Janczarzy Kremla - ebook
Janczarzy Kremla - ebook
Co łączy śmierć studenta w Moskwie z wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce? Znakomita powieść sensacyjno-szpiegowska.
Koniec lat 70. XX wieku. Grupa polskich studentów w Moskwie pilnie uczy się kultury i zwyczajów ZSRR, zawiera bliskie znajomości z ludźmi z elit władzy, wtapia się w sowiecki pejzaż. Opiekuje się nimi oficer polskiej ambasady.
Młodzi ludzie dopiero po czasie zrozumieją, że zostali uwikłani w intrygę, w której ceną stało się ich życie, a studencką beztroskę, miłość i przyjaźń muszą poświęcić dla kraju, który jest tylko pionkiem w grze wielkich mocarstw. Świat stoi w obliczu konfliktu zbrojnego, a w Polsce zostaje wprowadzony stan wojenny. Śmierć wyrywa z grupy studentów swoje pierwsze ofiary…
Warszawa czterdzieści lat później. Prokurator IPN Aleksander Wojtkowski wyjaśnia okoliczności śmierci studenta Tomka Wiśniewskiego w moskiewskim metrze w 1981 roku. Zbierając materiały do śledztwa, odsłania nieznane kulisy historii PRL i roli, jaką odegrały w niej służby specjalne.
Zdzisław A. Raczyński opisuje to wszystko z precyzją historyka i swadą pisarza. Proponuje spojrzenie na nieodległą przeszłość z różnych perspektyw: chłodnych kalkulacji władz USA i szalonych pomysłów sowieckich marszałków o podboju Europy.
Janczarzy Kremla są początkiem cyklu Poświęceni.
Zdzisław A. Raczyński (ur. 18 października 1959 w Werpolu) studiował na Uniwersytecie Warszawskim oraz w Moskiewskim Instytucie Stosunków Międzynarodowych (MGIMO). Pracował w Rosji, w krajach Afryki i Azji jako korespondent oraz dyplomata. Był doradcą szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, odpowiedzialnym za relacje z krajami wschodnimi oraz ambasadorem w Tunezji i Armenii. Jest autorem kilkuset publikacji na temat Europy Wschodniej, Rosji, Kaukazu, Azji Centralnej oraz świata arabskiego i polityki międzynarodowej. Jego dorobek pisarski to powieści Harib oraz Mak na powiekach.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-547-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pisałem tę powieść, mając przed oczami twarze konkretnych ludzi, których dane mi było spotkać w życiu, a którzy, niekiedy wbrew swojej woli, zostali uwikłani w wydarzenia o przełomowym znaczeniu dla losów naszego kraju. Pod ręką miałem skoroszyty wypełnione dokumentami, do niedawna ściśle tajnymi, z którymi zetknąłem się w swojej karierze zawodowej. Część z tych dokumentów sam zresztą zdobyłem i ujawniłem.
Jednakże podkreślam: _Janczarzy Kremla_ są powieścią, a nie opracowaniem historycznym.
Zatem to, że bohaterowie mojej powieści mieli pierwowzory w rzeczywistości (niektórzy z nich występują pod prawdziwymi nazwiskami), a przywoływane i cytowane dokumenty istnieją, nie oznacza, że powieść aspiruje do wyznaczania prawdy historycznej. Nie oznacza jednak też, że jest tej prawdy zaprzeczeniem.
Lista ludzi, którym jestem winien wdzięczność – za udostępnienie informacji, za ich skorygowanie, za rozmowę o wydarzeniach tamtych lat i za zachętę do ich opisania – jest tak długa, że zaniecham tradycyjnych podziękowań. Zwłaszcza że niektóre z tych osób zażyczyły sobie zachowania incognito. Dotyczy to w szczególności grona moich zaufanych przyjaciół, którzy z łatwością odnajdą siebie na kartach powieści, lecz – mam nadzieję – pozostaną nierozpoznawalni.
Zdzisław Aleksander RaczyńskiRozdział przedostatni
– 1 –
Wyglądali jak bracia. Lub nowo powołani rekruci. Jeszcze w cywilnych ubraniach, ale już krótko ostrzyżeni, ze skupieniem na twarzach, niepewni tego, co przyniesie jutro. Trzej młodzi mężczyźni, właściwie chłopcy, siedzieli w milczeniu na plastikowych krzesłach ustawionych rzędem pod ścianą hali przylotów warszawskiego lotniska. Spośród kilkudziesięciu osób, niecierpliwie kłębiących się w oczekiwaniu na lądowanie samolotu, wyróżniały ich posągowe znieruchomienie oraz długie zimowe płaszcze, podczas gdy większość obecnych nosiła jeszcze lekkie kurtki lub nawet modne letnie prochowce, chociaż chłodny i słotny październik przyszedł w tym roku wcześnie, zapowiadając bliską zimę. Niekiedy na Okęciu można było natknąć się na grupki ortodoksyjnych młodych Żydów, w podobnych długich, ciemnych płaszczach, którzy po odwiedzeniu ziemi przodków wracali do Izraela ze stężałymi obliczami. Trzej mężczyźni nie nosili ani pejsów, ani czarnych kapeluszy. Także ich opiekun w niczym nie przypominał rabina czy nauczyciela w szkole religijnej, a bardziej szarego urzędnika niższej rangi, jednego z tych, którzy mają tę dziwną właściwość nijakości, że minutę po spotkaniu na ulicy nie jesteśmy w stanie opisać ich wyglądu. Puste krzesło między młodymi a wychowawcą zaznaczało dzielącą ich różnicę wieku.
