- W empik go
Jep Bernadach - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
8 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Jep Bernadach - ebook
Jep z licznymi towarzyszami swymi opuszcza Francję jako więzień stanu. Setki, tysiące mu podobnych wygnanych do Afryki lub do innych kolonij karnych. Ilość ofiar, której wymagał porządek, zaprowadzony przez zamach stanu Ludwika Napoleona, jest nieznana. Tak zwane „komisje mieszane”, ustanowione przez uzurpatora krzywoprzysięzcę, nie były nawet sądem administracyjnym; siepacze rozprawiali się z obrońcami konstytucji bez „formalności”, bez protokołów, bez wyroków pisanych. Nie chciano nawet mieć świadków dla potomności, dla historii. Liczby ofiar nie znamy więc. Czyż przynajmniej można mieć pojęcie o tej liczbie z rozmiarów walki stoczonej, ze skuteczności i wytrwałości oporu przeciw zamachowi stanu? Skutecznym opór ten nie był, nie tylko dlatego, że spiskowcy nie zostali zwycięzcami, ale przede wszystkim dlatego, że pomimo walki i ofiar licznych nie zostawił nawet śladu moralnego. Nazajutrz po zwycięstwie zbrojnym, Ludwik Napoleon mógł pochwalić się zwycięstwem moralnym. Prawie osiem milionów oświadczyło się za zamachem stanu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-128-1 |
Rozmiar pliku: | 226 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zamiast przedmowy.
Jep z licznymi towarzyszami swymi opuszcza Francyę jako więzień stanu. Setki, tysiące mu podobnych wygnanych do Afryki lub do innych kolonij karnych. Ilość ofiar, której wymagał porządek, zaprowadzony przez zamach stanu Ludwika Napoleona, jest nieznaną. Tak zwane »komisye mięszane«, ustanowione przez uzurpatora krzywoprzysięzcę, nie były nawet sądem administracyjnym; siepacze rozprawiali się z obrońcami konstytucyi bez »formalności«, bez protokołów, bez wyroków pisanych. Nie chciano nawet mieć świadków dla potomności, dla historyi.
Liczby ofiar nie znamy więc. Czyż przynajmniej można mieć pojęcie o tej liczbie z rozmiarów walki stoczonej, ze skuteczności i wytrwałości oporu przeciw zamachowi stanu? Skutecznym opór ten nie był, nietylko dlatego, że spiskowcy nie zostali zwycięscami, ale przedewszystkiem dlatego, że pomimo walki i ofiar licznych nie zostawił nawet śladu moralnego. Nazajutrz po zwycięstwie zbrojnem, Ludwik Napoleon mógł pochwalić się zwycięstwem moralnem. Prawie ośm milionów oświadczyło się za zamachem stanu, a wobec tego najlepsze umysły Francyi powiedziały sobie: stało się! Nawet George Sand radziła poddać się rzeczywistości i oczekiwać spokojnie jutrzenki nowej.
Wytrwałym, oporu tego w imieniu prawa i świętości woli narodowej także nazwać nie można. Rozstrzelone siły obrońców konstytucyi nie wytrzymały natarcia mniej licznej, ale planowo działającej szajki gwałcicieli ustawy krajowej. Po całym kraju rozległ się krzyk obrony wierzących w prawo i w wolę narodu, ale nigdzie nie umiano skupić sił przeciw awanturnikom i dekabrystom Bonapartego.
Prowincya liczyła na grody wielkie, a tym czasem Paryż, Lyon, Bordeaux i Marsylia odrętwiały w niemocy. Napróżno po miastach i miasteczkach wyczekiwano hasła z wielkich ognisk życia politycznego. W niejednej mieścinie przygotowywano się, by wyjść na spotkanie ruchu wielkomiejskiego, protestu Paryża, Marsylii, Lyonu i t. d.; już rozlegał się był szczęk broni szykujących się do oporu szeregów, ale tylko po to, by niebawem w niepokoju, zrodzonym przez ciszę grodów wielkich, zamrzyć z niemocy.
Na północy i na zachodzie w miastach fabrycznych, miały miejsce zbiegowiska, które władza wiarołomna bądź uśmiechem szyderczym, bądź brutalnością rozpędziła. W kilka dni po otrzymaniu wieści o zamachu stanu wszystko wróciło do stanu normalnego: tylko druga republika znikła i jeszcze jedna przysięga złamaną została.
Na wsi, im bliżej stolicy i miast wielkich, tem opór, stawiony zamachowi stanu, jest słabszy. Paryż i politycy stolicy zdenerwowali ludność okoliczną. We wszystkich okręgach przemysłowych, wieś usuwa się ze sceny wypadków i oddaje zarząd kraju w ręce awanturników – bez namysłu żadnego. Ale gdzie wieś zatrzymała swe życie naturalne, gdzie radowała się niebem i ziemią, gdzie zachowała swą dumę wytwórcy rolnego i swą butę społeczną, tam porwała się do broni, by odeprzeć napaść krzywoprzysięscy.
Na południu szczególnie, tysiące i dziesiątki tysięcy chłopów postanowiło bronić dzieła 1848 roku, bronić samorządu narodowego. Nie ma co mówić tam o tradycyi rewolucyjnej; obok ziem dawnego Dauphiné są tam kraje, jak wyrażano się dawniej – które na schyłku wieku XVIII cierpiały od terroru rewolucyjnego i szemrały przeciw wojnom napoleońskim. Jeżeli w grudniu 1851 ludność tych krajów chciała bronić republiki z 1848, nie kierowała się tradycyą wiekową, której nie posiadała, ale poszanowaniem dla prawa i wiarą w postęp stały, jaki obiecywały jej urządzenia samorządu narodowego. Jak w końcu XVIII wieku, ludność ta opierała się narzuconym z góry ideałom i wolała raczej federalizm żyrondystów, tak i w 1851 roku chciała ona odeprzeć porządek społeczny, który potomek Bonapartego krajowi narzucić usiłował.
Wieś francuska chciała walczyć z cezaryzmem, bo wierzyła w swoją zdolność do samorządu, bo chciała ciągłości rozwoju urządzeń, które sobie nadała w 1848 roku. Błękit nieba i powietrze przeźroczyste południa zdawały się same oskarżać zakradającą się zdradę mglistego cezaryzmu Ludwika Napoleona. Czupurność, krewkość, uśmiech naiwny i wesołość życiowa mieszkańców odrzucały precz mesyanizm bonapartystowski.
I nie trzeba sądzić, że pod słońcem południowem ludzkość nie lubi tajemniczości i mysteryj. Te ostatnie, by owładnąć duszą dzieci słońca, muszą mieć kontury jasne i kolory gorące. To też od 1849 roku szerzy się na południu gorączka tajnego stowarzyszania się w obronie republiki. Do związku należą nieraz całe wsie, prawie że całe powiaty. W jednym departamencie Herault miało być przeszło 50 tysięcy związkowych. Departamenty niższych i wyższych Pyreneów, Gard, Niévre, Var, Drôme i inne nie ustępowały pierwszemu w gorliwości. Zgodnie z duchem czasu obrońcy ustawy krajowej przyjęli romantyczne formy karbonaryzmu i tajemniczość wolno mularstwa. Po wsiach i miasteczkach składano przysięgę wierności konstytucyi z 48 roku:
– Czy przysięgasz bronić republiki demokratycznej i społecznej? – Przysięgam na Chrystusa.
– Czy przysięgasz zachować w tajemnicy sprawy związku i karać śmiercią zdrajców.
– Przysięgam na Chrystusa!
– Czy przysięgasz chwycić za oręż na znak dany przez wodzów twych i opuścić ojca, matkę, żonę i dzieci, by lotem przybyć na obronę wolności?
– Trzykrotnie przysięgam na Chrystusa!
Formy te różniły się nieco, stosownie do miejscowości. W Sewennach neofita z ręką na szabli zaklinał się: »Na to żelazo, symbol honoru, przysięgam uzbroić me ramię przeciw uciskowi politycznemu i religijnemu«.
Otóż »tajemnice« te działały na setki tysięcy ludu, a wodzami związku winni byli być prawowici kraju przedstawiciele: Zgromadzenie Narodowe i ministrowie przeciwni prezydentowi, podejrzywanemu o przygotowywanie zamachu stanu. Ale ludność wiejska, rozmiłowana w nowej konstytucyi republikańskiej, potrzebowała religii politycznej, by obronić ustanowiony porządek prawny, potrzebowała zaś jej tembardziej, że nie było ani zdolności politycznej, ani rozumu stanu w rządzącem stronnictwie republikańskiem. Czyż ta religia mogła zastąpić rozum polityczny? Nie! Z chwilą, gdy trzeba było walczyć, nie było wodzów. Tysiące dłoni wieśniaczych chwyciło za broń, za kosy, za cepy i nie znalazło nigdzie tych, których obowiązkiem było bronić ustawy krajowej.
Utalentowany autor powieści znakomicie uchwycił obraz szerzenia się myśli oporu, znakomicie ujął całość tej wiary w rozdziale »Barbés i Jezus Chrystus«, ale, zdaniem naszem, odebrał ruchowi wieśniaczemu jego oryginalność, przedstawiając rzemieślników małomiasteczkowych jako jedynych chorążych ruchu. Ci wędrowni apostołowie mieli swe znaczenie, ale wieś sama myślała i działała.
Były gminy, które całe wyruszyły, by walczyć o konstytucyę z 1848 roku. A walka była krwawa; były nawet zwycięstwa nad armią, którą bonapartyzm zwiódł aż do zdrady. Ilość walczących chłopów była poważną: nierzadko oddziały liczyły po kilka tysięcy ludzi. To oddziały włościańskie zachęciły miasteczka do oporu. Bez wodzów, bez kierownictwa, bez planu i bez nadziei zwycięstwa ruch ten zginął marnie. Wieś, której wiara w republikę została złamaną, z rozpaczy i przestrachu przeszła do bonapartyzmu.
Ruch ten nazwano żakieryą. . W samej rzeczy miał ruch ten w sobie i nienawiści społeczne, skierowane być może mniej przeciw zamkom niż przeciw bogatym mieszczanom z miast wielkich, gdzie scentralizowaną została władza wszelka, oraz ucisk ekonomiczny. Ale ruch ten nie był klasowym w dzisiejszem słowa tego pojmowaniu. Na czele hufców włościańskich stali nieraz nietylko rzemieślnicy, ale i bogaci mieszczanie, wojskowi, właściciele, jednem słowem demokraci mieszczańscy, ci którzy chcieli walczyć i umieli lepiej przewodzić w zatargu prawa z uzurpatorem.
I dlatego także w większej części wypadków ta sama ludność, która, na rany Chrystusowe przysięgając, niosła swe ciało własne w ofierze konstytucyi z 1848, trzymała się zdała od probostw i była wrogą dostojnikom kościoła. Przesadą były opowiadania ówczesne o gwałtach na osobach proboszczów lub o rabunkach kościołów; faktem atoli niezaprzeczonym jest nieufność ludności względem kleru, nieufność, która aż do nieprzyjaźni doszła. A gdy z ambon poczęła się rozlegać apologia krzywoprzysięscy Napoleona, oddziały włościańskie aresztowały tych przedziwnej moralności kaznodziejów. Kobiety – opowiada abbé Forget – były najwięcej oburzone na księży, którzy łączyli się z reakcyą i one to głównie żądały aresztowanie kaznodziejów.
Fakt to ważny, bo powtarza się w ciągu całego wieku XIX, i źle jest zrozumiany nietylko za granicami Francyi ale w samej Francyi. Wszystkie stronnictwa polityczne zapatrują się na ludność wiejską wyłącznie z punktu widzenia rekrutowania sił biernych a posłusznych, to też wszystkie one biorą osamotnienie wsi za przyrodzoną nieświadomość i potem oskarżają wieś o »odstępstwo« czy to od haseł politycznych, czy też od wiary ustalonej. W rzeczywistości wieś jest mniej bierną i jak republikanom ich nieudolności politycznej nie zapomniała, tak i klerowi katolickiemu nie przebaczyła jego łączenia się z przywilejem. To, co widzimy dziś, mianowicie poparcie, jakie wieś daje polityce zasadniczej pana Combes’a istniało już w 1848 r. i wywołane zostało polityką kościoła w czasach restauracyi.
W każdej więc sferze życia społecznego wieś, okrzyczana za zacofaną i wsteczną, czuła się solidarną i szła ręka w rękę z radykalizmem burżuazyjnym. I nawet pod względem formy protestu przeciw zamachowi stanu ludność miejska podzielała te same uczucia i te same dążności, jakie żywiła demokracya mieszczańska. W owym bowiem czasie opozycya republikańska nie miała jednolitego poglądu na środki, jakimi należy odeprzeć gwałt Ludwika Napoleona. Socyaliści – a raczej większość adeptów socyalizmu – odradzali opór zbrojny, zalecając natomiast przygotowanie się do walki wyborczej i do głosowania przy zapowiedzianym przez Napoleona plebiscycie ; demokraci burżuazyjni nawoływali do zwalczania bronią tych, którzy targnęli się na prawnie ustalony porządek polityczny. Włościanie rozumowali tak samo, jak demokraci burżuazyjni. Nie chcemy wydawać sądu nad metodą zaleconą i nad tą, która przez demokracyę przyjętą została, ale możemy szukać wytłumaczenia różnicy w poglądach. Dla demokracyi mieszczańskiej i dla włościan konstytucya panująca – pomimo jej wad – była dobytkiem narodowym, na który targnęła się ręka zdradziecka Bonapartego; dla socyalistów, żyjących myślą w ustroju nieurzeczywistnionym, ten dobytek narodowy nie miał (tego samego przynajmniej) znaczenia.
Bądź co bądź włościaństwo francuskie w grudniu 1851 roku stanęło po stronie republiki; dopiero po rozpędzeniu gromad wiejskich Ludwik Napoleon został dyktatorem, a potem cezarem. Włościaństwo zachowało swą siłę polityczną, bo w półwieku później trzecia republika weszła na tory, po jakich dziś kroczy, dopiero wtedy, gdy Francya wiejska poszła na lewo.
Tyle co do ruchu wiejskiego, w którym nasz bohater Jep przyjął udział. Szło nam na tych kilku stronnicach o podkreślenie znaczenia oraz rozmiarów tej walki, w której Jep traci chwilowo kochankę oraz własną wolność.
