- W empik go
Jej jest ta czerwień - ebook
Jej jest ta czerwień - ebook
Inspirowana prawdziwymi zdarzeniami opowieść o makabrycznej zbrodni, o której Ernest Hemingway napisał: „To najciekawsza z ludzkich historii. To jest prawdziwe. Ten proces zawiera wszystko, czego domaga się społeczeństwo”.
Eva – młoda, ciężarna kobieta, żona Adama, znanego neurochirurga, członka zamożnego lekarskiego klanu należącego do elity miasteczka, zostaje zamordowana. Zabójstwo miało miejsce w 1954 roku w Bay Village w Ohio, a jego okoliczności do dziś pozostają niewyjaśnione. Budząca szereg kontrowersji, ciągnąca się przez ponad sześćdziesiąt lat sprawa pogrążyła całą okolicę w mroku, kładąc się cieniem na losach każdego, kto miał styczność z ofiarą. Powieściowej rekonstrukcji zbrodni, opowiadanej z perspektywy czasu, towarzyszą pytania o zło, dobro i naturę człowieka.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66966-59-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LATO CIENI
1. Krótki sen o tym,
że każdy jest osobnym morzem
W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym, choć był to rok boeinga, gullwinga, pierwszego szczepienia przeciw polio i zniesienia segregacji rasowej w szkołach, życie nie zmierzało we właściwą stronę. Dobry Boże, ani trochę. Prawda, że Coco Chanel znów królowała w modzie, podbijając serca Amerykanek, Marilyn Monroe powtórnie wyszła za mąż, a na atolu Bikini zdetonowano wodorową bombę, ale mieszkańców Bay Village wszystkie te sprawy obchodziły albo niewiele, albo wcale.
To senne amerykańskie miasteczko – które z perspektywy położonego nieopodal Cleveland wydawało się co najwyżej przedmieściem – tego dnia jak zawsze zajmowało się swoimi sprawami. A był to dzień procesji. Z okazji święta ku czci Najświętszego Sakramentu rozdzwoniły się dzwony na kościelnej wieży. Olbrzymie serca odlane z brązu poruszały się miarowo tam i z powrotem, pozwalając, by dzwony wyśpiewywały dźwięczną melodię przez dobre trzy kwadranse, jakby chciały zbudzić umarłych ułożonych jedni przy drugich na cmentarzu tuż obok, gdzie umorusani chłopcy, tyleż niesforni, co niegrzeczni, patykami rozkopywali ziemię pomiędzy grobami, wygrzebując z niej co jakiś czas kawałki szkła i ptasie szkielety: małe, gładkie skarby. To była sprawka półdzikich kotów – te biedne martwe ptaki.
Być może cała ta opowieść nie powinna zaczynać się od ptasich truchełek i dziecięcej zabawy, ale prawda jest taka: tamtego lata wszyscy czuli się senni od upału, puści i w pewnym sensie martwi.
Ci z mieszkańców, którzy pamiętają jeszcze tamte czasy – a jest ich mniej niż niewielu – skłonni są wierzyć, że to właśnie wtedy Bóg na zawsze odwrócił oczy od Bay Village.
– To była kara boska, tamto morderstwo w pięćdziesiątym czwartym – powiadają. I że stał za nim chyba sam diabeł.
Mowa o strasznej zbrodni, która wstrząsnęła całym miasteczkiem, każdym budynkiem i każdym sercem z osobna, raz na zawsze zmieniając tutejszy pejzaż w coś w rodzaju grobowca albo wraku uwięzionego na dnie oceanu. Mimo wielu podejrzanych – dobry Boże, aż nazbyt wielu! – mimo świadków, śledztwa, ba, nawet procesu, do dziś nie znaleziono sprawcy. Nic nie zostało wyjaśnione. Tamto krwawe lato rzuciło długi cień; mieszkańcy Bay Village nadal żyją w jego chłodzie. Tylko człowiek – głupi człowiek – mógł po tym wszystkim wierzyć jeszcze w ludzką dobroć, a to dlatego, że w gruncie rzeczy wszyscy zdolni jesteśmy do największych podłości. O tak, bez wątpienia!
Tamtej niedzieli nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii. I późny był czerwiec, i piękny. Chłopcy, uzbrojeni w patyki, biegali pomiędzy grobami porośniętymi szmaragdową, podobną do pleśni trawą, gotowi wydrzeć ziemi jej skarby, nieopodal lśnił w promieniach słońca staw położony pośrodku miasteczka, jakiś ptak przeleciał z cichym szelestem, a na drugim planie niebo. I jeszcze wieża kościoła – zbudowano ją z czerwonej cegły, która przypominała mięso albo porfir – a na niej dzwony. Te kołysały się jak szalone, w przód i w tył, w przód i w tył, nic sobie nie robiąc z całej reszty świata, podczas gdy przez Bay Village przetaczała się procesja.
„Jak burza albo wielobarwny huragan” – pomyślała ubrana w czerwoną sukienkę dziewczyna siedząca na ławce nieopodal cmentarza. Od dłuższego czasu z pełną śmiałości ciekawością, jaką na ogół widuje się tylko u dzieci, mimowolnie otwierając przy tym usta, przyglądała się ludziom, którzy czcili Ciało Chrystusa i Jego Krew. A usta miała piękne.
Marsz Corpus Christi rozpoczął się punktualnie o drugiej trzydzieści. Ach, co to było za święto! Tamtego roku uroczystościom po raz pierwszy w historii – i po raz ostatni, jak miało się potem okazać – przewodził sam biskup Cleveland, Hoban. Jakby tego było mało, miasteczko zaszczycił obecnością wizytujący diecezję arcydostojny arcybiskup, niejaki Carboni. To właśnie z jego powodu w okolicy zaroiło się od przyjezdnych, bo na co dzień Bay Village, choć położone malowniczo nad brzegiem jeziora Erie, jednego z pięciu Wielkich Jezior, było tak ciche i spokojne, że zdawało się wymarłe – sam diabeł by tu nie zajrzał. Stateczni mężczyźni – głowy rodzin, typowi przedstawiciele klasy średniej – opuszczali je każdego ranka, udając się do Cleveland do pracy; dopiero późnym wieczorem powracali do żon pozostawionych w przytulnych domach jak w wygodnych klatkach, do swoich przykładnych, nudnych rodzin, do tego kawałeczka raju.
Tymczasem tamtej niedzieli już od godziny pierwszej na przykościelnym placu gromadziły się tłumy i kiedy procesja wreszcie ruszyła, było tak, jakby ktoś spuścił z uwięzi piekło – miało się wrażenie, że całe miasteczko zatrzęsło się w posadach. Najpierw ulicami przefrunęły dziewczynki, prawdziwe trzpiotki, w białych sukienkach z bufiastymi rękawami i z kwietnymi wiankami na głowach. Całe z zachwytu, całe z niewinności. I były te trzpiotki jak biała powódź. Prowadziły je zakonnice podobne do szarych, smutnych ptaków. Najświętszy Sakrament umieszczono wewnątrz złoconej monstrancji. Znaczy Ciało Chrystusa. Znaczy płatek śniegu.
„Dajesz nam Krew i Ciało, o Panie” – niosło się nad stawem. Sam diabeł nie urządziłby tego lepiej. Carboni, Hoban, dalej księża – ci ostatni dziewczynie siedzącej na ławce wydali się w tamtej chwili nie wiedzieć czemu tuzinem małych, czarnych węży. Gdzieś wyczytała, że czerń ich szat jest symbolem negacji ciała, a przez to samego życia, a to budziło w jej sercu niepokój.
Trzpiotki niosły wiklinowe koszyczki, z których raz po raz rzucały na ziemię różane płatki, i dziewczyna pomyślała, jak zdumiewająco podobne są do siebie główki kwiatów i główki dzieci. Ach, gdyby tak mógł zerwać się wiatr, porwać te płatki i te dziewczynki, i ponieść daleko, gdzieś poza horyzont, toby dopiero było coś! Ale nic z tego. Powietrze było nieruchome, dziewczynki w bieli biegły przed siebie, a płatki posłuszne prawu grawitacji spadały tylko po to, by w mig zadeptał je rozmodlony tłum złożony z wiernych, którzy w to późnoczerwcowe popołudnie gotowi byli bez końca maszerować, coś tam śpiewając i kogoś tam wielbiąc. Nad całym tym obrazkiem huśtały się dzwony, dzwoniąc i dzwoniąc, jakby już nigdy nie miały przestać. „Co za marnotrawstwo” – pomyślała dziewczyna. Żal jej było tych biednych kwiatów, z których z samego rana obrywano zachłannie płatek po płatku, okradając różane krzewy z ich delikatnego, porcelanowego piękna. Zdaniem dziewczyny przypominało to skubanie piór z martwego kurczęcia.
W tym upiornym skwarze upiornego lata ludziom idącym w procesji zdawało się, że lada chwila zstąpi do nich nie kto inny, ale sam Bóg. Albo że zemdleją. Słowem, że wydarzy się cud, prawdziwy cud. Ale nie było cudu, nawet wiatru, jak już wspomniano, nie było, a szkoda, bo mógłby ponieść hen te płatki, mógłby rozhuśtać kolorowe chorągiewki, za których sprawą ulice miasteczka już kilka dni wcześniej zamieniły się w wielobarwną ni to rzekę, ni wstęgę. Dziewczyna w czerwonej sukience nie miała pojęcia, kto rozwiesił te chorągiewki na cieniutkich linach rozciągniętych w poprzek uliczek, pomiędzy dachami. Patrzyła na dziewczynki w bieli – najodważniejsze spośród nich, zmęczone marszem i słońcem, wykorzystując nieuwagę zakonnic, właśnie rozpierzchły się po głównym placu – i bezwiednymi ruchami smukłych, bladych palców strzepywała niewidzialne pyłki z rozkloszowanego dołu sukienki przypominającej kształtem tulipana. Usta dziewczyny były równie wąskie, co gorące. I ciało miała gorące, wezbrane w tym upiornym skwarze upiornego lata. Mają rację ci, którzy twierdzą, że jeśli ma się takie ciało, dusza właściwie do niczego nie jest już potrzebna.
Dziewczynę, odkąd tylko pamiętała, nudziły filozoficzne i teologiczne rozważania, te, jak zwykła je nazywać, zabawy dla mężczyzn. Tak czy inaczej, nie były to zagadnienia, którymi wypadałoby się zajmować porządnym kobietom mieszkającym w tym ślicznym małym miasteczku ze ślicznym małym stawem: im wystarczać miała ślepa wiara. Porządne kobiety – owszem, dziewczyna uważała się za jedną z nich. Niewiele myślała o śmierci, życiu pozagrobowym i tego rodzaju sprawach. Jednakowo obojętni byli jej żydzi, katolicy, metodyści, prezbiterianie, luteranie czy wyznawcy jakiejkolwiek innej wiary. A jednak w tej chwili się zastanawiała, w co katoliccy wierni, którzy zjechali tłumnie do Bay Village i właśnie teraz – pocąc się przy tym niemiłosiernie – maszerowali ulicami, lewa-prawa, za lśniącą w słońcu monstrancją (niósł ją przed sobą arcybiskup Carboni, arcydostojny, ubrany na złoto) i tuzinem księży pod przewodnictwem biskupa Hobana, wierzą tak gorliwie i czy kiedyś zamierzają przestać. Dziewczyna nie miała pojęcia, za jakie grzechy ci ludzie zlani potem w to upalne, skwierczące, późnoczerwcowe popołudnie modlili się do monstrancji z ukrytym w jej wnętrzu Chrystusem i o co. Sama nie zamierzała się modlić; niewiele robiła sobie ze wszystkich znanych człowiekowi sposobów na przypodobanie się jakiemukolwiek bogu. Zresztą ten cały pomysł z życiem wiecznym wydawał jej się zawsze całkiem niedorzeczny. Jednego była pewna: nie do nieba pójdziesz, córko, a do piachu.
Za to dzwony – a, to co innego. Zdawało jej się, że biją w jej piersi. Że nie ma już serca – ani kawałeczka! – i tylko one nadają rytm krążącej w niej krwi. Uderzenie za uderzeniem ich wibrujący dźwięk, niby litościwy śpiew, przynosił jej pocieszenie. W pewnym sensie. Bo było jej nijak od tygodni, od miesięcy i właściwie nie umiała wyjaśnić sobie dlaczego. Czuła się tak, jakby przeszła przez piekło, choć – jak słusznie zakładała – nie przez wszystkie jego rodzaje. A zresztą czy każdemu nie jest po drodze przez piekło? Możliwe, że każdemu.
Bywały dni, kiedy przyłapywała starych, dobrych znajomych na tym, jak z lękiem szeptali jej imię za plecami; zdawało jej się wówczas, że wcale nie o niej mówią, ale o umarłej.
– Czym jest porażka? Ja jestem porażka – powtarzała i choć sądzono, że żartuje, mówiła poważnie. Miała wrażenie, że wszystko wokół pędzi, podczas gdy ona jedna stoi w miejscu. Jakby miała w sobie dzikie zwierzę uwiecznione na filmowej taśmie, zatrzymane w kadrze dokładnie w tej chwili, w której czai się do skoku. Mniej więcej tak czuła się przez ostatnie miesiące, jeśli nie przez lata. I choć nic nie wskazywało na rychły koniec świata – słońce świeciło, jak zawsze śliczne i nieosiągalne, a ptaki wrzeszczały w oddali – był to jeden z takich właśnie dni, kiedy życie zdawało usuwać się jej spod nóg, a ona, czując, że znalazła się na granicy, nad jakąś bliżej nieokreśloną przepaścią, nie mogła na to nic poradzić. Nie miała nawet siły robić sobie wyrzutów.
Przed jej oczami przesuwał się smętny korowód złożony z tych, którzy najwyraźniej mieli nadzieję, że po śmierci w nagrodę zamieszkają w niebie z Bogiem, i tych, którzy po prostu nie mieli w planach nic lepszego. A potem były już tylko dzwony zajęte własną dźwięczną pieśnią. Słychać je było aż nad brzegiem jeziora Erie. Kiedy umilkły, ze zdwojoną siłą powróciły dźwięki doczesnego świata: odgłos samochodów przejeżdżających gdzieś w oddali, zawieszona w powietrzu słodka pieśń cardinalis cardinalis, śmiech niemowlaków w ramionach matek – od tego wszystkiego siedzącej na ławce dziewczynie zrobiło się słabo. Miała wrażenie, że świat chce ją pochłonąć, tak niepoprawny z tym swoim pięknem, z czarowną, drapieżną witalnością.
O tak, świat jest więcej niż groźny, stale trzeba mieć się na baczności! Kto choć raz straci czujność, będzie zgubiony – na zawsze zatraci się w zachwycie. Bo życie, jak nic innego, umie się podobać; te wszystkie pyłki, świetliste i wirujące w powietrzu, te pierzaste, ogromniejące chmury cal po calu obejmujące niebo, i te mniejsze, cumulonimbusy, które ktoś rozwinął niepostrzeżenie na linii horyzontu, i wyglądające zza nich słońce odbijające się w szybach odległych okien, małe jak serce kolibra. A do tego jeszcze drobne, cudowne kobietki o taliach tak wąskich, że niemal dziecięcych – tamtego dnia spacerowały w oddali, raz po raz wybuchając perłowym, przelewającym się w powietrzu śmiechem, i nie było pewne, czy są częścią procesji, czy też przeciwnie, burzą jej porządek. Dobry Boże, te wszystkie rzeczy stworzone tylko po to, żebyśmy tracili dla nich głowę! Zawsze ten sam, pełen blasku, świat, stare dobre złoto. I jak pleśń trawa, która tuż obok, na cmentarzu, mimo upału, bujnie porastała groby – wabiła oko czułe na piękno; przypominała kobierzec: zwarty, mięsisty, wykrwawiający się zielenią.
Cmentarz w Bay Village nie był wprawdzie w niczym podobny do mieszczącego się w pobliskim Cleveland słynnego, obejmującego dwieście osiemdziesiąt pięć akrów ziemi Lake View – jednego z najpiękniejszych cmentarzy w Ohio. Lake View, z jego malowniczym widokiem na jezioro Erie, z jego starymi grobowcami zdobionymi ornamentami i płaskorzeźbami w stylu greckim, marmurowymi głowami przywodzącymi na myśl biblijne kobiety albo tajemnicze mitologiczne stworzenia, z jego małymi, porośniętymi bluszczem grobami ułożonymi jeden przy drugim, w równych rzędach, ze względu na swoją niepozorną wielkość przypominającymi groby dzieci. To właśnie tutaj spoczęły doczesne szczątki dwudziestego prezydenta Stanów Zjednoczonych zamordowanego po zaledwie dwustu dniach sprawowania urzędu; złożono je w krypcie okrągłej, majestatycznej, romańsko-gotycko-bizantyjskiej budowli o witrażach tak barwnych i urzekających, że mogłaby ich pozazdrościć niejedna bazylika. Spośród wszystkich niesamowitych mauzoleów, pomników i rzeźb, którymi może poszczycić się Lake View, najbardziej znaną do dziś pozostaje główna atrakcja cmentarza, „płaczący Haserot”, duża, złowieszcza postać anioła siedzącego z rozpostartymi skrzydłami pokrytymi odkładającą się przez stulecia grynszpanową zielenią; wielu odwiedzających, tak wtedy, jak i teraz, przyjeżdża do Lake View tylko dla niego. Cóż, cmentarz w Bay Village nie miał tego wszystkiego, miał jednak, tak jak i inne małe cmentarze, niezaprzeczalny urok. Czarne, półdzikie i na wpół wyliniałe kocury wbrew swym żałobnym barwom pełne były życia: wygrzewały się gdzieniegdzie na kamiennych płytach z wyrytymi imionami czyichś drogich zmarłych i rozkosznie mruczały, nie zwracając najmniejszej uwagi na niegrzecznych chłopców. Ci a to grzebali patykami w ziemi, a to biegali pomiędzy grobami, zajęci zabawą, niwecząc spokój należny umarłym. Życie toczyło się swoim rytmem, niewiele robiąc sobie ze śmierci, więcej – jakby śmierci na przekór. Gdzieś na drugim planie procesja przelewała się niczym wezbrana rzeka.
Raptem, na jedną krótką chwilę, błękit nieba pociemniał, jakby ten ktoś w górze wreszcie się ulitował i zechciał zesłać na maszerujących deszcz (upał był tak przytłaczający, że z trudem można było oddychać i śpiewać, a co dopiero maszerować). Na myśl o tym niespodziewanym miłosierdziu, o tej cudownej boskiej interwencji, dziewczyna poczuła się wzruszona. Gdyby ktoś patrzył na nią z boku, zauważyłby, jak z tego wzruszenia w łagodnym profilu zalśniło jej oko. To oko miało barwę porcelanowego błękitu i w tamtej chwili było jak rzeka, a dokładniej jak jej górny bieg.
Kiedy chwilę później ożywiona nadzieją dziewczyna, zebrawszy się w sobie, wstała, by stamtąd odejść, niespodziewanie zerwał się wiatr. Rozdął jej sukienkę, mimowolnie i czule, jakby otwierał czerwony kwiat – albo jakoś tak – a potem raz-dwa przegnał chmury (wszystkie co do jednej), obracając wniwecz obietnicę deszczu, bo ostatecznie ten wcale nie spadł (ani kropelka) i tylko procesja, zostawiając za sobą kolejne ołtarze, przelewała się przez ulice miasteczka, a przelewała się mimo wszystko ze śpiewem, choć ten ostatni brzmiał raczej jak płacz zwierząt prowadzonych na rzeź.
Ten ktoś w górze, jeśli w ogóle tam był, okazał się obojętny jak zawsze. Dziewczyna przyjęła to z lekkim rozczarowaniem; przez chwilę jeszcze wpatrywała się w niebo, wreszcie ruszyła w stronę domu. „Oko, które nigdy się nie zamknie” – przeszło jej przez głowę na widok stawu. Gdy przechodziła obok niego, w srebrno-kobaltowej tafli odbiła się czerwona plama jej sukienki. Staw od lat odwzorowywał wszystko niczym lustro, bez zachwytu i bez niechęci. Coraz to nowe deszcze i ptaki, i zawsze te same kościelne dzwony, od czasu do czasu chyboczące się na strzelistej wieży, gwiazdy i chmury, śluby i pogrzeby, całe to nasze małe życie.
I nawet teraz, kiedy dziewczyna zostawiła za sobą widok na cmentarz i bawiące się tam dzieci, unosząc gdzieś dalej całą swoją czerwień, w stawie w najlepsze odbijało się stado kołujących w górze ptaków, łagodne ruchy ich skrzydeł, rozmnożone „V”, znak ich zwycięstwa. O tej porze dnia ptaki, tak jak i inne drobne stworzenia, były łakome życia, światła i tego wszystkiego, co miał im do zaoferowania świat. Ich pierzaste brzuchy stawiały opór niewidzialnemu powietrzu, podczas gdy ich pazurki zdawały się czepiać nieba. Ależ tak! Ptaki prześlizgiwały się po niebie to w tę, to w tamtą, jakby życie nie było niczym innym, tylko radosną zabawą.
Dziewczyna wcale nie była już taka młoda. Niedawno skończyła trzydzieści lat, jednak za sprawą filigranowego ciała o barwie alabastru, a jeszcze bardziej za sprawą pyzatej twarzy, zachowała powab podlotka. Czuła się jak oszustka. Czuła się pusta w środku. Jak te ptaki, na które teraz patrzyła, jak ich kości. Od tak wielu lat – zbyt wielu lat – oddychała, spała, słowem, żyła, kochając wszystko, co czerwone: pożary, begonie, małe pudełko obite krwistym atłasem z ukrytym w środku martwym drozdem. To pudełko podarował jej dawno temu jej pierwszy chłopiec; na imię było mu Bill, przypomniała sobie, i że nikt jej tak nigdy nie kochał jak on w tym obskurnym, tanim hoteliku, w którym brał ją na ręce, a potem kładł na trzeszczącym tapczanie, nazywając księżniczką. Nie czuła się księżniczką. Dręczyła ją myśl, że mogła żyć lepiej. W dodatku miała pewien sekret: godzinami potrafiła gapić się na przeszklone wystawy, jakby sądziła, że lśniące powierzchnie pękają, jeśli patrzy się na nie dostatecznie długo. Chciała, żeby pękały. „Zalecam elektrowstrząsy!” – zawołałby ten upiorny facet, jej lekarz, gdyby tylko ją na tym przyłapał. Załamanie nerwowe i nudne sesje na niewygodnej brązowej kozetce ciągnące się nieznośnie długimi godzinami – z pewnością nie były to rzeczy, do których miałaby ochotę wracać ona albo którakolwiek z tych nerwowych, pszczelich, jak je nazywała, kobiet, które tygodniami tłoczyły się wraz z nią w poczekalni psychiatry. Właśnie dlatego musiała stale mieć się na baczności.
Świat, mimo pozorów piękna, był zdradliwy i groźny. Na przykład taki oto pejzaż – z pozoru wyglądał niewinnie, jakby ktoś rozpiął aż po horyzont średniowieczną ikonę wykonaną techniką tempery jajowej: pożółkłe trawy to plamy ochry i umbry, które mają swój początek w ziemi, niżej zachwycająca przejrzystość nieba, a wyżej niebo to błękit lapis-lazuli ze sproszkowanych kamieni. Jeśli skierowało się wzrok na południe, widać było park pełen drzew starych, rozłożystych i rosnących tak gęsto, że można było pomylić ten park z lasem; pomiędzy pniami srebrzystych klonów, ambrowców, dębów i kasztanowców gładkich, gdzieś na drugim planie, rysowało się pasmo świeżo zaoranych pól w kolorze smolistej czerni, jaką średniowieczni malarze uzyskiwali ze spalonych kości małych zwierząt. Na północy z kolei widać było w oddali srebrzącą się w słońcu nitkę, brzeg jeziora Erie.
„A ono, to jezioro – pomyślała dziewczyna, idąc w jego stronę – któregoś dnia z łatwością mogłoby wystąpić z brzegów i pochłonąć wszystkich tych ludzi, ich małe miłości i ich małe domy”. „Ich – pomyślała – ich, a nie nasze”, co czyniło jeszcze głębszym smutek zawarty w tym zdaniu. Nie było z nią dobrze. Choć, jakby wbrew wszystkiemu, miała w sobie jeszcze dziecięcą naiwność i ciekawość świata, od jakiegoś czasu czuła, że nigdzie już nie przynależy. Miała wrażenie, że poluzowały się wszystkie nici, które dotąd pieczołowicie łączyły ją z tym, co inni zwykli nazywać życiem albo normalnością. Jakby pochwycił ją jakiś dziwny prąd, znosił coraz to dalej i dalej – nie można już było zawrócić. „Nigdzie nie ma ratunku, nigdzie” – pomyślała. Nie wierzyła w odwieczną harmonię wszechświata, naturalny ład, boską opatrzność i tego rodzaju sprawy. Świat był nieczuły i brutalny – to akurat było dla niej jasne – chociaż nawet teraz słodko mamił zapachem lata i trawy, którą dopiero co ścięła czyjaś niewidzialna ręka.
W powietrzu unosił się jeszcze kurz po przejściu rozmodlonego tłumu (ludzie skończyli już śpiewać, Bóg nie zstąpił i nikt nie zemdlał), a na drugim planie kołysały się wielobarwne chorągiewki podobne do dziwnych, egzotycznych kwiatów, nareszcie wprawione w ruch podmuchami wiatru. Bo choć nie spadł deszcz, ani kropelka, wiatr hulał dalej, jakby chciał obnażyć prawdziwe oblicze świata, obrócić wniwecz te wszystkie marne, tanie dekoracje.
„Życie to ciągła walka, nic tylko walka i pożeranie” – przyszło dziewczynie na myśl. „Wszyscy lekarze wiedzą o dźwięku, który każdy człowiek nosi w swojej głowie. Ci, którzy mówią: «Elektrowstrząsy, zalecam dodatkową dawkę», i ci, którzy widzą, jak leżysz na niewygodnej brązowej kozetce i płaczesz. Jak nic nie wiedzą o całej reszcie. Jak wszystko im trzeba powiedzieć, zanim słońce, sterowane nieznaną syntaksą, rozrośnie się albo spełźnie”.
Tego dnia słońce, obojętne i wyniosłe, choć dawno zostawiło za sobą zenit i teraz powoli ześlizgiwało się z nieba ku linii horyzontu, dalej batożyło miasteczko nieznośnym upałem. Dziewczyna kochała jego odległą tarczę – przesuwającą się z wolna ze wschodu na zachód – w swojej czerwonej sukience sama jakże podobna do karmiących się solarnym ciepłem na wpół rozkwitłych maków, obok których właśnie przechodziła, a które wiatr trącał mimowolnie i czule. Przyszło jej do głowy, że te maki to mogą być owszem, kwiaty, ale równie dobrze pola minowe chwilę po eksplozji albo pyszczki osobliwych zwierzątek polujących na światło, że ona sama właściwie też jest takim zwierzątkiem. I nagle wszystko zapragnęło w niej żyć – żyć! – kochając maki, kochając czerwień, ponieważ mamy jej tak wiele w środku. „Mamy jej tak wiele w środku, że czasami trzeba pokazać ją na zewnątrz” – myślała, idąc powoli w stronę domu, to jest białej kamiennej luksusowej willi położonej nieco na wzniesieniu, tuż nad samym jeziorem, przy 28924 Lake Road. Dziewczyna zbliżała się ku niej z ociąganiem, jak skazaniec. W żadnym razie ta willa – mimo rozciągającego się na jej tyłach pozornego bezkresu wody z szorstką fakturą fali obrębionego na brzegu schnącą w słońcu matową żółcią plaży – nie wyglądała na miejsce, do którego chciałoby się wracać. Teraz, widziana z oddali, wydała się dziewczynie obca i zdradliwa, a na dodatek – pomimo upału – nieskończenie zimna.
Od jakiegoś czasu dziewczyna w czerwieni nie mogła pozbyć się wrażenia, że stanie się coś złego. Jakby ta biała luksusowa willa powoli, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc za miesiącem, stawała się jej grobem. Niekiedy nocami, gdy wszyscy już spali, dziewczyna otwierała tarasowe drzwi na tyłach domu i patrzyła na swój mały, śliczny ogród pełen polnych kwiatów, i dalej – na kamienne schody, plażę i rozciągający się za nią bezmiar wody. Na „wodne przestworza”, jak lubiła myśleć w tych cichych chwilach, kiedy stała tam sama, samiuteńka, patrząc, jak woda, mieniąca się w świetle księżyca niby żywe stworzenie o delikatnej, przejrzystej skórze, szorstką fakturą fali połyka plażę, cal po calu. Czuła, że ten bezmiar któregoś dnia pochłonie także i ją. Rzecz jasna lekarzowi nie wspomniała o tym ani słowem. Ten jej lekarz nie był po prostu złym człowiekiem, był zwykłym skurwysynem. A jednak przez długie tygodnie odwiedzała go w gabinecie o sterylnie białych ścianach, szukała w nim ojca, brata i kochanka, czekała na swoją porcję pocieszenia.
Ale oto procesja zdążyła okrążyć miasteczko – choć dziewczyna miała nadzieję, że pochód, idąc jej śladem, dotrze do jeziora Erie, gdzie wszyscy ci ludzie pod wodzą arcydostojnego arcybiskupa Carboniego i biskupa Hobana pójdą na dno razem z monstrancją, ukrytym w jej wnętrzu płatkiem śniegu i z płatkami kwiatów, potem przemaszerują po dnie jeziora aż do Kanady – i właśnie zawróciła w stronę kościoła. O dziwo, wcale nie z ulgą, ale z rozczarowaniem i jakby niechętnie („I Bóg nie zstąpił? I nikt nie zemdlał?” – zdawali dziwić się wierni). Z tej okazji dzwony podjęły przerwaną melodię: jej słodkie tony sprawiały, że na jedno mgnienie powiek można było zrozumieć tłumy idące w procesji, uwierzyć w tego ich miłosiernego Boga i w to, że świat nie jest chaosem, ale czymś, co przynajmniej niekiedy przybiera pozory ładu i harmonii.
Dziewczyna przez resztę drogi słyszała śpiew dzwonów, a to dodawało jej otuchy. Słyszała go nawet potem, gdy otworzyła wejściowe drzwi, rzucając ostatnie spojrzenie za siebie, w stronę kościoła górującego nad stawem (lśniąca powierzchnia wody wyglądała, jej zdaniem, jak lustereczko wytwornych kobietek, choć do stawu wcale nie było z willi aż tak daleko), i jeszcze później, gdy odprawiła zwalistą, leniwą Murzynkę (ta nie umiała nic innego, jak tylko tubalnym głosem gderać: „Czy chociaż raz łaskawa pani wróci na czas?”). Słyszała dzwony nawet wtedy, gdy Barry, seter, rudowłose bydlę, powodowany przypływem nieposkromionej miłości, skacząc, piszcząc i niemal ją przewracając, raz po raz próbował dosięgnąć jej twarzy. I przeszło jej przez głowę, że tylko Barry naprawdę ją kocha. Jeśli chodzi o mężczyzn, ich miłość nie była zbyt wiele warta – wszyscy domagali się czegoś w zamian.
Dzwony umilkły dopiero wtedy, gdy dziewczyna, wypuściwszy wcześniej psa do ogrodu, weszła po schodach na piętro, minęła sypialnię, otworzyła drzwi dziecinnego pokoju i patrząc na zaciśnięte piąstki synka, na jego uśpione, drobne, trochę ptasie ciałko, nawet nie miała siły się rozpłakać.
Na jednej ze ścian dziecinnego pokoju widniał rysunek chłopięcej postaci, sam obrys. Patrząc na niego, dziewczyna przypomniała sobie ten okropny dzień, kiedy miała się naprawdę źle. Leniwa gosposia po raz Bóg wie który wzięła wtedy wolne, zostawiając cały dom na jej głowie, a ona, chcąc rozweselić kapryszącego synka, ale bardziej siebie samą, najpierw czytała mu jego ulubioną książeczkę O słynnym leniwym raku, srebrnym głowaczu i smutku, a gdy to nie pomogło, obrysowała czarną kredką kontury tego bladego, drobnego, trochę ptasiego ciałka – a wierciło się wtedy to ciałko, a z uciechy piszczało! Żebro z jej żebra, krew z jej krwi. Teraz ten rysunek tylko szpecił ścianę. Wyglądał jak złowrogi cień i dziewczynie przez chwilę się zdawało, że ten cień wyciąga ku niej ręce, jakby chciał ją pochwycić, zatrzymać na zawsze, zamienić w coś nieruchomego i równie martwego jak on sam.
Powinna wziąć to za zły znak, ale nie bardzo wierzyła w znaki. Nie bardzo wierzyła też mężowi – a było mu na imię Adam – choć kiedy poprzedniego wieczoru z czułością położył szeroką, silną dłoń na jej bladej, wiotkiej dłoni, pomyślała, że jednak chciałaby mu wierzyć. „Kto wie, może jeszcze potrafimy zacząć wszystko od początku” – powiedziała sobie wtedy, czując jego rękę na swojej, instynktownie i łakomie czepiając się jej siły, jej ciepła. „Ostatnio jesteś smutniejsza. Evo, kochanie, czy o czymś nie wiem?” – zapytał i miała ochotę odpowiedzieć, że owszem, nie wie o bardzo wielu rzeczach.
I znów był wieczór. Ci od procesji rozjechali się, każdy w swoją stronę: Carboni do swoich arcybiskupich spraw, Hoban do Cleveland oddalonego od Bay Village o dwadzieścia minut drogi samochodem, wierni – Bóg jeden wie dokąd. Gdzieś przeleciał ptak z cichym szelestem. Upał zelżał, dziecko, wykąpane i nakarmione przez gosposię, znowu spało w swoim łóżeczku, a ona, Adam i goście – Nancy i Don Ahrenowie, para starych, dobrych znajomych (nie pamiętała, kto właściwie ich zaprosił ani po co) – siedzieli na parterze w salonie, to milcząc, to prowadząc nudne rozmowy o niczym ważnym. Och, jakże Eva była piękna z tą pyzatą twarzą, z ustami jak surowe mięso. Ciągle miała na sobie czerwoną sukienkę. Nie przebrała się do kolacji, nawet tego jej się nie chciało.
Na stole stał półmisek ostryg, które najwyraźniej były martwe – żywe pachną morzem, a te tutaj wyraźnie czuć było rybami. Był tam także placek z jagodami, który Eva upiekła dzień wcześniej z myślą o Adamie, wiedząc, jak bardzo go lubi, choć tamtego wieczoru to nie on, tylko Nancy, ta okropna łakomczucha, zjadła większość. Co do samej Evy – ona nie mogła nawet myśleć o jedzeniu. Trzy razy, a może cztery biegała do łazienki. Przez całą kolację (czy tę tragedię w ogóle można nazwać kolacją?) myślała tylko o jednym: że trzeba będzie wreszcie wyrzucić to leniwe, a na dodatek, jak od jakiegoś czasu podejrzewała, nad wyraz złośliwe babsko, gosposię – Murzynkę o tubalnym głosie. Te zepsute małże to była jak nic jej haniebna sprawka.
Adam, kierownik oddziału neurochirurgii w Bay View, miejscowym szpitalu, jak zwykle niczego nie zauważył.
– Z trzydziestoma tysiącami rocznego dochodu stać mnie na wszystko, co najlepsze – powiedział, z czułością pochylając się w stronę białej jak ściana żony. – Oczywiście, że wszyscy nam zazdroszczą. Sama willa kosztowała trzydzieści trzy tysiące.
W promieniach późnego słońca lśniły samochody zaparkowane przed gankiem: jaguar i lincoln continental. Zwłaszcza jaguar wzbudzał w Bay Village sensację.
Ahrenowie, nawet jeśli byli zazdrośni, niczego nie dali po sobie poznać. Wcinali te małże i nawet im brew nie drgnęła. Żałowali, że nie udało im się spotkać przy tej okazji doktora Lestera Hoverstena, mieszkającego w Dayton przyjaciela Adama. Hoversten przed kilkoma dniami zatrzymał się w willi, jednak akurat na ten weekend otrzymał zaproszenie do pobliskiego Kent, do domu Roberta Stevensona, innego lekarza pracującego w Bay View. Miał wrócić dopiero w poniedziałek wieczorem. Niepocieszeni – tacy właśnie byli Ahrenowie. Dochodziła za kwadrans ósma, kiedy wreszcie sobie poszli.
– Jakie piękne z nich małżeństwo, za to małże całkiem do niczego! Ale, ale, czyżby pani domu była chora? – zastanawiał się na głos Don, stary, dobry znajomy, kiedy już zamknęły się za nimi frontowe drzwi.
– Mylisz się, mój drogi, Eva jest w ciąży. – Nancy, jego żona, była wprawdzie dość głupiutka, ale akurat na tych sprawach znała się jak mało kto.
A potem oboje byli łaskawi zwrócić uwagę na układ chmur dość nietypowy jak na tę porę roku, na wiatr, który po raz drugi tego dnia zerwał się z furią, i na podbite purpurą niebo, zgodnie wnioskując z sobie tylko znanych przesłanek, że nadchodząca noc będzie należała raczej do tych chłodnych.
Jeszcze zanim Ahrenowie wyszli, Adam, tłumacząc się zmęczeniem, położył się w gościnnym pokoju na kanapie. Było jasne, że tam właśnie zaśnie: przed telewizorem. „Ostatnio zdarza mu się to coraz częściej” – pomyślała Eva po wyjściu gości.
Pochylona nad kuchennym zlewem, długo wsłuchiwała się w szum odkręconej wody, udając przed samą sobą, że lada moment znajdzie w sobie siłę, by pozmywać po całej tej katastrofie i w ogóle dalej żyć. Nie potrafiła sobie przypomnieć, dlaczego wyszła za Adama, dlaczego w ogóle wyszła za mąż, rezygnując z pracy zawodowej i poświęcając się życiu rodzinnemu („poświęcać się” – tak, to było właściwe słowo). I pomyśleć tylko, że była jego żoną – żoną! – a chciała być żebrem, oczkiem w głowie, jego hymnem narodowym.
Teraz ten jej nieszczęsny mąż, Adam, spał w pokoju obok, jakby chciał przespać całe swoje życie, a ona, Eva, po prostu stała tam, niczym rzeźba, w tej kuchni, nad zlewem, i niczego nie była już pewna. „Więcej elektrowstrząsów!” – powiedziałby ten skurwysyn, jej lekarz. Wyglądało na to, że mimo jej niezaprzeczalnie nieprzeciętnej urody i wezbranego, alabastrowego ciała, cudownego ciała tego wieczoru świat nie planował dla niej nic ciekawszego niż walka z zepsutymi ostrygami – przed chwilą wrzuciła resztkę do kosza, zanim ostatecznie dała sobie spokój z całym tym zmywaniem i sprzątaniem. I z kochaniem też.
Z całą pewnością tego dusznego, upalnego wieczoru świat nie przeznaczył jej do miłości i było jej smutno, ale tylko trochę. Zdawało jej się, że rzeczy wokół niej – kuchenne drobiazgi i inne przedmioty – że wszystko to było zmęczone tak samo jak ona. Nawet wisząca na krześle czerwona sukienka wyglądała teraz jak ochłap surowego mięsa. Zanim Eva ją zdjęła, wpuściła do domu Barry’ego (ten od jakiegoś czasu zawzięcie skrobał w tarasowe drzwi). Stwierdziła przy okazji, że rude bydlę, kopiąc za gwiazdonosem, kretem, gryzoniami albo Bóg wie czym jeszcze, zdążyło zmienić w pobojowisko jej śliczny, mały ogród pełen polnych kwiatów o zabawnym kształcie, które hodowała właściwie tylko dla dziwacznej, niezrozumiałej nazwy, jaką nadał im ekscentryczny dziewiętnastowieczny botanik, Constantine Samuel Rafinesque-Schmaltz. Kochała te niepozorne kwiaty po części za ich kolor i zapach, a po części dlatego, że nie kochał ich nikt inny.
W drodze do sypialni zapaliła światło w garderobie na piętrze. Nie przeczuwając, co ją czeka, wzięła gorącą kąpiel. Myślała o tym, że matka nie miała racji: jej małżeństwo to nie była porażka – to była tundra, tajga, jej cesarzowa Antarktyka.
Nie było jeszcze dziewiątej, gdy Eva, wykąpana i pachnąca, włożyła piżamę w ptasi wzorek – pomiędzy jej ramionami trwał nocny przelot jaskółek, a przynajmniej tak to wyglądało – po raz ostatni zajrzała do synka i nie zważając na to, że zmierzch podbity czerwienią dopiero zaczynał zamieniać okno sypialni w gotycki, upstrzony zielenią liści witraż, śmiertelnie zmęczona zapadła w ową wewnętrzną ciemność, jaką każdy nosi w sobie.
Najpierw był płytki sen o wodzie – nie dość głębokiej ani na to, by w niej płynąć, ani na to, żeby się utopić – a potem śnił jej się Bill. Znów był żywy. Dobrze wiedziała, że tylko z nim byłaby szczęśliwa. Nikt jej tak nigdy nie kochał jak on w tym obskurnym, tanim hoteliku. Nikt nie nazywał jej księżniczką. Ale umarli nie mają do żywych żadnych praw. Raptem Bill zniknął, a ona zmieniła się w leżącą na brzegu ostrygę, którą czyjaś drobna ręka – być może była to ręka jej matki – usiłowała otworzyć małym srebrnym nożem. Jakby chciała wypuścić z niej łzy, jedną po drugiej, wszystkie, co do jednej. Żeby na powrót stała się morzem.
Tej nocy jej sen przerywano dwukrotnie. Za pierwszym razem obudził ją bliżej nieokreślony dźwięk dobiegający z głębi domu. „To pewnie Adam wchodzi po schodach” – pomyślała przytulnie ciepła i zaspana. Przez chwilę nasłuchiwała, ale w ciemności dało się słyszeć tylko miarowe tykanie leżącego przy łóżku zegarka. Był to szykowny i skandalicznie drogi zegarek na szczerozłotej bransoletce. Eva dostała go od Adama na pierwszą rocznicę ślubu. Och, jakże dużo jej się wtedy jeszcze wydawało! Na przykład, że jest szczęśliwa i że to wszystko ma jakiś sens. Teraz przeszłość była tak odległa, jakby wcale nie istniała.
Zanim Eva na powrót zapadła w sen, przypomniała sobie, że Adam zasnął przed telewizorem na dole, na kanapie, a skoro tak, najpewniej zostanie tam aż do rana, i że ostatnio weszło mu to w nawyk. Nie dalej jak poprzedniego wieczoru o dziwo było jednak inaczej: w przypływie nagłej, niespodziewanej czułości wziął ją w ramiona, wniósł po schodach i położył na tym oto łóżku, i pieścił smutne, smutne ciało dziewczyny, której w całym życiu – jak sądziła – tak naprawdę nie kochał nikt poza Billem, może jeden Barry.
Za drugim razem zbudziło ją mdłe światło latarki zaledwie na kilka kroków rozjaśniające pokój. Eva zdążyła jeszcze krzyknąć, zanim czyjaś dłoń zatkała jej usta. Kiedy spadł pierwszy cios, była zbyt przerażona, by zareagować. Z każdym kolejnym ciosem stawała się coraz bardziej ogłuszona, z całej siły stawiała jednak opór. W którymś momencie nie miała siły dłużej się bronić, ale nawet wtedy ciężki przedmiot nadal opadał, naraz miarowo i wściekle, na jej na drobną, delikatną czaszkę, doskonale okrągłą, podobną do czaszki kota – i jeszcze raz, i jeszcze, uderzenie za uderzeniem – dopóki ostatecznie nie roztrzaskał jej głowy, przy okazji zmieniając sypialnię w od brzegu do brzegu czerwone morze.