiedź.

– Późno już, wej­ście na pewno zamknięte. Zresztą, na zewnątrz deszcz, ciemno. Nie­wiele widać – zaopo­no­wał wycho­wawca.

Dwaj pozo­stali mło­dzi męż­czyźni bez słowa wstali z miejsc, dając do zro­zu­mie­nia opie­ku­nowi, że nie zamie­rzają przy­słu­chi­wać się jego opi­nii, lecz ocze­kują, aby do nich dołą­czył. Zarzu­ciw­szy na ramiona torby podróżne, ruszyli w stronę wyj­ścia, prze­cho­dząc za ple­cami ludzi, któ­rzy z nie­cier­pli­wo­ścią wpa­try­wali się w szybę, oddzie­la­jącą pocze­kal­nię od punk­tów kon­troli. Opie­kun, nie­chęt­nie, ule­ga­jąc bez­słow­nemu szan­ta­żowi, pod­niósł się i poszedł śla­dem chłop­ców. Ich stopy zna­czyły wgłę­bie­nia w błot­ni­stej brei pokry­wa­ją­cej posadzkę.

W ostrym świe­tle przy­su­fi­to­wych jarze­nió­wek syl­wetki żoł­nie­rzy ochrony pogra­ni­cza w zie­lo­nych mun­du­rach i cel­ni­ków, noszą­cych szare uni­formy, ryso­wały się niczym mane­kiny w witry­nie sklepu z akce­so­riami mili­tar­nymi. Oży­wione komendą gło­śni­ków, zapo­wia­da­ją­cych lądo­wa­nie samo­lotu, mario­netki zaplą­sały, roz­sy­pały się po hali, zaj­mu­jąc przy­pi­sane im miej­sca przy sta­no­wi­skach kon­troli.

Straż­nik czu­wa­jący przy drzwiach pro­wa­dzą­cych na taras wido­kowy pokrę­cił prze­cząco głową, odma­wia­jąc przej­ścia. Mło­dzieńcy obej­rzeli się za sie­bie, przy­wo­łu­jąc wzro­kiem opie­kuna. Ten pró­bo­wał coś tłu­ma­czyć cer­be­rowi, wresz­cie, z opo­rami, wycią­gnął z kie­szeni legi­ty­ma­cję w czar­nych okład­kach.

– Trzeba tak było od razu – zabur­czał obra­żony mun­du­rowy i odry­glo­wał drzwi.

Podmu­chy wia­tru sma­gały prze­ni­kli­wie zaci­na­ją­cym desz­czem. Chłopcy wtu­lili głowy w pod­nie­sione koł­nie­rze płasz­czów.

– Przy­da­łaby się futrzana uszanka – mruk­nął jeden z nich.

– Aha – przy­tak­nął drugi.

Przy­lgnęli do meta­lo­wej barierki, wypa­tru­jąc samo­lotu.

Naj­pierw na czar­nym nie­bie poja­wił się świe­cący punkt, bez­gło­śnie spły­wa­jący nad lot­ni­sko niczym spa­da­jąca gwiazda. Póź­niej, wraz z nara­sta­ją­cym hukiem prze­bi­ja­ją­cym się przez szum wia­tru, kula świa­tła uro­sła, zawi­sła nad pasem star­to­wym obra­mio­nym ście­giem lamp, zanim roz­pa­dła się na białe reflek­tory lądo­wa­nia, bły­ska­jące stro­bo­skopy, zie­lone i czer­wone ognie pozy­cyjne. Z mokrej ciemni wychy­nął poły­sku­jący dra­pież­nie dziób samo­lotu Tu-134. Koła dotknęły powierzchni lot­ni­ska. Zie­mia zapro­te­sto­wała piskiem prze­ciwko ude­rze­niu czter­dzie­stu ton alu­mi­nium, ode­pchnęła maszynę na uła­mek sekundy, ale już po chwili oba wózki tyl­nego pod­wo­zia, a następ­nie przed­nie pod­par­cie wcze­piły się pew­nie w beto­nową powierzch­nię i samo­lot poto­czył się z ogromną pręd­ko­ścią, budząc obawy, że nie zdąży wyha­mo­wać przed koń­cem pasa star­to­wego. Zawyły odwró­co­nym cią­giem dwa potężne sil­niki, samo­lot wytra­cał pręd­kość, aż wresz­cie się zatrzy­mał. Natych­miast pod­je­chał samo­chód mar­shal­lera, zapra­sza­jąc miga­ją­cym poma­rań­czo­wym napi­sem „fol­low me”, aby pilot podą­żał trasą wyzna­czaną przez auto eskorty. Tu-134 pod­to­czył się w pobliże budynku dworca lot­ni­czego i znie­ru­cho­miał. Wyglą­dał teraz jak lśniący w desz­czu gigan­tyczny motyl przy­szpi­lony świa­tłami reflek­to­rów.

Nim jesz­cze samo­lot się zatrzy­mał, w jego stronę ruszył samo­chód straży gra­nicz­nej. Żoł­nie­rze w pele­ry­nach schro­nili się pod skrzy­dłem w ocze­ki­wa­niu na pasa­że­rów. Ruchomy trap peł­zał nie­spiesz­nie wzdłuż linii rysu­ją­cych drogi ruchu na lot­ni­sku. Z dru­giej strony pod­jeż­dżał meleks z przy­czepą na bagaże. Za nim podą­żał auto­kar. Ruchome schody przy­ssały się do kadłuba samo­lotu, drzwi prze­su­nęły na bok, wyj­rzała głowa ste­war­desy i po chwili poja­wili się pierwsi pasa­że­ro­wie. Kuląc się przed wil­go­cią i chło­dem, w pośpie­chu zbie­gali po tra­pie i zni­kali we wnę­trzu auto­busu.

Jako ostatni wyszli z samo­lotu dwaj męż­czyźni: mło­dzie­niec w dłu­gim płasz­czu i towa­rzy­szący mu star­szy, kor­pu­lentny, w kara­ku­ło­wej papa­sze, jaką noszą wyżsi rangą ofi­ce­ro­wie sowieccy. Po zej­ściu z trapu nie szu­kali schro­nie­nia w auto­ka­rze, lecz pode­szli do żoł­nie­rzy ochrony pogra­ni­cza. Dowo­dzący wopi­stami pod­ofi­cer wydo­był spod pele­ryny krót­ko­fa­lówkę, którą zbli­żył do ust. Naj­wi­docz­niej kon­sul­to­wał coś z prze­ło­żo­nymi, gdyż po roz­mo­wie ski­nął akcep­tu­jąco głową i wska­zał obu męż­czy­znom miej­sce w zaci­szu pod­wo­zia.