Pozostaje nam powiedzieć kilka słów w obronie ojca Jepa, starego gospodarza Bernadacha. Napozór ma on serce zamknięte dla uczuć rodzicielskich; ze synów woli on tego, który pozostał przy glebie, a Jepa przytula do serca, gdy już stracił wszystkich w swej chacie i gdy jedynym spadkobiercą ziemi rodzinnej może być potomek jego. Otóż sądzimy, że autor nie dał nam dobrego klucza do serca starego Bernadacha. Prawo starszeństwa we Francyi nie istnieje ani też jest popularnem lub pożądanem przez ludność wiejską. Równouprawnienie dzieci w prawie spadkowem, zaprowadzone ostatecznie przez rewolucyę, sformułowane w kodeksie Napoleona, nietylko przetrwało wiek cały, ale urobiło francuskie pojmowanie rodziny jako urządzenia społecznego. Przy pracy rolnej jednak, kto opuszcza ziemię rodzinną, ten zrywa solidarność rodzinną, solidarność nie w pojmowaniu uczuciowości przyrodzonej lub nałogowej, ale solidarność jako węzeł ekonomiczny tej rodziny, która jako taka ma teraz stanowić całość, broniąca dobytku pokoleń całych. Jep poszedł »do miasta«, oderwał się od ojcowizny, zerwał solidarność ekonomiczną i zrodził dla siebie uczucia wrogie, które tylko serce matki odepchnęło i odepchnąć mogło.
Na tę stronę psychologiczną włościaństwa francuskiego chcieliśmy zwrócić uwagę w kilku słowach. Zdaniem naszem stronę tę pojął znakomicie akademik Rene Bazin w powieści »Ziemia zamierająca« (La terre qui meurt). Zrozumieć naród, znaczy się zrozumieć duszę narodu i uczucia warstw wszelkich. Przedewszystkiem zaś trzeba uczucia te zrozumieć zanim do sądu nad niemi zasiadamy. Sądów z mieczem w ręku i z piorunami w zanadrzu jest – jeśli nie zadużo – to w każdym razie aż nadto dość. Jeśli czego jest brak, to wyrozumienia, które idzie w parze ze zrozumieniem dokładnem. Kto zaś mieni się być demokratą, ten takiego wyrozumienia nigdy za dużo posiąść nie może.
Meta.I. Jep powraca.
Zwolnił kroku po dwugodzinnem wspinaniu się na grzebień Roque Jalère, kędy wiedzie droga najbliższa z Surnii od Prades i odpoczął trochę. Pocóż się miał już teraz spieszyć, był prawie w domu. Mały kawałek drogi przebędzie szybko, spuści się po zboczu przeciwległem i stanie u siebie, we wiosce Katlar.
Mimo śniegu topniejącego, który małymi potoczkami ściekał po spadku góry, podróż nie była męczącą dla młodego, ośmastoletniego chłopca. A jednak, choć tak krótka, choć tak ochoczo odbyta, była dla Jepa ważnem, przełomowem zdarzeniem; za kilka godzin, po przebyciu paru mil, zmieni sposób życia, stanie w innym kraju. Pas, który miał minąć, z dawnych czasów znaczył granicę pomiędzy ziemią francuską, a Russillonem. Tutaj ustaje narzecze langwedockie, a poczyna się katalońskie. Przechowały się też resztki nienawiści sąsiedzkich u obu ras. Nie toczą one już wojen coprawda, ale ludzie spoglądają na siebie z ukosa i kłócą się przy okazyi. »Gawatx!«.
Pasterze katalońscy z Comes, wykrzykują pod adresem langwedockich tradycyjną obelgę, a owce obu narodowości pasą się bratersko, obok siebie na stokach góry. Czasem podkreślają obelgę: »Gawatx świnia!« Na co langwedoccy odpowiadają: »Catala burro!« (Katalończyk osioł). Ale to nie przeszkadza wcale wspólnie wypić, po skończeniu kłótni, buteleczki w szynkowni, ani też tańczyć obok siebie w miłej zgodzie podczas odpustu w Saint Jaume, albo podczas pielgrzymki do Llugol.
Przesądy te, i wiele innych, wywietrzały dawno z głowy Jepowi, to jest Józefowi Bernadach, a przynajmniej złagodził je bardzo dwuletni pobyt zdała od wsi rodzinnej.
Opuścił ją dobrowolnie mając szesnaście lat, pewnego dnia po ostrem starciu się z bratem starszym. Ojciec stanął po stronie pierworodnego syna i skutkiem tego chłopak, który dotąd nie wychylał się z wioski, chyba w sobotę, by pójść na targ do Prades, albo co najwyżej, by raz do roku udać się na jarm ark do Villefranche, Conflent, lub Vinça, porzucił motykę i pług i udał się w podróż po Francyi w charakterze chłopca od kowala. Musiało i tak kiedyś przyjść do tego. W miarę jak wyrastał, coraz bardziej dawała mu się we znaki przewaga brata, a zresztą ziemia należąca do rodziny Bernadach nie potrzebowała tylu rąk. Dwaj mężczyźni pozostali w domu, wystarczali zupełnie dla jej uprawy; Jep tedy poszedł zarabiać na życie do obcych.
Nie zebrał w tej podróży pieniędzy. O nie. Zadawalał się życiem z dnia na dzień, zmieniając stosownie do upodobania miejsce pobytu i majstrów, wtajemniczając się w arkana kunsztu kowalskiego to u jednego, to u drogiego i praktykując bądź to jak o kowal, bądź jak© ślusarz.
Ten i ów chciał go zatrzymać dłużej u siebie, gdyż Jep pracowity, zręczny i pełen ambicyi, szybko nauczył się tyle, by być w warsztacie użytecznym. Nie tracąc wiele czasu na zwykle zajęcia terminatorskie, jak dęcie w miech, trzymanie nogi konia przy kucie itp., w przeciągu kilku miesięcy nauczył się władać młotem i obcęgami, formować pięknie podkowy i przybijać je.
Ale o ile był ciekawy do rzemiosła, o tyle pragnął poznać kraj. Zaledwie spoczął na gałęzi jakiejś, już myślał o tem, by polecieć dalej. Wędrował z miejsca do miejsca. Z Estage1, gdzie ulokował się u pewnego majstra nazwiskiem Sarda, znajomego potrosze, gdyż spotkali się u wspólnych znajomych na jednym obchodzie uroczystym w Kotlarze, powędrował zaraz do Rivesaltes, potem do Sijean, a w reszcie do Narbony.
W tem mieście przynajmniej opłaciło się zatrzymać dłużej. Bo i co za miasto! Jakie tłumy na ulicach, jaki ruch na rynku! Przechodniów, biegnących w różnych kierunkach, było codziennie tyle, a nawet więcej może, jak w Prades, w dzień wielkiego jarmarku, przypadającego w pierwszy wtorek września.
A w liczbie ich, nie brakło też ludzi bogatych, dobrych klientów, zamawiających delikatną robotę, przy której człowiek może się choć czegoś porządnego wyuczyć. Jep skorzystał wiele w Narbonie; uzupełnił tam swe wykształcenie fachowe, a przytem przeszedł tam też szkołę obywatelską. Był to początek roku 1848. Rewolucya przewróciła wszystkim w głowach. W samym Katlarze Jep widział, przed wyruszeniem w podróż, jak sadzono drzewo wolności, ale wtedy z braku poczucia obywatelskiego, nie interesował się wcale tym symbolem. W Estagel, znicz patryotyzmu gorzał wyższym nieco płomieniem; był to kraj rodzinny Araga, jednego z wielkości aktualnych; zaklinano się na niego – Jep klął się także wielkiem nazwiskiem, ale półgębkiem, bez przejęcia.
Dopiero w Narbonie, w klubie rewolucyjnym, gdzie go zaciągnęli towarzysze z warsztatu zaraz pierwszego dnia pobytu, mały kowalczuk otrzymał chrzest republikański. Klub ten, jeden z najbardziej radykalnych klubów na obszarze podprefektury, mieścił się w którejś z ludowych sal balowych, a biust Barbesa otoczony sztandarami, podnosił salę do dostojeństwa kaplicy demokratycznej. I z wyjątkiem tego, że oracye mówców najeżone dosadnymi wyrazami, nie przypominały kazań jakie Jep słyszał w kościele Katlaru, był to rodzaj kultu religijnego, rodzaj nabożeństw odprawianych w kole przyjaciół i braci. Śpiewano hymny, zbierano składki, obcowano ze sobą na zasadzie miłości ludu i nienawiści do kapitalistów i burżuazyi.
Nowo nawrócony, naśladował gesty współtowarzyszy, a te gesty sugerowały mu przekonania. Przez ciągłe powtarzanie doszedł do przejęcia się niemi. Słyszał hasła: »Prawo do pracy«... »Ziemia dla chłopów«... Pośród grzmotu oklasków, słowa te brzmiały jak wyrocznie. Stare bożyszcza padały od nowych formuł magicznych, a Jep pysznił się tem, że w nie już nie wierzy. Duma wrodzona rozpierała mu piersi, wzbierało w nim poczucie łączności z olbrzymim oceanem, nazywającym się: ludzkość, a równocześnie rósł zapał wojowniczy, dawny, cechujący całą rasę. Z górnemi uczuciami mieszały się często dzieciństwa, ale były to dzieciństwa heroiczne, podobne do młodych wolontaryuszów, którzy bawiąc się w żołnierzy, padali od kul na polach bitew, czasu pierwszej Republiki. Ponieważ był z wszystkich klubistów najmłodszy, Jep całą ambicyę kładł w to, by być najradykalniejszym. Przyłączał się do najskrajniejszych wniosków, oczekując chwili, gdy będzie mógł walczyć w pierwszym szeregu na barykadzie.
Trwało to kilka miesięcy. Potem powiał wiatr inny, kluby ucichły, rozwiązane i rozprószone przez powracającą, zwycięską reakcyę; ostatnie pogłosy dni czerwcowych zapadły w ciszę. Towarzysze rozprószyli się i Jep też opuścił Narbonę. Ale jakby zapał emigracyjny osłabł w chłopcu, zamiast posuwać się dalej ku północy i zachodowi, ku miastom nieznanym, zawrócił do Carcassone. Magnes jakiś pociągał go w tył. Zwiedził Marcorignan, Villedaigne, potem l’Orbieu, i zatrzymał się w krainie miodu i migdałów, w Fabrezan, w Lanet. Podkuwał tam muły przewoźników, wiozących do skalistej Langwedocyi ładunek towarów, osły o małych kopytkach, pracujące przy zwózce zbiorów winogradu, rosnącego na zboczach i dolinach kamienistych. Jakiś czas przebywał w Guillan, Caudiés, ale nie mogąc tam znaleść pracy, zstąpił niżej, ku Saint-Paul-de-Fenouillet, którą to miejscowość jednak opuścił zaraz na drugi dzień, by powrócić do Katlaru, gdzie zgodził się uprzednio za czeladnika u dawnego przyjaciela, kowala, nazwiskiem Malhibern.
Te dwa lata terminowania i włóczęgi minęły jak sen! Pył obrazów, strzępy wspomnień otoczyły Jepa zatopionego w sobie, na ostatnim postoju. Widział je rozsiane przed sobą gdzieś na ogromnym horyzoncie rozlanym u jego stóp.
Siedział u stoku jednej z owych naturalnych piramid, które zdają się być pomnikami wieczystej pamięci wystawionymi chwałom jakimś, czy klęskom, zapadłym w morzu zapomnienia. Usiłował poprzez ciżbę gór tłoczących się jedne na drugie odkryć ścieżyny, którędy go nogi niosły tak długo.
Tam w dole, wciśnięta w urwiska postrzępionych siklawami skał, leżała dolina rzeki Desig, wąski pas uprawnej ziemi, któremu od północy zabiegały drogę prostopadłe skały. Łyse czoła Corbiéres wznosiły się ponad nie, jak gładki, nagi mur, ostro rysujący się na jasnym, o zimnym tonie, szafirze nieba wrześniowego. Za nim znowu, kotlina rzeki Agli, Tour de France, Estagel, a w tyle, więcej na prawo, w zamgleniu oddali, blade sylwetki ostatnich przylądków pochylały się nad stawami, nad morzem. Sijean, niewidzialna Narbona, musiały tam gdzieś leżeć, a na lewo stożek góry Burgarach, czarna cytadela, stojąca na skraju łańcucha górskiego departamentu Aude, świadczyła o sąsiedztwie miast Guillan, Saint-Paul i krainy Pays Bas.
Jep odczuł pewną dumę, że przewędrował wszystkie te kraje, że zwiedził wszystkie te miasta i wioski, ale równocześnie słodycz go ogarniała jakaś na myśl, że wraca do miejsc rodzinnych. Przychodził innym, niźli stąd wyruszał. Bogaty był w myśli nowe, wolę świeżą, tak świeżą i bujną, jak wąsiki, które muskał czasem z gestem naiwnej próżności. Była wielka różnica pomiędzy małym chłopcem, wymykającym się przed dwoma laty z rodzinnej wioski, a młodzieńcem, jakim był teraz, robotnikiem zdolnym i wyćwiczonym, mającym zawód w rękach i miejsce u majstra. Jep zadowolony był z siebie, zadowolony ze swego losu.
Po raz dwudziesty może od chwili otrzymania odczytał list starego Malhiberna, list, który skłonił go ostatecznie do powrotu.
»Kochany Józku, zapewne powiadomiono cię o nieszczęściu, jakie mnie spotkało, o śmierci mego biednego syna Ferreola, zabranego przez tyfus. Musiałem tedy zabrać się sam do roboty. Ale choć robię co mogę, w mych latach, z nadwyrężoną nogą, nie umiem sobie poradzić. Od sześciu miesięcy dwa razy już zmieniłem czeladnika, co nie przyczynia się wcale do uregulowania interesów. Zresztą pojmujesz, że ze względu na wnuczkę moją Bepę, która zajmuje się gospodarstwem, nie mogę trzymać pierwszego lepszego. Antek z Colomines, któregoś widział na jarmarku w Saint-Paul, gdzie poszedł sprzedać muła, ale go nie sprzedał, mówił mi, żeś wyszedł na dobrego robotnika, znającego swój fach. Przyszło mi więc na myśl spytać się ciebie, czybyś nie mógł mi pomagać w kuźni. Mam zamiar dać ci dwa franki dziennie, mieszkanie i jedzenie. Jeśli ci to odpowiada, bądź tak dobry i rychło odpisz parę słów; jeśli nie zechcesz, rozpocznę poszukiwania za innym, ale wolałbym ciebie. Nie mam ci nic nowego do napisania, tylko chyba tyle, że rzeczka Castellane wylała po wielkiej burzy, jak a szalała w wigilię św. Galderyka i woda zabrała wam cztery sieci, ale pewnie wiesz już o tem. Wszyscy u ciebie w domu są zdrowi, a myślę, że i ciebie ten mój list również zdrowym zastanie.....«.
