Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jaszczur - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 października 2018
Ebook
9,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Jaszczur - ebook

Mieć czy być?

Odpowiedź na to pytanie popycha Rafaela de Valentina do samobójczych myśli. Jego życie naznacza permanentny brak. Traci rodzinę, przeżywa nieszczęśliwą miłość, nie potrafi spełnić się zawodowo ani jako dramaturg, ani jako filozof. Do tego przegrywa wszystkie swoje pieniądze.

Czy w świecie zdominowanym przez materializm i gromadzenie dóbr jest w stanie przywrócić człowiekowi wiarę w sens jego istnienia?

Gdy Rafael przypadkiem trafia do sklepu z działami sztuki, wydaje się, że szczęście może powstać jedynie dzięki magii... Mężczyzna natrafia bowiem na nietypowy talizman.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-262-3570-8
Rozmiar pliku: 513 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD TŁUMACZA

_Jaszczur_ (_La peau de Chagrin_), pisany w latach 1830–1831, ukazał się w całości w sierpniu 1831. Powieść ta należy tedy do pierwszej epoki twórczości Balzaca, pisał ją tuż po sukcesach odniesionych _Fizjologią małżeństwa_ i _Szuanami_.

Jak wszystkie dawniejsze utwory (z wyjątkiem młodzieńczych powieści wydanych pod pseudonimem), Balzac wciągnął później i _Jaszczura_, pisanego na parę lat przed uświadomieniem sobie gigantycznego planu, w obręb _Komedii Ludzkiej_ . Mimo to powieść ta pod wieloma względami różni się charakterem od późniejszych utworów. Nieraz zaznaczałem, że w dziele Balzaca spotyka się, a często walczy, romantyk wątpliwej nieraz próby z realistą; otóż _Jaszczur_ jest jednym z najciekawszych dokumentów ewolucji pisarza.

_Jaszczur_ jest poniekąd sam w sobie _Komedią ludzką_ ujętą w skrócie. Problem życia i śmierci, jednostki i społeczeństwa, człowieka genialnego i mierności świata, problem myśli i użycia, nędzy i zbytku, poezji i prozy, wiedzy i Tajemnicy, miłości i ambicji, materii i woli — wszystkie te wielkie zagadnienia, które później wypełniają dzieło Balzaca, są już i tutaj; kipią nadmiarem myśli, tłoczą się gorączkowo na kartach tego tomu.

Ale sposób ujęcia jest inny.

Cechą _Komedii ludzkiej_ i jedną z największych zdobyczy Balzaca w literaturze jest jego _realizm_ w tym znaczeniu, iż Balzac bierze za materiał twórczy swoich powieściowych dramatów życie, nie „heroiczne”, ale życie przeciętne, zwyczajne, przedstawione z drobiazgową wiernością i ścisłością; równocześnie jednak zapuszcza w nie wzrok tak głęboko, widzi w każdym potocznym fakcie tak dalekie perspektywy i związki, uskrzydla je, daje im taki patos i takie rozpięcie, iż, wyszedłszy z realistycznych założeń, przenosi je w świat fantastyczny niemal przez swą intensywność i filozoficzną wymowę. Balzac mitologizuje codzienność.

Tu, w tej powieści, Balzac nie osiągnął jeszcze pełni własnego wyrazu, lub — można powiedzieć — nie opanował jeszcze _techniki_ swoich dążeń. Dominuje tu romantyzm koncepcji, a zwłaszcza przeprowadzenia; nie sama rzeczywistość staje się baśnią, mitem, wyłącznie przez sposób jej ujęcia, ale element baśniowy, fantastyczny miesza się wręcz z realizmem wielu szczegółów. Czuć tu zarazem wpływy innego niż francuskie pochodzenia. Tajemniczy starzec, właściciel magazynu starożytności, ma coś z postaci Hoffmana i coś z Goethowskiego Mefista; pakt złej mocy z człowiekiem ma coś z romantycznych poematów. Później Balzac podejmie ten motyw paktu człowieka z szatanem-kusicielem, ale już bez pomocy fantastycznego elementu, a raczej dobywając ten element z realnych możliwości: w historii młodego Rastignaca, a zwłaszcza Lucjana de Rubempré.

Toż samo stosunek poety do świata, nędzy do zbytku, problem talentu zagrzebanego na poddaszu, powróci niejednokrotnie pod piórem Balzaca. Fedora, ten (powiedzmy bez ceremonii) komunał, przedzierzgnie się w świat żywych istot, w panią d’Espard, de Bargeton, de Maufrigneuse, etc. Już tutaj widzimy, jak w tę fantastyczną baśń wdziera się ów zawsze przytomny oczom Balzaca realny rys, owa kwestia pięciu franków lub ich tragiczny brak w wielkim momencie w kieszeni; ów stosunek „między szczęśliwą miłością a rachunkiem praczki”, który zajmuje Balzaca już w _Fizjologii małżeństwa_. Ale te realne rysy zjawiają się tu jeszcze dość nieśmiało i, powiedzmy wręcz, dość nieharmonijnie wyskakują z bajkowego poza tym tła utworu. Trudno o coś naiwniejszego, fałszywszego niż środki, którymi młody Rafael chce wzruszyć hrabinę Fedorę, aby, kiedy nawet dzieje jego golizny nie otworzyły jej serca, rzucić jej na głowę owo sakramentalne w tej epoce: „Kobieto! puchu marny!...”. Dodajmy, iż w samym zaraniu miłości Rafaela Balzac odsłania z całą naiwnością jego chęć „przyżenienia” się po prostu do bogatej wdowy... Cały ten epizod z Fedorą mógłby zgryźliwy człowiek pomówić o niedorzeczność i brak gustu.

Jakże inaczej później Balzac nauczy się operować tym materiałem! Przypomnijmy sobie ową niezrównaną analizę pierwszych kroków Lucjana w Paryżu (_Stracone złudzenia_) i jego pierwsze zetknięcie się z wielkim światem. Albo też cierpienia młodego Rastignaca (_Ojciec Goriot_) w pensjonacie pani Vauquer!

Valentin — mimo iż lata jego pracy i nędzy są odbiciem ciężkich lat „próby literackiej” samego Balzaca jest jeszcze w znacznej mierze typowym romantycznym bohaterem, ze swoim „aniołem” i „demonem” przy boku. Bo też Paulina i Fedora są to majaki czystej wyobraźni; twarda, ale rozjaśniona jego wesołością i werwą młodość Balzaca spłynęła i bez anioła, i bez demona; pierwszego swego anioła znalazł nieco później, ale był to anioł o dwadzieścia i parę lat starszy od młodego Honoriusza...

I tu możemy rzucić porównanie z późniejszym rozwinięciem tego motywu np. w _Straconych złudzeniach_. „Aniołem” Lucjana jest tam aktorka Koralia, demonem pani d’Espard. I oto anioł prowadzi go do zguby, demon mógłby go ocalić! Im bardziej Balzac poznaje życie, tym mniej przedstawia mu się ono prostolinijnie, komplikuje się, wikła.

Podobnie inne figury. Ów Rastignac w _Jaszczurze_ to ledwie gruby zarys tej pełnej i wycieniowanej postaci, jaka później będzie nosić to nazwisko. Można rzec, iż poza nazwiskiem niewiele te dwie postacie mają z sobą wspólnego; tak samo korsarz literacki Finot jest jeszcze grubą karykaturą tego, czym będzie gdzie indziej.

Można rzec, iż Balzac czuje wartość, jaką życie Paryża i jego nieograniczone prawie możliwości mają dla jego koncepcji, ale jeszcze nie umie — a przynajmniej nie zawsze umie — dość pewną dłonią skojarzyć element rzeczywisty z fantastycznym lub też wydobyć fantastyczność z samejże realności. Trzeba mu nie tylko cudownego talizmanu, ale paru milionowych spadków, przychodzącego na zawołanie szczęścia w karty itp., aby podtrzymać wątek bajki. Kariera Lucjana de Rubempre — niemniej fantastyczna — a przynajmniej pierwsza jej połowa, wysnuta będzie całkowicie z naturalnego — skondensowanego tylko artystycznie — biegu wypadków i gry charakterów.

Jeżeli podjąłem tę konfrontację _Jaszczura_ z późniejszymi utworami pisarza, to dlatego, iż oglądane w tym świetle nawet słabsze momenty tej książki mogą czytelnikowi-balzakiście stać się interesujące. Tym bardziej, iż w każdym szczególe mają one styl, _myszkę_ epoki, która dla przeciętnej publiczności jest wadą książki, dla znawcy jej wdziękiem.

Ale nawet brana sama w sobie książka ta zdradza „lwi pazur”. Bije z niej pełnia, nadmiar życia, myśl przelewa się niemal poza brzegi. Są tam stronice przejmujące, niezapomniane, jak np. błądzenie samobójcy nad Sekwaną, ostatnie momenty Rafaela w górskiej dolinie lub ten oszałamiający opis gabinetu starożytności. Balzac będzie całe życie namiętnym kolekcjonerem i niejedna jego powieść zawierać będzie inwentarz jakiegoś małego muzeum, ale nigdzie nie wydobył z tych martwych przedmiotów takiej perspektywy wieków, nigdzie tak ich nie przepoił duchem jak tutaj.

Słynny opis biesiady Taillefera jest pierwszą redakcją owych uczt paryskich, gdzie myśl musuje i perli się na równi z szampanem, że tylko przypomnę owe dwie kolacje dziennikarzy w _Straconych Złudzeniach_. W pierwszym wydaniu _Jaszczura_ nazwiska osób cytowanych były nazwiskami żyjących osób (np. zamiast Canalis był Wiktor Hugo etc.); później Balzac zastąpił je nazwiskami osób z _Komedii ludzkiej_. Interesującym w owej scenie jest to, że stanowi ona — na dystans trzech wieków! — echo rozdziału z _Gargantui_ Rabelego pt. „Pogwarki pijackie”, parafrazą owego rozdziału, z wyraźną intencją wydobycia tego, co jest cechą współczesności: hiperintelektualizm, nadużycie myśli żrącej wszystko niby gryzący kwas i nieopuszczającej nowoczesnego człowieka nawet przy biesiadzie i zabawie.

Ale najgłębszym może, najbardziej nowym motywem _Jaszczura_ jest ów problem _śmierci_ sam w sobie, wyprzedzający o pół wieku głośną powieść Tołstoja.

Śmierć, choroba, ten temat ujęty z komicznej strony przez Moliera w _Chorym z urojenia_, tu występuje w całym swoim tragizmie.

Patrzałem przed kilku laty na powolną śmierć znajomego lekarza, chorego na chroniczne cierpienie nerek. Miał przed sobą — i wiedział o tym — kilka lat, w razie zachowania najściślejszego trybu życia. Miesiącami przestrzegał drobiazgowo diety i innych przepisów, codziennie sam oznaczając procent białka: ta probówka lekarska czyż to nie był jego „jaszczur”? To znów rzucał w kąt probówkę, lekarstwa i pił na umór, spraszał gości, szukał gwaru, światła, sam jeden obcy tej sztucznej wesołości, wodząc szklanym wzrokiem po obecnych...

Ale Balzac nie poprzestał na nagim fakcie śmierci, fakcie zbyt powszechnym, nieuniknionym, aby mógł być sam przez się dramatem. Wyczuł on doskonale, jakich elementów trzeba, aby wydobyć pełny tragizm śmierci.

Wyobraźmy sobie chorego nieuleczalnie artystę, myśliciela, który wie, że każda napisana stronica, każdy namalowany obraz jest gwoździem do jego trumny, i który miota się między instynktem życia a potrzebą, przymusem tworzenia. Wyobraźmy sobie człowieka kochającego namiętnie kobietę, a świadomego, iż każdy jej pocałunek jest kupiony ceną paru tygodni życia! Ten jaszczur, w którego fatydycznym konturze skupia się stosunek między nasileniem życia a trwaniem jego płomienia, staje się wówczas głębokim i przejmującym symbolem.

Są pewne książki Balzaca, które czyta się niejako „na potem”. Póki się je czyta, mnóstwo szczegółów razi, śmieszy dziś nawet; ale skoro od nich odejść, giną w spojrzeniu myśli wszystkie te skazy, trywialności, śmiesznostki, niby pocieszne grupki turystów na granitowym złomie gór; wzrok pamięci ogląda jedynie surowy zarys szczytu. Do nich należy _Jaszczur_. Kto pozna tę książkę, temu nieraz przyjdzie się zadumać nad jej wspomnieniem.

_Boy_

_Warszawa, w kwietniu 1924._

_Panu Savary Członkowi Akademii Nauk_

_Sterne: Tristram Shandy r. CCCXXII._I. TALIZMAN

Pod koniec października roku 1829 młody człowiek wszedł do Palais-Royal, w chwili gdy otwierano domy gry, zgodnie z prawem popierającym namiętność tak dogodną do opodatkowania. Nie namyślając się zbytnio, wszedł na schody wiodące do szulerni nr 36.

— Panie, panie, kapelusz? — krzyknął za nim suchy i zrzędny głos małego, wyblakłego staruszka, przycupniętego w cieniu, za barierą, który wstał nagle, ukazując plugawą fizjonomię.