– Pasażerów, oczekujących na przylot samolotu polskich linii lotniczych LOT z Moskwy, informujemy, że samolot przybędzie z opóźnieniem około dziesięciu minut. Opóźnienie może ulec zmianie. – Głośniki zachrypiały męskim głosem, w którym nie było tonu ubolewania czy przeprosin, a tylko brutalne postawienie odbiorców wobec faktu.
Tłumek oczekujących zaszumiał, zafalował.
– Chodźmy na taras widokowy – zaproponował siedzący w środku chłopak, po czym podniósł się, nie czekając na czyjąkolwiek odpowiedź.
– Późno już, wejście na pewno zamknięte. Zresztą, na zewnątrz deszcz, ciemno. Niewiele widać – zaoponował wychowawca.
Dwaj pozostali młodzi mężczyźni bez słowa wstali z miejsc, dając do zrozumienia opiekunowi, że nie zamierzają przysłuchiwać się jego opinii, lecz oczekują, aby do nich dołączył. Zarzuciwszy na ramiona torby podróżne, ruszyli w stronę wyjścia, przechodząc za plecami ludzi, którzy z niecierpliwością wpatrywali się w szybę, oddzielającą poczekalnię od punktów kontroli. Opiekun, niechętnie, ulegając bezsłownemu szantażowi, podniósł się i poszedł śladem chłopców. Ich stopy znaczyły wgłębienia w błotnistej brei pokrywającej posadzkę.
W ostrym świetle przysufitowych jarzeniówek sylwetki żołnierzy ochrony pogranicza w zielonych mundurach i celników, noszących szare uniformy, rysowały się niczym manekiny w witrynie sklepu z akcesoriami militarnymi. Ożywione komendą głośników, zapowiadających lądowanie samolotu, marionetki zapląsały, rozsypały się po hali, zajmując przypisane im miejsca przy stanowiskach kontroli.
Strażnik czuwający przy drzwiach prowadzących na taras widokowy pokręcił przecząco głową, odmawiając przejścia. Młodzieńcy obejrzeli się za siebie, przywołując wzrokiem opiekuna. Ten próbował coś tłumaczyć cerberowi, wreszcie, z oporami, wyciągnął z kieszeni legitymację w czarnych okładkach.
– Trzeba tak było od razu – zaburczał obrażony mundurowy i odryglował drzwi.
Podmuchy wiatru smagały przenikliwie zacinającym deszczem. Chłopcy wtulili głowy w podniesione kołnierze płaszczów.
– Przydałaby się futrzana uszanka – mruknął jeden z nich.
– Aha – przytaknął drugi.
Przylgnęli do metalowej barierki, wypatrując samolotu.
Najpierw na czarnym niebie pojawił się świecący punkt, bezgłośnie spływający nad lotnisko niczym spadająca gwiazda. Później, wraz z narastającym hukiem przebijającym się przez szum wiatru, kula światła urosła, zawisła nad pasem startowym obramionym ściegiem lamp, zanim rozpadła się na białe reflektory lądowania, błyskające stroboskopy, zielone i czerwone ognie pozycyjne. Z mokrej ciemni wychynął połyskujący drapieżnie dziób samolotu Tu-134. Koła dotknęły powierzchni lotniska. Ziemia zaprotestowała piskiem przeciwko uderzeniu czterdziestu ton aluminium, odepchnęła maszynę na ułamek sekundy, ale już po chwili oba wózki tylnego podwozia, a następnie przednie podparcie wczepiły się pewnie w betonową powierzchnię i samolot potoczył się z ogromną prędkością, budząc obawy, że nie zdąży wyhamować przed końcem pasa startowego. Zawyły odwróconym ciągiem dwa potężne silniki, samolot wytracał prędkość, aż wreszcie się zatrzymał. Natychmiast podjechał samochód marshallera, zapraszając migającym pomarańczowym napisem „follow me”, aby pilot podążał trasą wyznaczaną przez auto eskorty. Tu-134 podtoczył się w pobliże budynku dworca lotniczego i znieruchomiał. Wyglądał teraz jak lśniący w deszczu gigantyczny motyl przyszpilony światłami reflektorów.
Nim jeszcze samolot się zatrzymał, w jego stronę ruszył samochód straży granicznej. Żołnierze w pelerynach schronili się pod skrzydłem w oczekiwaniu na pasażerów. Ruchomy trap pełzał niespiesznie wzdłuż linii rysujących drogi ruchu na lotnisku. Z drugiej strony podjeżdżał meleks z przyczepą na bagaże. Za nim podążał autokar. Ruchome schody przyssały się do kadłuba samolotu, drzwi przesunęły na bok, wyjrzała głowa stewardesy i po chwili pojawili się pierwsi pasażerowie. Kuląc się przed wilgocią i chłodem, w pośpiechu zbiegali po trapie i znikali we wnętrzu autobusu.
Jako ostatni wyszli z samolotu dwaj mężczyźni: młodzieniec w długim płaszczu i towarzyszący mu starszy, korpulentny, w karakułowej papasze, jaką noszą wyżsi rangą oficerowie sowieccy. Po zejściu z trapu nie szukali schronienia w autokarze, lecz podeszli do żołnierzy ochrony pogranicza. Dowodzący wopistami podoficer wydobył spod peleryny krótkofalówkę, którą zbliżył do ust. Najwidoczniej konsultował coś z przełożonymi, gdyż po rozmowie skinął akceptująco głową i wskazał obu mężczyznom miejsce w zaciszu podwozia.
Mała grupka, złożona z trzech żołnierzy i dwóch pasażerów, stała pod wątłą wiatą skrzydła samolotu, chociaż autobus z podróżnymi i wyładowany walizami wózek transportowy już odjechały. Luk bagażowy pozostawał otwarty, ziejąc czarną dziurą niczym paskudna wyrwa w boku wieloryba.
Przy luku zatrzymała się furgonetka. Wyskoczyli z niej trzej mężczyźni, dwaj z nich wspięli się do luku bagażowego. Po chwili z ciemnego otworu wysunęła się podłużna skrzynia, pobłyskująca złoconymi okuciami. Szczupły chłopiec, który jako ostatni opuścił pokład i wraz z żołnierzami przyglądał się rozładunkowi, podbiegł do bagażowych, przytrzymał od dołu trumnę. Wspólnymi siłami, we czworo, przenieśli ładunek do nysy.
– Tomek powrócił – powiedział jeden z trzech młodych mężczyzn przyglądających się z wysokości tarasu lądowaniu samolotu.
– 2 –
Nie wiadomo, jak długo trwałyby procedury, związane z odprawą celną trumny, zwłaszcza że szef zmiany, która dopiero objęła dyżur, nie wydawał się skłonny do ich przyspieszenia – może oczekiwał na materialny wyraz wdzięczności – gdyby nie obecność konsula, który osobiście przyleciał z Moskwy, eskortując zwłoki, a teraz napierał potężnym brzuchem na biurko celnika, potrząsając plikiem dokumentów trzymanych w ręku.
– Ma pan tu wszystko! Czego pan jeszcze chce?! – Konsul sapał z oburzenia.
Celnik podniósł głowę, ogarnął wzrokiem pozostałych członków eskorty. Wkroczyli do jego pomieszczenia z bezceremonialną pewnością ludzi nawykłych do wymuszania posłuszeństwa. Czterej młodzi mężczyźni i ich opiekun czy dowódca stali w milczeniu, przyglądając się uważnie scenie rozmowy dwóch urzędników. Znieruchomiałe sylwetki nieproszonych gości wypełniały niemal całą przestrzeń gabinetu. Krótko ostrzyżeni, w jednakowych długich płaszczach. Było coś niepokojącego, groźnego nawet, w ich bladych ze zmęczenia twarzach i ciężkich spojrzeniach. Szef zmiany spojrzał na zaświadczenie o zgodzie na sprowadzenie zwłok do kraju, na datę urodzin denata. Tomasz Wiśniewski, lat dwadzieścia trzy. Dokument podpisał konsul PRL w Moskwie. Celnik podniósł wzrok na czwórkę młodych mężczyzn wyglądających na wojskowy patrol przebrany w cywilne ubrania lub ludzi ze służb specjalnych, którzy wykonują pierwsze zadanie. Pokiwał domyślnie głową.
– Panowie, nie zrozumieliśmy się. Nie ma żadnych przeszkód. Możecie zabrać trumnę. – Funkcjonariusz przystawił pieczęć na dokumencie.
– Mogę zadzwonić? – zapytał miękko opiekun grupy.
Celnik uprzejmie wskazał ręką na aparat telefoniczny. Teraz już tylko chciał, aby nocni goście jak najszybciej opuścili jego biuro i teren lotniska.
– Panie wójcie, niech pan przekaże Wiśniewskim, że będziemy wczesnym rankiem. Przed świtem jeszcze – powiedział do słuchawki człowiek o rysach twarzy tak banalnie powszednich, że aż trudnych do opisania. – Nie trzeba przesuwać godziny. Będziemy na czas.
Kolejny problem wyniknął z kierowcą zakładu pogrzebowego BONGO, który zdecydowanie odmówił prowadzenia samochodu nocą. Cwaniakowaty wygląd szofera nie harmonizował z marką Biura Opieki nad Grobami Obcokrajowców, bo tak brzmiała oficjalna nazwa firmy zajmującej się transportem zwłok zza granicy.
– Panie, to czterysta kilometrów! W taką pogodę?! Za nic w świecie! Pojedziemy jutro z rana! – oświadczył kategorycznie.
– Pojedziemy dzisiaj! Do szóstej, siódmej rano dojedziemy – zaoponował spokojnie jeden z czwórki młodzieńców. Miał wyraziście ciosaną twarz i twarde spojrzenie.
– Nie ma mowy! Panie, skąd dostaniemy po drodze benzynę? Ruskie przykręcili kurek. W całym kraju brakuje paliwa. Staniemy gdzieś w drodze, i co? – upierał się kierowca.
Chłopiec wyciągnął z portfela trzy banknoty z wizerunkiem Kopernika, każdy o nominale tysiąca złotych.
– Masz pan tu trzy tysiaki. Płacimy też za paliwo. Nie chcesz pan prowadzić, możesz pan siedzieć. Ja pojadę. – Głos młodego mężczyzny odpowiadał jego spojrzeniu.
Nuty, które się w nim pojawiły, skłoniły jego kolegę do interwencji.
– Sołtys, nie szalej. – Uspokajająco dotknął ręki negocjatora.
– No dobrze, pojadę. – Szofer ustąpił, zgarniając pieniądze do kieszeni.
– Panowie, to ja się pożegnam – przypomniał o sobie konsul.
– Dziękujemy panu. Poradzimy już sobie. – Opiekun grupy podał rękę pękatemu konsulowi.
Nim ruszyli, jeden z chłopców starł troskliwie krople wilgoci z wieka trumny, wyjął z torby biało-czerwoną flagę i przykrył nią mahoniową skrzynię. Kąciki ust opiekuna grupy wygięły się, jakby chciały coś powiedzieć. Czterej chłopcy patrzyli na niego wyzywająco, z wyrzutem.
Jechali dwoma samochodami. Młody mężczyzna, nazwany przez kolegę Sołtysem, usiadł w szoferce nyski obok kierowcy. Pozostali zajęli miejsca w polonezie, prowadzonym przez opiekuna grupy. Samochody, najpierw auto osobowe, a za nim furgonetka, minęły ostatnie światła Warszawy i roztopiły się w deszczowej ciemni październikowej nocy.
Przed Koninem, dokąd dojechali o trzeciej nad ranem, znaleźli czynną stację benzynową. Zaspany pracownik niechętnie wypełznął z małej budki, ozdobionej pomarańczową wielką literą N, i poczłapał w kierunku jednego z dwóch dystrybutorów.
– Jest tylko droższa, żółta, po osiemnaście za litr – uprzedził.
– Lej pan do pełna – zarządził kierowca furgonetki, wyraźnie usatysfakcjonowany, że to nie on nie będzie musiał płacić, i ziewnął, przeraźliwie szeroko otwierając usta.
– A wiesz pan, jeździłem latem do Zachodnich Niemiec, po jednego delikwenta. Tam, na stacjach, można nawet coś zjeść, i to gorącego, napić się kawy. Wyobrażasz pan sobie?! A tutaj kiszki marsza grają, a ty cierp, człowieku.
– Dojedziemy na miejsce, to pan się wyśpi, odpocznie. – Współpasażer dodawał otuchy kierowcy. – Zmienić pana?
– Nie. Dojadę jakoś. Daleko jeszcze?
– Jakieś dwieście kilometrów. Tak wynika z mapy.
Opiekun grupy chętnie natomiast oddał kierownicę jednemu z chłopców. Furgonetka podążała w ciemno za samochodem osobowym, natomiast prowadzący poloneza nieustannie musiał wpatrywać się w drogę, bacząc, aby nie zjechać na pobocze lub nie wpaść w dziurę w asfalcie.
– Niech pan się postara nie roztrzaskać auta, bo będziemy wracali pieszo do Warszawy – zażartował opiekun, zajmując miejsce na tylnym siedzeniu. Oczy piekły go ze zmęczenia. Nie mógł pomóc wychowankowi nawet jako pilot.
Przejeżdżając przez puste, pogrążone w deszczu i sennym bezruchu miasto, patrzył, jak skąpe oświetlenie pojedynczych lamp ulicznych wydobywa z półmroku profile siedzących obok chłopców, a później znowu odsuwa je w cień niczym postacie w japońskim teatrze cieni. Młodzi mężczyźni milczeli od samej Warszawy, z rzadka tylko przerzucając się krótkimi, urwanymi zdaniami lub pojedynczymi słowami. Czuł, jak z każdym kilometrem drogi, którą przemierzała wieziona za nimi trumna, między nim a młodymi wyrasta mur. Zrozumiał to już w Moskwie, kiedy Dargin i Łuczywo, dwaj koledzy Wiśniewskiego, weszli do jego gabinetu i zażądali, tak – zażądali – to było właściwe słowo), aby on, jako pierwszy sekretarz ambasady, podjął decyzję o udostępnieniu wieczorem sali w ambasadzie, gdyż chcą pożegnać się z Tomaszem i proszą, aby nikogo z urzędników przy tym nie było. „Pan może przyjść”, dodali. Porozumiał się wówczas z konsulem, że ten opieczętuje trumnę ze zwłokami nie w kostnicy, lecz w urzędzie konsularnym.
Popołudniem, krótko przed zmierzchem, bo październikowy zmierzch zapada w Moskwie wcześnie, karawan agencji pogrzebowej „Rytuał” dostarczył zwłoki z trumną na dziedziniec ambasady. Kierowca dziwił się, że skrzyni nie zalakowano, jak zazwyczaj, we wnętrzu samochodu. Grupa młodych mężczyzn wniosła ją na ramionach do środka budynku. Konsul zalakował trumnę, ostemplował dokumenty i natychmiast wyruszył z nimi na lotnisko, aby najpierw załatwić sprawy papierkowe, a później osobiście dopilnować odprawy ładunku do Polski.
Trumnę ustawiono wprost na marmurowej posadzce, przed salą kinową. Nikt nie domyślił się, aby przynieść krzesła, które mogłyby posłużyć za katafalk. Żałobną modlitwę, mnimosinon, prowadził po grecku młody, brodaty człowiek, ubrany w czarny sweter, na który narzucił epitrachelion – szeroką, złoconą stułę. Jeden z kolegów zmarłego wyjaśnił, że nie mogli znaleźć księdza katolickiego, więc poprosili o posługę duchownego kościoła greckiego. Sekretarz do spraw nauki wiedział, że Wiśniewski miał wielu znajomych w greckim ziomkostwie w ZSRR. Greczynką z pochodzenia była też jego przyjaciółka. Wciśnięta w krzesło czarnowłosa dziewczyna, dwiema rękami obejmowała głowę, pochyloną prawie na kolana. Jej ciałem wstrząsał bezgłośny szloch. Stojący obok chłopak nieśmiało, z obawą, dotykał jej ramienia i coś szeptał do ucha. Na posadzce, przy krześle leżał bukiet białych róż, porzucony i zbędny niczym niestosowny rekwizyt.
Wszyscy pozostali, mniej więcej trzydzieścioro chłopców i dziewcząt, stanęli w kręgu wokół trumny. Dyplomata znał ich wszystkich. O każdym z nich wiedział być może nawet więcej niż oni sami mogli o sobie powiedzieć. Znał ich imiona, nazwiska, rodziny, przyzwyczajenia, historię życia. Tylko ich przyszłość pozostawała nieznana, a teraz, patrząc na zwłoki jednego z nich, na skręconą w bólu dziewczynę w kącie holu, uświadamiał sobie, jak nieprzemyślaną awanturą był cały projekt.
Górne lampy w holu wygaszono, aby nie przyciągać uwagi rosyjskich milicjantów, dyżurujących przed gmachem ambasady ani innych postronnych. Jedynie wątła smuga światła z korytarza, prowadzącego w stronę biblioteki i jadalni, rozpraszała ciemność. Na marmurowym blacie, który podczas tłumniejszych przyjęć w ambasadzie służył za ladę baru, gdzie na gości czekały baterie kieliszków, ktoś postawił wielką gromnicę. W jej nikłym blasku, drgającym w przeciągu, cienie zgromadzonych tańczyły na ścianach pomieszczenia, wyłożonych białym marmurem, jakby sprzysiężenie wyznawców nowej wiary sprawowało tajemniczy obrządek w wapiennych katakumbach. Dyplomata rozumiał, niemal fizycznie odczuwał wszystkimi porami skóry, że ta gromada ludzi wyrasta z wieku młodzieńczego, wychodzi spod jego opieki, przecina pępowinę z czasem beztroskiej młodości i staje się odrębnym bytem, zupełnie niezależnym, nieobliczalnym i groźnym. Niski basowy śpiew duchownego krążył w zakamarkach obszernego holu, spływał na spleconych w kręgu młodych ludzi, wiązał ich ze sobą w tajne bractwo.
– _Pater hemon ho en tois uranois…_ – modlił się ksiądz.
– Amen! – odpowiedzieli chórem zgromadzeni.
Potem ponieśli trumnę na rękach do karawanu. Odprowadzili do bramy ambasady, idąc szpalerem po obu stronach auta. Sekretarz do spraw naukowych i dwaj koledzy zmarłego pospiesznie ruszyli na lotnisko, aby zdążyć na przedwieczorny samolot. Konsul i jeszcze jeden z kolegów mieli wyruszyć później, ostatnim wieczornym rejsem, towarzysząc Wiśniewskiemu w drodze do domu. Zamknęły się metalowe wrota ambasady, z trzaskiem zetknęły się oba skrzydła.
Ciemnowłosa dziewczyna wciąż siedziała na krześle w kątku holu. Już nie płakała. Tylko jej szczupłe ciało trzęsło się jak w febrze.
– 3 –
Wierni po brzegi wypełnili niewielki kościółek w Dąbrówce, chociaż był to dzień powszedni. Przyszła cała wieś, bo tak było tu przyjęte, że tylko na wesela i chrzciny obowiązują zaproszenia, a na pogrzeby idzie się z miłosierdzia i nakazu serca, po chrześcijańsku. Zwłaszcza że Wiśniewscy byli poważaną rodziną. Pracowici, niekłótliwi, skorzy do pomocy. Wszyscy im współczuli. Stracić dwudziestoletniego syna! Taki zdolny chłopiec. I jeszcze nie mogli pożegnać się z nim przed śmiercią! Z Poznania i Piły zdążyli dojechać krewni ze strony matki zmarłego, bo ojciec, który pochodził gdzieś z Kresów Wschodnich, nie miał tutaj bliskich. Siedzieli teraz w pierwszych rzędach, obejmując i pocieszając rodziców. Brat Wiśniewskiej, który przejął na siebie cały ciężar organizacji pogrzebu, zapraszał do pierwszych rzędów kolegów Tomka i ważnego urzędnika z ambasady, którzy przywieźli trumnę, ale ci odmówili, skromnie przycupnąwszy w dalszych ławach.
Siwowłosy ksiądz rozpostarł ręce. Przypominał fioletowego orła ze srebrną głową. Dyplomata, który przyjechał z Moskwy, podniósł nisko dotąd opuszczoną głowę. Zaczęły docierać do niego słowa duchownego.
– … jak można utulić ból najbliższych po utracie ukochanego syna i brata? Jakie słowa pociechy wypowiedzieć? Odpowiem wam, nieutuleni w smutku rodzice, drodzy parafianie. Śmierć Tomasza nie była daremna. Jest w niej tragedia, ale też przesłanie i sens. Wrócił Tomek – kochane, posłuszne dziecko, które chrzciłem, które tutaj przystępowało do pierwszej komunii i do bierzmowania. Powrócił do domu. W zalutowanej trumnie, niczym rycerz w zbroi, który padł na placu boju. Tajemnicę swojej śmierci na zawsze zabrał do grobu, ale dzisiaj jest już u boku Pana. Tak, jak posłaliśmy go do obcego miasta, do obcego kraju, aby się uczył, zdobywał mądrości, aby był przydatny rodzinie i krajowi, tak dzisiaj posłaliśmy go do Boga, aby wyjednał dla nas błogosławieństwo, wybaczenie naszych grzechów. Posłaliśmy najlepszego, najczystszego, najuczciwszego. Złożyliśmy go w ofierze, jak Bóg złożył ofiarę ze swego Syna… – mówił kapłan.
Dyplomata patrzył przed siebie, na rodziców zmarłego. Podczas mszy, nawet w czasie Eucharystii, Wiśniewscy siedzieli w ławkach, nie mając sił, aby się podnieść. Matka Tomasza miała twarz opuchniętą od płaczu i nieprzytomne oczy. Ojciec sprawiał wrażenie nieobecnego, nieświadomego, co dzieje się wokół. Ich kilkunastoletni, bliski już dorosłości, syn podnosił się, klękał i ponownie sadowił w ławce powolnymi ruchami starca. Tylko mała dziewczynka spoglądała z niedowierzaniem na ładny, błyszczący kufer, w którym, jak twierdzili dorośli, na zawsze zasnął jej brat.
Gdy ksiądz dał znak do wyprowadzenia ciała, a pracownicy zakładu pogrzebowego podeszli do trumny, do przodu przecisnęli się koledzy zmarłego. Unieśli skrzynię ze zwłokami na ramionach, chwilę później dołączył do nich towarzyszący im dyplomata. I tak nieśli trumnę przez całą wieś, do oddalonego o półtora kilometra cmentarza. Zaskoczeni grabarze szli obok pustego karawanu na końcu orszaku. Sekretarz do spraw naukowych ambasady Polski w Moskwie był pięćdziesięcioletnim mężczyzną, który w życiu dużo przeszedł i pochował wielu przyjaciół i najbliższych członków rodziny. Nigdy jednak przedtem nie dźwigał na ramionach takiego ciężaru…
* * *
– Co czytasz z takim zainteresowaniem, że nawet mnie nie dostrzegasz? – Głos Doroty wyrywa mnie ze świata fikcji literackiej tak niespodziewanie, że aż podskakuję. – Drzwi niezamknięte, pan prokurator pogrążony w lekturze… Przywieźliśmy te kartony. Jeśli znajdziemy coś godnego uwagi, możemy to w nich złożyć. No, co tam masz? – Dziewczyna zerka mi przez ramię na maszynopis, który trzymam w ręku. Jej włosy łaskoczą moją szyję.
– Właściwie, to nie wiem, coś na kształt zbeletryzowanego pamiętnika. A może fragment powieści opartej na faktach? W każdym razie chyba dołączymy do materiałów śledztwa, bo jest tutaj opis pogrzebu Wiśniewskiego.
Wyciągam w jej stronę kilka kartek.
Dorota ujmuje plik jedną ręką, drugą przytrzymuje drzwi, przez które Piotr i technik wnoszą duże kartonowe pudła. Przyjechaliśmy do mieszkania Lipowskiego na rewizję, a zapomnieliśmy, w co mamy złożyć ewentualne znaleziska. Chałupnicy, a nie ekipa śledcza! Na szczęście z Bielańskiej na Stawki, do naszej siedziby, „kwatery prawdy najgłówniejszej” – jak naśmiewa się z nas Dorota – jest kilka minut jazdy, więc Piotr z Moskalewiczówną pojechali po papierowe pudła. Ponieważ w mieszkaniu archiwisty znaleźliśmy komputer, a w szufladzie biurka kilka pendrive’ów, to, na wszelki wypadek, przywieźli także Lucjana, naszego specjalistę od wyrywania tajemnic elektronice.
– No nie, nie zarekwirujemy przecież całego mieszkania z wyposażeniem. – Protestuję na widok tak objętościowych opakowań.
– Od przybytku głowa nie boli – mędrkuje Piotr. – Widziałeś tę bibliotekę? Wypożyczę sobie połowę, a kiedyś zwrócę. – W oczach archiwisty błyszczy chciwość. Słabość Mydlaka do książek o historii najnowszej była powszechnie znana, a biblioteka w mieszkaniu Lipowskiego rzeczywiście imponowała.
– To od czego zaczynamy? – Lucek, ekspert od komputerów i innych gadżetów technicznych, przywołuje nas do porządku. – Ja zabieram komputer. A także pendrivy, telefony i wszystkie inne nośniki.
– Opcje są dwie: albo od podłogi, albo od sufitu. – Dorota ogarnia wzrokiem wysokie do samych sufitów regały pełne książek.
– No cóż, zaczynamy – wydaję polecenie. – Szukamy wszystkiego, co rzuci światło na moskiewską przeszłość pana Lipowskiego. Notatki, szpargały, zdjęcia, taśmy… A przede wszystkim – gdzie jest pozostała część tych memuarów?ROZDZIAŁ 2
Następny dzień poświęcam na sporządzanie pism do urzędów, które mogłyby pomóc wyjaśnić okoliczności śmierci studenta. Może wypłyną jakieś nazwiska, które okażą się przydatne później, przy właściwym postępowaniu przygotowawczym? Piszę do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego i, po namyśle, do Ministerstwa Edukacji Narodowej, gdyż nie mam pewności, który resort był odpowiedzialny za polskich studentów za granicą w latach osiemdziesiątych. Każde z pism opatruję prośbą o udzielenie odpowiedzi możliwie szybko, „z uwagi na wagę prowadzonego postępowania”. Zakładam, że papier firmowy Instytutu Pamięci Narodowej w połączeniu z tą „wagą” skłoni ministerialnych urzędników do pośpiechu w przeszukaniu archiwów. Inaczej będę oczekiwał na informacje do nowego roku.
Wysyłam też pismo do Prokuratury Wojewódzkiej w Poznaniu. W tym wypadku liczę bardziej na łut szczęścia, ponieważ akta prokuratorskie, zgodnie z prawem, powinny zostać zniszczone. O ile w ogóle w Polsce w 1981 roku wszczynano śledztwo w sprawie śmierci Wiśniewskiego. Dzwonię jeszcze do poznańskiego oddziału IPN, gdzie pracuje mój dobry kolega, i przedstawiam mu pokrótce problem, prosząc o odnalezienie kilku dokumentów.
Po południu wzywa mnie do siebie Kaczmarek. Nie zaprasza, abym usiadł przy stoliku, przy którym zazwyczaj podejmował ważniejszych rozmówców. Sadowię się zatem na krześle przy jego biurku. Przykryty szkłem rozległy blat biurka, nieskazitelnie czysty, lśni jak kontuar w luksusowym hotelu oddzielający szefa zmiany od klienta bez rezerwacji, którego nie sposób zignorować, a który swoim pojawieniem się narusza spokój dostojnego recepcjonisty. Na stole leżą równiutko ułożone dwa skoroszyty, a przed moim szefem teczka z dokumentami, którą natychmiast zamyka, gdy tylko wchodzę. Niklowana designerska lampa biurowa odbija się w tafli blatu niczym w lustrze. Kaczmarek jest uporządkowany, precyzyjny jak szwajcarski zegarek. I jak zegarek przewidywalny. Tym razem jednak mnie zaskakuje.
– Zapewne się pan dziwi, że powierzyłem panu tę sprawę? – Zadaje retoryczne pytanie. – Sugerowano mi, że powinien zająć się nią ktoś bardziej doświadczony. Ktoś, kto zna tamtą epokę z własnego doświadczenia. Właśnie tego chciałem uniknąć. Bo, widzi pan, niczego nie ujmując naszym starszym kolegom, oni wszyscy są skażeni komunizmem. I ci, którzy bronią PRL, i ci, którzy z nią walczyli i walczą nadal, chociaż minęło prawie pół wieku… nazywam ich wszystkich, bez wyjątku, postkomunistami. Gdyż w ich myśleniu punktem odniesienia jest komunizm, czyli przeszłość. Oni mentalnie pozostają w tamtej epoce. A dzisiaj mamy XXI wiek i zupełnie inną rzeczywistość.
To dość oryginalne stwierdzenie. Niemniej, jestem skłonny przyznać Kaczmarkowi pewną część racji. Chociaż w naszej pracy rzeczywistość sprzed pół wieku nie tworzy zapisanych kart podręcznika historii, lecz pozostaje notesem z czystymi stronami, które należy dopiero zapełnić.
– Dlatego zakładam – kontynuuje naczelnik – że pańskie spojrzenie, pozbawione obciążeń mentalnych, wniesie do śledztwa inną perspektywę. Zapoznał się pan z dokumentami? – Przenosi ogólnikowe dywagacje na konkretny tor.
Dokumentami? No tak, przecież nie mógł powiedzieć: „listem” czy „wnioskiem”; to zabrzmiałoby niewystarczająco solidnie, obniżałoby rangę sprawy. Nie doczekawszy potwierdzenia, Kaczmarek pyta:
– Jak pan zamierza prowadzić postępowanie? Może mi pan przedstawić wstępny plan do końca bieżącego tygodnia?
Aż korci mnie, by zadać pytanie, czy plan ma być opracowany w formie tabeli i w jakich kolorach. No i dobór czcionki – to byłoby dopiero wyzwanie.
– Tak, panie naczelniku. Przedstawię w końcu tygodnia plan postępowania sprawdzającego.
Kaczmarek kiwa głową. Rozumiem, że to nie plan moich działań miał być tematem rozmowy.
– Zakładam, że sprawa będzie wymagała żmudnego i długotrwałego śledztwa…
Czyżby miał to być komunikat, abym się nie spieszył? Że ważne jest, by gonić króliczka, a nie, by go złapać?
– Naturalnie, koledzy z archiwum pomogą panu… Ma pan jakieś preferencje? Chciałbym, by ktoś od nich ściślej z panem, czy może lepiej: dla pana, pracował.
– Piotr Mydlak. To wybitny specjalista od ostatnich lat PRL-u. Jest też bardzo biegłym archiwistą.
– Dobrze. Ale myślałem o kimś, kto pomógłby panu w codziennej, także papierkowej pracy. O kimś w rodzaju asystenta. Widzi pan – tutaj Kaczmarek waha się przez ułamek sekundy – zgłosiła się do nas na staż córka profesora Moskalewicza, absolwentka prawa na Uniwersytecie Wyszyńskiego.
Moskalewicz! To duże nazwisko! Stały bywalec pierwszego programu telewizji. Profesor. Jeden z najbardziej wpływowych polityków partii rządzącej. Przy tym szczery patriota i niezłomny orędownik radykalnej odnowy w kraju. Córka najpewniej wyniosła z domu te same wartości. Przynajmniej nie będziemy mieli powodów do politycznych utarczek. Jeśli taki partyjny bonza kieruje swoją córkę na staż do IPN, to można założyć, że zostanie u nas na dłużej. Pensje w pionie śledczym IPN są niemal dwukrotnie wyższe niż w prokuraturze rejonowej. Mając zaś za podwładną córkę wpływowego polityka, Kaczmarek stanie się niczym prezydent elekt – nietykalny i z gwarancją kariery. Myślę o moim szefie z podziwem. A to skurwysynek, niby taki przyczesany i układny jak gorliwy pierwszoklasista, a można mu pozazdrościć wyczucia chwili.
– Panna Moskalewicz będzie bardzo użyteczna, gdyż perfekcyjnie włada rosyjskim, co w tej sprawie jest niezwykle ważne. W dodatku, jak poinformował mnie jej ojciec, specjalizuje się w prawie Federacji Rosyjskiej.
Cały Kaczmarek! Któż dzisiaj mówi o niezamężnej kobiecie „panna”? Dobrze, że nie powiedział „panna Moskalewiczówna”. I nie omieszkał podkreślić, że ma układy na samych szczytach władzy. Mógłby darować sobie to wtrącenie: „Jej ojciec poinformował mnie”; wystarczyłoby przecież powiedzieć: „Specjalizuje się w prawie Rosji”. Moskalewicz czy Moskalewiczówna, jedna drugiej równa – lecę w myślach Sienkiewiczowskim Radziwiłłem, zastanawiając się, czy aby jakaś inna historia, na przykład miłosna, nie kryje się za promowaniem panny Moskalewicz. Natychmiast jednak odrzucam tę myśl. Prokurator Kaczmarek jest równie daleki od romansów, i w ogóle od jakichkolwiek emocjonalnych porywów, które mogłyby zaburzyć jego karierę, jak ja od udziału w pochodach pierwszomajowych.
Chyba jakiś siódmy zmysł każe mi skojarzyć córkę Moskalewicza z bohaterką _Potopu_. Gdy objawia się bowiem w czwartek w drzwiach mojego gabinetu, wprowadzona przez panią Wiesławę, co już samo w sobie świadczy o pozycji stażystki, gdyż nie po każdego gościa Kaczmarek wysyła swoją sekretarkę, odnoszę wrażenie, że widzę młodszą kopię Małgorzaty Braunek. Tyle że gorszą – konstatuję w myślach z rozczarowaniem, pomagając Moskalewiczównie-Billewiczównie zdjąć płaszcz. Zazwyczaj nie nadskakuję kobietom, ale nie będę przecież aż tak nierozsądny. Skoro naczelnik ją hołubi… Zmyliła mnie jej wiotka postać, duże szare oczy i jasne włosy, bujnymi lokami spadające na policzek.
Z bliska wygląda znaczniej mniej korzystnie. Bez makijażu, z bladą, jakby chorowitą cerą. I nosi się jak zakonnica lub uczennica instytutu dla szlachetnie urodzonych dziewic. Szary płaszcz, sukienka bez koloru i bez kształtu, a w dodatku te bezsensowne wielkie okulary w czarnej oprawce. A może rozmyślnie włożyła dzisiaj ten strój, wyobrażając, że IPN to coś pośredniego między prokuraturą a domem pogrzebowym.
– Dorota Moskalewicz – popiskuje niepewnym głosem i wyciąga do mnie rękę.
Dłoń ma ciepłą i suchą, a uścisk wręcz stanowczy. Może pozory mylą?
– Będę miała przyjemność przejść staż u państwa.
Głos w sumie przyjemny, ale mogłaby mówić głośniej. „Będę miała przyjemność…” Panna szlachetnie urodzona. Że też takie cuda jeszcze się uchowały. Ale powiedziała „przejść staż”, a nie „odbyć staż”, jak uczyniłoby dziewięćdziesiąt dziewięć procent urzędników, co już świadczy dobrze o jej wyczuciu języka.
– Witam panią serdecznie. Aleksander Wojtkowski. – Szczerzę zęby w uśmiechu. Jeśli jej tatuś jest znanym i wpływowym politykiem, to grzeczności nigdy nie za wiele. – Również się cieszę, że zadeklarowała pani gotowość do współpracy ze mną. Przygotowaliśmy dla pani miejsce pracy w moim pokoju. – Przypisuję sobie zasługę w starciu kurzu z biurka, od miesięcy bezpańskiego. Pani Wiesia rzuca mi ironiczne spojrzenie i bez słowa wychodzi.
Panna Dorota posłusznie, niczym uczennica, siada przy wskazanym jej stoliku. Aby dziewczę nie wyobrażało sobie zbyt wiele, od razu postanawiam pokazać, kto jest kto.
– Podobno zna pani rosyjski i specjalizuje się w prawie rosyjskim. Przez te kilka miesięcy, które pani z nami spędzi, będziemy zajmowali się sprawą, która jest związana z Rosją. Tak więc pani umiejętności bardzo się przydadzą przy opracowaniu dokumentów. Oczywiście, tylko nieklasyfikowanych.
– Moja babcia ze strony mamy jest Rosjanką. To znaczy, mieszkała w Związku Radzieckim, w Rydze. Naprawdę z pochodzenia jest na poły Łotyszką, na poły Żydówką. Od niej nauczyłam się rosyjskiego. Skończyłam też rusycystykę. A na temat najnowszych zmian w prawie Federacji Rosyjskiej trochę pisałam.
Dziewczyna wydaje się niebezpiecznie gadatliwa, a może tylko sygnalizuje gotowość do zbudowania relacji cieplejszych, niż zapowiadały się po pierwszej wymianie spojrzeń i zdań. Jeśli jednak chciała zrobić na mnie wrażenie, to jej się udało. Kto spośród absolwentów prawa w Warszawie mówi płynnie po rosyjsku i specjalizuje się w prawie Rosji? Mój rosyjski, na którego opanowanie nalegał ojciec, nie jest zły, ale przecież nie można go porównać z poziomem niemal native speakera. Ale już moje wyobrażenia o Rosji są bardziej mgliste niż nasycony smogiem dzień za oknem. Chyba wtajemniczę panią Dorotę w te szczegóły śledztwa, które można przekazać uprzywilejowanej stażystce. Przez moment myślę nawet, czy aby nie zabrać jej ze sobą na pierwszą rozmowę z Wiśniewskim. Natychmiast jednak się reflektuję. Pomijając już, że lubię podróżować w samotności, a panna Moskalewiczówna najwyraźniej należała do gatunku osób szczodrych na słowa, to wspólny wypad gdzieś pod Poznań z młodą dziewczyną ściągnąłby na mnie niechybnie gniew Elizy i podejrzliwe plotki w oddziale.
Losy babci, która była Żydówko-Rosjanko-Łotyszką, interesują mnie nie bardziej niż nazwa sklepu z odzieżą second hand, bo chyba w takim panna Dorotka nabyła swój płaszcz. Staram się jednak być grzeczny i wykazać jakieś zainteresowanie:
– Jak trafiła do Polski?
– O, to długa i romantyczna historia… – na te słowa ogarnia mnie strach, że Moskalewiczówna zechce mi ją teraz opowiedzieć – …ale bardzo osobista, rodzinna.
Dziewczyna kreśli zdecydowaną granicę między tym, co służbowe, a co odnosi się do spraw prywatnych, dając mi jednoznacznie do zrozumienia, że ta druga sfera pozostaje dla mnie całkowicie zamknięta.
Wzruszam ramionami. Nie jestem ciekawy ani rodzinnych historii rodziny Moskalewiczów, ani osobistych problemów pani Doroty.