Malhibern, którego nazywano także »dragonem«, gdyż służył czasu wojen Republiki, w tej broni, nie umiał pisać. List pisała Bepa, dopisała też od siebie parę słów u spodu kartki: »Jeśli zgodzisz się przybyć, oddasz nam wielką przysługę, a mnie sprawisz radość«.
Te słowa zdecydowały Jepa. Bepa nie była mu obojętną. Byli bliskimi sąsiadami i rówieśnikami prawie. Tylko w czternastym roku życia Bepa była prawie dorosłą dziewczyną, podczas gdy on był podrostkiem, na którego nie zwracano uwagi. W niedzielę nie śmiał brać udziału w zabawie, i próbował na dworze tańczyć z towarzyszami, podczas gdy Bepa, już wprowadzona w świat, wirowała w objęciach zalotników. Miała dwu, czy trzech na zmianę, a do nich należał też Galderyk, starszy brat Jepa. Jep, nie mogąc jeszcze otwarcie gniewać się, czuł za to głęboką urazę do brata i może właśnie ta tajona zawiść była osią ich sprzeczki i zerwania ostatecznego, skutkiem czego Jep wybrał się w podróż.
Myślał często o Bepie od chwili odejścia, niepokoił się pytaniem, co mogło zajść pomiędzy Galderykiem a jego ukochaną, a że nie donosił mu nikt o nich obojgu, począł się zwolna oswajać z myślą, że za powrotem do Katlaru zastanie towarzyszkę lat dziecinnych zaręczoną ze starszym bratem. Ale z listu dragona nie widać było nic takiego. Bepa była dotąd wolną i zachowała dlań w sercu przyjaźń, skoro cieszyła się na jego powrót i życzyła go sobie. Przyjaźń to już jest zawsze coś; reszta przyjdzie potem.
Jep złożył list, poprawił węzełek przymocowany do końca kija i począł iść dalej. Niedługo, po przekroczeniu grzebienia góry, ujrzał jak droga pod jego stopami pochyliła się w dół i gdy spuszczał się uboczą spadającą ostro w dolinę rzeki Tét, na horyzoncie ukazała się jego oczom znana dobrze, a od lat niewidziana sylwetka Canigou. Samotny, zagnany w lazury sterczał szczyt ostry, w powagę surową przyodziany, ponad siecią ciemnych dolin. Śnieg go płaszczem pokrywał spływającym aż ku lasom Balatg, ku amfiteatrowi skał Roc-Mosquit, płaszczem grubym, który zdawał się urągać żarowi słońca.
Ale wyprzedzając myślą porę roku, Jep wyobraził sobie góry w szacie wiosennej, ustrojone w zioła i kwiaty, tak, jak wyryły się ongi w dziecięcej jego duszy, jak wielbiła je słynna, stara piosnka, co stała się pieśnią narodową rasy całej:
Montanyas regaladas
Son las del Canigou
Gue tout l’estia florixen,
Primavera y tardor.
»Góry obfite w strumyki,
Są to góry Canigou,
Pokryte kwieciem przecudnym,
Od wiosny aż po jesień«.
Jep rzucił tę zwrotkę z pełnej piersi i oto, jak gdyby tkwił czar jakiś potajemny w słonecznej pieśni, drżącej od żaru ust tylu zakochanych, którzy ją śpiewali, powietrze nagle pocieplało naokół, a wiatr od Rosas, wiatr hiszpański, począł wiać lekko, pieszczotliwie muskając i topiąc białą powłokę śniegu spadłego tego ranka, pokrywającą skaliste zbocza Roque-Jalére. Woda szemrząca, strumykami biegła w dolinę, wzdymała się w kaskady na głazach i ciszę ostępu górskiego napełniła rozgwarem. Każdy strumień szemrał swoim odrębnym głosem, wesołym, cichym, lub surowym, stosownie do siły wyrażającej jego radość, że może biegnąć w podskokach, posłuszny potężnej atrakcyi doliny. Była to pieśń krystaliczna, zmieszana ze szczebiotem dziecięcym, a nad nią dominował potężny bas – correchu – górskiego potoku, co dyszał gniewnie podsycony nowymi dopływy.
Na zakręcie drogi perspektywa nagle rozszerzała się, ukazała się dolina rzeki Tét, pas zieleni i uprawnych pól. Delikatne barwy młodego zboża zabłysły poprzecinane tu i ówdzie białemi wstęgami dróg, a pośród tej sieci barwnej migotały węże sztucznych kanałów nawadniających. Widać stąd było dzwonnice sterczące ponad dachy czerwone rozlicznych wsi i miasteczek: na lewo Vinça, Marquixannes, na prawo Prades, Codalet, a dymy wiły się z kominów wstęgami, płynąc aż ku stokom Canigou. Znowu skręt i wizya znikła, a Jep począł zstępować w dół, drogą biegnącą serpentyną. Bloki granitu, oderwane od szczytu, leżały w otoczeniu mniejszych odłamków. Zdaleka widać było – cortale – służące za stajnie trzodom i pomieszkanie pasterzom. Mury ich, z wyschniętego na słońcu kamienia, połyskiwały bielą czystą. Kozy pasły się dokoła nich, strzeżone przez pasterzy, których nieruchome sylwetki zaledwie dostrzegalnie rysowały się na szarem tle skał.
Tymczasem poza pustelnią Saint-Jaume – ubogą kapliczką w samotnej roztoce – ukazały się pierwsze drzewa, buki, dęby, a wreszcie winnice. Wspinały się terasami po stokach, poprzecinane kanałami, które chroniły je od rozpędzonych strumieni wody, toczących się z gór po burzy. Tu i ówdzie rosły drzewa oliwne, których gałęzie czarne były od oliwek właśnie dojrzałych. Był czas zbiórki i owego ciepłego wieczora ludzie katlarscy zajęci byli około drzew. Wielkie płachty z czarnego płótna leżały na ziemi gotowe do przyjęcia owoców. Pracujący rozmawiali, krzyczeli, żarty rzucali podawane z jednej plantacyi do drugiej, a głosy ich zmieszane brzmiały w ciszy wieczornej przerywane wykrzykami dzieci, śmiechami i pogwarem kobiet, co przerwały pracę, by rozgrzać sobie ręce nad żarem piecyków z węglami, ustawionych u stóp murów, w miejscach zasłoniętych od wiatru.II. Powitanie.
Ścieżyna, którą stąpał Jep, biegła wprost na plantacyę rodziny Bernadach. Byli tam wszyscy troje: ojciec, matka i Galderyk. Zatopieni byli w pracy tak bardzo, że nie spostrzegli podróżnego. Jep spoglądał z daleka, jakby wahał się zbliżyć.
Ach! gdyby miał do czynienia tylko z Aulari, swoją drogą matką, wiedziałby co uczynić, rzuciłby się jej poprostu na szyję. Ale ci dwaj, ojciec i brat, jak go też oni przyjmą po dwu latach rozłąki? Dwa lata! Znając ich, nie łudził się Jep, by przez ten czas mogły się zmienić ich uczucia dla niego. Twarze ich w każdym pozostały te same, zawsze ponure, zawsze zagniewane. Pomijając różnice jakie wiek narzucał, ojciec i syn podobni byli do siebie, jak dwie krople wody. Obaj mieli niskie czoła, wzrok surowy, cienkie wargi i tylko wyraz ust był u starego bardziej despotyczny, a u Galderyka więcej chytry. Wyobrażenia i poglądy obu zapewne nie różniły się, podobnie jak twarze, a poglądy te stały w rażącej sprzeczności z ideami, które młody kowal przynosił z sobą po długiej wędrówce po Francyi. Znaczyło to, że do zwykłych kłótni, przybędzie jeszcze nowa okazya do starć. Na szczęście Jep był własnym panem, nie potrzebował nikogo. Śmiało, z podniesioną głową, mógł stanąć przed ojcem i bratem.
Z odległości, jak nakazuje moda wiejska, przesłał im pozdrowienie.
– Jak się macie, hej! – krzyknął.
Zwolna, nie przerywając roboty, Bernadach i Galderyk zwrócili głowy w jego stronę.
– Jak się masz chłopcze! – odrzucił stary obojętnie, jak gdyby Jep rozstał się z nim wczoraj.
– Dobry wieczór – rzekł brat starszy jeszcze chłodniej.
Ale matka już biegła naprzeciw syna. Niska, przysadkowata i gruba w pasie, jak wszystkie miejscowe kobiety, podniosła się na palcach ku chłopcu i zawisła na jego szyi.
– Jep! mój drogi Jep! – wykrzykiwała z podziwem. Potem cofając się, by go lepiej obejrzeć:
– Urosłeś na dobre dwa palce, nie sięgam ci już jak po ramię... a te wąsy, całkiem świeże... kłuje to, gdy się całuje!... no, no teraz jesteś dorosłym mężczyzną...
I znowu, głosem drżącym, z wyrzutem w oczach, w których zabłysły łzy:
– Niewdzięczniku! Już myślałam, że nie namyślisz się powrócić. Wreszcie wracasz, ale cóż mi z tego. Nie będę cię widywała prawie nigdy. Spodobało ci się przyjąć służbę u obcych, choć mogłeś pracować u siebie na własny rachunek. I do kogóż to idziesz? O gdybyś choć spytał mnie o radę!... byłoby się odnalazło dobrego majstra, gdziebyś opływał we wszystko. A ty zaprzedajesz się temu Malhibern, biednemu że aż piszczy. O nie znajdziesz w tym domu wiele szperki w zupie.
– Tem lepiej! Są to zacni ludzie ci Malhiberni. Przyjemnie mi będzie oddać im przysługę.
– Widzę, że podróż cię nie odmieniła, mój chłopcze, zawsze tas sama przewrócona głowa, a zacne serce. Trudno, trzeba cię kochać jakim jesteś! – wzdychała Aulari.
Jednocześnie popychała Jepa ku ojcu.
– Ależ spójrz no tylko jaki piękny nasz młodszy, spojrzyj – mówiła do męża.
Mężczyźni podali sobie ręce.
– Zdaje się, żeś nie lenił się w podróży! – zauważył Bernadach.
– Oczekiwaliśmy cię aż jutro. Ha cóż, musiałeś trafić na śnieg tam w górach, grzebień l’Orri był całkiem biały dziś rano.
– Śnieg taje i jeśli wiatr od strony hiszpańskiej powieje jeszcze trochę przez jutro, nie zostanie zeń ani śladu.
– Tem lepiej! Nie będą tak pękały z zimna ręce przy zbiórce. Widzisz sam, plony nędzne.
– Po tamtej stronie w górach Saint-Paul mają tyle oliwek, że nie wiedzą gdzie je podziać; tłocznie do prasowania oleju idą dzień i noc. Ludzie z Gavatx zbogacą się tego roku.
– My zaś przyciągniemy paska.
– My, ale nie on – rzekł Galderyk.
– Póki tylko starczy pługów do naprawy, osłów i mułów do kucia, Jep nie będzie pościł... chyba, że dragon zostanie zmuszony do zamknięcia budy... nieszczególnie tam idzie w kuźni! – dodał ze zjadliwym uśmiechem.
– Wszędzie licho idą interesy, zastój ogólny! – burczał stary.
– Zrujnują nas wszystkich tą przeklętą Republiką! Jak długo nie wystrzela się tych czerwonych, tych bandytów, głoszących podział...
– Jakże możesz tak mówić ojcze! – zaprotestował Jep.
– Ci, których nazywasz bandytami, są to ludzie zacni, przyjaciele ludu. Żądają prawa do pracy. Czyż to nie jest całkiem słuszne?
»Prawo do pracy«... słowa te zabrzmiały złowrogo w uszach Bernadacha. – Cóż to znaczy u licha? Pewnie nic dobrego, jedno z owych haseł, które w dzisiejszych czasach rozbrzmiewają po wsiach, jako dalekie echa miast. Rozbrzmiewają, ale jak obce nasienie, nie mogą zapuścić korzeni w ziemię oraną po staremu.
– To wszystko głupstwa! – zawyrokował Bernadach, wzruszając ramionami. – Prawo do pracy! Tylko nicponie, próżniaki i gałgany domagają się go. Jeśli ci w głowę nakładziono takich głupstw, to radzę ci zachować je dla siebie. Rozumiesz?
Nastało milczenie. Przepaść ujrzał Jep pomiędzy ojcem a sobą.
Bernadach spojrzawszy na lodowce Canigou, co poczynały okrywać się purpurą zachodu, rzekł:
– Gadamy niepotrzebnie, a niema ani minuty do stracenia, jeśli mamy przed nocą wsypać na wóz oliwki. Dalej do pracy!
Jep popatrzył chwilę na krzątających się; nikt się nim już nie zajmował... czemże dla nich był? Przechodniem na skraju drogi? Ujął kij podróżny i począł iść dalej.
Aulari zawołała za nim:
– Myślę, że nie zapomniałeś drogi do domu, ani godziny kolacyi. Dziś mamy coś dobrego, budyń co pozostał od uczty kiszkowej, po zarżnięciu warchlaka. Zapraszam cię.
Jep czekał na słowo zachęty od ojca. Nie pojawiło się na jego ustach.
– Dziękuję, ale oczekują mnie w kuźni u Malhibernów – odrzekł.
– Przyjdę innym razem.
I oddalił się krokiem swobodnym, postukując okutym kijem po kamieniach ścieżki. Ale myśli jego nie były tak swobodne. Serce mu się ścisnęło. Powitanie rodziny smuciło go bardzo. Jakto? ani słowa przebaczenia, ani gestu przyjaznego. Ha, trudno! widać już po wszystkiemu. Czuł dobrze, że tych ludzi nic już z nim nie łączy, łączyć nie może. I gdyby nie obawiał się zmartwić Aulari, nigdy, przenigdy, nie pokazałby się w domu rodzicielskim... nie umiał już powiedzieć... u siebie.
Uraza stopniała jednak, gdy ukazały się jego oczom domy Katlaru, zasłonięte do tej pory skalistemi wzgórzami. Tłoczyły się dokoła starej dzwonnicy, u wnijścia do wąskiej kotliny, niby gardzieli, dołem której płynęła rzeczka Castellane. Rzeczy wydały mu się zaraz milsze i gościnniejsze od ludzi. Wieś mówiła doń: omszałe stare dachy i progi kamienne wychodzone stopami mieszkańców, uśmiechały się do powracającego; owocowe drzewa w sadach i klony brzeżące drogę opowieść mu snuły słonecznych dni dzieciństwa. Nawet cyprysy z za muru cmentarnego wychylające się, tego wieczora miały wyraz przyjazny. Ich sztywne, prostolinijne kolumny, rysujące się w różowym zmierzchu czarno, dopełniały wrażenia, czyniąc je silniejszem, głębszem.
Posiadłość Bernadacha leżała nieco w odosobnieniu, poza wsią, po drugiej stronie correch’u, który o kilka kroków dalej rzuca się z rozmachem w spokojne wody Castellanki.
Miejscowość nosiła nazwę Jeantine, a tworzyła rodzaj przedmieścia. Stało tam cztery, czy pięć domów rozrzuconych wzdłuż drogi do Eus biegnącej równią. Pola pokładły się za domami, zaścielając wielki trójkąt utworzony przez zbieg dwu rzek. Miały najlepszą glebę z całego kraju. Było to alluwium, obfitujące w stare złożyszcza i wystarczało poruszyć je nieco po wierzchu, by uzyskać dwa zbiory rocznie. Jep podziwiał tę urodzajność niegdyś i porównywał z wydajnością pól sąsiednich i wyrastał już wtedy w jego sercu bunt przeciw niesprawiedliwości ojca, który nie krył się z chęcią oddania większej części ziemi starszemu synowi. Ale zazdrosna chciwość przygasła teraz: czyż warto trapić się mniejszą lub większą nadzieją spadku, gdy nadchodził czas ogólnego podziału?
Zresztą zamiłowania młodego chłopca uległy zmianie. Powolność pracy rolnika, przystosowanej do spokojnego tempa kroku wołów, skazanej na poddanie się wymaganiom ziemi, wystawionej na kaprys pogody i słoty, nie godziła się już z jego żywymi ruchami, nie wyczerpywała energii. Potrzebował rozmachu jaki panował w kuźni, pracy raźniejszej, przy odwiniętych rękawach koszuli, z piersią podaną na żar i wiatr. Tego przyszedł szukać w Katlarze, do tego miał ochotę. Gdy schodził w dolinę, dobiegły go dźwięki znajome, kuźnia jęczała w ciszy ogarniającej wioskę. Mimowoli stosował krok, w rytm bijących młotów.
Minąwszy wąską uliczkę, gdzie z każdych drzwi wyciągały się doń dłonie powitalne, wyszedł na mały placyk, wybiegający na most, rzucony przez rzekę Router. Brzeżyły go wszystkie, rzec można, pomniki Katlaru, a więc kościół, ze starą graniastą dzwonnicą, plebania, merostwo i szkoła. Kuźnia Malhiberna stała naprzeciw plebanii, a opodal była studnia publiczna, zasycana źródłem. Cały ruch, całe życie gminy koncentrowały się na tej małej przestrzeni. Pośrodku, na płaskowzgórzu, służącem za estradę dla muzykantów w dni obchodu świąt patronów miejscowych, rósł olbrzymi wiąz wyniosły, a choć pęknięty wzdłuż pnia, zielony był i rzeźki i zawsze ochotny osłonić swym cieniem figle młodzieży i pogwarkę starców, inwalidów, zbierających się tu co dnia, ruin ludzkich, chroniących się pod tę ruinę wiekowego drzewa. Gdy Jep pojawił się na placu, panował tam ruch zwykły przy zapadającej nocy. Dzieci wychodziły ze szkoły, pokrzykując gardłowo a przenikliwie, jak jaskółki pływające w ciepłych nurtach letniego nieba; robotnicy powracali z pól z motykami na ramionach, połyskującemi w ostatnich przeblaskach słonka, po ganku plebanii proboszcz Colomer chodził wolnym, posuwistym krokiem, mrucząc brewiarz, a wszyscy ci ludzie mieli miny zadowolone, rozradowane życiem. Przeświadczenie, że spełnione już obowiązki dzienne, nadzieja na kolacyę, której woń buchała z otwartych okien na ulicę, rozpogadzały twarze, podczas gdy szare mury domów i ciemne, pozbawione liści gałęzie wiązu, gasnąca światłość dnia muskała lekko, niby ostatnią pożegnalną pieszczotą.
Jedna tylko kuźnia nie chciała radować się ciszą opływającą świat tego wieczora. Ognisko przygasłe, narzędzia spracowane, a w kącie kupka węgli kupionych na kredyt, świadczyły o upadku rzemiosła. I kowal nie miał dużo żwawszej miny jak kuźnia. Krótki miał oddech przerywany astmą, nogę napół bezwładną, wykręconą reumatyzmem, a mimo to biedaczysko śpieszył się i męczył podkuwając muła, uwiązanego do kółka, wkręconego w ścianę. Z gołą głową i obnażonemi, wyschłemi ramionami, na których żyły nabrzmiałe jak postronki tworzyły siną sieć, krzątał się starowina u ogniska, którego żar błyskający od czasu do czasu oświecał jego postać. Miał wygoloną brodę, krótkie faworyty łączące się z wąsami, a w ustach nieodstępną fajkę, niby drugą kuźnię wieczyście czynną. Właściciel muła spełniał funkcye terminatora; zgarniał węgle, pociągał łańcuch miecha. Jep przybył w sam czas.
– Jesteś nareszcie mój chłopcze! – zawołał stary z radością.
– Wyborny pomysł miałeś podwajając kroku w podróży. Pracy tutaj nie wiele, ale i tak za dużo jej na mnie starego, co jestem zaledwie połową człowieka. Przyszło dragonowi na koniec! Wysechł jak szczypa. Albo te ręce, cóż chcesz bym niemi robił? Nie mam już i tyle mocy co dziecko.
– Silne ręce i nogi przynoszę wam ja, na zmianę. Panie majster podajcieno obcęgi. Spojrzyjcie no ojcze, czy dobrze mnie tam w świecie nauczono!
– Dobra nasza, chłopcze! Ale pilnuj się, ta bestya zła jak dyabeł, ugryzie cię nim się spostrzeżesz.
– Będę uważał majstrze!
Jep zdjął surdut.
– Żelazo gotowe, gwoździe także – pouczał go Malhibern – ty Ramon – mówił do chłopca – trzymaj bydlę przy pysku; ja podniosę nogę.
Jep już przyłożył podkowę do kopyta, potrząsnął głową.
– Co byście ojcze powiedzieli na to, gdybym wypiłował tutaj trochę? Noga coprawda nie wyglądałaby tak pięknie, ale bydlę chodziłoby lepiej. Cóż? – zapytał, wymierzając potężny cios dłonią zwierzęciu gotującemu się właśnie do wierzgnięcia. – Czekaj zła bestyo, już ja ci dogodzę.
Żelazo jeszcze raz powędrowało do ognia, poszło pod młot, oziębło, wreszcie Jep wbił gwoździe i przytarł je na wierzchu kopyta. Lekki szmer pilnika i było po wszystkiemu.
– A co, umiem swoją rzecz?
Malhibern pochylił się nad robotą i patrzył chwilę.
– Tak, zrobione delikatnie i czysto. Ty Jep, umiesz teraz akurat tyle co majster.
Nietylko stary kowal był tego zdania. Zajęty robotą Jep nie zauważył, że poza nim utworzyło się kółko ciekawych. Przechodnie zatrzymywali się, a nawet proboszcz Colomer na chwilę przestał odmawiać brewiarz.
Pówrót do domu młodszego syna Bernadachów, był nielada wydarzeniem w Katlarze. Wyciągały się doń dłonie i kładły przyjaźnie na jego ramionach.
– Wróciłeś więc? Tem lepiej! – mówił do Jepa jeden z dawnych towarzyszów Jan Cadéne.
– Sprzykrzyło nam się już bez ciebie. Pomożesz nam urządzać tańce. Będziemy się bawili paradnie.
– Bardzo dobrze żeś wrócił!... będziesz śpiewał w chórze – odezwał się z wysokości swego ganku proboszcz Colomer.
– Jep, liczę na ciebie!
– Zaśpiewamy mszyczkę, zatańczymy potem, a na końcu wypijemy lampkę, albo dwie za zdrowie Republiki.
Dźwięk słowa: Republika, zwiał proboszcza z ganku, ale mile zabrzmiał w uszach nauczyciela, zacnego Sabardeilha, który właśnie zbliżył się poważnie, ale przyjaźnie uśmiechnięty, by powitać dawnego ucznia.
– Mój biedny Jepie, Republika jest chorą – rzekł półgłosem do młodego kowala – ale jest tu paru w Katlarze co nie dadzą jej zdusić bez słowa protestu.
– Sabardeilh! Sabardeilh! Zupa stygnie, chodź!
W progu budynku szkolnego stała pani Sabardeilh oparłszy pięści na biodrach i wołała na nauczyciela. Posłuszny żegnał się:
– Pomówimy jeszcze o tem w cztery oczy – zakończył, ściskając dłoń Jepa.
Przypomnienie stygnącej zupy podziałało, przyjaciele i ciekawi rozeszli się. Zostali sami, stary kowal i nowy czeladnik.
– A gdzież jest Bepa? – spytał chłopiec.
– Nie daleko, przyjdzie lada chwila nasza gosposia. Patrz, oto i ona... odchodzę, wyszedł mi tytoń, pójdę sobie kupić paczkę. Bepa ukazała się na szczycie wzgórza. Szczupła była, szła krokiem rytmicznym jak wszystkie dziewczęta tych okolic. Niosła w fartuchu zapas jarzyn świeżych, koniecznych na jutro.
– Nie myślałam, że zbieram je dla ciebie – odezwała się do Jepa, rzuciwszy brzemię na skrzynię.
– Nie spodziewaliśmy się ciebie tak rychło, choć ja wiedziałam, że przyjdziesz.
– Jakżeś to mogła przewidzieć?
– Ot, tak sobie!...
Wlepiła weń oczy czarne i uśmiechała się, pewna siebie, pewna swej władzy nad mężczyznami. To, że była biedną nie odbierało jej wcale humoru. Rozkwitła młodość wyrównywała niedostatek. Byle wystroić się w niedzielę, nie żądała niczego więcej, a nawet w codziennem, biednem odzieniu, jakie nosiła tego wieczoru, czyż nie była bogatą, czyż nie była piękną i wiotką, czyż nie miała smukłej piersi, biódr? Z taką urodą już łatwo sobie dać radę w świecie.
– Będzie nam dobrze razem! – westchnął Jep.
– Kto wie! Od twego odejścia w naszym domu zagnieździło się nieszczęście. Śmierć jedna po drugiej: ojciec, matka. To smutne. Już chciałam iść między ludzi do służby, ale krewniak nie dał. Pracuje ciągle w kuźni, ale Bóg raczy wiedzieć jak! Klienci się skarżą; kilku już straciliśmy...
– Uspokój się, rozpocznie się teraz robota porządna. Nie chwalę się, ale mówię ci, że póki mnie tutaj, kuźnia nie podupadnie. A ty, tak powoli rozejrzysz się za mężem... co?
– Na razie o tem nie myślę.
– A więc nie macie się do siebie z Galderykiem?
– Ni mniej ni więcej jak z innymi; jestem wolna! I rzekłszy to zaklaskała palcami i obróciła się na obcasie – ale dość na teraz – dodała; pora zjeść kolacyę... nakryję stół.
Dragon powrócił. Zasiedli w kuchni napełnionej pachnącym dymem palących się gałęzi złotojeściu i zabrali się do potraw katalońskich. Jep z rozkoszą zabrał się do potrawki z warchlaka w czosnkowym sosie, i chętnie znajomość odnowił z rodzinnem czerwonem winem góralskiem, dawno niewidzianem.
Majster tłumaczył się, że nie ma nic lepszego w domu. Żałował tego, zarówno ze względu na gościa jak i siebie. Albowiem poniekąd smakoszem był stary kowal. Był to już taki grzech rodzinny. Póki były pieniądze, żyło się dostatnio u Malhibernów, nie żałując sobie dobrych kęsów. Cały dochód na to szedł. Caxn fa earn y vi fa sang. (Mięso wytwarza ciało, a wino krew)... to stare russillońskie przysłowie wprowadzali Malhibernowie w czyn. Jedli dużo i pili niezgorzej... ha, trudno. W domu znalazła się zawsze... pono... flaszka, pod ręką, by odwilżyć zaschnięte w pracy gardło, o zmroku, gdy ogień w kuźni wygasał, lub nawet baryłeczka... białego, z pipą wbitą w dno. Trącano się tam często gęsto z jakimś spóźnionym klientem, przegryzając po winie plackiem z anyżkiem.
Na tej stopie żył dragon, aż do śmierci syna, to jest aż do czasu zmniejszenia się dochodów z kuźni. Ale i teraz nie poddał się bez szemrania nowemu stanowi rzeczy, konieczności oszczędzania butelczyny i zadawalania się szczupłemi racyami tytoniu. Braki te pobudzały go do myślenia źle o bogaczach, o tych, którzy mogą napychać się gdy głodni, a płukać gardło winem, gdy im się pić chce. Zły humor rozżarzał do czerwoności jego idee polityczne. Republikaninem był z dawien dawna. Młodziutki, prawie jako dziecko wstąpił w szeregi patryotów z Conflent i walczył przeciw »Tyranowi kastylskiemu«, a i dziś jeszcze oświadczał swą gotowość pójścia do szeregu, gdyby zachodziła potrzeba poskromić szlachtę, lub burżuazyę. Wystawiając się na gniew klientów nie krępował się nigdy i każdemu kto tylko chciał słuchać wywnętrzał się ze swych idei odnośnie do owych »reakcyonistów«, tych wrogów ludu, którzy pracują nad obaleniem Republiki na korzyść kuzynka »tamtego«, albo też na korzyść króla w białych portkach.
– A ty, z kim trzymasz – spytał Jepa – z Bonapartem czy z Maryanną? Nie chciałbym ci sprawić przykrości, ale muszę ci powiedzieć, że Bernadachy to nasi najwięksi, najzacieklejsi wrogowie. Ojciec twój chętnieby nas powiesił oboje, pod tym jednak warunkiem, żeby nie był zmuszony kupić postronka. A twój brat nie wiele też wart.
– To ich sprawa, co do mnie, to jestem za »socyalną«.
– A to paradne! Nas tu jest kilku, przyznam się, schodzimy się tutaj wieczorami, opowiadamy sobie różności i staramy się trzymać na wyżynach wypadków aktualnych...
– A więc klub... klub katlarski! Wyśmienicie, proszę o wpisanie mnie z dniem dzisiejszym.
Jep z licznymi towarzyszami swymi opuszcza Francyę jako więzień stanu. Setki, tysiące mu podobnych wygnanych do Afryki lub do innych kolonij karnych. Ilość ofiar, której wymagał porządek, zaprowadzony przez zamach stanu Ludwika Napoleona, jest nieznaną. Tak zwane »komisye mięszane«, ustanowione przez uzurpatora krzywoprzysięzcę, nie były nawet sądem administracyjnym; siepacze rozprawiali się z obrońcami konstytucyi bez »formalności«, bez protokołów, bez wyroków pisanych. Nie chciano nawet mieć świadków dla potomności, dla historyi.
Liczby ofiar nie znamy więc. Czyż przynajmniej można mieć pojęcie o tej liczbie z rozmiarów walki stoczonej, ze skuteczności i wytrwałości oporu przeciw zamachowi stanu? Skutecznym opór ten nie był, nietylko dlatego, że spiskowcy nie zostali zwycięscami, ale przedewszystkiem dlatego, że pomimo walki i ofiar licznych nie zostawił nawet śladu moralnego. Nazajutrz po zwycięstwie zbrojnem, Ludwik Napoleon mógł pochwalić się zwycięstwem moralnem. Prawie ośm milionów oświadczyło się za zamachem stanu, a wobec tego najlepsze umysły Francyi powiedziały sobie: stało się! Nawet George Sand radziła poddać się rzeczywistości i oczekiwać spokojnie jutrzenki nowej.
Wytrwałym, oporu tego w imieniu prawa i świętości woli narodowej także nazwać nie można. Rozstrzelone siły obrońców konstytucyi nie wytrzymały natarcia mniej licznej, ale planowo działającej szajki gwałcicieli ustawy krajowej. Po całym kraju rozległ się krzyk obrony wierzących w prawo i w wolę narodu, ale nigdzie nie umiano skupić sił przeciw awanturnikom i dekabrystom Bonapartego.
Prowincya liczyła na grody wielkie, a tym czasem Paryż, Lyon, Bordeaux i Marsylia odrętwiały w niemocy. Napróżno po miastach i miasteczkach wyczekiwano hasła z wielkich ognisk życia politycznego. W niejednej mieścinie przygotowywano się, by wyjść na spotkanie ruchu wielkomiejskiego, protestu Paryża, Marsylii, Lyonu i t. d.; już rozlegał się był szczęk broni szykujących się do oporu szeregów, ale tylko po to, by niebawem w niepokoju, zrodzonym przez ciszę grodów wielkich, zamrzyć z niemocy.
Na północy i na zachodzie w miastach fabrycznych, miały miejsce zbiegowiska, które władza wiarołomna bądź uśmiechem szyderczym, bądź brutalnością rozpędziła. W kilka dni po otrzymaniu wieści o zamachu stanu wszystko wróciło do stanu normalnego: tylko druga republika znikła i jeszcze jedna przysięga złamaną została.
Na wsi, im bliżej stolicy i miast wielkich, tem opór, stawiony zamachowi stanu, jest słabszy. Paryż i politycy stolicy zdenerwowali ludność okoliczną. We wszystkich okręgach przemysłowych, wieś usuwa się ze sceny wypadków i oddaje zarząd kraju w ręce awanturników – bez namysłu żadnego. Ale gdzie wieś zatrzymała swe życie naturalne, gdzie radowała się niebem i ziemią, gdzie zachowała swą dumę wytwórcy rolnego i swą butę społeczną, tam porwała się do broni, by odeprzeć napaść krzywoprzysięscy.
Na południu szczególnie, tysiące i dziesiątki tysięcy chłopów postanowiło bronić dzieła 1848 roku, bronić samorządu narodowego. Nie ma co mówić tam o tradycyi rewolucyjnej; obok ziem dawnego Dauphiné są tam kraje, jak wyrażano się dawniej – które na schyłku wieku XVIII cierpiały od terroru rewolucyjnego i szemrały przeciw wojnom napoleońskim. Jeżeli w grudniu 1851 ludność tych krajów chciała bronić republiki z 1848, nie kierowała się tradycyą wiekową, której nie posiadała, ale poszanowaniem dla prawa i wiarą w postęp stały, jaki obiecywały jej urządzenia samorządu narodowego. Jak w końcu XVIII wieku, ludność ta opierała się narzuconym z góry ideałom i wolała raczej federalizm żyrondystów, tak i w 1851 roku chciała ona odeprzeć porządek społeczny, który potomek Bonapartego krajowi narzucić usiłował.
Wieś francuska chciała walczyć z cezaryzmem, bo wierzyła w swoją zdolność do samorządu, bo chciała ciągłości rozwoju urządzeń, które sobie nadała w 1848 roku. Błękit nieba i powietrze przeźroczyste południa zdawały się same oskarżać zakradającą się zdradę mglistego cezaryzmu Ludwika Napoleona. Czupurność, krewkość, uśmiech naiwny i wesołość życiowa mieszkańców odrzucały precz mesyanizm bonapartystowski.
I nie trzeba sądzić, że pod słońcem południowem ludzkość nie lubi tajemniczości i mysteryj. Te ostatnie, by owładnąć duszą dzieci słońca, muszą mieć kontury jasne i kolory gorące. To też od 1849 roku szerzy się na południu gorączka tajnego stowarzyszania się w obronie republiki. Do związku należą nieraz całe wsie, prawie że całe powiaty. W jednym departamencie Herault miało być przeszło 50 tysięcy związkowych. Departamenty niższych i wyższych Pyreneów, Gard, Niévre, Var, Drôme i inne nie ustępowały pierwszemu w gorliwości. Zgodnie z duchem czasu obrońcy ustawy krajowej przyjęli romantyczne formy karbonaryzmu i tajemniczość wolno mularstwa. Po wsiach i miasteczkach składano przysięgę wierności konstytucyi z 48 roku:
– Czy przysięgasz bronić republiki demokratycznej i społecznej? – Przysięgam na Chrystusa.
– Czy przysięgasz zachować w tajemnicy sprawy związku i karać śmiercią zdrajców.
– Przysięgam na Chrystusa!
– Czy przysięgasz chwycić za oręż na znak dany przez wodzów twych i opuścić ojca, matkę, żonę i dzieci, by lotem przybyć na obronę wolności?
– Trzykrotnie przysięgam na Chrystusa!
Formy te różniły się nieco, stosownie do miejscowości. W Sewennach neofita z ręką na szabli zaklinał się: »Na to żelazo, symbol honoru, przysięgam uzbroić me ramię przeciw uciskowi politycznemu i religijnemu«.
Otóż »tajemnice« te działały na setki tysięcy ludu, a wodzami związku winni byli być prawowici kraju przedstawiciele: Zgromadzenie Narodowe i ministrowie przeciwni prezydentowi, podejrzywanemu o przygotowywanie zamachu stanu. Ale ludność wiejska, rozmiłowana w nowej konstytucyi republikańskiej, potrzebowała religii politycznej, by obronić ustanowiony porządek prawny, potrzebowała zaś jej tembardziej, że nie było ani zdolności politycznej, ani rozumu stanu w rządzącem stronnictwie republikańskiem. Czyż ta religia mogła zastąpić rozum polityczny? Nie! Z chwilą, gdy trzeba było walczyć, nie było wodzów. Tysiące dłoni wieśniaczych chwyciło za broń, za kosy, za cepy i nie znalazło nigdzie tych, których obowiązkiem było bronić ustawy krajowej.
Utalentowany autor powieści znakomicie uchwycił obraz szerzenia się myśli oporu, znakomicie ujął całość tej wiary w rozdziale »Barbés i Jezus Chrystus«, ale, zdaniem naszem, odebrał ruchowi wieśniaczemu jego oryginalność, przedstawiając rzemieślników małomiasteczkowych jako jedynych chorążych ruchu. Ci wędrowni apostołowie mieli swe znaczenie, ale wieś sama myślała i działała.
Były gminy, które całe wyruszyły, by walczyć o konstytucyę z 1848 roku. A walka była krwawa; były nawet zwycięstwa nad armią, którą bonapartyzm zwiódł aż do zdrady. Ilość walczących chłopów była poważną: nierzadko oddziały liczyły po kilka tysięcy ludzi. To oddziały włościańskie zachęciły miasteczka do oporu. Bez wodzów, bez kierownictwa, bez planu i bez nadziei zwycięstwa ruch ten zginął marnie. Wieś, której wiara w republikę została złamaną, z rozpaczy i przestrachu przeszła do bonapartyzmu.
Ruch ten nazwano żakieryą. . W samej rzeczy miał ruch ten w sobie i nienawiści społeczne, skierowane być może mniej przeciw zamkom niż przeciw bogatym mieszczanom z miast wielkich, gdzie scentralizowaną została władza wszelka, oraz ucisk ekonomiczny. Ale ruch ten nie był klasowym w dzisiejszem słowa tego pojmowaniu. Na czele hufców włościańskich stali nieraz nietylko rzemieślnicy, ale i bogaci mieszczanie, wojskowi, właściciele, jednem słowem demokraci mieszczańscy, ci którzy chcieli walczyć i umieli lepiej przewodzić w zatargu prawa z uzurpatorem.
I dlatego także w większej części wypadków ta sama ludność, która, na rany Chrystusowe przysięgając, niosła swe ciało własne w ofierze konstytucyi z 1848, trzymała się zdała od probostw i była wrogą dostojnikom kościoła. Przesadą były opowiadania ówczesne o gwałtach na osobach proboszczów lub o rabunkach kościołów; faktem atoli niezaprzeczonym jest nieufność ludności względem kleru, nieufność, która aż do nieprzyjaźni doszła. A gdy z ambon poczęła się rozlegać apologia krzywoprzysięscy Napoleona, oddziały włościańskie aresztowały tych przedziwnej moralności kaznodziejów. Kobiety – opowiada abbé Forget – były najwięcej oburzone na księży, którzy łączyli się z reakcyą i one to głównie żądały aresztowanie kaznodziejów.
Fakt to ważny, bo powtarza się w ciągu całego wieku XIX, i źle jest zrozumiany nietylko za granicami Francyi ale w samej Francyi. Wszystkie stronnictwa polityczne zapatrują się na ludność wiejską wyłącznie z punktu widzenia rekrutowania sił biernych a posłusznych, to też wszystkie one biorą osamotnienie wsi za przyrodzoną nieświadomość i potem oskarżają wieś o »odstępstwo« czy to od haseł politycznych, czy też od wiary ustalonej. W rzeczywistości wieś jest mniej bierną i jak republikanom ich nieudolności politycznej nie zapomniała, tak i klerowi katolickiemu nie przebaczyła jego łączenia się z przywilejem. To, co widzimy dziś, mianowicie poparcie, jakie wieś daje polityce zasadniczej pana Combes’a istniało już w 1848 r. i wywołane zostało polityką kościoła w czasach restauracyi.
W każdej więc sferze życia społecznego wieś, okrzyczana za zacofaną i wsteczną, czuła się solidarną i szła ręka w rękę z radykalizmem burżuazyjnym. I nawet pod względem formy protestu przeciw zamachowi stanu ludność miejska podzielała te same uczucia i te same dążności, jakie żywiła demokracya mieszczańska. W owym bowiem czasie opozycya republikańska nie miała jednolitego poglądu na środki, jakimi należy odeprzeć gwałt Ludwika Napoleona. Socyaliści – a raczej większość adeptów socyalizmu – odradzali opór zbrojny, zalecając natomiast przygotowanie się do walki wyborczej i do głosowania przy zapowiedzianym przez Napoleona plebiscycie ; demokraci burżuazyjni nawoływali do zwalczania bronią tych, którzy targnęli się na prawnie ustalony porządek polityczny. Włościanie rozumowali tak samo, jak demokraci burżuazyjni. Nie chcemy wydawać sądu nad metodą zaleconą i nad tą, która przez demokracyę przyjętą została, ale możemy szukać wytłumaczenia różnicy w poglądach. Dla demokracyi mieszczańskiej i dla włościan konstytucya panująca – pomimo jej wad – była dobytkiem narodowym, na który targnęła się ręka zdradziecka Bonapartego; dla socyalistów, żyjących myślą w ustroju nieurzeczywistnionym, ten dobytek narodowy nie miał (tego samego przynajmniej) znaczenia.
Bądź co bądź włościaństwo francuskie w grudniu 1851 roku stanęło po stronie republiki; dopiero po rozpędzeniu gromad wiejskich Ludwik Napoleon został dyktatorem, a potem cezarem. Włościaństwo zachowało swą siłę polityczną, bo w półwieku później trzecia republika weszła na tory, po jakich dziś kroczy, dopiero wtedy, gdy Francya wiejska poszła na lewo.
Tyle co do ruchu wiejskiego, w którym nasz bohater Jep przyjął udział. Szło nam na tych kilku stronnicach o podkreślenie znaczenia oraz rozmiarów tej walki, w której Jep traci chwilowo kochankę oraz własną wolność.
Pozostaje nam powiedzieć kilka słów w obronie ojca Jepa, starego gospodarza Bernadacha. Napozór ma on serce zamknięte dla uczuć rodzicielskich; ze synów woli on tego, który pozostał przy glebie, a Jepa przytula do serca, gdy już stracił wszystkich w swej chacie i gdy jedynym spadkobiercą ziemi rodzinnej może być potomek jego. Otóż sądzimy, że autor nie dał nam dobrego klucza do serca starego Bernadacha. Prawo starszeństwa we Francyi nie istnieje ani też jest popularnem lub pożądanem przez ludność wiejską. Równouprawnienie dzieci w prawie spadkowem, zaprowadzone ostatecznie przez rewolucyę, sformułowane w kodeksie Napoleona, nietylko przetrwało wiek cały, ale urobiło francuskie pojmowanie rodziny jako urządzenia społecznego. Przy pracy rolnej jednak, kto opuszcza ziemię rodzinną, ten zrywa solidarność rodzinną, solidarność nie w pojmowaniu uczuciowości przyrodzonej lub nałogowej, ale solidarność jako węzeł ekonomiczny tej rodziny, która jako taka ma teraz stanowić całość, broniąca dobytku pokoleń całych. Jep poszedł »do miasta«, oderwał się od ojcowizny, zerwał solidarność ekonomiczną i zrodził dla siebie uczucia wrogie, które tylko serce matki odepchnęło i odepchnąć mogło.
Na tę stronę psychologiczną włościaństwa francuskiego chcieliśmy zwrócić uwagę w kilku słowach. Zdaniem naszem stronę tę pojął znakomicie akademik Rene Bazin w powieści »Ziemia zamierająca« (La terre qui meurt). Zrozumieć naród, znaczy się zrozumieć duszę narodu i uczucia warstw wszelkich. Przedewszystkiem zaś trzeba uczucia te zrozumieć zanim do sądu nad niemi zasiadamy. Sądów z mieczem w ręku i z piorunami w zanadrzu jest – jeśli nie zadużo – to w każdym razie aż nadto dość. Jeśli czego jest brak, to wyrozumienia, które idzie w parze ze zrozumieniem dokładnem. Kto zaś mieni się być demokratą, ten takiego wyrozumienia nigdy za dużo posiąść nie może.
Meta.I. Jep powraca.
Zwolnił kroku po dwugodzinnem wspinaniu się na grzebień Roque Jalère, kędy wiedzie droga najbliższa z Surnii od Prades i odpoczął trochę. Pocóż się miał już teraz spieszyć, był prawie w domu. Mały kawałek drogi przebędzie szybko, spuści się po zboczu przeciwległem i stanie u siebie, we wiosce Katlar.
Mimo śniegu topniejącego, który małymi potoczkami ściekał po spadku góry, podróż nie była męczącą dla młodego, ośmastoletniego chłopca. A jednak, choć tak krótka, choć tak ochoczo odbyta, była dla Jepa ważnem, przełomowem zdarzeniem; za kilka godzin, po przebyciu paru mil, zmieni sposób życia, stanie w innym kraju. Pas, który miał minąć, z dawnych czasów znaczył granicę pomiędzy ziemią francuską, a Russillonem. Tutaj ustaje narzecze langwedockie, a poczyna się katalońskie. Przechowały się też resztki nienawiści sąsiedzkich u obu ras. Nie toczą one już wojen coprawda, ale ludzie spoglądają na siebie z ukosa i kłócą się przy okazyi. »Gawatx!«.
Pasterze katalońscy z Comes, wykrzykują pod adresem langwedockich tradycyjną obelgę, a owce obu narodowości pasą się bratersko, obok siebie na stokach góry. Czasem podkreślają obelgę: »Gawatx świnia!« Na co langwedoccy odpowiadają: »Catala burro!« (Katalończyk osioł). Ale to nie przeszkadza wcale wspólnie wypić, po skończeniu kłótni, buteleczki w szynkowni, ani też tańczyć obok siebie w miłej zgodzie podczas odpustu w Saint Jaume, albo podczas pielgrzymki do Llugol.
Przesądy te, i wiele innych, wywietrzały dawno z głowy Jepowi, to jest Józefowi Bernadach, a przynajmniej złagodził je bardzo dwuletni pobyt zdała od wsi rodzinnej.
Opuścił ją dobrowolnie mając szesnaście lat, pewnego dnia po ostrem starciu się z bratem starszym. Ojciec stanął po stronie pierworodnego syna i skutkiem tego chłopak, który dotąd nie wychylał się z wioski, chyba w sobotę, by pójść na targ do Prades, albo co najwyżej, by raz do roku udać się na jarm ark do Villefranche, Conflent, lub Vinça, porzucił motykę i pług i udał się w podróż po Francyi w charakterze chłopca od kowala. Musiało i tak kiedyś przyjść do tego. W miarę jak wyrastał, coraz bardziej dawała mu się we znaki przewaga brata, a zresztą ziemia należąca do rodziny Bernadach nie potrzebowała tylu rąk. Dwaj mężczyźni pozostali w domu, wystarczali zupełnie dla jej uprawy; Jep tedy poszedł zarabiać na życie do obcych.
Nie zebrał w tej podróży pieniędzy. O nie. Zadawalał się życiem z dnia na dzień, zmieniając stosownie do upodobania miejsce pobytu i majstrów, wtajemniczając się w arkana kunsztu kowalskiego to u jednego, to u drogiego i praktykując bądź to jak o kowal, bądź jak© ślusarz.
Ten i ów chciał go zatrzymać dłużej u siebie, gdyż Jep pracowity, zręczny i pełen ambicyi, szybko nauczył się tyle, by być w warsztacie użytecznym. Nie tracąc wiele czasu na zwykle zajęcia terminatorskie, jak dęcie w miech, trzymanie nogi konia przy kucie itp., w przeciągu kilku miesięcy nauczył się władać młotem i obcęgami, formować pięknie podkowy i przybijać je.
Ale o ile był ciekawy do rzemiosła, o tyle pragnął poznać kraj. Zaledwie spoczął na gałęzi jakiejś, już myślał o tem, by polecieć dalej. Wędrował z miejsca do miejsca. Z Estage1, gdzie ulokował się u pewnego majstra nazwiskiem Sarda, znajomego potrosze, gdyż spotkali się u wspólnych znajomych na jednym obchodzie uroczystym w Kotlarze, powędrował zaraz do Rivesaltes, potem do Sijean, a w reszcie do Narbony.
W tem mieście przynajmniej opłaciło się zatrzymać dłużej. Bo i co za miasto! Jakie tłumy na ulicach, jaki ruch na rynku! Przechodniów, biegnących w różnych kierunkach, było codziennie tyle, a nawet więcej może, jak w Prades, w dzień wielkiego jarmarku, przypadającego w pierwszy wtorek września.
A w liczbie ich, nie brakło też ludzi bogatych, dobrych klientów, zamawiających delikatną robotę, przy której człowiek może się choć czegoś porządnego wyuczyć. Jep skorzystał wiele w Narbonie; uzupełnił tam swe wykształcenie fachowe, a przytem przeszedł tam też szkołę obywatelską. Był to początek roku 1848. Rewolucya przewróciła wszystkim w głowach. W samym Katlarze Jep widział, przed wyruszeniem w podróż, jak sadzono drzewo wolności, ale wtedy z braku poczucia obywatelskiego, nie interesował się wcale tym symbolem. W Estagel, znicz patryotyzmu gorzał wyższym nieco płomieniem; był to kraj rodzinny Araga, jednego z wielkości aktualnych; zaklinano się na niego – Jep klął się także wielkiem nazwiskiem, ale półgębkiem, bez przejęcia.
Dopiero w Narbonie, w klubie rewolucyjnym, gdzie go zaciągnęli towarzysze z warsztatu zaraz pierwszego dnia pobytu, mały kowalczuk otrzymał chrzest republikański. Klub ten, jeden z najbardziej radykalnych klubów na obszarze podprefektury, mieścił się w którejś z ludowych sal balowych, a biust Barbesa otoczony sztandarami, podnosił salę do dostojeństwa kaplicy demokratycznej. I z wyjątkiem tego, że oracye mówców najeżone dosadnymi wyrazami, nie przypominały kazań jakie Jep słyszał w kościele Katlaru, był to rodzaj kultu religijnego, rodzaj nabożeństw odprawianych w kole przyjaciół i braci. Śpiewano hymny, zbierano składki, obcowano ze sobą na zasadzie miłości ludu i nienawiści do kapitalistów i burżuazyi.
Nowo nawrócony, naśladował gesty współtowarzyszy, a te gesty sugerowały mu przekonania. Przez ciągłe powtarzanie doszedł do przejęcia się niemi. Słyszał hasła: »Prawo do pracy«... »Ziemia dla chłopów«... Pośród grzmotu oklasków, słowa te brzmiały jak wyrocznie. Stare bożyszcza padały od nowych formuł magicznych, a Jep pysznił się tem, że w nie już nie wierzy. Duma wrodzona rozpierała mu piersi, wzbierało w nim poczucie łączności z olbrzymim oceanem, nazywającym się: ludzkość, a równocześnie rósł zapał wojowniczy, dawny, cechujący całą rasę. Z górnemi uczuciami mieszały się często dzieciństwa, ale były to dzieciństwa heroiczne, podobne do młodych wolontaryuszów, którzy bawiąc się w żołnierzy, padali od kul na polach bitew, czasu pierwszej Republiki. Ponieważ był z wszystkich klubistów najmłodszy, Jep całą ambicyę kładł w to, by być najradykalniejszym. Przyłączał się do najskrajniejszych wniosków, oczekując chwili, gdy będzie mógł walczyć w pierwszym szeregu na barykadzie.
Trwało to kilka miesięcy. Potem powiał wiatr inny, kluby ucichły, rozwiązane i rozprószone przez powracającą, zwycięską reakcyę; ostatnie pogłosy dni czerwcowych zapadły w ciszę. Towarzysze rozprószyli się i Jep też opuścił Narbonę. Ale jakby zapał emigracyjny osłabł w chłopcu, zamiast posuwać się dalej ku północy i zachodowi, ku miastom nieznanym, zawrócił do Carcassone. Magnes jakiś pociągał go w tył. Zwiedził Marcorignan, Villedaigne, potem l’Orbieu, i zatrzymał się w krainie miodu i migdałów, w Fabrezan, w Lanet. Podkuwał tam muły przewoźników, wiozących do skalistej Langwedocyi ładunek towarów, osły o małych kopytkach, pracujące przy zwózce zbiorów winogradu, rosnącego na zboczach i dolinach kamienistych. Jakiś czas przebywał w Guillan, Caudiés, ale nie mogąc tam znaleść pracy, zstąpił niżej, ku Saint-Paul-de-Fenouillet, którą to miejscowość jednak opuścił zaraz na drugi dzień, by powrócić do Katlaru, gdzie zgodził się uprzednio za czeladnika u dawnego przyjaciela, kowala, nazwiskiem Malhibern.
Te dwa lata terminowania i włóczęgi minęły jak sen! Pył obrazów, strzępy wspomnień otoczyły Jepa zatopionego w sobie, na ostatnim postoju. Widział je rozsiane przed sobą gdzieś na ogromnym horyzoncie rozlanym u jego stóp.
Siedział u stoku jednej z owych naturalnych piramid, które zdają się być pomnikami wieczystej pamięci wystawionymi chwałom jakimś, czy klęskom, zapadłym w morzu zapomnienia. Usiłował poprzez ciżbę gór tłoczących się jedne na drugie odkryć ścieżyny, którędy go nogi niosły tak długo.
Tam w dole, wciśnięta w urwiska postrzępionych siklawami skał, leżała dolina rzeki Desig, wąski pas uprawnej ziemi, któremu od północy zabiegały drogę prostopadłe skały. Łyse czoła Corbiéres wznosiły się ponad nie, jak gładki, nagi mur, ostro rysujący się na jasnym, o zimnym tonie, szafirze nieba wrześniowego. Za nim znowu, kotlina rzeki Agli, Tour de France, Estagel, a w tyle, więcej na prawo, w zamgleniu oddali, blade sylwetki ostatnich przylądków pochylały się nad stawami, nad morzem. Sijean, niewidzialna Narbona, musiały tam gdzieś leżeć, a na lewo stożek góry Burgarach, czarna cytadela, stojąca na skraju łańcucha górskiego departamentu Aude, świadczyła o sąsiedztwie miast Guillan, Saint-Paul i krainy Pays Bas.
Jep odczuł pewną dumę, że przewędrował wszystkie te kraje, że zwiedził wszystkie te miasta i wioski, ale równocześnie słodycz go ogarniała jakaś na myśl, że wraca do miejsc rodzinnych. Przychodził innym, niźli stąd wyruszał. Bogaty był w myśli nowe, wolę świeżą, tak świeżą i bujną, jak wąsiki, które muskał czasem z gestem naiwnej próżności. Była wielka różnica pomiędzy małym chłopcem, wymykającym się przed dwoma laty z rodzinnej wioski, a młodzieńcem, jakim był teraz, robotnikiem zdolnym i wyćwiczonym, mającym zawód w rękach i miejsce u majstra. Jep zadowolony był z siebie, zadowolony ze swego losu.
Po raz dwudziesty może od chwili otrzymania odczytał list starego Malhiberna, list, który skłonił go ostatecznie do powrotu.
»Kochany Józku, zapewne powiadomiono cię o nieszczęściu, jakie mnie spotkało, o śmierci mego biednego syna Ferreola, zabranego przez tyfus. Musiałem tedy zabrać się sam do roboty. Ale choć robię co mogę, w mych latach, z nadwyrężoną nogą, nie umiem sobie poradzić. Od sześciu miesięcy dwa razy już zmieniłem czeladnika, co nie przyczynia się wcale do uregulowania interesów. Zresztą pojmujesz, że ze względu na wnuczkę moją Bepę, która zajmuje się gospodarstwem, nie mogę trzymać pierwszego lepszego. Antek z Colomines, któregoś widział na jarmarku w Saint-Paul, gdzie poszedł sprzedać muła, ale go nie sprzedał, mówił mi, żeś wyszedł na dobrego robotnika, znającego swój fach. Przyszło mi więc na myśl spytać się ciebie, czybyś nie mógł mi pomagać w kuźni. Mam zamiar dać ci dwa franki dziennie, mieszkanie i jedzenie. Jeśli ci to odpowiada, bądź tak dobry i rychło odpisz parę słów; jeśli nie zechcesz, rozpocznę poszukiwania za innym, ale wolałbym ciebie. Nie mam ci nic nowego do napisania, tylko chyba tyle, że rzeczka Castellane wylała po wielkiej burzy, jak a szalała w wigilię św. Galderyka i woda zabrała wam cztery sieci, ale pewnie wiesz już o tem. Wszyscy u ciebie w domu są zdrowi, a myślę, że i ciebie ten mój list również zdrowym zastanie.....«.
Malhibern, którego nazywano także »dragonem«, gdyż służył czasu wojen Republiki, w tej broni, nie umiał pisać. List pisała Bepa, dopisała też od siebie parę słów u spodu kartki: »Jeśli zgodzisz się przybyć, oddasz nam wielką przysługę, a mnie sprawisz radość«.
Te słowa zdecydowały Jepa. Bepa nie była mu obojętną. Byli bliskimi sąsiadami i rówieśnikami prawie. Tylko w czternastym roku życia Bepa była prawie dorosłą dziewczyną, podczas gdy on był podrostkiem, na którego nie zwracano uwagi. W niedzielę nie śmiał brać udziału w zabawie, i próbował na dworze tańczyć z towarzyszami, podczas gdy Bepa, już wprowadzona w świat, wirowała w objęciach zalotników. Miała dwu, czy trzech na zmianę, a do nich należał też Galderyk, starszy brat Jepa. Jep, nie mogąc jeszcze otwarcie gniewać się, czuł za to głęboką urazę do brata i może właśnie ta tajona zawiść była osią ich sprzeczki i zerwania ostatecznego, skutkiem czego Jep wybrał się w podróż.
Myślał często o Bepie od chwili odejścia, niepokoił się pytaniem, co mogło zajść pomiędzy Galderykiem a jego ukochaną, a że nie donosił mu nikt o nich obojgu, począł się zwolna oswajać z myślą, że za powrotem do Katlaru zastanie towarzyszkę lat dziecinnych zaręczoną ze starszym bratem. Ale z listu dragona nie widać było nic takiego. Bepa była dotąd wolną i zachowała dlań w sercu przyjaźń, skoro cieszyła się na jego powrót i życzyła go sobie. Przyjaźń to już jest zawsze coś; reszta przyjdzie potem.
Jep złożył list, poprawił węzełek przymocowany do końca kija i począł iść dalej. Niedługo, po przekroczeniu grzebienia góry, ujrzał jak droga pod jego stopami pochyliła się w dół i gdy spuszczał się uboczą spadającą ostro w dolinę rzeki Tét, na horyzoncie ukazała się jego oczom znana dobrze, a od lat niewidziana sylwetka Canigou. Samotny, zagnany w lazury sterczał szczyt ostry, w powagę surową przyodziany, ponad siecią ciemnych dolin. Śnieg go płaszczem pokrywał spływającym aż ku lasom Balatg, ku amfiteatrowi skał Roc-Mosquit, płaszczem grubym, który zdawał się urągać żarowi słońca.
Ale wyprzedzając myślą porę roku, Jep wyobraził sobie góry w szacie wiosennej, ustrojone w zioła i kwiaty, tak, jak wyryły się ongi w dziecięcej jego duszy, jak wielbiła je słynna, stara piosnka, co stała się pieśnią narodową rasy całej:
Montanyas regaladas
Son las del Canigou
Gue tout l’estia florixen,
Primavera y tardor.
»Góry obfite w strumyki,
Są to góry Canigou,
Pokryte kwieciem przecudnym,
Od wiosny aż po jesień«.
Jep rzucił tę zwrotkę z pełnej piersi i oto, jak gdyby tkwił czar jakiś potajemny w słonecznej pieśni, drżącej od żaru ust tylu zakochanych, którzy ją śpiewali, powietrze nagle pocieplało naokół, a wiatr od Rosas, wiatr hiszpański, począł wiać lekko, pieszczotliwie muskając i topiąc białą powłokę śniegu spadłego tego ranka, pokrywającą skaliste zbocza Roque-Jalére. Woda szemrząca, strumykami biegła w dolinę, wzdymała się w kaskady na głazach i ciszę ostępu górskiego napełniła rozgwarem. Każdy strumień szemrał swoim odrębnym głosem, wesołym, cichym, lub surowym, stosownie do siły wyrażającej jego radość, że może biegnąć w podskokach, posłuszny potężnej atrakcyi doliny. Była to pieśń krystaliczna, zmieszana ze szczebiotem dziecięcym, a nad nią dominował potężny bas – correchu – górskiego potoku, co dyszał gniewnie podsycony nowymi dopływy.
Na zakręcie drogi perspektywa nagle rozszerzała się, ukazała się dolina rzeki Tét, pas zieleni i uprawnych pól. Delikatne barwy młodego zboża zabłysły poprzecinane tu i ówdzie białemi wstęgami dróg, a pośród tej sieci barwnej migotały węże sztucznych kanałów nawadniających. Widać stąd było dzwonnice sterczące ponad dachy czerwone rozlicznych wsi i miasteczek: na lewo Vinça, Marquixannes, na prawo Prades, Codalet, a dymy wiły się z kominów wstęgami, płynąc aż ku stokom Canigou. Znowu skręt i wizya znikła, a Jep począł zstępować w dół, drogą biegnącą serpentyną. Bloki granitu, oderwane od szczytu, leżały w otoczeniu mniejszych odłamków. Zdaleka widać było – cortale – służące za stajnie trzodom i pomieszkanie pasterzom. Mury ich, z wyschniętego na słońcu kamienia, połyskiwały bielą czystą. Kozy pasły się dokoła nich, strzeżone przez pasterzy, których nieruchome sylwetki zaledwie dostrzegalnie rysowały się na szarem tle skał.
Tymczasem poza pustelnią Saint-Jaume – ubogą kapliczką w samotnej roztoce – ukazały się pierwsze drzewa, buki, dęby, a wreszcie winnice. Wspinały się terasami po stokach, poprzecinane kanałami, które chroniły je od rozpędzonych strumieni wody, toczących się z gór po burzy. Tu i ówdzie rosły drzewa oliwne, których gałęzie czarne były od oliwek właśnie dojrzałych. Był czas zbiórki i owego ciepłego wieczora ludzie katlarscy zajęci byli około drzew. Wielkie płachty z czarnego płótna leżały na ziemi gotowe do przyjęcia owoców. Pracujący rozmawiali, krzyczeli, żarty rzucali podawane z jednej plantacyi do drugiej, a głosy ich zmieszane brzmiały w ciszy wieczornej przerywane wykrzykami dzieci, śmiechami i pogwarem kobiet, co przerwały pracę, by rozgrzać sobie ręce nad żarem piecyków z węglami, ustawionych u stóp murów, w miejscach zasłoniętych od wiatru.II. Powitanie.
Ścieżyna, którą stąpał Jep, biegła wprost na plantacyę rodziny Bernadach. Byli tam wszyscy troje: ojciec, matka i Galderyk. Zatopieni byli w pracy tak bardzo, że nie spostrzegli podróżnego. Jep spoglądał z daleka, jakby wahał się zbliżyć.
Ach! gdyby miał do czynienia tylko z Aulari, swoją drogą matką, wiedziałby co uczynić, rzuciłby się jej poprostu na szyję. Ale ci dwaj, ojciec i brat, jak go też oni przyjmą po dwu latach rozłąki? Dwa lata! Znając ich, nie łudził się Jep, by przez ten czas mogły się zmienić ich uczucia dla niego. Twarze ich w każdym pozostały te same, zawsze ponure, zawsze zagniewane. Pomijając różnice jakie wiek narzucał, ojciec i syn podobni byli do siebie, jak dwie krople wody. Obaj mieli niskie czoła, wzrok surowy, cienkie wargi i tylko wyraz ust był u starego bardziej despotyczny, a u Galderyka więcej chytry. Wyobrażenia i poglądy obu zapewne nie różniły się, podobnie jak twarze, a poglądy te stały w rażącej sprzeczności z ideami, które młody kowal przynosił z sobą po długiej wędrówce po Francyi. Znaczyło to, że do zwykłych kłótni, przybędzie jeszcze nowa okazya do starć. Na szczęście Jep był własnym panem, nie potrzebował nikogo. Śmiało, z podniesioną głową, mógł stanąć przed ojcem i bratem.
Z odległości, jak nakazuje moda wiejska, przesłał im pozdrowienie.
– Jak się macie, hej! – krzyknął.
Zwolna, nie przerywając roboty, Bernadach i Galderyk zwrócili głowy w jego stronę.
– Jak się masz chłopcze! – odrzucił stary obojętnie, jak gdyby Jep rozstał się z nim wczoraj.
– Dobry wieczór – rzekł brat starszy jeszcze chłodniej.
Ale matka już biegła naprzeciw syna. Niska, przysadkowata i gruba w pasie, jak wszystkie miejscowe kobiety, podniosła się na palcach ku chłopcu i zawisła na jego szyi.
– Jep! mój drogi Jep! – wykrzykiwała z podziwem. Potem cofając się, by go lepiej obejrzeć:
– Urosłeś na dobre dwa palce, nie sięgam ci już jak po ramię... a te wąsy, całkiem świeże... kłuje to, gdy się całuje!... no, no teraz jesteś dorosłym mężczyzną...
I znowu, głosem drżącym, z wyrzutem w oczach, w których zabłysły łzy:
– Niewdzięczniku! Już myślałam, że nie namyślisz się powrócić. Wreszcie wracasz, ale cóż mi z tego. Nie będę cię widywała prawie nigdy. Spodobało ci się przyjąć służbę u obcych, choć mogłeś pracować u siebie na własny rachunek. I do kogóż to idziesz? O gdybyś choć spytał mnie o radę!... byłoby się odnalazło dobrego majstra, gdziebyś opływał we wszystko. A ty zaprzedajesz się temu Malhibern, biednemu że aż piszczy. O nie znajdziesz w tym domu wiele szperki w zupie.
– Tem lepiej! Są to zacni ludzie ci Malhiberni. Przyjemnie mi będzie oddać im przysługę.
– Widzę, że podróż cię nie odmieniła, mój chłopcze, zawsze tas sama przewrócona głowa, a zacne serce. Trudno, trzeba cię kochać jakim jesteś! – wzdychała Aulari.
Jednocześnie popychała Jepa ku ojcu.
– Ależ spójrz no tylko jaki piękny nasz młodszy, spojrzyj – mówiła do męża.
Mężczyźni podali sobie ręce.
– Zdaje się, żeś nie lenił się w podróży! – zauważył Bernadach.
– Oczekiwaliśmy cię aż jutro. Ha cóż, musiałeś trafić na śnieg tam w górach, grzebień l’Orri był całkiem biały dziś rano.
– Śnieg taje i jeśli wiatr od strony hiszpańskiej powieje jeszcze trochę przez jutro, nie zostanie zeń ani śladu.
– Tem lepiej! Nie będą tak pękały z zimna ręce przy zbiórce. Widzisz sam, plony nędzne.
– Po tamtej stronie w górach Saint-Paul mają tyle oliwek, że nie wiedzą gdzie je podziać; tłocznie do prasowania oleju idą dzień i noc. Ludzie z Gavatx zbogacą się tego roku.
– My zaś przyciągniemy paska.
– My, ale nie on – rzekł Galderyk.
– Póki tylko starczy pługów do naprawy, osłów i mułów do kucia, Jep nie będzie pościł... chyba, że dragon zostanie zmuszony do zamknięcia budy... nieszczególnie tam idzie w kuźni! – dodał ze zjadliwym uśmiechem.
– Wszędzie licho idą interesy, zastój ogólny! – burczał stary.
– Zrujnują nas wszystkich tą przeklętą Republiką! Jak długo nie wystrzela się tych czerwonych, tych bandytów, głoszących podział...
– Jakże możesz tak mówić ojcze! – zaprotestował Jep.
– Ci, których nazywasz bandytami, są to ludzie zacni, przyjaciele ludu. Żądają prawa do pracy. Czyż to nie jest całkiem słuszne?
»Prawo do pracy«... słowa te zabrzmiały złowrogo w uszach Bernadacha. – Cóż to znaczy u licha? Pewnie nic dobrego, jedno z owych haseł, które w dzisiejszych czasach rozbrzmiewają po wsiach, jako dalekie echa miast. Rozbrzmiewają, ale jak obce nasienie, nie mogą zapuścić korzeni w ziemię oraną po staremu.
– To wszystko głupstwa! – zawyrokował Bernadach, wzruszając ramionami. – Prawo do pracy! Tylko nicponie, próżniaki i gałgany domagają się go. Jeśli ci w głowę nakładziono takich głupstw, to radzę ci zachować je dla siebie. Rozumiesz?
Nastało milczenie. Przepaść ujrzał Jep pomiędzy ojcem a sobą.
Bernadach spojrzawszy na lodowce Canigou, co poczynały okrywać się purpurą zachodu, rzekł:
– Gadamy niepotrzebnie, a niema ani minuty do stracenia, jeśli mamy przed nocą wsypać na wóz oliwki. Dalej do pracy!
Jep popatrzył chwilę na krzątających się; nikt się nim już nie zajmował... czemże dla nich był? Przechodniem na skraju drogi? Ujął kij podróżny i począł iść dalej.
Aulari zawołała za nim:
– Myślę, że nie zapomniałeś drogi do domu, ani godziny kolacyi. Dziś mamy coś dobrego, budyń co pozostał od uczty kiszkowej, po zarżnięciu warchlaka. Zapraszam cię.
Jep czekał na słowo zachęty od ojca. Nie pojawiło się na jego ustach.
– Dziękuję, ale oczekują mnie w kuźni u Malhibernów – odrzekł.
– Przyjdę innym razem.
I oddalił się krokiem swobodnym, postukując okutym kijem po kamieniach ścieżki. Ale myśli jego nie były tak swobodne. Serce mu się ścisnęło. Powitanie rodziny smuciło go bardzo. Jakto? ani słowa przebaczenia, ani gestu przyjaznego. Ha, trudno! widać już po wszystkiemu. Czuł dobrze, że tych ludzi nic już z nim nie łączy, łączyć nie może. I gdyby nie obawiał się zmartwić Aulari, nigdy, przenigdy, nie pokazałby się w domu rodzicielskim... nie umiał już powiedzieć... u siebie.
Uraza stopniała jednak, gdy ukazały się jego oczom domy Katlaru, zasłonięte do tej pory skalistemi wzgórzami. Tłoczyły się dokoła starej dzwonnicy, u wnijścia do wąskiej kotliny, niby gardzieli, dołem której płynęła rzeczka Castellane. Rzeczy wydały mu się zaraz milsze i gościnniejsze od ludzi. Wieś mówiła doń: omszałe stare dachy i progi kamienne wychodzone stopami mieszkańców, uśmiechały się do powracającego; owocowe drzewa w sadach i klony brzeżące drogę opowieść mu snuły słonecznych dni dzieciństwa. Nawet cyprysy z za muru cmentarnego wychylające się, tego wieczora miały wyraz przyjazny. Ich sztywne, prostolinijne kolumny, rysujące się w różowym zmierzchu czarno, dopełniały wrażenia, czyniąc je silniejszem, głębszem.
Posiadłość Bernadacha leżała nieco w odosobnieniu, poza wsią, po drugiej stronie correch’u, który o kilka kroków dalej rzuca się z rozmachem w spokojne wody Castellanki.
Miejscowość nosiła nazwę Jeantine, a tworzyła rodzaj przedmieścia. Stało tam cztery, czy pięć domów rozrzuconych wzdłuż drogi do Eus biegnącej równią. Pola pokładły się za domami, zaścielając wielki trójkąt utworzony przez zbieg dwu rzek. Miały najlepszą glebę z całego kraju. Było to alluwium, obfitujące w stare złożyszcza i wystarczało poruszyć je nieco po wierzchu, by uzyskać dwa zbiory rocznie. Jep podziwiał tę urodzajność niegdyś i porównywał z wydajnością pól sąsiednich i wyrastał już wtedy w jego sercu bunt przeciw niesprawiedliwości ojca, który nie krył się z chęcią oddania większej części ziemi starszemu synowi. Ale zazdrosna chciwość przygasła teraz: czyż warto trapić się mniejszą lub większą nadzieją spadku, gdy nadchodził czas ogólnego podziału?
Zresztą zamiłowania młodego chłopca uległy zmianie. Powolność pracy rolnika, przystosowanej do spokojnego tempa kroku wołów, skazanej na poddanie się wymaganiom ziemi, wystawionej na kaprys pogody i słoty, nie godziła się już z jego żywymi ruchami, nie wyczerpywała energii. Potrzebował rozmachu jaki panował w kuźni, pracy raźniejszej, przy odwiniętych rękawach koszuli, z piersią podaną na żar i wiatr. Tego przyszedł szukać w Katlarze, do tego miał ochotę. Gdy schodził w dolinę, dobiegły go dźwięki znajome, kuźnia jęczała w ciszy ogarniającej wioskę. Mimowoli stosował krok, w rytm bijących młotów.
Minąwszy wąską uliczkę, gdzie z każdych drzwi wyciągały się doń dłonie powitalne, wyszedł na mały placyk, wybiegający na most, rzucony przez rzekę Router. Brzeżyły go wszystkie, rzec można, pomniki Katlaru, a więc kościół, ze starą graniastą dzwonnicą, plebania, merostwo i szkoła. Kuźnia Malhiberna stała naprzeciw plebanii, a opodal była studnia publiczna, zasycana źródłem. Cały ruch, całe życie gminy koncentrowały się na tej małej przestrzeni. Pośrodku, na płaskowzgórzu, służącem za estradę dla muzykantów w dni obchodu świąt patronów miejscowych, rósł olbrzymi wiąz wyniosły, a choć pęknięty wzdłuż pnia, zielony był i rzeźki i zawsze ochotny osłonić swym cieniem figle młodzieży i pogwarkę starców, inwalidów, zbierających się tu co dnia, ruin ludzkich, chroniących się pod tę ruinę wiekowego drzewa. Gdy Jep pojawił się na placu, panował tam ruch zwykły przy zapadającej nocy. Dzieci wychodziły ze szkoły, pokrzykując gardłowo a przenikliwie, jak jaskółki pływające w ciepłych nurtach letniego nieba; robotnicy powracali z pól z motykami na ramionach, połyskującemi w ostatnich przeblaskach słonka, po ganku plebanii proboszcz Colomer chodził wolnym, posuwistym krokiem, mrucząc brewiarz, a wszyscy ci ludzie mieli miny zadowolone, rozradowane życiem. Przeświadczenie, że spełnione już obowiązki dzienne, nadzieja na kolacyę, której woń buchała z otwartych okien na ulicę, rozpogadzały twarze, podczas gdy szare mury domów i ciemne, pozbawione liści gałęzie wiązu, gasnąca światłość dnia muskała lekko, niby ostatnią pożegnalną pieszczotą.
Jedna tylko kuźnia nie chciała radować się ciszą opływającą świat tego wieczora. Ognisko przygasłe, narzędzia spracowane, a w kącie kupka węgli kupionych na kredyt, świadczyły o upadku rzemiosła. I kowal nie miał dużo żwawszej miny jak kuźnia. Krótki miał oddech przerywany astmą, nogę napół bezwładną, wykręconą reumatyzmem, a mimo to biedaczysko śpieszył się i męczył podkuwając muła, uwiązanego do kółka, wkręconego w ścianę. Z gołą głową i obnażonemi, wyschłemi ramionami, na których żyły nabrzmiałe jak postronki tworzyły siną sieć, krzątał się starowina u ogniska, którego żar błyskający od czasu do czasu oświecał jego postać. Miał wygoloną brodę, krótkie faworyty łączące się z wąsami, a w ustach nieodstępną fajkę, niby drugą kuźnię wieczyście czynną. Właściciel muła spełniał funkcye terminatora; zgarniał węgle, pociągał łańcuch miecha. Jep przybył w sam czas.
– Jesteś nareszcie mój chłopcze! – zawołał stary z radością.
– Wyborny pomysł miałeś podwajając kroku w podróży. Pracy tutaj nie wiele, ale i tak za dużo jej na mnie starego, co jestem zaledwie połową człowieka. Przyszło dragonowi na koniec! Wysechł jak szczypa. Albo te ręce, cóż chcesz bym niemi robił? Nie mam już i tyle mocy co dziecko.
– Silne ręce i nogi przynoszę wam ja, na zmianę. Panie majster podajcieno obcęgi. Spojrzyjcie no ojcze, czy dobrze mnie tam w świecie nauczono!
– Dobra nasza, chłopcze! Ale pilnuj się, ta bestya zła jak dyabeł, ugryzie cię nim się spostrzeżesz.
– Będę uważał majstrze!
Jep zdjął surdut.
– Żelazo gotowe, gwoździe także – pouczał go Malhibern – ty Ramon – mówił do chłopca – trzymaj bydlę przy pysku; ja podniosę nogę.
Jep już przyłożył podkowę do kopyta, potrząsnął głową.
– Co byście ojcze powiedzieli na to, gdybym wypiłował tutaj trochę? Noga coprawda nie wyglądałaby tak pięknie, ale bydlę chodziłoby lepiej. Cóż? – zapytał, wymierzając potężny cios dłonią zwierzęciu gotującemu się właśnie do wierzgnięcia. – Czekaj zła bestyo, już ja ci dogodzę.
Żelazo jeszcze raz powędrowało do ognia, poszło pod młot, oziębło, wreszcie Jep wbił gwoździe i przytarł je na wierzchu kopyta. Lekki szmer pilnika i było po wszystkiemu.
– A co, umiem swoją rzecz?
Malhibern pochylił się nad robotą i patrzył chwilę.
– Tak, zrobione delikatnie i czysto. Ty Jep, umiesz teraz akurat tyle co majster.
Nietylko stary kowal był tego zdania. Zajęty robotą Jep nie zauważył, że poza nim utworzyło się kółko ciekawych. Przechodnie zatrzymywali się, a nawet proboszcz Colomer na chwilę przestał odmawiać brewiarz.
Pówrót do domu młodszego syna Bernadachów, był nielada wydarzeniem w Katlarze. Wyciągały się doń dłonie i kładły przyjaźnie na jego ramionach.
– Wróciłeś więc? Tem lepiej! – mówił do Jepa jeden z dawnych towarzyszów Jan Cadéne.
– Sprzykrzyło nam się już bez ciebie. Pomożesz nam urządzać tańce. Będziemy się bawili paradnie.
– Bardzo dobrze żeś wrócił!... będziesz śpiewał w chórze – odezwał się z wysokości swego ganku proboszcz Colomer.
– Jep, liczę na ciebie!
– Zaśpiewamy mszyczkę, zatańczymy potem, a na końcu wypijemy lampkę, albo dwie za zdrowie Republiki.
Dźwięk słowa: Republika, zwiał proboszcza z ganku, ale mile zabrzmiał w uszach nauczyciela, zacnego Sabardeilha, który właśnie zbliżył się poważnie, ale przyjaźnie uśmiechnięty, by powitać dawnego ucznia.
– Mój biedny Jepie, Republika jest chorą – rzekł półgłosem do młodego kowala – ale jest tu paru w Katlarze co nie dadzą jej zdusić bez słowa protestu.
– Sabardeilh! Sabardeilh! Zupa stygnie, chodź!
W progu budynku szkolnego stała pani Sabardeilh oparłszy pięści na biodrach i wołała na nauczyciela. Posłuszny żegnał się:
– Pomówimy jeszcze o tem w cztery oczy – zakończył, ściskając dłoń Jepa.
Przypomnienie stygnącej zupy podziałało, przyjaciele i ciekawi rozeszli się. Zostali sami, stary kowal i nowy czeladnik.
– A gdzież jest Bepa? – spytał chłopiec.
– Nie daleko, przyjdzie lada chwila nasza gosposia. Patrz, oto i ona... odchodzę, wyszedł mi tytoń, pójdę sobie kupić paczkę. Bepa ukazała się na szczycie wzgórza. Szczupła była, szła krokiem rytmicznym jak wszystkie dziewczęta tych okolic. Niosła w fartuchu zapas jarzyn świeżych, koniecznych na jutro.
– Nie myślałam, że zbieram je dla ciebie – odezwała się do Jepa, rzuciwszy brzemię na skrzynię.
– Nie spodziewaliśmy się ciebie tak rychło, choć ja wiedziałam, że przyjdziesz.
– Jakżeś to mogła przewidzieć?
– Ot, tak sobie!...
Wlepiła weń oczy czarne i uśmiechała się, pewna siebie, pewna swej władzy nad mężczyznami. To, że była biedną nie odbierało jej wcale humoru. Rozkwitła młodość wyrównywała niedostatek. Byle wystroić się w niedzielę, nie żądała niczego więcej, a nawet w codziennem, biednem odzieniu, jakie nosiła tego wieczoru, czyż nie była bogatą, czyż nie była piękną i wiotką, czyż nie miała smukłej piersi, biódr? Z taką urodą już łatwo sobie dać radę w świecie.
– Będzie nam dobrze razem! – westchnął Jep.
– Kto wie! Od twego odejścia w naszym domu zagnieździło się nieszczęście. Śmierć jedna po drugiej: ojciec, matka. To smutne. Już chciałam iść między ludzi do służby, ale krewniak nie dał. Pracuje ciągle w kuźni, ale Bóg raczy wiedzieć jak! Klienci się skarżą; kilku już straciliśmy...
– Uspokój się, rozpocznie się teraz robota porządna. Nie chwalę się, ale mówię ci, że póki mnie tutaj, kuźnia nie podupadnie. A ty, tak powoli rozejrzysz się za mężem... co?
– Na razie o tem nie myślę.
– A więc nie macie się do siebie z Galderykiem?
– Ni mniej ni więcej jak z innymi; jestem wolna! I rzekłszy to zaklaskała palcami i obróciła się na obcasie – ale dość na teraz – dodała; pora zjeść kolacyę... nakryję stół.
Dragon powrócił. Zasiedli w kuchni napełnionej pachnącym dymem palących się gałęzi złotojeściu i zabrali się do potraw katalońskich. Jep z rozkoszą zabrał się do potrawki z warchlaka w czosnkowym sosie, i chętnie znajomość odnowił z rodzinnem czerwonem winem góralskiem, dawno niewidzianem.
Majster tłumaczył się, że nie ma nic lepszego w domu. Żałował tego, zarówno ze względu na gościa jak i siebie. Albowiem poniekąd smakoszem był stary kowal. Był to już taki grzech rodzinny. Póki były pieniądze, żyło się dostatnio u Malhibernów, nie żałując sobie dobrych kęsów. Cały dochód na to szedł. Caxn fa earn y vi fa sang. (Mięso wytwarza ciało, a wino krew)... to stare russillońskie przysłowie wprowadzali Malhibernowie w czyn. Jedli dużo i pili niezgorzej... ha, trudno. W domu znalazła się zawsze... pono... flaszka, pod ręką, by odwilżyć zaschnięte w pracy gardło, o zmroku, gdy ogień w kuźni wygasał, lub nawet baryłeczka... białego, z pipą wbitą w dno. Trącano się tam często gęsto z jakimś spóźnionym klientem, przegryzając po winie plackiem z anyżkiem.
Na tej stopie żył dragon, aż do śmierci syna, to jest aż do czasu zmniejszenia się dochodów z kuźni. Ale i teraz nie poddał się bez szemrania nowemu stanowi rzeczy, konieczności oszczędzania butelczyny i zadawalania się szczupłemi racyami tytoniu. Braki te pobudzały go do myślenia źle o bogaczach, o tych, którzy mogą napychać się gdy głodni, a płukać gardło winem, gdy im się pić chce. Zły humor rozżarzał do czerwoności jego idee polityczne. Republikaninem był z dawien dawna. Młodziutki, prawie jako dziecko wstąpił w szeregi patryotów z Conflent i walczył przeciw »Tyranowi kastylskiemu«, a i dziś jeszcze oświadczał swą gotowość pójścia do szeregu, gdyby zachodziła potrzeba poskromić szlachtę, lub burżuazyę. Wystawiając się na gniew klientów nie krępował się nigdy i każdemu kto tylko chciał słuchać wywnętrzał się ze swych idei odnośnie do owych »reakcyonistów«, tych wrogów ludu, którzy pracują nad obaleniem Republiki na korzyść kuzynka »tamtego«, albo też na korzyść króla w białych portkach.
– A ty, z kim trzymasz – spytał Jepa – z Bonapartem czy z Maryanną? Nie chciałbym ci sprawić przykrości, ale muszę ci powiedzieć, że Bernadachy to nasi najwięksi, najzacieklejsi wrogowie. Ojciec twój chętnieby nas powiesił oboje, pod tym jednak warunkiem, żeby nie był zmuszony kupić postronka. A twój brat nie wiele też wart.
– To ich sprawa, co do mnie, to jestem za »socyalną«.
– A to paradne! Nas tu jest kilku, przyznam się, schodzimy się tutaj wieczorami, opowiadamy sobie różności i staramy się trzymać na wyżynach wypadków aktualnych...
– A więc klub... klub katlarski! Wyśmienicie, proszę o wpisanie mnie z dniem dzisiejszym.
więcej..