Skoroś przekroczył próg domu gry, prawo obiera cię najpierw z kapelusza. Jest li to ewangeliczna i opatrznościowa przenośnia? Czy to nie jest raczej sposób zawarcia z tobą piekielnej umowy, mocą wziętego od ciebie jakiegokolwiek zastawu? Czy to ma wymóc na tobie pełną szacunku postawę wobec tych, którzy zabiorą ci pieniądze? Czy to policja, przyczajona we wszystkich ściekach społecznych, pragnie znać nazwisko tego kapelusznika albo twoje, o ile je wypisałeś na swym nakryciu głowy? Czy to może wreszcie po to, aby zdjąć pomiar twojej czaszki dla celów pouczającej statystyki co do pojemności mózgów graczy? Na tym punkcie zarząd zachowuje zupełne milczenie. Ale, wiedz to dobrze, ledwie uczyniłeś krok w stronę zielonego stolika, już twój kapelusz nie należy do ciebie, tak samo jak ty sam nie należysz do siebie: należysz do gry, ty, twój majątek, twoje nakrycie głowy, twoja laska i twój paltot. Przy wyjściu GRA okaże ci, jakby dla zadrwienia z ciebie, że jeszcze zostawiła ci coś, oddając ci twoje rzeczy. Bądź co bądź, o ile miałeś kapelusz nowy, dowiesz się po szkodzie, że gracz powinien mieć specjalny kostium.

Zdziwienie młodego człowieka, kiedy otrzymał drewienko z numerem w zamian za swój kapelusz, którego brzegi na szczęście były lekko wytarte, dość wyraźnie świadczył o duszy jeszcze niewinnej; toteż starzec, który z pewnością od młodu gnił w gorączkowych rozkoszach życia graczy, objął go martwym i wystygłym spojrzeniem, w którym filozof wyczytałby nędze szpitala, tułaczkę bankruta, protokoły samobójstw, dożywotnie galery, wysiedlenia do Guazacoalco. Człowiek ten, którego długa biała twarz była tak chuda jak zupka w garkuchni, przedstawiał blady obraz namiętności sprowadzonej do swej najprostszej wymowy. W zmarszczkach jego czaiły się ślady dawnych tortur; z pewnością człowiek ten niósł molochowi gry swoją nędzną płacę tuż po jej otrzymaniu. Podobny szkapie, na którą bat już nie działa, nie wzruszał się niczym; głuche jęki zrujnowanych graczy, ich nieme błagania, ich tępe spojrzenia znajdowały go stale obojętnym. Była to wcielona Gra. Gdyby młody człowiek przyjrzał się temu smutnemu cerberowi, może byłby sobie powiedział: „W tym sercu jest już tylko talia kart!”. Nieznajomy nie usłuchał tej żywej przestrogi, pomieszczonej tu bez wątpienia przez Opatrzność, tak jak pomieściła ona wstręt u progu wszystkich miejsc rozpusty. Wszedł pewnym krokiem do sali, gdzie dźwięk złota działał upajająco na rozgrzane pożądliwością zmysły. Młodzieńca tego pchało tam zapewne najlogiczniejsze ze wszystkich wymownych zdań Jana Jakuba Rousseau, którego smutna myśl jest, jak sądzę, ta: „Tak, rozumiem, że człowiek idzie grać, ale wtedy, gdy między sobą a śmiercią, widzi jedynie ostatniego talara”.

Wieczorem domy gry mają poezję jedynie pospolitą, ale o działaniu tak pewnym jak działanie krwawego dramatu. Sale pełne są widzów i graczy, ubogich starców, którzy przywlekli się, aby się tu ogrzać, podnieconych twarzy, orgii, które zaczynają się w winie, a łacno mogą się skończyć w Sekwanie. Jeżeli plon namiętności jest obfity, nadmierna liczba aktorów pozwala ci przyjrzeć się twarzą w twarz demonowi gry. Taki wieczór jest istnym ansamblowym utworem, gdzie cała trupa krzyczy, gdzie każdy instrument w orkiestrze wyciąga swoją frazę. Ujrzysz tam wielu szanownych ludzi, którzy przychodzą szukać rozrywki i płacą za nią tak, jak płaciliby za teatr, za dobrą kuchnię lub jakby szli do jakiejś nory kupić za tanie pieniądze piekące żale na parę miesięcy. Ale czy pojmujesz, ile szału, ile energii musi się gromadzić w duszy człowieka czekającego niecierpliwie otwarcia szulerni? Między graczem dziennym i nocnym jest ta różnica, co między flegmatycznym mężem a kochankiem mdlejącym z żądzy pod oknami lubej. Jedynie rano dygocąca namiętność i potrzeba zjawiają się w całej swej okropności. W tej chwili możesz podziwiać prawdziwego gracza, gracza, który nie jadł, nie spał, nie żył, nie myślał, tak mocno smagał go bicz obmyślonego „systemu”, tak nieznośnie swędzą go kombinacje _trente-et-quarante_. O tej przeklętej godzinie spotkasz oczy, których spokój przeraża, twarze, które cię przykuwają, spojrzenia, które przyciągają karty i pożerają je. Toteż domy gry są wspaniałe jedynie w chwili otwarcia. Jeżeli Hiszpania ma swoje walki byków, jeżeli Rzym miał swoich gladiatorów, Paryż pyszni się swoim _Palais-Royal_, którego drażniące rulety dają przyjemność oglądania krwi płynącej strumieniami, bez niebezpieczeństwa pośliźnięcia się o nią na podłodze. Spróbuj rzucić przelotne spojrzenie na tę arenę, wejdź!... Cóż za nagość! Ściany obite papierem zatłuszczonym na wysokość człowieka nie przedstawiają ani jednego obrazu zdolnego orzeźwić duszę. Nie ma tam nawet gwoździa dla ułatwienia samobójstwa. Podłoga zużyta i niechlujna. Podłużny stół zajmuje środek sali. Proste słomiane krzesła, cisnące się dokoła tego sukna wytartego złotem, świadczą o szczególnej obojętności na zbytek u tych ludzi, którzy przychodzą tu ginąć dla majątku i dla zbytku. Ta sprzeczność ludzka ujawnia się wszędzie, gdzie dusza żyje potężnie własnymi zasobami. Kochanek chce spowić swą lubą w jedwabie, oblec ją w najmiększe tkaniny Wschodu, a najczęściej posiada ją jakimś tapczanie. Ambitny marzy o bezgranicznej władzy, płaszcząc się w błocie służalstwa. Kupiec wegetuje w głębi wilgotnego i niezdrowego sklepu, wznosząc wspaniały pałac, skąd syna jego, przedwczesnego spadkobiercę, wypędzi braterska subhasta. Wreszcie czy istnieje coś wstrętniejszego niż przybytek „rozkoszy”? Osobliwy problem! Wciąż w sprzeczności z samym sobą, oszukując swoje nadzieje obecną niedolą, a swoje niedole przyszłością, która doń nie należy, człowiek daje wszystkim swoim uczynkom piętno niekonsekwencji i słabości. Na tym padole pełne jest tylko nieszczęście.