Mała grupka, zło­żona z trzech żoł­nie­rzy i dwóch pasa­że­rów, stała pod wątłą wiatą skrzy­dła samo­lotu, cho­ciaż auto­bus z podróż­nymi i wyła­do­wany wali­zami wózek trans­por­towy już odje­chały. Luk baga­żowy pozo­sta­wał otwarty, zie­jąc czarną dziurą niczym paskudna wyrwa w boku wie­lo­ryba.

Przy luku zatrzy­mała się fur­go­netka. Wysko­czyli z niej trzej męż­czyźni, dwaj z nich wspięli się do luku baga­żo­wego. Po chwili z ciem­nego otworu wysu­nęła się podłużna skrzy­nia, pobły­sku­jąca zło­co­nymi oku­ciami. Szczu­pły chło­piec, który jako ostatni opu­ścił pokład i wraz z żoł­nie­rzami przy­glą­dał się roz­ła­dun­kowi, pod­biegł do baga­żo­wych, przy­trzy­mał od dołu trumnę. Wspól­nymi siłami, we czworo, prze­nie­śli ładu­nek do nysy.

– Tomek powró­cił – powie­dział jeden z trzech mło­dych męż­czyzn przy­glą­da­ją­cych się z wyso­ko­ści tarasu lądo­wa­niu samo­lotu.

– 2 –

Nie wia­domo, jak długo trwa­łyby pro­ce­dury, zwią­zane z odprawą celną trumny, zwłasz­cza że szef zmiany, która dopiero objęła dyżur, nie wyda­wał się skłonny do ich przy­spie­sze­nia – może ocze­ki­wał na mate­rialny wyraz wdzięcz­no­ści – gdyby nie obec­ność kon­sula, który oso­bi­ście przy­le­ciał z Moskwy, eskor­tu­jąc zwłoki, a teraz napie­rał potęż­nym brzu­chem na biurko cel­nika, potrzą­sa­jąc pli­kiem doku­men­tów trzy­ma­nych w ręku.

– Ma pan tu wszystko! Czego pan jesz­cze chce?! – Kon­sul sapał z obu­rze­nia.

Cel­nik pod­niósł głowę, ogar­nął wzro­kiem pozo­sta­łych człon­ków eskorty. Wkro­czyli do jego pomiesz­cze­nia z bez­ce­re­mo­nialną pew­no­ścią ludzi nawy­kłych do wymu­sza­nia posłu­szeń­stwa. Czte­rej mło­dzi męż­czyźni i ich opie­kun czy dowódca stali w mil­cze­niu, przy­glą­da­jąc się uważ­nie sce­nie roz­mowy dwóch urzęd­ni­ków. Znie­ru­cho­miałe syl­wetki nie­pro­szo­nych gości wypeł­niały nie­mal całą prze­strzeń gabi­netu. Krótko ostrzy­żeni, w jed­na­ko­wych dłu­gich płasz­czach. Było coś nie­po­ko­ją­cego, groź­nego nawet, w ich bla­dych ze zmę­cze­nia twa­rzach i cięż­kich spoj­rze­niach. Szef zmiany spoj­rzał na zaświad­cze­nie o zgo­dzie na spro­wa­dze­nie zwłok do kraju, na datę uro­dzin denata. Tomasz Wiśniew­ski, lat dwa­dzie­ścia trzy. Doku­ment pod­pi­sał kon­sul PRL w Moskwie. Cel­nik pod­niósł wzrok na czwórkę mło­dych męż­czyzn wyglą­da­ją­cych na woj­skowy patrol prze­brany w cywilne ubra­nia lub ludzi ze służb spe­cjal­nych, któ­rzy wyko­nują pierw­sze zada­nie. Poki­wał domyśl­nie głową.

– Pano­wie, nie zro­zu­mie­li­śmy się. Nie ma żad­nych prze­szkód. Może­cie zabrać trumnę. – Funk­cjo­na­riusz przy­sta­wił pie­częć na doku­men­cie.

– Mogę zadzwo­nić? – zapy­tał miękko opie­kun grupy.

Cel­nik uprzej­mie wska­zał ręką na apa­rat tele­fo­niczny. Teraz już tylko chciał, aby nocni goście jak naj­szyb­ciej opu­ścili jego biuro i teren lot­ni­ska.

– Panie wój­cie, niech pan prze­każe Wiśniew­skim, że będziemy wcze­snym ran­kiem. Przed świ­tem jesz­cze – powie­dział do słu­chawki czło­wiek o rysach twa­rzy tak banal­nie powsze­dnich, że aż trud­nych do opi­sa­nia. – Nie trzeba prze­su­wać godziny. Będziemy na czas.

Kolejny pro­blem wynik­nął z kie­rowcą zakładu pogrze­bo­wego BONGO, który zde­cy­do­wa­nie odmó­wił pro­wa­dze­nia samo­chodu nocą. Cwa­nia­ko­waty wygląd szo­fera nie har­mo­ni­zo­wał z marką Biura Opieki nad Gro­bami Obco­kra­jow­ców, bo tak brzmiała ofi­cjalna nazwa firmy zaj­mu­ją­cej się trans­por­tem zwłok zza gra­nicy.

– Panie, to czte­ry­sta kilo­me­trów! W taką pogodę?! Za nic w świe­cie! Poje­dziemy jutro z rana! – oświad­czył kate­go­rycz­nie.

– Poje­dziemy dzi­siaj! Do szó­stej, siód­mej rano doje­dziemy – zaopo­no­wał spo­koj­nie jeden z czwórki mło­dzień­ców. Miał wyra­zi­ście cio­saną twarz i twarde spoj­rze­nie.

– Nie ma mowy! Panie, skąd dosta­niemy po dro­dze ben­zynę? Ruskie przy­krę­cili kurek. W całym kraju bra­kuje paliwa. Sta­niemy gdzieś w dro­dze, i co? – upie­rał się kie­rowca.

Chło­piec wycią­gnął z port­fela trzy bank­noty z wize­run­kiem Koper­nika, każdy o nomi­nale tysiąca zło­tych.

– Masz pan tu trzy tysiaki. Pła­cimy też za paliwo. Nie chcesz pan pro­wa­dzić, możesz pan sie­dzieć. Ja pojadę. – Głos mło­dego męż­czy­zny odpo­wia­dał jego spoj­rze­niu.

Nuty, które się w nim poja­wiły, skło­niły jego kolegę do inter­wen­cji.

– Soł­tys, nie sza­lej. – Uspo­ka­ja­jąco dotknął ręki nego­cja­tora.

– No dobrze, pojadę. – Szo­fer ustą­pił, zgar­nia­jąc pie­nią­dze do kie­szeni.

– Pano­wie, to ja się poże­gnam – przy­po­mniał o sobie kon­sul.

– Dzię­ku­jemy panu. Pora­dzimy już sobie. – Opie­kun grupy podał rękę pęka­temu kon­su­lowi.

Nim ruszyli, jeden z chłop­ców starł tro­skli­wie kro­ple wil­goci z wieka trumny, wyjął z torby biało-czer­woną flagę i przy­krył nią maho­niową skrzy­nię. Kąciki ust opie­kuna grupy wygięły się, jakby chciały coś powie­dzieć. Czte­rej chłopcy patrzyli na niego wyzy­wa­jąco, z wyrzu­tem.

Jechali dwoma samo­cho­dami. Młody męż­czy­zna, nazwany przez kolegę Soł­ty­sem, usiadł w szo­ferce nyski obok kie­rowcy. Pozo­stali zajęli miej­sca w polo­ne­zie, pro­wa­dzo­nym przez opie­kuna grupy. Samo­chody, naj­pierw auto oso­bowe, a za nim fur­go­netka, minęły ostat­nie świa­tła War­szawy i roz­to­piły się w desz­czo­wej ciemni paź­dzier­ni­ko­wej nocy.

Przed Koni­nem, dokąd doje­chali o trze­ciej nad ranem, zna­leźli czynną sta­cję ben­zy­nową. Zaspany pra­cow­nik nie­chęt­nie wypeł­znął z małej budki, ozdo­bio­nej poma­rań­czową wielką literą N, i poczła­pał w kie­runku jed­nego z dwóch dys­try­bu­to­rów.

– Jest tylko droż­sza, żółta, po osiem­na­ście za litr – uprze­dził.

– Lej pan do pełna – zarzą­dził kie­rowca fur­go­netki, wyraź­nie usa­tys­fak­cjo­no­wany, że to nie on nie będzie musiał pła­cić, i ziew­nął, prze­raź­li­wie sze­roko otwie­ra­jąc usta.

– A wiesz pan, jeź­dzi­łem latem do Zachod­nich Nie­miec, po jed­nego deli­kwenta. Tam, na sta­cjach, można nawet coś zjeść, i to gorą­cego, napić się kawy. Wyobra­żasz pan sobie?! A tutaj kiszki mar­sza grają, a ty cierp, czło­wieku.

– Doje­dziemy na miej­sce, to pan się wyśpi, odpocz­nie. – Współ­pa­sa­żer doda­wał otu­chy kie­rowcy. – Zmie­nić pana?

– Nie. Dojadę jakoś. Daleko jesz­cze?

– Jakieś dwie­ście kilo­me­trów. Tak wynika z mapy.

Opie­kun grupy chęt­nie nato­miast oddał kie­row­nicę jed­nemu z chłop­ców. Fur­go­netka podą­żała w ciemno za samo­cho­dem oso­bo­wym, nato­miast pro­wa­dzący polo­neza nie­ustan­nie musiał wpa­try­wać się w drogę, bacząc, aby nie zje­chać na pobo­cze lub nie wpaść w dziurę w asfal­cie.

– Niech pan się postara nie roz­trza­skać auta, bo będziemy wra­cali pie­szo do War­szawy – zażar­to­wał opie­kun, zaj­mu­jąc miej­sce na tyl­nym sie­dze­niu. Oczy pie­kły go ze zmę­cze­nia. Nie mógł pomóc wycho­wan­kowi nawet jako pilot.

Prze­jeż­dża­jąc przez puste, pogrą­żone w desz­czu i sen­nym bez­ru­chu mia­sto, patrzył, jak skąpe oświe­tle­nie poje­dyn­czych lamp ulicz­nych wydo­bywa z pół­mroku pro­file sie­dzą­cych obok chłop­ców, a póź­niej znowu odsuwa je w cień niczym posta­cie w japoń­skim teatrze cieni. Mło­dzi męż­czyźni mil­czeli od samej War­szawy, z rzadka tylko prze­rzu­ca­jąc się krót­kimi, urwa­nymi zda­niami lub poje­dyn­czymi sło­wami. Czuł, jak z każ­dym kilo­me­trem drogi, którą prze­mie­rzała wie­ziona za nimi trumna, mię­dzy nim a mło­dymi wyra­sta mur. Zro­zu­miał to już w Moskwie, kiedy Dar­gin i Łuczywo, dwaj kole­dzy Wiśniew­skiego, weszli do jego gabi­netu i zażą­dali, tak – zażą­dali – to było wła­ściwe słowo), aby on, jako pierw­szy sekre­tarz amba­sady, pod­jął decy­zję o udo­stęp­nie­niu wie­czo­rem sali w amba­sa­dzie, gdyż chcą poże­gnać się z Toma­szem i pro­szą, aby nikogo z urzęd­ni­ków przy tym nie było. „Pan może przyjść”, dodali. Poro­zu­miał się wów­czas z kon­su­lem, że ten opie­czę­tuje trumnę ze zwło­kami nie w kost­nicy, lecz w urzę­dzie kon­su­lar­nym.

Popo­łu­dniem, krótko przed zmierz­chem, bo paź­dzier­ni­kowy zmierzch zapada w Moskwie wcze­śnie, kara­wan agen­cji pogrze­bo­wej „Rytuał” dostar­czył zwłoki z trumną na dzie­dzi­niec amba­sady. Kie­rowca dzi­wił się, że skrzyni nie zala­ko­wano, jak zazwy­czaj, we wnę­trzu samo­chodu. Grupa mło­dych męż­czyzn wnio­sła ją na ramio­nach do środka budynku. Kon­sul zala­ko­wał trumnę, ostem­plo­wał doku­menty i natych­miast wyru­szył z nimi na lot­ni­sko, aby naj­pierw zała­twić sprawy papier­kowe, a póź­niej oso­bi­ście dopil­no­wać odprawy ładunku do Pol­ski.

Trumnę usta­wiono wprost na mar­mu­ro­wej posadzce, przed salą kinową. Nikt nie domy­ślił się, aby przy­nieść krze­sła, które mogłyby posłu­żyć za kata­falk. Żałobną modli­twę, mni­mo­si­non, pro­wa­dził po grecku młody, bro­daty czło­wiek, ubrany w czarny swe­ter, na który narzu­cił epi­tra­che­lion – sze­roką, zło­coną stułę. Jeden z kole­gów zmar­łego wyja­śnił, że nie mogli zna­leźć księ­dza kato­lic­kiego, więc popro­sili o posługę duchow­nego kościoła grec­kiego. Sekre­tarz do spraw nauki wie­dział, że Wiśniew­ski miał wielu zna­jo­mych w grec­kim ziom­ko­stwie w ZSRR. Gre­czynką z pocho­dze­nia była też jego przy­ja­ciółka. Wci­śnięta w krze­sło czar­no­włosa dziew­czyna, dwiema rękami obej­mo­wała głowę, pochy­loną pra­wie na kolana. Jej cia­łem wstrzą­sał bez­gło­śny szloch. Sto­jący obok chło­pak nie­śmiało, z obawą, doty­kał jej ramie­nia i coś szep­tał do ucha. Na posadzce, przy krze­śle leżał bukiet bia­łych róż, porzu­cony i zbędny niczym nie­sto­sowny rekwi­zyt.

Wszy­scy pozo­stali, mniej wię­cej trzy­dzie­ścioro chłop­ców i dziew­cząt, sta­nęli w kręgu wokół trumny. Dyplo­mata znał ich wszyst­kich. O każ­dym z nich wie­dział być może nawet wię­cej niż oni sami mogli o sobie powie­dzieć. Znał ich imiona, nazwi­ska, rodziny, przy­zwy­cza­je­nia, histo­rię życia. Tylko ich przy­szłość pozo­sta­wała nie­znana, a teraz, patrząc na zwłoki jed­nego z nich, na skrę­coną w bólu dziew­czynę w kącie holu, uświa­da­miał sobie, jak nie­prze­my­ślaną awan­turą był cały pro­jekt.

Górne lampy w holu wyga­szono, aby nie przy­cią­gać uwagi rosyj­skich mili­cjan­tów, dyżu­ru­ją­cych przed gma­chem amba­sady ani innych postron­nych. Jedy­nie wątła smuga świa­tła z kory­ta­rza, pro­wa­dzą­cego w stronę biblio­teki i jadalni, roz­pra­szała ciem­ność. Na mar­mu­ro­wym bla­cie, który pod­czas tłum­niej­szych przy­jęć w amba­sa­dzie słu­żył za ladę baru, gdzie na gości cze­kały bate­rie kie­lisz­ków, ktoś posta­wił wielką grom­nicę. W jej nikłym bla­sku, drga­ją­cym w prze­ciągu, cie­nie zgro­ma­dzo­nych tań­czyły na ścia­nach pomiesz­cze­nia, wyło­żo­nych bia­łym mar­mu­rem, jakby sprzy­się­że­nie wyznaw­ców nowej wiary spra­wo­wało tajem­ni­czy obrzą­dek w wapien­nych kata­kum­bach. Dyplo­mata rozu­miał, nie­mal fizycz­nie odczu­wał wszyst­kimi porami skóry, że ta gro­mada ludzi wyra­sta z wieku mło­dzień­czego, wycho­dzi spod jego opieki, prze­cina pępo­winę z cza­sem bez­tro­skiej mło­do­ści i staje się odręb­nym bytem, zupeł­nie nie­za­leż­nym, nie­obli­czal­nym i groź­nym. Niski basowy śpiew duchow­nego krą­żył w zaka­mar­kach obszer­nego holu, spły­wał na sple­co­nych w kręgu mło­dych ludzi, wią­zał ich ze sobą w tajne brac­two.

– _Pater hemon ho en tois ura­nois…_ – modlił się ksiądz.

– Amen! – odpo­wie­dzieli chó­rem zgro­ma­dzeni.

Potem ponie­śli trumnę na rękach do kara­wanu. Odpro­wa­dzili do bramy amba­sady, idąc szpa­le­rem po obu stro­nach auta. Sekre­tarz do spraw nauko­wych i dwaj kole­dzy zmar­łego pospiesz­nie ruszyli na lot­ni­sko, aby zdą­żyć na przed­wie­czorny samo­lot. Kon­sul i jesz­cze jeden z kole­gów mieli wyru­szyć póź­niej, ostat­nim wie­czor­nym rej­sem, towa­rzy­sząc Wiśniew­skiemu w dro­dze do domu. Zamknęły się meta­lowe wrota amba­sady, z trza­skiem zetknęły się oba skrzy­dła.

Ciem­no­włosa dziew­czyna wciąż sie­działa na krze­śle w kątku holu. Już nie pła­kała. Tylko jej szczu­płe ciało trzę­sło się jak w febrze.

– 3 –

Wierni po brzegi wypeł­nili nie­wielki kośció­łek w Dąbrówce, cho­ciaż był to dzień powsze­dni. Przy­szła cała wieś, bo tak było tu przy­jęte, że tylko na wesela i chrzciny obo­wią­zują zapro­sze­nia, a na pogrzeby idzie się z miło­sier­dzia i nakazu serca, po chrze­ści­jań­sku. Zwłasz­cza że Wiśniew­scy byli powa­żaną rodziną. Pra­co­wici, nie­kłó­tliwi, sko­rzy do pomocy. Wszy­scy im współ­czuli. Stra­cić dwu­dzie­sto­let­niego syna! Taki zdolny chło­piec. I jesz­cze nie mogli poże­gnać się z nim przed śmier­cią! Z Pozna­nia i Piły zdą­żyli doje­chać krewni ze strony matki zmar­łego, bo ojciec, który pocho­dził gdzieś z Kre­sów Wschod­nich, nie miał tutaj bli­skich. Sie­dzieli teraz w pierw­szych rzę­dach, obej­mu­jąc i pocie­sza­jąc rodzi­ców. Brat Wiśniew­skiej, który prze­jął na sie­bie cały cię­żar orga­ni­za­cji pogrzebu, zapra­szał do pierw­szych rzę­dów kole­gów Tomka i waż­nego urzęd­nika z amba­sady, któ­rzy przy­wieźli trumnę, ale ci odmó­wili, skrom­nie przy­cup­nąw­szy w dal­szych ławach.

Siwo­włosy ksiądz roz­po­starł ręce. Przy­po­mi­nał fio­le­to­wego orła ze srebrną głową. Dyplo­mata, który przy­je­chał z Moskwy, pod­niósł nisko dotąd opusz­czoną głowę. Zaczęły docie­rać do niego słowa duchow­nego.

– … jak można utu­lić ból naj­bliż­szych po utra­cie uko­cha­nego syna i brata? Jakie słowa pocie­chy wypo­wie­dzieć? Odpo­wiem wam, nie­utu­leni w smutku rodzice, dro­dzy para­fia­nie. Śmierć Toma­sza nie była daremna. Jest w niej tra­ge­dia, ale też prze­sła­nie i sens. Wró­cił Tomek – kochane, posłuszne dziecko, które chrzci­łem, które tutaj przy­stę­po­wało do pierw­szej komu­nii i do bierz­mo­wa­nia. Powró­cił do domu. W zalu­to­wa­nej trum­nie, niczym rycerz w zbroi, który padł na placu boju. Tajem­nicę swo­jej śmierci na zawsze zabrał do grobu, ale dzi­siaj jest już u boku Pana. Tak, jak posła­li­śmy go do obcego mia­sta, do obcego kraju, aby się uczył, zdo­by­wał mądro­ści, aby był przy­datny rodzi­nie i kra­jowi, tak dzi­siaj posła­li­śmy go do Boga, aby wyjed­nał dla nas bło­go­sła­wień­stwo, wyba­cze­nie naszych grze­chów. Posła­li­śmy naj­lep­szego, naj­czyst­szego, naj­uczciw­szego. Zło­ży­li­śmy go w ofie­rze, jak Bóg zło­żył ofiarę ze swego Syna… – mówił kapłan.

Dyplo­mata patrzył przed sie­bie, na rodzi­ców zmar­łego. Pod­czas mszy, nawet w cza­sie Eucha­ry­stii, Wiśniew­scy sie­dzieli w ław­kach, nie mając sił, aby się pod­nieść. Matka Toma­sza miała twarz opuch­niętą od pła­czu i nie­przy­tomne oczy. Ojciec spra­wiał wra­że­nie nie­obec­nego, nie­świa­do­mego, co dzieje się wokół. Ich kil­ku­na­sto­letni, bli­ski już doro­sło­ści, syn pod­no­sił się, klę­kał i ponow­nie sado­wił w ławce powol­nymi ruchami starca. Tylko mała dziew­czynka spo­glą­dała z nie­do­wie­rza­niem na ładny, błysz­czący kufer, w któ­rym, jak twier­dzili doro­śli, na zawsze zasnął jej brat.

Gdy ksiądz dał znak do wypro­wa­dze­nia ciała, a pra­cow­nicy zakładu pogrze­bo­wego pode­szli do trumny, do przodu prze­ci­snęli się kole­dzy zmar­łego. Unie­śli skrzy­nię ze zwło­kami na ramio­nach, chwilę póź­niej dołą­czył do nich towa­rzy­szący im dyplo­mata. I tak nie­śli trumnę przez całą wieś, do odda­lo­nego o pół­tora kilo­me­tra cmen­ta­rza. Zasko­czeni gra­ba­rze szli obok pustego kara­wanu na końcu orszaku. Sekre­tarz do spraw nauko­wych amba­sady Pol­ski w Moskwie był pięć­dzie­się­cio­let­nim męż­czy­zną, który w życiu dużo prze­szedł i pocho­wał wielu przy­ja­ciół i naj­bliż­szych człon­ków rodziny. Ni­gdy jed­nak przed­tem nie dźwi­gał na ramio­nach takiego cię­żaru…

* * *

– Co czy­tasz z takim zain­te­re­so­wa­niem, że nawet mnie nie dostrze­gasz? – Głos Doroty wyrywa mnie ze świata fik­cji lite­rac­kiej tak nie­spo­dzie­wa­nie, że aż pod­ska­kuję. – Drzwi nie­za­mknięte, pan pro­ku­ra­tor pogrą­żony w lek­tu­rze… Przy­wieź­li­śmy te kar­tony. Jeśli znaj­dziemy coś god­nego uwagi, możemy to w nich zło­żyć. No, co tam masz? – Dziew­czyna zerka mi przez ramię na maszy­no­pis, który trzy­mam w ręku. Jej włosy łasko­czą moją szyję.

– Wła­ści­wie, to nie wiem, coś na kształt zbe­le­try­zo­wa­nego pamięt­nika. A może frag­ment powie­ści opar­tej na fak­tach? W każ­dym razie chyba dołą­czymy do mate­ria­łów śledz­twa, bo jest tutaj opis pogrzebu Wiśniew­skiego.

Wycią­gam w jej stronę kilka kar­tek.

Dorota ujmuje plik jedną ręką, drugą przy­trzy­muje drzwi, przez które Piotr i tech­nik wno­szą duże kar­to­nowe pudła. Przy­je­cha­li­śmy do miesz­ka­nia Lipow­skiego na rewi­zję, a zapo­mnie­li­śmy, w co mamy zło­żyć ewen­tu­alne zna­le­zi­ska. Cha­łup­nicy, a nie ekipa śled­cza! Na szczę­ście z Bie­lań­skiej na Stawki, do naszej sie­dziby, „kwa­tery prawdy naj­głów­niej­szej” – jak naśmiewa się z nas Dorota – jest kilka minut jazdy, więc Piotr z Moska­le­wi­czówną poje­chali po papie­rowe pudła. Ponie­waż w miesz­ka­niu archi­wi­sty zna­leź­li­śmy kom­pu­ter, a w szu­fla­dzie biurka kilka pen­drive’ów, to, na wszelki wypa­dek, przy­wieźli także Lucjana, naszego spe­cja­li­stę od wyry­wa­nia tajem­nic elek­tro­nice.

– No nie, nie zare­kwi­ru­jemy prze­cież całego miesz­ka­nia z wypo­sa­że­niem. – Pro­te­stuję na widok tak obję­to­ścio­wych opa­ko­wań.

– Od przy­bytku głowa nie boli – mędr­kuje Piotr. – Widzia­łeś tę biblio­tekę? Wypo­ży­czę sobie połowę, a kie­dyś zwrócę. – W oczach archi­wi­sty błysz­czy chci­wość. Sła­bość Mydlaka do ksią­żek o histo­rii naj­now­szej była powszech­nie znana, a biblio­teka w miesz­ka­niu Lipow­skiego rze­czy­wi­ście impo­no­wała.

– To od czego zaczy­namy? – Lucek, eks­pert od kom­pu­te­rów i innych gadże­tów tech­nicz­nych, przy­wo­łuje nas do porządku. – Ja zabie­ram kom­pu­ter. A także pen­drivy, tele­fony i wszyst­kie inne nośniki.

– Opcje są dwie: albo od pod­łogi, albo od sufitu. – Dorota ogar­nia wzro­kiem wyso­kie do samych sufi­tów regały pełne ksią­żek.

– No cóż, zaczy­namy – wydaję pole­ce­nie. – Szu­kamy wszyst­kiego, co rzuci świa­tło na moskiew­ską prze­szłość pana Lipow­skiego. Notatki, szpar­gały, zdję­cia, taśmy… A przede wszyst­kim – gdzie jest pozo­stała część tych memu­arów?ROZDZIAŁ 2

Następny dzień poświę­cam na spo­rzą­dza­nie pism do urzę­dów, które mogłyby pomóc wyja­śnić oko­licz­no­ści śmierci stu­denta. Może wypłyną jakieś nazwi­ska, które okażą się przy­datne póź­niej, przy wła­ści­wym postę­po­wa­niu przy­go­to­waw­czym? Piszę do Mini­ster­stwa Spraw Zagra­nicz­nych, do Mini­ster­stwa Nauki i Szkol­nic­twa Wyż­szego i, po namy­śle, do Mini­ster­stwa Edu­ka­cji Naro­do­wej, gdyż nie mam pew­no­ści, który resort był odpo­wie­dzialny za pol­skich stu­den­tów za gra­nicą w latach osiem­dzie­sią­tych. Każde z pism opa­truję prośbą o udzie­le­nie odpo­wie­dzi moż­li­wie szybko, „z uwagi na wagę pro­wa­dzo­nego postę­po­wa­nia”. Zakła­dam, że papier fir­mowy Insty­tutu Pamięci Naro­do­wej w połą­cze­niu z tą „wagą” skłoni mini­ste­rial­nych urzęd­ni­ków do pośpie­chu w prze­szu­ka­niu archi­wów. Ina­czej będę ocze­ki­wał na infor­ma­cje do nowego roku.

Wysy­łam też pismo do Pro­ku­ra­tury Woje­wódz­kiej w Pozna­niu. W tym wypadku liczę bar­dziej na łut szczę­ścia, ponie­waż akta pro­ku­ra­tor­skie, zgod­nie z pra­wem, powinny zostać znisz­czone. O ile w ogóle w Pol­sce w 1981 roku wsz­czy­nano śledz­two w spra­wie śmierci Wiśniew­skiego. Dzwo­nię jesz­cze do poznań­skiego oddziału IPN, gdzie pra­cuje mój dobry kolega, i przed­sta­wiam mu pokrótce pro­blem, pro­sząc o odna­le­zie­nie kilku doku­men­tów.

Po połu­dniu wzywa mnie do sie­bie Kacz­ma­rek. Nie zapra­sza, abym usiadł przy sto­liku, przy któ­rym zazwy­czaj podej­mo­wał waż­niej­szych roz­mów­ców. Sado­wię się zatem na krze­śle przy jego biurku. Przy­kryty szkłem roz­le­gły blat biurka, nie­ska­zi­tel­nie czy­sty, lśni jak kon­tuar w luk­su­so­wym hotelu oddzie­la­jący szefa zmiany od klienta bez rezer­wa­cji, któ­rego nie spo­sób zigno­ro­wać, a który swoim poja­wie­niem się naru­sza spo­kój dostoj­nego recep­cjo­ni­sty. Na stole leżą rów­niutko uło­żone dwa sko­ro­szyty, a przed moim sze­fem teczka z doku­men­tami, którą natych­miast zamyka, gdy tylko wcho­dzę. Niklo­wana desi­gner­ska lampa biu­rowa odbija się w tafli blatu niczym w lustrze. Kacz­ma­rek jest upo­rząd­ko­wany, pre­cy­zyjny jak szwaj­car­ski zega­rek. I jak zega­rek prze­wi­dy­walny. Tym razem jed­nak mnie zaska­kuje.

– Zapewne się pan dziwi, że powie­rzy­łem panu tę sprawę? – Zadaje reto­ryczne pyta­nie. – Suge­ro­wano mi, że powi­nien zająć się nią ktoś bar­dziej doświad­czony. Ktoś, kto zna tamtą epokę z wła­snego doświad­cze­nia. Wła­śnie tego chcia­łem unik­nąć. Bo, widzi pan, niczego nie ujmu­jąc naszym star­szym kole­gom, oni wszy­scy są ska­żeni komu­ni­zmem. I ci, któ­rzy bro­nią PRL, i ci, któ­rzy z nią wal­czyli i wal­czą na­dal, cho­ciaż minęło pra­wie pół wieku… nazy­wam ich wszyst­kich, bez wyjątku, post­ko­mu­ni­stami. Gdyż w ich myśle­niu punk­tem odnie­sie­nia jest komu­nizm, czyli prze­szłość. Oni men­tal­nie pozo­stają w tam­tej epoce. A dzi­siaj mamy XXI wiek i zupeł­nie inną rze­czy­wi­stość.

To dość ory­gi­nalne stwier­dze­nie. Nie­mniej, jestem skłonny przy­znać Kacz­mar­kowi pewną część racji. Cho­ciaż w naszej pracy rze­czy­wi­stość sprzed pół wieku nie two­rzy zapi­sa­nych kart pod­ręcz­nika histo­rii, lecz pozo­staje note­sem z czy­stymi stro­nami, które należy dopiero zapeł­nić.

– Dla­tego zakła­dam – kon­ty­nu­uje naczel­nik – że pań­skie spoj­rze­nie, pozba­wione obcią­żeń men­tal­nych, wnie­sie do śledz­twa inną per­spek­tywę. Zapo­znał się pan z doku­men­tami? – Prze­nosi ogól­ni­kowe dywa­ga­cje na kon­kretny tor.

Doku­men­tami? No tak, prze­cież nie mógł powie­dzieć: „listem” czy „wnio­skiem”; to zabrzmia­łoby nie­wy­star­cza­jąco solid­nie, obni­ża­łoby rangę sprawy. Nie docze­kaw­szy potwier­dze­nia, Kacz­ma­rek pyta:

– Jak pan zamie­rza pro­wa­dzić postę­po­wa­nie? Może mi pan przed­sta­wić wstępny plan do końca bie­żą­cego tygo­dnia?

Aż korci mnie, by zadać pyta­nie, czy plan ma być opra­co­wany w for­mie tabeli i w jakich kolo­rach. No i dobór czcionki – to byłoby dopiero wyzwa­nie.

– Tak, panie naczel­niku. Przed­sta­wię w końcu tygo­dnia plan postę­po­wa­nia spraw­dza­ją­cego.

Kacz­ma­rek kiwa głową. Rozu­miem, że to nie plan moich dzia­łań miał być tema­tem roz­mowy.

– Zakła­dam, że sprawa będzie wyma­gała żmud­nego i dłu­go­trwa­łego śledz­twa…

Czyżby miał to być komu­ni­kat, abym się nie spie­szył? Że ważne jest, by gonić kró­liczka, a nie, by go zła­pać?

– Natu­ral­nie, kole­dzy z archi­wum pomogą panu… Ma pan jakieś pre­fe­ren­cje? Chciał­bym, by ktoś od nich ści­ślej z panem, czy może lepiej: dla pana, pra­co­wał.

– Piotr Mydlak. To wybitny spe­cja­li­sta od ostat­nich lat PRL-u. Jest też bar­dzo bie­głym archi­wi­stą.

– Dobrze. Ale myśla­łem o kimś, kto pomógłby panu w codzien­nej, także papier­ko­wej pracy. O kimś w rodzaju asy­stenta. Widzi pan – tutaj Kacz­ma­rek waha się przez uła­mek sekundy – zgło­siła się do nas na staż córka pro­fe­sora Moska­le­wi­cza, absol­wentka prawa na Uni­wer­sy­te­cie Wyszyń­skiego.

Moska­le­wicz! To duże nazwi­sko! Stały bywa­lec pierw­szego pro­gramu tele­wi­zji. Pro­fe­sor. Jeden z naj­bar­dziej wpły­wo­wych poli­ty­ków par­tii rzą­dzą­cej. Przy tym szczery patriota i nie­złomny orę­dow­nik rady­kal­nej odnowy w kraju. Córka naj­pew­niej wynio­sła z domu te same war­to­ści. Przy­naj­mniej nie będziemy mieli powo­dów do poli­tycz­nych utar­czek. Jeśli taki par­tyjny bonza kie­ruje swoją córkę na staż do IPN, to można zało­żyć, że zosta­nie u nas na dłu­żej. Pen­sje w pio­nie śled­czym IPN są nie­mal dwu­krot­nie wyż­sze niż w pro­ku­ra­tu­rze rejo­no­wej. Mając zaś za pod­władną córkę wpły­wo­wego poli­tyka, Kacz­ma­rek sta­nie się niczym pre­zy­dent elekt – nie­ty­kalny i z gwa­ran­cją kariery. Myślę o moim sze­fie z podzi­wem. A to skur­wy­sy­nek, niby taki przy­cze­sany i układny jak gor­liwy pierw­szo­kla­si­sta, a można mu pozaz­dro­ścić wyczu­cia chwili.

– Panna Moska­le­wicz będzie bar­dzo uży­teczna, gdyż per­fek­cyj­nie włada rosyj­skim, co w tej spra­wie jest nie­zwy­kle ważne. W dodatku, jak poin­for­mo­wał mnie jej ojciec, spe­cja­li­zuje się w pra­wie Fede­ra­cji Rosyj­skiej.

Cały Kacz­ma­rek! Któż dzi­siaj mówi o nie­za­męż­nej kobie­cie „panna”? Dobrze, że nie powie­dział „panna Moska­le­wi­czówna”. I nie omiesz­kał pod­kre­ślić, że ma układy na samych szczy­tach wła­dzy. Mógłby daro­wać sobie to wtrą­ce­nie: „Jej ojciec poin­for­mo­wał mnie”; wystar­czy­łoby prze­cież powie­dzieć: „Spe­cja­li­zuje się w pra­wie Rosji”. Moska­le­wicz czy Moska­le­wi­czówna, jedna dru­giej równa – lecę w myślach Sien­kie­wi­czow­skim Radzi­wił­łem, zasta­na­wia­jąc się, czy aby jakaś inna histo­ria, na przy­kład miło­sna, nie kryje się za pro­mo­wa­niem panny Moska­le­wicz. Natych­miast jed­nak odrzu­cam tę myśl. Pro­ku­ra­tor Kacz­ma­rek jest rów­nie daleki od roman­sów, i w ogóle od jakich­kol­wiek emo­cjo­nal­nych pory­wów, które mogłyby zabu­rzyć jego karierę, jak ja od udziału w pocho­dach pierw­szo­ma­jo­wych.

Chyba jakiś siódmy zmysł każe mi sko­ja­rzyć córkę Moska­le­wi­cza z boha­terką _Potopu_. Gdy obja­wia się bowiem w czwar­tek w drzwiach mojego gabi­netu, wpro­wa­dzona przez panią Wie­sławę, co już samo w sobie świad­czy o pozy­cji sta­żystki, gdyż nie po każ­dego gościa Kacz­ma­rek wysyła swoją sekre­tarkę, odno­szę wra­że­nie, że widzę młod­szą kopię Mał­go­rzaty Brau­nek. Tyle że gor­szą – kon­sta­tuję w myślach z roz­cza­ro­wa­niem, poma­ga­jąc Moska­le­wi­czów­nie-Bil­le­wi­czów­nie zdjąć płaszcz. Zazwy­czaj nie nad­ska­kuję kobie­tom, ale nie będę prze­cież aż tak nie­roz­sądny. Skoro naczel­nik ją hołubi… Zmy­liła mnie jej wiotka postać, duże szare oczy i jasne włosy, buj­nymi lokami spa­da­jące na poli­czek.

Z bli­ska wygląda znacz­niej mniej korzyst­nie. Bez maki­jażu, z bladą, jakby cho­ro­witą cerą. I nosi się jak zakon­nica lub uczen­nica insty­tutu dla szla­chet­nie uro­dzo­nych dzie­wic. Szary płaszcz, sukienka bez koloru i bez kształtu, a w dodatku te bez­sen­sowne wiel­kie oku­lary w czar­nej oprawce. A może roz­myśl­nie wło­żyła dzi­siaj ten strój, wyobra­ża­jąc, że IPN to coś pośred­niego mię­dzy pro­ku­ra­turą a domem pogrze­bo­wym.

– Dorota Moska­le­wicz – popi­skuje nie­pew­nym gło­sem i wyciąga do mnie rękę.

Dłoń ma cie­płą i suchą, a uścisk wręcz sta­now­czy. Może pozory mylą?

– Będę miała przy­jem­ność przejść staż u pań­stwa.

Głos w sumie przy­jemny, ale mogłaby mówić gło­śniej. „Będę miała przy­jem­ność…” Panna szla­chet­nie uro­dzona. Że też takie cuda jesz­cze się ucho­wały. Ale powie­działa „przejść staż”, a nie „odbyć staż”, jak uczy­ni­łoby dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent urzęd­ni­ków, co już świad­czy dobrze o jej wyczu­ciu języka.

– Witam panią ser­decz­nie. Alek­san­der Wojt­kow­ski. – Szcze­rzę zęby w uśmie­chu. Jeśli jej tatuś jest zna­nym i wpły­wo­wym poli­ty­kiem, to grzecz­no­ści ni­gdy nie za wiele. – Rów­nież się cie­szę, że zade­kla­ro­wała pani goto­wość do współ­pracy ze mną. Przy­go­to­wa­li­śmy dla pani miej­sce pracy w moim pokoju. – Przy­pi­suję sobie zasługę w star­ciu kurzu z biurka, od mie­sięcy bez­pań­skiego. Pani Wie­sia rzuca mi iro­niczne spoj­rze­nie i bez słowa wycho­dzi.

Panna Dorota posłusz­nie, niczym uczen­nica, siada przy wska­za­nym jej sto­liku. Aby dziew­czę nie wyobra­żało sobie zbyt wiele, od razu posta­na­wiam poka­zać, kto jest kto.

– Podobno zna pani rosyj­ski i spe­cja­li­zuje się w pra­wie rosyj­skim. Przez te kilka mie­sięcy, które pani z nami spę­dzi, będziemy zaj­mo­wali się sprawą, która jest zwią­zana z Rosją. Tak więc pani umie­jęt­no­ści bar­dzo się przy­da­dzą przy opra­co­wa­niu doku­men­tów. Oczy­wi­ście, tylko nie­kla­sy­fi­ko­wa­nych.

– Moja bab­cia ze strony mamy jest Rosjanką. To zna­czy, miesz­kała w Związku Radziec­kim, w Rydze. Naprawdę z pocho­dze­nia jest na poły Łotyszką, na poły Żydówką. Od niej nauczy­łam się rosyj­skiego. Skoń­czy­łam też rusy­cy­stykę. A na temat naj­now­szych zmian w pra­wie Fede­ra­cji Rosyj­skiej tro­chę pisa­łam.

Dziew­czyna wydaje się nie­bez­piecz­nie gada­tliwa, a może tylko sygna­li­zuje goto­wość do zbu­do­wa­nia rela­cji cie­plej­szych, niż zapo­wia­dały się po pierw­szej wymia­nie spoj­rzeń i zdań. Jeśli jed­nak chciała zro­bić na mnie wra­że­nie, to jej się udało. Kto spo­śród absol­wen­tów prawa w War­sza­wie mówi płyn­nie po rosyj­sku i spe­cja­li­zuje się w pra­wie Rosji? Mój rosyj­ski, na któ­rego opa­no­wa­nie nale­gał ojciec, nie jest zły, ale prze­cież nie można go porów­nać z pozio­mem nie­mal native spe­akera. Ale już moje wyobra­że­nia o Rosji są bar­dziej mgli­ste niż nasy­cony smo­giem dzień za oknem. Chyba wta­jem­ni­czę panią Dorotę w te szcze­góły śledz­twa, które można prze­ka­zać uprzy­wi­le­jo­wa­nej sta­ży­stce. Przez moment myślę nawet, czy aby nie zabrać jej ze sobą na pierw­szą roz­mowę z Wiśniew­skim. Natych­miast jed­nak się reflek­tuję. Pomi­ja­jąc już, że lubię podró­żo­wać w samot­no­ści, a panna Moska­le­wi­czówna naj­wy­raź­niej nale­żała do gatunku osób szczo­drych na słowa, to wspólny wypad gdzieś pod Poznań z młodą dziew­czyną ścią­gnąłby na mnie nie­chyb­nie gniew Elizy i podejrz­liwe plotki w oddziale.

Losy babci, która była Żydówko-Rosjanko-Łotyszką, inte­re­sują mnie nie bar­dziej niż nazwa sklepu z odzieżą second hand, bo chyba w takim panna Dorotka nabyła swój płaszcz. Sta­ram się jed­nak być grzeczny i wyka­zać jakieś zain­te­re­so­wa­nie:

– Jak tra­fiła do Pol­ski?

– O, to długa i roman­tyczna histo­ria… – na te słowa ogar­nia mnie strach, że Moska­le­wi­czówna zechce mi ją teraz opo­wie­dzieć – …ale bar­dzo oso­bi­sta, rodzinna.

Dziew­czyna kre­śli zde­cy­do­waną gra­nicę mię­dzy tym, co służ­bowe, a co odnosi się do spraw pry­wat­nych, dając mi jed­no­znacz­nie do zro­zu­mie­nia, że ta druga sfera pozo­staje dla mnie cał­ko­wi­cie zamknięta.

Wzru­szam ramio­nami. Nie jestem cie­kawy ani rodzin­nych histo­rii rodziny Moska­le­wi­czów, ani oso­bi­stych pro­ble­mów pani Doroty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: