- W empik go
Jego dwie żony - ebook
Jego dwie żony - ebook
Z Warszawy na Zachód wyjeżdża młoda para świeżo upieczonych małżonków. Janusz Zabitowski jest dwudziestopięcioletnim lekarzem, a Otylja, jego dwa lata młodsza żona, jest córką warszawskiego profesora. Po miesiącu miodowym w Szwajcarii osiadają na stałe w Paryżu, gdzie Janusz otrzymał posadę asystenta światowej sławy okulisty. Związek Otylji i Janusza wydawał się idealnym połączeniem miłości i rozsądku. Wszyscy wokół powtarzali, że są bardzo dobraną parą. Jednak była to tylko gra pozorów. Doktor Zabitowski z miesiąca na miesiąc odkrywa smutną prawdę: jego żona i on są dziećmi z innych planet i nigdy nie będą ze sobą szczęśliwi... Po kilku latach oschłego małżeństwa ostatecznie decyduje się na rozstanie. Jak teraz potoczą się ich dalsze losy?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-7673-8 |
Rozmiar pliku: | 356 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Bardzo dobrana para“ orzekł sakramentalnie chór ciotek, pań kanapowych iinnych rzeczoznawczyń i to unosiło się nad ich głowami niby wróżba szczęścia. Związek ich wydawął się i w istocie musiał wydawać idealnym; skojarzyły go miłość i rozsądek. Uposażonym we wszystkie warunki szczęścia, nowożeńcom uśmiechało się życie.
Janusz szedł w nie jak w taniec, uskrzydlony swym dużym optymizmem życiowym, płynącym z jego zdrowego organizmu i ogromnych zasobów żywotności, nie wolny zresztą od pewnej dawki polskiej lekkomyślności. Odgadując swą naturę jakąś cząstką duszy podświadomie, chlubił się przed sobą z tego, że zdobył się na krok podyktowany już nietylko rozsądkiem, ale daleko widzącym rozumem.
Ożenić się z ładną, dystyngowaną panną potrafi niejeden, ale uroda Otylji, jej układ, jej maniery, jej królewskość, słowem jej zewnętrzne walory nie były dla niego decydującym czynnikiem, wiodącym go do ołtarza. Cenił on w niej nadewszystko — okrom jej zdrowia, które przy swym instynktownym lęku przed wszelaką histerją, przy swym kulcie zdrowia uważał za pierwszy, nieodzowny warunek na żonę — jej poważny zakrój niezmiernie bogatego umysłu, jej niepospolite zdolności, jej zamiłowanie do nauk niemniej jak wysoki poziom etyczny, granitowe zasady moralności i szczytną pojęciowość. Co to był za materjał na żonę, na człowieka, obywatela i na matkę! Rzecz niepojęta, że młodzi ludzie pozwolili jej doczekać, dwudziestu i trzech lat w stanie panieństwa, że nie bili się o nią przed ołtarzem.
Ale młodość niema najmniejszego rozpoznania; kierują nią traf, wypadki. On tylko lubo młody, zmysłowy i lekkomyślnością podszyty, ukląkł przed tą doskonalą, piękną istotą. W nagrodę za to będzie miał swą skromnością pociągającą kochankę, a jednocześnie idealną towarzyszkę w latach przygotowawczych do pracy zawodowej — kobietę, która zbawienną okaże się przeciwwagą jego nieco romansowych, hulaszczych skłonności i dźwignią w sferę intelektualizmu i poważnej myśli — żonę małych wymagań, daleką od płytkiego i wszelkiego hedonizmu, od gonitwy za złotemi, papierowemi gwiazdkami strojnego bytowania — człowieka bezwzględnie, kryształowo czystego, nawet imponującego wszystkim wewnętrzną doskonałością.
Te względy rozumowe, jakie nie krystalizowały się precyzyjnie, lecz występowały w umyśle jego fragmentarycznie, nie byłyby same jedne nagięły w jarzmo małżeńskie młodego,ładnego chłopca mającego wśród panien aż zawiele powodzenia. Dopiero w wiele lat potem, gdy wniknął głęboko w swoją i ludzką psychikę,zrozumiał istotę swej miłości dla Otylji.
Przedstawiała ona dlań bezwiednie jakąś zagadkę, którą pragnął koniecznie rozwiązać.
W czasie ich narzeczeństwa Otylia poddawała się jego całusom z uśmiechem zadowolenia, lecz nigdy nie uczyniła ze swej strony nic co byłyby przynętą, zachętą do erotyki.
— Nie dokazuj!... — strofowała go łagodnie niby rozpieszczone dziecko.
Bywały niewiasty, które rzucały mu się na szyję, a ona mająca doń dobre prawo, trzymała się na wodzy Poczytywał to za objaw skromności, dziewiczej wstydliwości, powściągliwości, panowania nad sobą, charakteru. Irytowało go to chwilami i paliło się w nim pragnienie rozebrać ją z tej szaty Westalki, wykrzesać z niej nutę szczerego człowieczeństwa, zepsuć ten przedmiot idealny i ściągnąć w łoże pospolitego ludzkiego życia. Irytowała go i zaciekawiała ta jej doskonałość klasyczna, zachwycająca.
W wędrówkach swych po Szwajcarji zatrzymali się przez pewien czas na Buergenstock‘u, z wyżyn kilkuset metrów spozierającym na zielone jezioro Czterech Kantonów i na Lucernę, na Rigi-Kulm, Stanzerhorn. Janusz kąpał się w piękności pejzażów i poprostu nie mógł usiedzieć w wytwornym pensjonacie. Pragnął zajrzeć w każdy zakątek tego płaskowzgórza.
Tymczasem Otylja, elegancko a skromnie odziana w angielskie flanele i za Angielkę uchodzącą zrazu wśród gości różnojęzycznych Honneg‘u najchętniej grywała w tennisa, chociaż Janusz przedkładał jej, że ów tennis możną odłożyć sobie do miasta, gdzie nie będzie gór Alpejskich. Zwykle przeto Janusz odbywał wycieczki sam lub z przygodnym towarzyszem z pensjonatu.
Jednakże Otylja nie mogła nie zobaczyć na własne oczy słynnej Aksenstrasse i opiewanej przez Słowackiego Kaplicy Tella, przeglądającej się w źwierciadle wód. Pojechali zatem do Brunnen okrętem i puścili się bitym gościńcem wzdłuż jeziora pieszo, aby napatrzeć się do syta na wszystko. Zresztą Otylja nie chciała słuchać o pojaździe, przez oszczędność i przez wzgląd na to, że on i tak „wydawął na nią ogromne sumy“. Janusz nie uznawał tego argumentu; uważał. za rzecz najnaturalniejszą na świecie, że żona jego jest współwłaścicielką jego portfelu. Aż dopiero później przekonał się, że Otylja ściśle, z całą swą pedanterją rozróżniała to co należało do niego od swej własności.
Gdy tak wędrowali wygodnym gościńcem, biegnącym na jednej wysokości, każdy mógł był powtórzyć za opinją miasta Warszawy: ładna i dobrana para. Otylją informomowała się u męża, na jakiej znajdują się wyżynie, ile stóp wysokości ma królujący nad tem skrzydłem jeziora grzbiet gór, bo studjum Baedecker‘a pozostawiła Januszowi, uważała go za swego przewodnika, a całą tą ich podróż za jego imprezę. Szła, dotrzymywała mu kroku, aż nagle stanęła, usiadła na murawie skalistego przydroża i Janusz osłupiał ze zdumienia, gdy spostrzegł strumień łez płynący z jej oczu.
— Otylko, na miłość Boską, co się stało?!
Przez chwilę Otylja nie wykrztusiła słowa. Wreszcie, gdy przysiadł do jej nóg i ujął jej rękę, poczęła się skarżyć:
— Jesteś bez serca... Wleczesz, mnie z sobą tak daleko. Całe siedem kilometrów. Napisane było na kamieniu. Siedem kilometrów! A przytem pędzisz jak chart... Taka jestem wyczerpana! Ach, jak możesz mnie, taką i tak już przemęczoną szalenie, ciągnąć tak okropnie daleko, dla swego towarzystwa...
Zdumienie Janusza nie miało granic. Niemal każde jej słowo było dlań niepojete, jakby mówiono do niego innym językiem. Zrazu nie wiedział, co odrzec. Czuł się wstrętnym egoistą.
— Ależ, Otylko, dlaczegoż nie pisnęłaś słowa, że idę za szybko, że to cię męczy, że to za daleko? Dlaczego nie chciałaś wziąć powozu?... Nic nie mówisz! Skąd ja to mam przeczuć?... Nie chciałem zresztą „wlec cię“ tutaj „dla siebie“! Myślałem, że....
On myślał wogóle inaczej. Trzeba było dłuższego czasu, nim zdobył klucz do odcyfrowania tej zagadkowej istoty. A dopiero po latach człowiek ten, będący uosobieniem szczerości i prostoty uczuć, pojął całą jej swoistą, zawiłą, djametralnie jego naturze przeciwną psychiką.
Otylja bezwiednie wychodziła z tego założenia, że utrzymywana przezeń, winna być jego Służebnicą, że jako żona ma obowiązek, być jego życzeniom powolną. Postanowiła sobie być żoną idealną — tak idealną, doskonalą, jak była pod każdym innym względem. Dlatego nie wypadało jej żądać, by on dla niej zwolnił kroku i nie wypadało remonstrować przeciwko wycieczce zbyt dla niej dalekiej. Niemniej jednak oczekiwała, aby on to wiedział, iż ona, idealna żona, poświęca się dla jego przyjemności, na domiar wyrzekając się pojazdu. On powinien był podziwiać ją z tego powodu i wielbić. A tymczasem, jako męzczyzna, czyli w siebie tylko zapatrzony egoista, nie umiał uszanować jej poświęcenia!
Upozowała się przed sobą ną wzorową żonę, tak jak przedtem na wzorową narzeczoną, udrapowała w poświęcenie, gdyż całe życie chadzała na niedostrzegalnym koturnie, niby to pokorna, skromna, uległa, a bezmiernie zarozumiała.
W przeddzień ich wyjazdu z Buergenstock‘u po obiedzie przysłuchiwała się muzyce w salonie pensjonatu. Lubiła świecić tam w oczy tego grona obcych ludzi, gdyż wyczuwała w niem nutę uznania dla swej osoby. Janusz zaś poszedł na krawędź płaskowzgórza z kilku osobami, między innemi z młodą Bawarką, która jawiła się przy każdej sposobności obok niego. Za to dostała mu się raz uwaga:
— Mógłbyś doprawdy nieflirtować tak z tą Niemką....
On nie poczuwał się do najmniejszego grzechu. I teraz, przez wzgląd na uczucia żony, przybiegł po nią do salonu:
— Otylko, chodź nad jezioro! Musisz to zobaczyć przed odjazdem, te roje świateł usłanych niby bukiet u stóp naszych, w granatowej oddali Lucerny, całe to jezioro w blaskach księżyca. Cudowne, poprostu cudowne. A nie dalej nad kilometr stąd.
— Ta Niemka jest tam z wami?
— Jest.
— To może ja wam będę przeszkadzać?
— Żartujesz.
Poszła. Nie dlatego, aby im przeszkadzać. Była przekonana, że Janusz wrócił po nią z nad jeziora z tej przyczyny, że Niemka zajmowała się tego wieczora kim innym, i nie miał towarzystwa. Poszła jako poświęcająca się żona, bo tak sobie życzył.
On pragnął dać jej chwilę zachwytu w obliczu czarownej księżycowej nocy alpejskiej, ona zaś widziała w tem zwykły odruch egoizmu męzkiego. I uśmiechała się w duszy nad jego dytyrambami na cześć przyrody, w poczuciu znakomitej swej wyższości duchowej nad młodzieńczym entuzjastą.
— Jak ty będziesz mógł asystować temu wielkiemu lekarzowi, nie umiejąc dosyć po francusku?
— Nauczę się.
— A te setki terminów technicznych i nazw naukowych?...
— Nauczę się.
Otylja miała poważne wątpliwości, czy Janusz, acz uchodzący za bardzo zdolnego, podoła zadaniu, gdyż zdawało się jej, że bierze wszystko lekko. A on brał to ze spokojem człowieka, który w siebie wierzy i jest swego pewien. Zadanie jego w istocie nie było łatwe, lecz on przypiął się do niego mocno, przykuty wielkiem zainteresowaniem i nie utyskiwał wcale, gdy przychodziło mu od rana do wieczora ślęczeć w klinice, tak, iż nieraz nie pojawiał się na południowe śniadanie w pensjonacie.
W tych warunkach każda inna młoda kobieta byłaby prędzej czy później poczęła ziewać na paryskim bruku. Wszelako Otylja już w miesiąc po ich przybyciu uczęszczała na wykłady historji Francji i wczytywała się w dzieła historyczne, robiła z nich wyciągi. Praca wypełniała im dni owocnie, lecz rozdzielała małżonków. Nie mieli czasu zajmować się sobą. Widywali się zwykle dopiero wieczorem przy obiedzie wspólnym wśród ludzi, których Otylja umiała natchnąć admiracją dla siebie tak dobrze, jak gdzieindziej. Pewien podstarzały Francuz, finezyjnego i spostrzegawczego umysłu, mówiąc nieraz do Janusza: „Ah, madame votre femme...“, kładł w to westchnienie, brzemienne cichem uwielbieniem. I wtedy Janusz, zadowolony, miał wrażenie, że sam dzieli z nim ten zachwyt. W istocie nadzwyczajna pracowitość u tak młodej, ładnej kobiety, już to było fenomenalnem.
Tak nadchodziła wiosna. Kazała na siebie czekać. Przez cały marzec wichry hulały nieraz po mieście, mgły osnuwały fasady, czepiały się drzew, włóczyły się po rozmiękłych szuwarach załzawionego Lasku Bulońskiego, a po ogromnych arterjach, niby promienie od kuli słonecznej strzelających od Łuku Triumfalnego, gdzie Janusz przechodził często, chadzała popielata melancholja w powłóczy stych gazach, w djademie z czarnych brylantów na czole.
Pewnego wieczora Janusz przystanął, zapatrzył się w przestrzeń długiej pustej Avenue i nastrojem tym opanowany szepnął sobie w duszy:
— Psiakrew, jak w Paryżu może być smutno....
Przypomniał sobie, że ktoś unosił się nad tern, jak Baudelaire odczuł i odtworzył te smętki świetlanego miasta. Kupił sobie tę książkę i w niedzielę począł ją czytać, za co dostała mu się od żony uwaga:
— Czemu to nie weźmiesz w rękę jakiego dzieła medycznego? — wzdrygnęła nieznacznie ramionami. On zaś milczał, czując, że coś z tej niemej szaroty, z tej tęsknoty eterycznej wlazło mu w zanadrze i pełzało po jego piersi zimnemi mackami zmory.
Wieczorem ozwał się do Otylji:
— Moglibyśmy pójść dzisiaj do Gymnase. Gra Réjanne.
— To zaraz taki wydatek na dwie osoby.
— Mam lepszą myśl — zawołał Janusz. — Ot, pójdziemy sobie poprostu do Brasserie Jaune, jak porządne burżuje paryskie. Zastaniemy tam Czerskiego, paczkę artystów, zjemy dobrze i wchłoniemy nieco atmosfery tego miasta.
— Ciągnie cię do tej próżniaczej Boheme‘y —uśmiechnęła się pani Otylja, jakby w myślach dorzucając: naturalnie, kto takie jak ty ma skłonności... i mówiła: Ja nie wiem, czy tam stosowne miejsce dla pracującego i szanującego się człowieka. Są to jakieś figury, jakiś demi-monde społeczny.
— Czerski, to dzielny człowiek i kapitalny malarz.
— A ci inni?
— Różnie bywa. Oczywiście „i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu“. Nie brak hołotki, ale co prawda, głównym jej grzechem, okrom znanego słowiańskiego niedołęstwa, czy też braku racjonalizmu życiowego, to głupota. Może to zresztą jedno i to samo. Pójdziemy?
— Nie ciągnie mnie to towarzystwo. Powinieneś mnie raczej trzymać od niego zdaleka, od tej sfery, gdzie ludzie żyją z modelkami na wiarę. Nie chciałbyś przecież, bym witała się z takiemi pannicami.
— Tam kobiet nie będzie.
— Kto wie.
Janusz zamyślił się głęboko nad czemś, a ona spytała:
— Czego ty szukasz wśród tych figur?
— Czego szukam? Primo, chciałbym popatrzeć znów na polskie twarze. A potem, tam znachodzi się czasem.... myśl indywidualną. Co się tyczy tych małżeństw na wiarę, to i to różnie bywa. Mnie zdaje się, że spotkalibyśmy wśród nich więcej szczerej, głębokiej miłości i poświęcenia, aniżeli w związkach burżuazyjnych.
— Ładne masz przekonania! — oburzyła się Otylja.
— To nie przekonania, tylko wrażenia.
— Ale ty to pochwalasz!
— Boże broń. Zanadto jestem uspołeczniony. Ale dość o tem. Pójdziemy. Ręczę ci, że nie będziesz narażona na nic nieprzyjemnego.
— Idź sam, jeżeli masz taką ochotę. Wydasz tam z pewnością jakie dwadzieścia franków, bo bez tego się nie obejdzie, abyś nie miał im czegoś „stawić“. A gdybym i ja....
— A jak ty spędzisz wieczór?
— Muszę napisać do mamy i trochę poczytać. Boję się by profesor nie mówił jutro o rzeczach, o jakich nie mam pojęcia.
Wychodząc, dr. Zabitowski miał minę nieukontentowaną, bo nie podobało mu się, że niemal zawsze wychodzi na miasto sam, jakby nie miał żony. Otylja nie poświęcała się już dla niego teraz pod tym względem, jak w okresie „miodowym“, gdyż idealną żonę usunęła nieco na bok idealna uczennica. Musiała zapoznać się z terenem wykładów historyka a nadto wcześnie kłaść się na spoczynek, raz dlatego, by nazajutrz z całą świeżością umysłu oddać się studjom, a po wtóre ze względu na zdrowie, które należało szanować, tem więcej, że spodziewała się zostać matką.
Oczywiście mąż nie mógł nie uznać tych jej dobrych racji, chociaż zdawało mu się, że ona idzie za daleko, cierpi na hypertrofję rozwagi. I dziwił się, że drobne radości codziennego bytowania nie miały dla niej najmniejszego powabu. Nie umiała być młodą, nie wychodziła do życia ze słonecznym uśmiechem oczekiwania, przeciwnie, gubiła się w przewidywaniach wszelakich przeciwności. Przyszła na świat duchowo starą. A on był ogromnie młodym.
Gdy, długo ociągająca swój ingres, wiosna, raptem zawitała w mury Paryża, wesoła jak wiochna, wymaiła skwery i odziała Lasek Buloński świeżą, złotawo-zieloną szatą nadzieji, Janusz uplanował z Czerskim spędzić niedzielę we Fontainebleau. Otylja nie dała się namówić, aczkolwiek rozumiała, że powinna zwiedzić siedzibę Ludwika XIV. Odłożyła to na czas wakacyjny, tłumacząc się potrzebą wypoczynku.
Czerski rad był z tego, gdyż pani Zabitowska przyjmowała go, jak mówił, chłodem stylowej krypty kościelnej. Zabrał z sobą swą przyjaciółkę, która także zabrała z sobą swą przyjaciółkę, niebrzydką, wesołą blondynę. Okazało się, że dr. Zabitowski widział ją raz w Brasserie Jaune przelotnie.
W drodze Luiza przekomarzała się z nim komicznie, bawiła ich żartobliwym szczebiotem. Zwiedziwszy pałac i park, zanurzyli się w bezmiar pięknych lasów. Luiza, utyskując trochę na upał, pozostała w tyle za Czerskim i swą przyjaciółką, by zerwać kilka wachlarzów bujnej paproci, tworzącej gaik. Poprosiła Janusza o scyzoryk. Malarz ze swą towarzyszką znikli za gęstwiną masztów sosnowych. Było gorąco, tak gorąco, że Luiza zdjęła „na moment“ stanik. Janusz zauważył jej ładnie utoczone ramiona i wyraził swe żywe uznanie. Ona zaśmiała się w głos, chciala ukryć je za fontanną paproci, lecz tak się zdarzyło, że ramiona te uwisły na szyi doktora. Była bardzo miła.
Nie zaginęli w kniei. Okrzykami przywołali towarzyszów, by rozbić małe obozowisko, zabrać się do kurcząt i wina. Gdy pod wieczór, wracając do Fontainebleau, wychodzili ze skraju lasu, Luiza, w drugiej parze z Januszem, raptem wycisnęła mu na usta szybki, gorący pocałunek a, gdy po obiedzie szli przez ciemne uliczki na dworzec kolei, spytała go z cicha:
— Czy pan wie, gdzie mnie odnaleźć w Paryżu?
Uwiadomiła go, w jakim pracuje magazynie i o której godzinie z niego wychodzi. On przyjął to do wiadomości bez słowa.
— Czy pan po mnie przyjdzie którego wieczora? — spytała z cicha i wydała mu się znów bardzo miła.
— Z pewnością — odrzucił odruchowo, lecz natychmiast coś w nim zaprotestowało.
Nazajutrz Janusz zbudził się bardzo wcześnie i nie mógł już usnąć. Przenikały go jakieś weselne, podniecające dreszcze. Przeciągnął się na łóżku rozkosznie. Otworzył oczy, objął wzrokiem obraz uśpionej żony — pięknej w rozblaskach zarannego słońca, zalewającego pokój. Zawahał się, potem wyskoczył z łóżka i począł się szybko ubierać po cichu. A wkrótce jechał do Lasku Bulońskiego, gdzie chodząc nad stawem, rozmyślał o Otylji.
Towarzyszył mu głęboki żal do niej, bo jeśli ją zdradził, to było to jej winą, było naturalną konsekwencją jej zachowywania się, jej niepojętego dlań autoramentu. Wspomnienie sielanki we Fontainebleau sprawiało mu przykrość. On doprawdy nie chciał zdradzić żony. Czul, że mógłby ją kochać wiernie i mocno, że mógłby nawet leżeć u jej nóg, gdyby umiała ona być tak miłą, jak owa przygodna gryzetka, gdyby mu była cisnęła na usta takiego szczerego, gorącego całusa. Przez cały wieczór w Fontainebleau ta dziewczyna miała dla niego w źrenicach miłość, jaka nie błyszczała nigdy w oczach jego żony. Luiza kochała go przez ten dzień, Otylja nigdy. Nigdy nie oplotła go czułemi powojami ramion, nigdy nie posłyszał od niej upojnego szeptu: mój kochany...“ .
Nie! To niemożliwe. Skoro uświadomił to sobie teraz, zdało mu się, że myli się, że krzywdzi żonę. Począł przeto szczegółowy przegląd ich pożycia płciowego, wpił się myślą w tajniki ich scen i momentów miłosnych, szukał w tem przebłysku serca. Ale nie znalazł, i chwile z Luizą spędzone wydały się stokroć czarowniejsze od nocy poślubnych z Otylją, bo w biernem narzędziu, skłonnem do obłudnego strofowania, odnajdywał pod żarem zmysłowym zupełną obojętność dla siebie.
Z żalem do niej mieszała się podsycająca go, obrażona ambicja samcza i miłość własna. Powziął bowiem teraz przekonanie, że dla tego narzędzia sam był li tylko narzędziem, przez ślub przekazanem jej do użytku. Nie pozbawiona wcale temperamentu, Otylja nie żywiła w sobie jednak ani atomu miłości dla niego i miłości wogóle. W gruncie rzeczy przeto obojętnem było, czy tem jej narzędziem był on, czy kto inny. Wszystko to, co on pragnął oblec w czarowny ciepły obłok miłości i poetyckiej erotyki, dla niej było poprostu aktem fizjologicznym, nakazanym przez przyrodę.
Jakżeż podobno, by osoba tak wysoce kulturalna, pod tym względem stała ną nizinach prymitywiści chamskiej? By tchnieniem uczucia nie upiększała, nie uszlachetniała wszystkiego?
Janusz bił się z myślami. Zdawało mu się, że owa Luiza stoi wyżej od jego tak doskonałej podobno, tak wzorowej małżonki. Pojął, że zabrnął w przepastne tajniki natury ludzkiej i utonął w misterjum miłości, o której on i ludzie wogóle nie wiedzieli nic. Obiecał sobie, że w czasie wakacji sięgnie po dzieła Micheleta, Stendhala, Bourgeta, by z ich pomocą uświadomić sobie o ile możności, co to jest miłość, co kryje. się w tym dźwięku, przez katarynki sprofanowanym, a w istocie tajemniczym jak życie....
W oczach nawskroś uczuciowego, serdecznego człowieka oschłość serca Otylji wydawała się fenomenalnem zjawiskiem. Przecież nie miała ona nawet najmniejszego zainteresowania dla jego pracy zawodowej i jego spraw życiowych; o ile nie grały w tem roli względy materjalne, całkiem obojętnem jej było, jak mu się powodzi w klinice, nie przestępowała progu do świata jego zamiarów, pragnień, nadzieji, nie pytała się wcale co on czuje, nie brała najmniejszego udziału w jego radościach i smutkach. Dlatego tak znakomicie odseparowała się od niego duchowo i nie oczekiwała, by on zajmował się postępem jej studjów historycznych. Janusz miał przekonanie, że każda istota ocierająca się codziennie o niego, czy to kucharka czy pies, wiele więcej budziłaby w nim ludzkiego zainteresowania, aniżeli on u tej kobiety, absolutnie niezdolnej do uczuciowego współżycia. I tak „poświęcająca“ się ta istota okazywała się lodowatą egoistką, wprost niepojętą, zdumiewającą.
Dotąd, niemal gwałtem uprzedzając się do żony jaknajkorzystniej, nie był zdolnym do obiektywnej analizy jej ustroju duchowego. Teraz przewidział i począł wogóle spozierać na nią jakby na pacjenta, wymagającego długiej, bacznej obserwacji. A jedno zrozumiał odrazu, mianowicie, że ona i on byli dziećmi z innych planet, że zgoła się nie dobrali i że on nie potrafi być z nią szczęśliwym nigdy...II.
DWA BIEGUNY
Po wakacjach nad oceanem państwo Zabitowscy najęli sobie małe mieszkanie z oknami na park Monceau i znów pochłonęła ich praca. Otylja zarzuciła swe pilne studja historyczne i oddała się gorliwie literaturze dotyczącej macierzyństwa, przygotowując się na przyjęcie małego stworzenia, które, lubo jeszcze niewidzialne, łączyło już małżonków jakąś mistyczną nicią.
Gdy zakwiliła im dziecina, Janusz zaniechał animozją podszytego analizowania żony. Zadźwięczała w nim nuta tkliwej wdzięczności dla Otylji i godziła go z matką, która z taką troskliwością oddawała się na usługi swego maleństwa. Zharmonizowali się i nigdy dotąd nie spędzali społem chwil tak miłych, jak przy łóżeczku niebieskookiej, niemowlęcej dziewczynki, będącej przedmiotem ich zabiegów.
Ale w cztery miesiące po jej urodzeniu spadł na Janusza smutek. Otrzymał od brata ze wsi depeszę tej treści: „Matka chora. Przybywaj.“ Pokazał papier Otylji.
— Pojedziesz? — spytała.
— Naturalnie, zaraz, tej nocy.
— Może to przejściowy atak. Czy nie lepiej, abyś poczekał drugiej depeszy?
— Nie! Nie!
— Taki wielki wydatek...
Nic w tej materji nie rzekłszy więcej, pożegnała męża słowami:
— A weź z sobą pled i futro. Czeka cię tam na wsi nielada mróz.
W tydzień potem Janusz wrócił w żałobie, ze załzawioną duszą. Dopiero teraz, gdy ją stracił, czul, jak badzo kochał swą matkę. Pytała się przed śmiercią o swą miniaturową „wnusię“, błogosławiła ją. Nie był dla matki dosyć dobrym; za miłość jej ofiarną dla siebie wypadało mu teraz odpłacić taką samą miłością dziecku.
Opowiadał Otylji o ostatnich chwilach matki, o jej pogrzebie i dodał:
— Mówiłem jej, że to maleństwo ma jej oczy... Ucieszyło ją to i wyraziła życzenie, by dać jej imię Helena. imię jej matki.
— Nie lubię tego imienia — bąknęła Otylja i, nie pytając go o nic, rzekła po chwili: Musisz być bardzo głodny.
— Nie, każ mi dać herbaty.
Przyglądał się przez długą chwilę śpiącemu dziecku, jego maleńkiej piąstce, leżącej na pierzynce, zaczem siadł w fotelu.
Czuł się okropnie sam, o sto mil od tej t. zw. żony, dla której był nikim. I, lubo w ostatnich czasach nawiedzały go złudzenia, rozumiał znów w tej chwili, że z tą kobietą nie może być szczęśliwym.
Nazajutrz rano, gdy wszedł do sypialni Otylji, ujrzał na niebieskiej otomanie siedzącą dziecinę w długiej, niebieskiej sukni. Niebieskie jej oczęta otworzyły się szeroko na widok ojca. Patrzała na niego ciekawie; nie widziała go przez zgórą tydzień. Może nie poznawała. Nagle jednak złoty uśmiech wykwitł na pulchną buziuchnę i drobne łapki z nieruchomemi paluszkami jęły bić dłonią o dłoń klaskać bezgłośnie a radośnie, jakby wołając: Ach, jak dobrze że widze cię znów, mój tatusiu!
Cieszyła się. Umiała się już cieszyć tak, jak on by to potrafił. To maleństwo witało go sercem...
Ogromnie rozczulony ukląkł, objął niebieską kukłę ramionami, całował jej łapki bez końca, aż ukrył twarz w jej sukience i wyrzekł w duszy:
— Dziecinko kochana, ja nigdy, nigdy cię nie opuszczę...
Wyszedłszy do kliniki, zastanowił się nad tym odzewem swego ojcowskiego a wdzięcznego serca i niepomiernie zdumiał.
Opuścić?... Skąd wzięło się nagle to słowo w jego myślach? Czyliż nawiedziła go kiedy myśl porzucenia żony?...
_______
W Warszawie młody okulista zabrał się całą silą pary do zdobywania sobie stanowiska i zaufania ogółu, nie tyle z potrzeby zarobkowania ile z ambicji. Czuł, że mu się to należy, że przynosi z sobą bogaty zasób fachowej wiedzy i niemałą rutynę.
Otylja zaś, lubo nie zarzucając całkiem studjów historycznych, poświęcała się nadal dziecku. A taką posiadała wiedzę w kwestjach karmienia niemowląt i wogóle racjonalnego wychowania dziatwy, wiedzę zdobytą z najnowszych dzieł lekarskich, że bywało, iż młode matki przychodziły do niej po poradę. Bo matka jej, ciotki, kuzynki i ich znajome roznosiły po Warszawie zachwyty nad erudycją „tej nadzwyczajnej, wzorowej Otylki“, tworzyły stugębną famę i ona sama, pociągnięta za język, występowała z budującemi wykładami. Doskonała jako panna, łatwo zdobyła sobie renomę doskonałej matki i żony. Przyczyniało się to zaś także trochę do szybko wzrastającej popularności lekarza, którego zresztą zalecał bardzo fakt, że był asystentem wszechświatowej sławy lekarskiej, i to w Paryżu, tudzież nadzwyczajnie sympatyczne jego wzięcie.
W tym czasie brat wypłacił mu znaczną część schedy po rodzicach i dr. Zabitowski nabył ładną, piętrową willę w Milanówku, aby mała Hela miała wiejskie powietrze i przestrzeń do biegania z pieskiem.
Stało się to w myśl życzeń Otylji, która pragnęłą stworzyć z córeczki nieustający okaz mądrze żywionego dziecka i naturalnie wzór doskonałości. Przewidywała wszakże wszelkie choroby dziecięce i odkrywała w Heli liczne braki i wady, w jej pojęciu odziedziczone po ojcu, i z tych powodów nigdy nie była zadowolona ze stanu rzeczy.
Gdy Janusz starał się rozwiać jej obawy, dostawały mu się reprymendy jako mężczyźnie dotkniętemu niepoprawną lekkomyślnością — mężczyźnie czyli stworzeniu, któremu wrodzony jego egoizm, oślepiający i wygodny, nie pozwalał spojrzeć w oczy groźnej przyszłości. Tymczasem on nie widział najmniejszego powodu do niepokoju i czarnych prognostyków; troszczył się serdecznie o zdrowie dziecka, zajmował sie niem niemało a_,_ myśląc o jego jutrze, polecał je spokojnie lasce Opatrzności.
Wszelkie przytyki, wymówki, perory, jakich mu nie szczędziła żona z powodu Heli, puszczał mimo uszu dla miłego spokoju. Do wymiany ostrych zdań nie przychodziło między nimi prawie nigdy. W drobnych sprawach mąż zwykle ustępował, w ważnych był nieugiętym, kategorycznym, przez co ściągnął na siebie u niej miano tyrańskiego osobnika. Jakoż dziecko, wiążące ich z sobą, pogłębiało jednocześnie rozbrat tych zasadniczo przeciwnych istot.
Jednakże świat ani tego nie Widział, ani nic podobnego nie przypuszczał. Albowiem Janusz, nie znosząc, by wzrok ludzki wzierał w zakamarki jego spraw intymnych, nie zdradzał się z tem przed nikim, tem mniej do tego skłonny, że wiedział, iż opinja stanęłaby niechybnie po stronie okrzyczanej za ideał Otylji. Stojąc tuż przy boku takiej nadkobiety, posiadającej nieograniczony kredyt moralny, w każdym wypadku byłby on zgóry osądzony i potępiony.
Nieraz, patrząc głęboko w strukturę charakteru żony, rozbijał sobie nad tem głowę, dlaczego nie mógł on w niczem pozyskać aprobaty i uznania tej kobiety. Rozwiązał tą łamigłówkę. Pojął, że osoba, będąca w swem wyobrażeniu wcieleniem doskonałości i bezwiednie na to upozowana, nie mogła ścierpieć, by tuż obok niej stojący osobnik, z którym porównywać ją musiał widz, górował nad nią w czemkolwiek, zaćmiewał ją. Była o to w ciągłym łęku. Stąd cierpiała na chroniczną krytykomanję. Zresztą był innym niż ona, więc złym. Wreszcie w swej zarozumiałości Otylja wynosiła kobiety ponad mężczyzn i niezmierne znajdowała ukontentowanie, ile razy udało się jej wykazać wyższość swej płci nad męską. Ta zaskórna tendencja, pokutująca w jej umysłowośći, a podsycana przez to, że on nie zachwycał się jej doskonałościami, przeciwstawiała ją apriorystycznie najbliższemu mężczyźnie: mężowi tak, iż rozmowy ich poważniejsze nosiły charakter potyczek o wyższość nad rywalem.
Jakoż nurtowała w nich zobopółna animozja, płynąca z zupełnej rozbieżności ich autoramentów i do podstaw ich dusz sięgająca. Wogóle nie predystynowana do współżycia małżeńskiego, pani Otylia byłaby mogła sharmonizować się zgodnie z osobnikiem, jak ona, pozbawionym struny erotycznej, wszelkiego polotu, rozmachu umysłowego i indywidualności— osobnikiem usystematyzowanym pedantycznie, chłodnym a zapatrzonym pokornie w majestat jej wyższości. Janusz zaś był krzyczącym takiego jej odpowiednika zaprzeczeniem.
Sromotnie zawiedziony w swych nadziejach, odepchnięty i deptany cichą jej pogardą dla swej uczuciowości, nie wiedział co począć przy niej ze swem sercem spragnionem kochania, ze swą radością życia i żądzą życia, ze swą szczerą, szeroką naturą dawnego szlachcica. Żona mroziła w nim, tłumiła, zabijała najpotężniejsze struny jego serca zarówno jak umysłu tak, iż nie mógł rozprężyć się ni oddychać w jej atmosferze. Począł przeto wnet odnosić się z odrazą nietylko do niej samej, lecz do balastu jej cnót i zalet, jakie pozbawione tła kobiecości nie dawały mu ni promienia szczęścia.
Małżeństwo „dobranej pary“ okazywało się parodią małżeństwa. Spotkały się przy ołtarzu dwa bieguny; dla niej było wszystko powinnością, obowiązkiem, poświęceniem u niego niemal wszystko zabarwione było uczuciem, niesione emocją, uskrzydlone miłością. Od niego biło ciepło, od niej wiał chłód.
Wszelako ciało ludzkie posiada swoją duszę i całkiem niezawisłą logikę. Więc, chociaż Janusz stronił od niej coraz więcej, odsuwał się niby od wroga, tak się przytrafiło, że w półtora roku po urodzeniu Heli mama przyniosła jej w poduszce siostrzyczkę.
________
Pewnego wieczora, wróciwszy do domu ze sesji kobiet naukowo pracujących, pani Zabitowska posłyszała w przedsionku dwugłos śmiechów, dochodzący z pokoju przyjęć doktora. Stanęła jak wryta, słuchała.
Kobieta! Nie pacjentka o tej porze, lecz pseudo-pacjentka...
Słuchając, Otylja czerwieniła się i bladła. Wreszcie weszła bez szelestu do ciemnego gabinetu, uchyliła nieco drzwi do przedsionka, w którym niebawem zaszeleściła sukienka, rozległo się lekkie tłumione stąpanie i pojawiła się sylwetka bardzo zgrabnej, eleganckiej kobiety. Doktor zamknął drzwi za nią pośpiesznie. Przedtem zaś zamienili z jakiegoś frywolnego uśmiechu wyjęty szept.
— Dobra...?
— Bardzo dobra...
Zwykle dr. Zabitowski wychodził na kolację do resursy. Tego wieczora jednak kazał sobie podać herbatę w jadalni, gdzie wbrew jego oczekiwaniu usiadła do stołu Otylja. Ale nie wyrzekła ani słowa. Zachowywała się tak cicho jak marmur. On zaś, najmniejszej na nią nie zwracając uwagi, czytał gazetę i zajadał.
— Chciałabym z tobą pomówić kilka słów... — ozwała się wreszcie Otylja chłodnym, ale niezwykle miękkim tonem.
Mąż zerknął w jej nieruchomą twarz ciekawie i po chwili odparł:
— Dobrze. Co takiego?
— Przejdźmy lepiej do twego gabinetu.
— Jak chcesz.
Wziął swą szklankę z herbatą i poszedł za nią, nacisnął guzik elektryczności i siadł w foteliku.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.