W chwili, gdy młody człowiek wszedł do sali, było już tam kilku graczy. Trzech łysych starców siedziało dokoła zielonego stołu; ich gipsowe twarze, niewzruszone jak twarze dyplomatów, odsłaniały dusze zużyte, serca, które od dawna odwykły bić, nawet przy stawianiu na kartę posagu żony. Młody Włoch o kruczych włosach i oliwkowej cerze stał oparty spokojnie o stół i zdawał się słuchać owych tajemnych przeczuć, które krzyczą niechybnie graczowi; „Tak! — Nie!”. Ta południowa głowa oddychała ogniem i złotem. Siedmiu czy ośmiu widzów stojących kołem tak, że tworzyli galerię, oczekiwało scen, które im gotowały igraszki losu, twarze aktorów, ruch pieniędzy i grabek. Próżniacy ci stali tam milczący, nieruchomi, baczni, jak lud na placu Grève, kiedy kat kosi głowę. Wysoki, suchy mężczyzna w wytartym ubraniu trzymał w jednej ręce kartkę, a w drugiej szpilkę, aby znaczyć _czarne_ lub _czerwone_. Był to jeden z tych nowożytnych Tantalów żyjących na marginesie wszystkich uciech swej epoki, jeden z owych skąpców bez skarbu, rozgrywających urojoną stawkę; gatunek rozsądnego wariata, który pociesza się w swej nędzy, pieszcząc chimery, który, słowem, manipuluje występkiem i niebezpieczeństwem tak, jak młodzi księża odprawiający _białe msze_ eucharystią. Na wprost banku znajdowało się paru owych szczwanych kombinatorów wytrawionych w ogniu gry, podobnych starym galernikom, których nie przerażają już galery; tacy przychodzą, aby postawić dwa lub trzy razy i unoszą natychmiast prawdopodobny zysk, stanowiący ich utrzymanie. Dwaj starzy służący zakładowi przechadzali się niedbale z założonymi rękami, spoglądając od czasu do czasu w ogród przez okno, jak gdyby dla pokazania przechodniom, niby szyldu, swoich tępych fizjonomii. Krupier i bankier objęli właśnie poniterów owym bladym spojrzeniem, które ich zabija, i wyrzekli dyszkantem: „Proszę obstawiać!” w chwili, gdy młody człowiek otworzył drzwi. Milczenie stało się jak gdyby głębsze, głowy obróciły się przez ciekawość ku nowo przybyłemu. Rzecz niesłychana! Stępiali starcy, skostnieli funkcjonariusze, widzowie, nawet zaciekły Włoch, wszyscy na widok nieznajomego doznali jakiegoś okropnego uczucia. Czy nie trzeba być bardzo nieszczęśliwym, aby uzyskać litość, bardzo słabym, aby wzbudzić sympatię lub też wyglądać bardzo złowrogo, aby wstrząsnąć dreszczem dusze w tej sali, gdzie cierpienie musi być nieme, gdzie nędza jest wesoła, a rozpacz przyzwoita? Otóż było coś z tego wszystkiego we wrażeniu, które poruszyło te lodowate serca, kiedy młody człowiek wszedł. Czyż kaci nie płakali nieraz nad jasnowłosymi dziewicami, których głowy miały spaść na znak Rewolucji?

Od pierwszego rzutu oka gracze wyczytali na twarzy nowicjusza jakąś straszną tajemnicę; młode jego rysy były przepojone melancholijnym wdziękiem, spojrzenie świadczyło o zawiedzionych wysiłkach, o tysiącu oszukanych nadziei. Martwa bezczułość samobójstwa dawała temu czołu matową i chorobliwą bladość, gorzki uśmiech rysował lekkie fałdy w kątach ust, a fizjonomia wyrażała rezygnację, na którą przykro było patrzeć. Jakiś tajemniczy Duch migotał w głębi tych oczu zamglonych może wyczerpaniem rozkoszy. Czy to rozpusta naznaczyła swoim brudnym piętnem tę szlachetną twarz, niegdyś czystą i promienną, obecnie spodloną? Lekarze przypisaliby z pewnością chorobie serca lub piersi żółtą obwódkę okalającą powieki i rumieniec barwiący policzki; poeci chcieliby w tych znakach widzieć spustoszenia sprawione przez naukę, ślady nocy spędzonych przy blasku studenckiej lampy. Ale namiętność bardziej śmiertelna od choroby, choroba bardziej bezlitosna od nauki i talentu szpeciły tę młodą głowę, napinały te pełne życia muskuły, kurczyły to serce, które rozpusta, nauka i choroba zaledwie musnęły. Podobnie jak słynnego zbrodniarza, gdy zjawi się w kaźni, skazańcy przyjmują z szacunkiem, tak wszystkie te czarty ludzkie, znawcy wszelkich męczarni skłonili się przed niesłychaną boleścią, przed głęboką raną, którą zgłębili wzrokiem, uznając w przybyszu jednego ze swych książąt po majestacie jego niemej ironii, po wytwornej nędzy jego stroju. Młody człowiek miał frak wykwintnie skrojony, ale kamizelka nazbyt misternie spojona była z krawatem, aby można było pod nią przypuszczać obecność bielizny. Ręce, ładne jak u kobiety, były wątpliwej czystości: od dwóch dni obywały się bez rękawiczek! Jeżeli krupier, a nawet służący zadrżeli, to dlatego, że czar niewinności wykwitał tu i ówdzie w tych wątłych i delikatnych kształtach, w tych jasnych i rzadkich włosach, układających się w naturalne pukle. Ta twarz miała jeszcze dwadzieścia pięć lat, a występek zdawał się na niej jedynie czymś przygodnym. Krzepkie, młode życie walczyło ze spustoszeniami bezsilnej lubieżności. Mroki i światło, nicość i istnienie ścierały się na niej, rodząc równocześnie i wdzięk, i ohydę. Młody człowiek wyglądał tam niby anioł bez promieni, zbłąkany w swej drodze. Toteż wszyscy ci starzy nauczyciele występku i hańby, podobni do bezzębnej staruchy zdjętej litością na widok młodej dziewczyny, która rzucić ma się w rozpustę, omal nie krzyknęli nowicjuszowi: „Wyjdź stąd!”. On podszedł prosto do stołu, zatrzymał się, cisnął bez żadnych obliczeń na stół sztukę złota, którą miał w ręce i która potoczyła na _czarne_, po czym jak silne dusze brzydzące się małostkową niepewnością, objął krupiera spojrzeniem wraz burzliwym i spokojnym. Zaciekawienie w sali było tak wielkie, że starcy zapomnieli postawić; natomiast Włoch chwycił się z fanatyczną namiętnością myśli, która mu się nagle uśmiechnęła, i postawił kupę złota przeciw stawce nieznajomego. Bankier zapomniał wygłosić tych frazesów, które z czasem zmieniły się w chrapliwy i niezrozumiały krzyk: „Panowie, proszę stawiać! — Obstawione! — Nie przyjmuje się więcej!”. Krupier rozłożył karty z miną taką, jak gdyby życzył szczęścia ostatnio przybyłemu, obojętny na zysk lub stratę przedsiębiorców tych posępnych rozkoszy. Każdy z graczy dopatrywał się dramatu i ostatniej sceny szlachetnego życia w losach tej sztuki złota; oczy ich utkwione w fatydycznych obrazkach błyszczały; ale mimo uwagi, z jaką spoglądali kolejno na młodego człowieka i na karty, nie mogli dostrzec żadnej oznaki wzruszenia na jego zimnej i zrezygnowanej twarzy.

— Czerwone, parzyste _passe_ — wywołał urzędownie krupier.

Głuchy charkot dobył się z piersi Włocha, kiedy ujrzał padające kolejno zwitki banknotów, które mu rzucał bankier. Co się tyczy młodego człowieka, zrozumiał katastrofę dopiero w chwili, gdy grabki wysunęły się, aby mu zgarnąć ostatniego napoleona. Kość słoniowa dobyła suchy dźwięk ze sztuki monety, która, szybka jak strzała, pomknęła ku kupie złota wznoszącej się przed kasą. Nieznajomy przymknął lekko oczy, wargi mu zbielały; ale niebawem podniósł powieki, usta odzyskały barwę koralu, przybrał minę Anglika, dla którego życie nie ma już tajemnic, i znikł nie żebrząc pociechy owym rozdzierającym spojrzeniem, jakie zrozpaczeni gracze rzucają dość często w stronę galerii widzów. Ile wypadków tłoczy się na przestrzeni sekundy, a ile rzeczy w jednym rzucie kości!

— Z pewnością ostatni jego nabój — rzekł z uśmiechem krupier po chwili milczenia, przez którą trzymał tę sztukę złota w dwóch palcach, aby ją pokazać obecnym.

— To wariat; pójdzie teraz rzucić się w wodę — odparł jakiś bywalec, spoglądając dokoła po graczach, którzy znali się wszyscy.

— Ba! — wykrzyknął służący zakładowy, biorąc szczyptę tabaki.

— Gdybyśmy byli naśladowali pana! — rzekł starzec do swoich kolegów, wskazując Włocha.

Wszyscy spojrzeli na szczęśliwego gracza, któremu ręce drżały przy liczeniu banknotów.

— Usłyszałem — rzekł — głos, który mi krzyczał do ucha; „Gra zadrwi sobie z rozpaczy tego chłopca”.

— To nie jest gracz — dodał bankier — inaczej byłby podzielił swoją stawkę na trzy partie, aby zyskać więcej szans.

Młody człowiek przeszedł, nie żądając kapelusza; ale stary cerber, zauważywszy nędzny stan tego łachmana, oddał mu go bez słowa; gracz zwrócił machinalnie znaczek i zeszedł po schodach gwiżdżąc _Di tanti palpiti_ tak wątłym tchem, że ledwie sam mógł słyszeć tę uroczą melodię.

Niebawem znalazł się w galeriach Palais-Royal, dotarł aż do ulicy Św. Honoriusza, skręcił ku Tuileriom i przebył ogród niepewnym krokiem. Szedł jakby wśród pustyni, potrącany przez ludzi, których nie widział, słysząc poprzez uliczny gwar tylko jeden głos, głos śmierci; słowem, zatopiony w martwej zadumie, podobnej do tej, jaka niegdyś musiała ogarniać zbrodniarzy, gdy wózek wiózł ich z _Pałacu_ na plac Grève, ku owemu rusztowaniu czerwonemu od wszystkiej krwi wylanej od roku 1793.

Jest coś dziwnie wielkiego i okropnego w samobójstwie. Upadek większości ludzi nie jest niebezpieczny, jak u dziecka, które pada ze zbyt bliska, aby się skaleczyć; ale kiedy rozbija się wielki człowiek, musi to być z bardzo wysoka, musiał się wznieść aż w niebo, dojrzeć jakiegoś niedostępnego raju. Nieubłagane muszą być huragany, które mu każą szukać spokoju duszy w lufie pistoletu. Ile młodych talentów uwięzionych na jakimś poddaszu więdnie i ginie dla braku przyjaciela, dla braku kobiety pocieszycielki, pośród miliona istot, w obecności tłumu przesyconego złotem i żartego nudą! Na tę myśl samobójstwo przybiera gigantyczne kształty. Między dobrowolną śmiercią a żyzną nadzieją, której głos wołał młodego człowieka do Paryża, sam Bóg wie, ile tłoczy się pomysłów, poniechanych poezji, zdławionych rozpaczy i krzyków, daremnych pokus i poronionych arcydzieł. Każde samobójstwo jest wzniosłym poematem melancholii. Gdzie znajdziecie w oceanie literatury książkę, która by mogła walczyć na siłę wyrazu z tą gazeciarską notatką:

„ Wczoraj o godzinie czwartej młoda kobieta rzuciła się do Sekwany z mostu _des Arts_”.

Wobec tego paryskiego lakonizmu dramaty, romanse, wszystko blednie, nawet ten stary napis: _Lamentacje wspaniałego króla Kaërnawana wtrąconego do więzienia przez własne dzieci_; ostatni fragment zagubionej książki pobudzającej do płaczu owego Sterna, który sam opuścił swoją żonę i dzieci...

Nieznajomego oblegało tysiąc podobnych myśli, przebiegały strzępami przez jego duszę, tak jak podarte sztandary fruwają na polu bitwy. Jeżeli na chwilę odkładał brzemię swej inteligencji i swoich wspomnień, aby przystanąć przed jakimś kwiatkiem, którego główkę miękko kołysał wietrzyk wśród zieleni, niebawem, owładnięty spazmem życia, które prężyło się jeszcze pod gniotącą myślą samobójstwa, wznosił oczy ku niebu: tam szare chmury, podmuchy wiatru przepojone smutkiem, duszna atmosfera doradzały mu znowuż umrzeć. Skierował się w stronę mostu Królewskiego, myśląc o ostatnich zachceniach swoich poprzedników. Uśmiechnął się, przypominając obie, że lord Castlereagh zaspokoił wprzód najniższą z ludzkich potrzeb, zanim sobie poderżnął gardło; akademik zaś Auber poszukał tabakierki, aby zażywać tabakę idąc na śmierć. Rozbierał te dziwactwa i zastanawiał się nad samym sobą; naraz, kiedy się usunął ku parapetowi mostu, aby przepuścić jakiegoś tragarza, ten oprószył mu lekko rękaw; otóż złapał się tym, że starannie otrzepał pył. Doszedłszy do połowy mostu, spojrzał posępnie na wodę.

— Lichy czas dla topielców — rzekła, śmiejąc się, staruszka w łachmanach. — Ależ brudna i zimna ta Sekwana!

Odpowiedział szczerym uśmiechem, który świadczył o napięciu jego determinacji; ale naraz zadrżał, ujrzawszy z daleka, koło tuileryjskiego portu, barak uwieńczony napisem, gdzie rysowały się literami na stopę wysokimi te słowa: POMOC DLA TOPIELCÓW. Ukazał mu się pan Dacheux zbrojny swą filantropią, jak budzi i wprawia w ruch owe cnotliwe wiosła, rozbijające głowy topielcom, skoro nieszczęściem wynurzą się nad wodę; ujrzał go, jak ściąga ciekawych, woła lekarza, cuci; odczytał żale dziennikarza kreślone przy wesołej kolacji, pod okiem uśmiechniętej tancerki; usłyszał dźwięk talarów wyliczanych za jego głowę przewoźnikowi przez prefekta policji. Po śmierci wart był pięćdziesiąt franków; ale żywy był jedynie talentem bez protektorów, bez przyjaciół, bez legowiska, bez dachu, prawdziwym zerem społecznym, bezużytecznym dla państwa, dla którego się nie liczy. Śmierć w biały dzień wydała mu się ohydną, postanowił umrzeć w nocy, aby rzucić nieodgadnionego trupa temu społeczeństwu nierozumiejącemu wielkości jego życia! Szedł tedy dalej przed siebie i skierował się ku wybrzeżu Woltera, przybierając niedbały chód próżniaka starającego się zabić czas. Skoro zeszedł po stopniach, którymi kończy się chodnik mostu, uwagę jego ściągnęły książki rozłożone na parapecie na rogu wybrzeża; mało brakło, a zacząłby targować którą. Uśmiechnął się, włożył filozoficznie ręce do kieszeni i miał wrócić do swej niedbałej postawy, w której przebijała zimna wzgarda, kiedy nagle usłyszał ze zdumieniem w swej kieszeni zgoła fantastyczny dźwięk kilku sztuk monety. Uśmiech nadziei rozjaśnił jego twarz, ześlizgnął się z warg na policzki, na czoło, rozpromienił radością oczy i posępne lica. Ta iskierka szczęścia podobna była do owych ogników, które biegną po strzępach papieru już zżartego płomieniem; ale twarz podzieliła los czarnych popiołów, stała się z powrotem smutna, kiedy nieznajomy, wyciągnąwszy żywo rękę z kieszonki, ujrzał trzy miedziaki.

— Och, mój dobry panie, _la carità! la carità! Catarina!_ grosika na chlebuś!

Mały kominiarczyk z obrzękłą czarną twarzą, z ciałem ciemnym od sadzy, odziany w łachmany wyciągał rękę do tego człowieka, aby mu wydrzeć jego ostatni grosz.

O dwa kroki od małego Sabaudczyka stary, nieśmiały żebrak, chorowity, znękany, odziany w jakąś brudną i dziurawą szmatę, ozwał się grubym i bezdźwięcznym głosem:

— Panie, daj mi _co łaska_, będę się modlił za Pana...

Ale kiedy młody człowiek spojrzał na żebraka, ów zamilkł i nie prosił już o nic, poznając może na tej grobowej twarzy liberię nędzy okropniejszej może niż jego własna.

— _La carità! la carità!_

Nieznajomy rzucił swoje groszaki dziecku i starcowi, po czym opuścił chodnik, udając się w stronę domów, nie mógł znieść przejmującego widoku Sekwany.

— Będziemy się modlili do Boga, aby panu dał długie życie — rzekli dwaj żebracy.

Zbliżając się do wystawy handlarza sztychów, wpółmartwy ten człowiek spotkał młodą kobietę wysiadającą ze świetnego pojazdu. Patrzał z rozkoszą tę uroczą osobę, której biała twarz była harmonijnie oprawna w atłas wykwintnego kapelusika. Oczarowała go smukła kibić, zręczne ruchy. Suknia podniesiona przez stopień pojazdu odsłoniła nóżkę, której delikatny zarys znaczył się białą i dobrze obciągniętą pończochą. Młoda kobieta weszła do sklepu, oglądała albumy, zbiory litografii; nakupiła za kilka sztuk złota, które zabłysły i zadźwięczały na ladzie. Młody człowiek, na pozór zajęty na progu oglądaniem rycin wystawionych w oknie, objął żywo piękną nieznajomą wymownym spojrzeniem, otrzymując w zamian ów obojętny rzut oka, jakim się darzy niekiedy przechodnia. Było to z jego strony pożegnanie z miłością, z kobietą! Ale to ostatnie i przejmujące zapytanie nie znalazło oddźwięku, nie poruszyło serca płochej kobiety, nie przyprawiło jej o rumieniec, nie kazało spuścić oczu. Cóż to było dla niej? Jedno pochlebstwo więcej, zbudzone pragnienie, które wieczorem podsunie jej te lube słowa: „Byłam dziś ładna!”. Młody człowiek skupił żywo wzrok na jakiejś rycinie i nie odwrócił się, gdy nieznajoma wsiadała do powozu. Konie ruszyły, ten ostatni obraz wykwintu i zbytku znikł, tak jak miało zniknąć jego życie. Szedł smętnym krokiem wzdłuż sklepów, oglądając bez wielkiego zainteresowania próbki towarów. Kiedy mu zbrakło sklepów, oglądał Luwr, Instytut, wieże Notre-Dame, Pałacu, most _des Arts_. Budowle te przybrały jak gdyby wyraz smutku, odbijając szare tony nieba; rzadkie poblaski światła dawały jakiś groźny wygląd Paryżowi, który jak ładna kobieta podlega niewytłumaczonym kaprysom piękna i brzydoty. Tak więc natura sama siliła się pogrążyć skazańca w bolesnej ekstazie. Wydany tej złowrogiej potędze, której rozkładowe działanie sączy się wraz z fluidem krążącym w naszych nerwach, uczuł, iż organizm jego dochodzi nieznacznie do zjawisk jak gdyby _płynności_. Męczarnie tej agonii dawały mu wrażenie ruchu podobnego ruchowi fal i sprawiały, iż widział budynki i ludzi poprzez mgłę, w której wszystko falowało. Chciał się otrząsnąć z tego łaskotania, jakim niepokoiły jego duszę wrażenia natury fizycznej i skierował się ku magazynowi starożytności w zamiarze dania strawy swoim zmysłom lub doczekania nocy, targując jakieś dzieła sztuki. Znaczyło to niejako skupiać odwagę i prosić o kordiał jak skazaniec, który nie ufa swoim siłom, idąc na rusztowanie; ale świadomość bliskiej śmierci wróciła na chwilę młodemu człowiekowi pewność siebie godną księżnej mającej dwóch kochanków: wszedł do handlarza osobliwości swobodnie, z uśmiechem zastygłym na ustach jak uśmiech pijaka. Czyż nie był pijany życiem lub może śmiercią? Niebawem nawiedził go znów ten sam zawrót głowy, wciąż widział przedmioty dziwnie zabarwione lub ożywione lekkim ruchem, którego przyczyny tkwiły niewątpliwie w nieregularnym krążeniu jego krwi, to kipiącej jak wodospad, to spokojnej i mdłej jak letnia woda. Poprosił naturalnym tonem o pokazanie mu magazynów dla zobaczenia, czy nie znajdzie się coś, co by mu się nadało. Młody chłopiec o świeżej i pyzatej twarzy, o rudej czuprynie nakrytej futrzaną czapeczką powierzył opiekę nad sklepem starej wieśniaczce, wcieleniu żeńskiego Kalibana, zajętej czyszczeniem pieca, którego cuda zawdzięczały istnienie geniuszowi Bernarda Palissy; po czym rzekł obojętnie do przybysza:

— Proszę, bardzo proszę! Na dole mamy jedynie rzeczy dosyć pospolite; ale jeżeli raczy pan potrudzić się na pierwsze piętro, będę mógł panu pokazać bardzo piękne mumie kairskie, gliniane wyroby inkrustowane, rzeźbione hebany, _prawdziwy renesans_, wszystko świeżo przybyłe, rzeczy skończenie piękne.

W okropnym położeniu, w jakim znajdował się nieznajomy, ten szczebiot _cicerona_, te głupio reklamowe zdania były dlań niby małostkowe dokuczliwości, jakimi małe dusze zamordowują genialnego człowieka. Niosąc swój krzyż do końca, udawał, iż słucha swego przewodnika i odpowiadał mu gestem lub monosylabami; ale niebawem zdołał sobie wywalczyć prawo do milczenia i mógł się oddać bezpiecznie swoim ostatnim dumaniom, które były straszne. Był poetą, a dusza jego znalazła przypadkowo olbrzymi żer: miał widzieć z góry cmentarzysko dwudziestu światów.

Na pierwszy rzut oka magazyny nastręczyły mu skłębiony obraz, w którym mieszały się wszystkie dzieła ludzkie i boskie. Krokodyle, małpy, wypchane węże uśmiechały się do witrażów kościelnych, zdawały się chcieć kąsać biusty, biec za jakimś wazonem lub drapać się na świecznik. Waza sewrska, na której pani Jacotot wymalowała Napoleona, znajdowała się obok sfinksa poświęconego Sezostrisowi. Początek świata i wczorajsze wydarzenia kojarzyły się z pocieszną dobrodusznością. Rożen leżał na monstrancji, szabla republikańska na średniowiecznym rzędzie. Pani du Barry malowana pastelami przez Latoura, z gwiazdą na głowie, w chmurze, zdawała się pożądliwie oglądać indyjską fajkę, siląc się odgadnąć przeznaczenie skrętów, które ku niej pełzały. Narzędzia śmierci, sztylety, samopały, tajemne bronie pomieszane były z narzędziami życia: półmiski porcelanowe, saskie talerze, przeźroczyste filiżanki przybyłe z Chin, stare solniczki, feudalne kubki. Okręt z kości słoniowej płynął pełnymi żaglami na grzbiecie nieruchomego żółwia. Pneumatyczna maszyna właziła w oko majestatycznie nieruchomego cesarza Augusta. Kilka portretów ławników francuskich, burmistrzów holenderskich, niewzruszonych obecnie jak za życia, wznosiło się ponad tym chaosem starożytności, obejmując go zimnym i bladym spojrzeniem. Rzekłbyś, wszystkie krainy świata przyniosły tu jakiś szczątek swej wiedzy, próbkę swoich sztuk. Był to rodzaj filozoficznego śmietnika, gdzie nic nie brakowało, ani trzcinowej fajki dzikiego, ani zielono-złotych pantofli z seraju, ani jataganu Maura, ani tatarskiego bożyszcza. Nawet żołnierska puszka na tytoń, nawet cyborium kościelne, nawet pióropusz znad jakiegoś tronu. Te potworne obrazy podlegały jeszcze tysiącznym igraszkom światła wskutek kaprysu mnóstwa refleksów wynikłych z pomieszania odcieni, z nagłych przeciwieństw światła i mroku. Wreszcie uparty kurz zasnuł swą lekką zasłonę na wszystkich tych przedmiotach, których mnogie kąty i liczne wklęsłości rodziły nader malownicze efekty.

Te trzy sale przepełnione cywilizacją, obrządkami, bóstwami, arcydziełami, królestwami, rozpustą, rozumem i szaleństwem, wydały się zrazu nieznajomemu niby zwierciadło rżnięte w tafelki, z których każda odbijała jakiś świat. Po tym mglistym wrażeniu chciał rozkoszować się ze świadomością; ale pod wpływem patrzenia, myślenia, marzenia popadł w gorączkę zrodzoną może przez głód, który szalał w jego wnętrznościach. Widok tylu istnień, narodowych lub indywidualnych, zaklętych w te dokumenty ludzkie, które po nich przetrwały, do reszty zamroczył zmysły młodego człowieka; chęć, która go pchnęła do tego magazynu, ziściła się: opuścił rzeczywiste życie, wstąpił stopniowo w świat złudy, przybył do zaczarowanych pałaców ekstazy, gdzie wszechświat objawił mu się w strzępach, w ognistych smugach, tak jak przyszłość ukazała się niegdyś w blasku oczom świętego Jana na Patmos.

Mnóstwo bolesnych twarzy, uroczych i straszliwych, mrocznych i świetlnych, dalekich i bliskich, podniosło się gromadnie, miriadami, pokoleniami. Egipt sztywny, tajemniczy wstał ze swoich piasków wcielony w mumię spowitą w czarne przepaski; potem faraonowie grzebiący narody całe, aby sobie wznieść grobowiec, i Mojżesz, i Hebrajczycy, i pustynia — ujrzał cały świat, starożytny i uroczysty. Pełen świeżości i wdzięku, lśniący białością marmurowy posąg na kolumnie rozwijającej się w kształt kielicha mówił mu o rozkosznych mitach Grecji i Jonii. Ach, któż nie byłby się uśmiechnął jak on, widząc na czerwonym tle ciemnowłosą dziewczynę tańczącą na delikatnej glinie wazy etruskiej przed bogiem Priapem, którego pozdrawiała radosnym obliczem? Królowa łacińska pieściła miłosnym spojrzeniem swą chimerę! Kaprysy cesarskiej Romy oddychały tu pełną piersią i odsłaniały kąpiel, łoże, gotowalnię leniwej i rozmarzonej Julii oczekującej swego Tibulla. Uzbrojona mocą arabskich talizmanów głowa Cycerona budziła wspomnienia wolnego Rzymu i rozwijała karty Tytusa Liwiusza. Młody człowiek ujrzał oto _Senatus populusque romanus_ : konsul, liktorzy, togi obramione purpurą, walki na Forum, gniewny lud przesuwały się z wolna przed nim niby mgliste obrazy senne. Wreszcie Rzym chrześcijański zapanował nad tymi obrazami. Pędzel malarza otworzył mu niebo; widział w nim Maryję-dziewicę w chmurze ze złota, na łonie aniołów, zaćmiewającą przepych słońca, słuchającą skarg nieszczęśliwych, do których ta odrodzona Ewa uśmiechała się łagodnie. Dotykając mozaiki wykonanej z rozmaitych law Wezuwiusza i Etny, dusza jego ulatywała ku gorącym i dzikim Włochom; brał udział w ucztach Borgii biegł w Abruzzy, pożądał miłości włoskiej, palił się do białych twarzy o podłużnych czarnych oczach. Drżał na myśl o nocnej schadzce przerwanej zimną szpadą męża, oglądając średniowieczny sztylet, którego rękojeść rzeźbiona jest jak koronka, a na którym rdza podobna bywa do plam krwi. Indie i ich religie odżyły w bożyszczu ustrojonym w szpiczasty kapelusz o płaskich brzegach zdobnych dzwoneczkami, przybranym w złoto i jedwab. Obok magota mata ładna jak bajadera, która się na niej przeciągała, wydzielała jeszcze zapach sandału. Potworek chiński o skośnych oczach, krzywych ustach, powykręcanych członkach, drażnił duszę wymysłami ludu, który znudzony jednostajnością piękna znajduje niewymowne rozkosze w mnogości form szpetoty. Solniczka pochodząca z pracowni Benwenuta Cellini przeniosła go z powrotem na łono Odrodzenia, w czasy, gdy kwitły sztuki i rozpusta, gdy panujący przyglądali się dla rozrywki torturom, gdy sobory, spoczywając w objęciach nierządnic, uchwalały dla prostych księży czystość. Ujrzał na koniec podboje Aleksandra; rzezie Pizarra w starej rusznicy; wojny religijne, rozszalałe, namiętne, okrutne, na dnie kasku. To znów dworne i lube obrazy rycerstwa wykwitły z cudnie nabijanej zbroi mediolańskiej, w której spod przyłbicy błyszczały jeszcze oczy rycerza.

Ten ocean mebli, wynalazków, mód, dzieł, szczątków, tworzył dlań poemat bez końca. Kształty, barwy, myśli, wszystko tu nabrało życia; ale nic nie jawiło się duszy w pełnej postaci. Poeta musiał kończyć szkic wielkiego malarza, twórcy tej olbrzymiej palety, gdzie niezliczone przypadki życia ludzkiego były rzucone bez rachuby, ze wzgardą. Ogarnąwszy świat, napatrzywszy się krajom, wiekom, królestwom, młody człowiek wrócił do istnień poszczególnych. Podjął na nowo swoje wcielenia, zapuścił się w szczegóły, odpychając życie ludów jako zbyt przygniatające dla jednego człowieka.

Tu spało woskowe dziecko ocalone z gabinetu Ruyscha, a czarująca ta istota przypominała mu uciechy dziecięctwa. Drażniący widok dziewiczej przepaski jakiejś młodej mieszkanki Taiti rozpłomienił jego wyobraźnię, malując proste życie natury, niewinną nagość prawdziwej skromności, rozkoszne i tak wrodzone człowiekowi lenistwo, całą spokojną dolę nad brzegami chłodnego i kołyszącego do marzeń strumienia, pod drzewem bananu sypiącym bez uprawy smakowitą mannę. To znów stawał się korsarzem, stroił się w straszliwą poezję Lary, żywo obudzoną perłowymi tonami tysiąca muszel, podsyconą widokiem polipów pachnących morszczyzną, algami i huraganami Atlantyku. Zapominał o burzach morskich, podziwiając znowuż subtelne miniatury, lazurowe i złote arabeski zdobiące jakiś ręką pisany mszał. Miękko kołysany pokojowymi myślami, zanurzał się w nauce i wiedzy, pragnąc żyć sutym życiem mnichów, wolnym od zgryzot i rozkoszy; wyciągał się na tapczanie w swej celi, oglądając przez gotyckie okno łąki, lasy, winnice klasztorne. Przed jakimś Teniersem przywdziewał kaftan żołnierski lub siermięgę robotnika; pragnął nosić brudną i zadymioną czapkę Flamandów, zapijał się piwem, grał z nimi w karty i uśmiechał się do tęgiej wieśniaczki o soczystych kształtach. Trząsł się z zimna, widząc zadymkę śnieżną Mierisa, to znów bił się, patrząc na bitwę Salwatora Rosa. Pieścił dłonią tomahawk ilinojski i czuł, jak nóż Irokeza zdziera mu skórę z czaszki. Oczarowany widokiem lutni, powierzał ją dłoni kasztelanki, napawając się melodyjną romanzą i wyrażając jej swą miłość wieczorem, przy gotyckim kominku, w mroku, w którym gubiło się jej omdlałe spojrzenie. Czepiał się wszystkich radości, przeżywał wszystkie bóle, chwytał się wszystkich form istnienia, sypiąc tak hojnie swoje życie i swoje uczucia na majaki tej namacalnej i czczej zarazem natury, że łoskot własnych kroków rozbrzmiewał w jego duszy niby odległy dźwięk z innego świata, tak jak zgiełk Paryża dochodzi do wieżyc Nôtre-Dame.

Wstępując na wewnętrzne schody wiodące do sal na pierwszym piętrze, ujrzał tarcze, zbroje, rzeźbione cyboria, drewniane posągi wiszące na ścianie, stojące na każdym stopniu. Ścigany najdziwniejszymi kształtami, cudownymi tworami mieszczącymi się na pograniczu śmierci i życia, szedł niby we śnie. Wreszcie, zatraciwszy poczucie swego istnienia, stał się jak te osobliwości: ani zupełnie martwym, ani zupełnie żywym. Kiedy wszedł do dalszych magazynów, zaczynał zapadać zmierzch; ale światło zdawało się zbędne owym lśniącym od złota i srebra bogactwom, które były tam nagromadzone. Najkosztowniejsze kaprysy marnotrawców, którzy skończyli na poddaszu, strwoniwszy wiele milionów, znajdowały się w tym rozległym bazarze ludzkiego szaleństwa. Kałamarz zapłacony setką tysięcy, a odkupiony za pięć franków leżał obok sekretnego zamku, którego cena starczyłaby niegdyś na okup dla króla. Tu rodzaj ludzki ukazywał się we wszystkich przepychach nędzy, w całej chwale swoich olbrzymich małostek. Hebanowy stół, prawdziwe cacko artysty, wyrzeźbiony wedle rysunków Jana Goujon, owoc kilku lat pracy, nabyto może w cenie drzewa na opał. Szacowne puzdra, sprzęty wykonane ręką wróżek, leżały tam niedbale porzucone.

— Wy tu macie miliony! — wykrzyknął młody człowiek, dochodząc do pokoju, który kończył niezliczony szereg komnat złoconych i rzeźbionych przez artystów ubiegłego wieku.

— Powiedz pan miliardy — odparł pyzaty chłopiec. — Ale to jeszcze nic, niech pan pójdzie na trzecie piętro, a zobaczy pan!

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: