- promocja
- W empik go
Jeremiasz - ebook
Jeremiasz - ebook
Jeremiasz, śledczy carskiej policji, który od lat ściga Przeciwnego, człowieka odpowiedzialnego za chaos ogarniający Podlasie, nieoczekiwanie zaczyna śnić i przemawiać biblijnymi proroctwami. Niektóre z nich się spełniają.
Nie wie, czy popada w obłęd, czy rzeczywiście przemawia przez niego Pan. W pogoni za Przeciwnym i w poszukiwaniu źródeł dręczącego go szaleństwa przemierza Podlasie przełomu XIX i XX wieku – kocioł, w którym mieszają się narody i wyznania, gdzie polscy szlachcice planują zryw powstańczy, anarchiści rzucają bomby, z cerkiewnych fresków przemawiają święci, w lasach nauczają ludowi prorocy, a żydowscy osadnicy zakładają nową Palestynę. Podczas tej podróży Jeremiasz odkrywa, co jest fałszem, a co prawdą objawioną wewnątrz jego umysłu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6163-7 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieczorem dwudziestego siódmego maja nic nie wskazywało na to, że wybrał go Pan. Zawilgł. Paprocie i krzewy przy drodze parowały, jakby ich wiosenne liście przeniosły się o kilka miesięcy do przodu, nasiąkły letnimi burzami i wróciły spuchnięte, by teraz oddać wodę. Mżyło. Krople trafiały za kołnierz płaszcza i lepkimi palcami wślizgiwały się pod ubranie, nie zważając na ciasno zapięty surdut. Zgęział. Ludzie mówili, że piasek na trakcie tatarskim był podobny do rajskich plaż: miękki i biały, wyznaczał świetlisty szlak przez puszczę. Jego wyobraźnia okazała się ułomna, bo nie dostrzegł tego w błocie pryskającym spod końskich kopyt; rozlazła struga prowadziła nie do raju, lecz do czyśćca, a jej brudne kałuże wzbudzały pragnienie kąpieli w łaźni, a nie w tropikalnym morzu. Zdążył zapomnieć, że dziesięć wiorst wcześniej ciągnął za sobą długi warkocz suchego pyłu, który plątał gordyjskie węzły z podobnymi tumanami wzbudzanymi przez furmanki, kolaski i innych konnych przejeżdżających między sokólskimi wzgórzami.
Jeremiasz był słabym jeźdźcem. A kiedy za Wierzchlesiem zanurzył się w mokry bór, ostatecznie pożałował, że wybrał jazdę konną. Mógł wygodnie dojechać pociągiem do Białegostoku, zjeść obiad w poczekalni drugiej klasy w wysokim, jasnym holu z nieskazitelną posadzką w białe i czarne romby i z palmami w wielkich donicach, a potem wziąć kolaskę do Supraśli. Tyle że wówczas każdy dostrzegłby jego przyjazd, a on przynajmniej z początku wolał pozostać niezauważonym. Dlatego pociągiem dotarł do Sokółki, tam wziął konia i ruszył drogą na Krinki, by w Kamionce skręcić w stronę puszczy.
Wygnana przez sokólskie wiatry wilgoć schroniła się w puszczy. Przeklinał wąskie spodnie do końskiej jazdy, wpuszczone głęboko w cholewki wysokich butów; czuł krople, które złośliwie odnajdywały szwy bryczesów i swobodnie sączyły się do środka. Podsiąkł wodą niczym piasek tatarskiego traktu, podobno biały, ale teraz brudny, poznaczony wałkami błota rozjechanego przez wozy.
Bałagoły wyłoniły się z mżawki niczym morskie lewiatany. Obładowane drewnem, ciężko wspierały się na wysokich kołach, dyszały pyskami siwych wołów i tonęły w kałużach. Wyrosły tuż przed nim, więc wstrzymał konia i wyprostował się, chociaż plecy i szyja niechętnie wystawiały się na wilgoć. We mgle niemal przeoczył porośnięte trawą wybrzuszenia, guzły kamiennych nagrobków i poszarpane żebra drewnianych krzyży. Cmentarz zamajaczył na stromej górce. Ślady nekropolii przebijały się w nieoczekiwanych miejscach, niektóre wysoko ponad głową, czyniąc widok nierzeczywistym. To były dobre znaki: obłe budy furgonów, cmentarz po prawej i nadrzeczna polana, która otworzyła się przed nim, wypychając na bok wysokie na dziesięć sążni świerki i sosny. Dotarł do Supraśli.
Widok przypominał tani landszaft. Brzeg wznosił się stromą skarpą, po lewej majaczyły białe mury pałacu opatów, gmach bazyliańskiego klasztoru i cerkiew Zwiastowania Najświętszej Marii Panny. Chociaż Supraśl oblepiała ta sama mokra zawiesina, która towarzyszyła mu od skraju Puszczy Odelskiej, to w oddali, na zachodzie, gdzieś nad Białymstokiem, chmury się rozwiały i zaświeciło słońce. Ciemnożółte, zapaliło blaszane hełmy na cerkiewnych wieżyczkach i wydobyło z mgły wieżę kościoła ewangelickiego. Spojrzał w bok, pewien, że na skraju mostu dostrzeże jednego z pejzażystów, tworzących w hurtowych ilościach malowidła chętnie kupowane przez białostockich fabrykantów.
Słońce zgasło za chmurami i mury supraskiego klasztoru ukryły się w wilgotnych oparach, dołączając do tartaków, młynów, manufaktur włókienniczych, browaru, papierni, terpentyniarni, niskich domów tkaczy, pałacyków niemieckich przemysłowców i wzniesionych z czerwonej cegły budynków poczty, posterunku policji i ewangelickiego domu parafialnego. Gdy kopyta konia stukały na mokrych deskach mostu, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że puszcza próbowała okryć mgłą miasteczko, które przemocą wdarło się w jej serce.
Karczma na Psiej Górce rozsiadła się okrakiem na tatarskim trakcie, który biegł przez środek budynku. W szarości zmierzchu Jeremiasz dostrzegł parobków kręcących się przy ciężkich skrzydłach drewnianych wrót. Na noc przejazd zamykano i ci, którym zależało na dotarciu do Białegostoku, płacili karczmarzowi myto. Przywilej nie zapewniał wysokich dochodów, ponieważ niewielu zdążających na zachód wybierało szlak w poprzek puszczy, a od kiedy wytyczono nową drogę białostocką, która mijała gospodę, krzyżując się z traktem tatarskim przy południowo-zachodnim skrzydle klasztoru, zniknęli chętni do wnoszenia opłat.
Modrzewiowy budynek kryty gontem nie oferował wygód; w pokojach stały proste łóżka, zydle udające stoliki, pojedyncze krzesła, w ścianach tkwiły haki do zawieszania płaszczy, a gospodarz niechętnie rozdzielał krótkie świece. Pokoje rzadko pozostawały zajęte, a główna sala zapełniała się siennikami jedynie na odpust, który według greckokatolickiego kalendarza wypadł przed sześcioma tygodniami.
Ciężko zsunął się z siodła, zostawił parobkowi konia i sakwę z rzeczami, zabrał torbę – uszyta ze starannie impregnowanej skóry chroniła dokumenty lepiej niż jego płaszcz – i w progu z niesmakiem otrzepał krople, które zgromadziły się na skraju kołnierza. Pomieszczenie jadalne było duże, przy długich stołach zmieściłoby się kilkudziesięciu gości. Teraz jednak, gdy właściciel oszczędzał na świecach i drewnie, półmrok zawężył przestrzeń, odciął kąty i zgromadził nielicznych klientów w centralnej części, gdzie drwa żarzące się w kominku rzucały niewyraźny krąg światła. Dziesięciu mężczyzn zasiadło przy jednym stole; proste, ale czyste kapoty, lniane koszule i spodnie wskazywały na miejscowych rzemieślników. Ich właśnie spodziewał się zobaczyć, bo robotnicy z włókienniczych manufaktur pili w tańszych budach po drugiej stronie miasteczka, a goście fabrykantów zatrzymywali się w willach.
Podszedł do drugiego ze stołów ustawionych przy palenisku, torbę rzucił na ławę, a płaszcz powiesił na haku. Karczmarz czekał; zwykłe zamówienie, podpiwek i kartacze, wyraźnie rozczarowało miejscowych, którzy przypatrywali się z ciekawością. Najchętniej poszedłby do pokoju, zamienił mokre bryczesy na ulubione wełniane spodnie i dopiero wtedy wrócił do sali biesiadnej. Było już jednak późno, w międzyczasie rzemieślnicy mogli wyczerpać tematy i się rozejść, a on chciał posłuchać plotek. Usiadł na skraju ławy i skrzywił się, gdy mięśnie zastygłe od siodła zaprotestowały. Powoli ściągnął buty z długimi cholewami i ustawił je na skraju kominka, tak by szybciej schły w środku. Sięgnął po drewniany zydelek, przesunął go przed palenisko i położył na nim nogi. Ogień – karczmarz pospiesznie dorzucił kilka polan – przyjemnie grzał stopy. Oparł się na ławie, wziął kubek podpiwku i zatopił wzrok w płomieniach. Jego nieruchoma postać powoli osunęła się na skraj świadomości supraślan siedzących obok, to zaś, o czym mówili przed jego wejściem, zbyt wciągało, by mieli przerywać w połowie.
Słuchał. Temat rozmowy był równie ponury jak opary zalegające nad Puszczą Odelską; przebłyski zachodzącego słońca, które na chwilę oświetliły dachy klasztoru kolorami z lichego landszaftu, nie przepchnęły się przez okienka karczmy. Jana Jansena znaleziono przed domem. Ktoś mówił, że żył jeszcze, gdy nadepnął na niego nocny stróż. Niewiele brakowało, a minąłby ciało na brukowanej ulicy, bo marna lampka, którą obnosił na drągu, nie rozpraszała ciemności. Stało się to przyczynkiem gorącej dyskusji w magistracie o tym, że trzeba miejską straż wyposażyć w porządne oświetlenie, a przede wszystkim ustawić lampy na Głównej i Klasztornej.
Rzemieślnicy nie roztrząsali jednak tematu światła, chociaż skoro Supraśl stała się miastem, to lampy jej się należały. Ważniejsze było ustalenie, czy Jansen mógł żyć jeszcze, gdy jego głowę od ciała dzieliło kilka kroków. Garbarz – profesję mężczyzny Jeremiasz odczytał z plam po barwnikach znaczących jego dłonie i policzek – był przekonany, że głowę od ciała odkopnął stróż, kiedy zahaczył o zwłoki i z trudem utrzymał równowagę. Mówił o trupie, bo trudno mu było uwierzyć, że Jansen wciąż żył, a tym bardziej że zanim wydał ostatnie tchnienie, wyznał jeszcze stróżowi, że miecz, rycerz, młodzieniec z długim nosem i odstającymi uszami. Stróż z pewnością był podpity albo tak przerażony makabrycznym znaleziskiem, że opowiadał te głupoty o głowie gadającej, choć korpus leżał parę stóp dalej. Pozostali zdawali się z nim zgadzać, człowiek z odciętą głową był martwy. Przynajmniej przez pierwsze lata, bo jeden z tkaczy przypomniał, że z cholerycznego cmentarza podnosiła się zjawa człowieka, który dawno temu przyniósł zarazę do Supraśli, za co zakonnicy po śmierci dekapitowali go i w gniewie spuścili łeb do rzeki. Tamten jednak był martwy od dziesiątków lat, fabrykanta Jansena zabito zaledwie przed dwoma tygodniami, a słowa, które głowa miała wypowiedzieć, padły chwilę po morderstwie. Tu w jednym się zgadzali: prawdziwie ostry brzeszczot musiał oddzielić głowę od ciała. Co do miecza pozostawali jednak sceptyczni i skłaniali się ku zwyczajnemu, ale w ich opinii bardziej skutecznemu tasakowi rzeźnickiemu. Zaraz jednak drugi z tkaczy zaoponował, bo nazajutrz po morderstwie policmajster skonfiskował supraskim rzeźnikom wszystkie tasaki, co po dwóch dniach niemal wywołało bunt w miasteczku, nagle pozbawionym świeżyzny. Na szczęście trzeciej nocy z głową pożegnał się ihumen Kurhanowicz, co odsunęło podejrzenia od rzeźników, a przynajmniej od skonfiskowanych narzędzi ich pracy.
Rzemieślnicy śmiechem tłumili strach. Opata odnalazł w celi Kimbar, najstarszy mnich. Tym razem co do zgonu nie było wątpliwości, ihumen został zamordowany w nocy i zdołał się wykrwawić, nim Kimbar rankiem otworzył drzwi jego pokoju; podłogę wyłożoną mozaiką pokrywała kałuża krwi, gruba niczym turecki kobierzec. Policjanci innych śladów nie znaleźli, podobnie jak śledczy, którzy w południe przyjechali z Białegostoku. Nic poza ciałem wspartym na klęczniku i głową, która odturlała się w kąt. Szyję miał przeciętą równo.
Jeremiasz słuchał ich jednym uchem, kartacze stygły, a to, co opowiadali, już znał. Zamarł jednak w pół kęsa, bo sukiennik przerwał kolegom rozważania dotyczące ułożenia ihumena na klęczniku i nawiązał do zamieszania, jakie wybuchło podczas wczorajszego pogrzebu. Ta informacja zaskoczyła Jeremiasza, bo Jan Jansen zginął w wyniku oddzielenia głowy od ciała dwa tygodnie temu, a Wincenty Kurhanowicz, ihumen miejscowego klasztoru, mocno już podupadłego, bo w bazyliańskim monastyrze przebywało sześciu mnichów – teraz pięciu – został pozbawiony swojej przed jedenastoma dniami. Obu pochowano w zeszłym tygodniu.
A poprzedniego dnia na ewangelickim cmentarzu, na górce przy drodze białostockiej, odbyła się ceremonia pogrzebowa. Przy bramie stał karawan z Białegostoku zaprzężony w dwa kare konie bez skazy, z czarnymi pióropuszami i kirami wokół głów. Żałobnicy zgromadzili się we wschodniej części cmentarza, na tyłach grobowca Buchholtzów, gdzie wysokie na trzy stopy balustrady z gustownie kutego żelaza kroiły trawę w prostokąty i kwadraty. Uczestników pogrzebu było niewielu, sukiennik rozcapierzył obie dłonie i powoli zaginał palce, wymieniając zgromadzone rodziny. Skończył przy dziewiątym, rzeczywiście mało, rody supraskich fabrykantów były nieduże, na pogrzebie Christiana Tiniusa zebrało się ledwie trzydzieści osób, jeśli nie liczyć pastora, wynajętych grabarzy i karawaniarzy z Białegostoku.
Koledzy sukiennika pokiwali głowami, niedużo jak na znanego przedsiębiorcę, który dzierżawił cesarskie tartaki. Inwestora nie tylko poważnego, jego drewno karmiło kotły parowe w supraskich i białostockich zakładach włókienniczych, ale i lubianego. Trzydzieści osób, dziewięć rodów, to nawet nie jedna trzecia partnerów, z którymi handlowały tartaki Tiniusa, nie wspominając o innych członkach białostockiej śmietanki gospodarczej i urzędniczej. Wprawdzie cmentarz w Supraśli był skromny, ewangelickie kwatery ciasne, za kutymi balustradami miejsca starczało na dwa, najwyżej trzy kamienne lub żelazne pomniki, żałobnicy tłoczyli się w wąskich przejściach między płotkami, a karawaniarze niosący trumny musieli się napracować, by z godnością manewrować na zakrętach, ale dotychczas nie przeszkadzało to uczestnikom pogrzebów, którzy tłumnie wypełniali supraski kościół ewangelicki u zbiegu Ogrodowej i Klasztornej, a potem nie tylko ścieżki między cmentarnymi pomnikami, ale i drogę prowadzącą do Białegostoku.
Dlatego wczorajsza mikra frekwencja żałobników była zaskakująca, a ich liczbę jedynie częściowo usprawiedliwiała pogoda, bo nad Supraślą siąpiło od kilku dni. Coś innego zniechęciło białostockich bankierów, urzędników, radców i kupców do przebycia dwunastu wiorst i przekonało do pozostania w domach ekonomów, brygadzistów i robotników z tartaków Tiniusa. Wiele tłumaczyła głowa, równo odcięta od tułowia, a przed pochówkiem zgrabnymi rękami przedsiębiorcy pogrzebowego na powrót połączona z ciałem; tragiczną rysę na szyi sprytnie maskował czarny, jedwabny fular. Trzeci pogrzeb w dwa tygodnie. Nawet wśród flisaków spławiających drewno Supraślą do Narwi tyle śmierci w tak krótkim czasie należało do rzadkości, a fabrykanci i ihumeni zdawali się żyć bez końca, w każdym razie niewielu mieszkańców miasteczka pamiętało, by ich pochówki zdarzały się częściej niż raz do roku. Należałoby wręcz oczekiwać, że tajemnicze okoliczności śmierci Jana Jansena, Wincentego Kurhanowicza, a teraz Christiana Tiniusa – Jeremiasz, wyjeżdżając z Grodna, minął się z wiadomością o jego zgonie – sprowadzą głodnych sensacji gapiów.
Jedna okoliczność skutecznie ostudziła zapał ciekawskich i rzemieślnicy głośno ją przytoczyli, bo to ona wprost prowadziła do zamieszania, które sukiennik obserwował wczoraj na ewangelickim cmentarzu. Jeremiasz słuchał ich z uwagą, ponieważ to, o czym teraz mówili, należało do informacji, jakich zazwyczaj nie znajdował w policyjnych raportach. Sam wierzył, że jedynie osobiste doświadczenie pozwalało zrozumieć, co kryło się pod naskórkiem codziennych rolnych robót, wieczornych rozmów w gospodach i rytuałów odprawianych w cerkwiach, kościołach i synagogach. Dlatego nie lubił raportów prystawów i żandarmów; pisali je marnym rosyjskim i zazwyczaj ignorowali to, co ważne. Czytając je, oglądał górę lodową na oceanie: w sprawozdaniach widać było jej czubek, ale niewiele pisano o części zanurzonej pod powierzchnią, zawsze wielokrotnie większej i bardziej złożonej.
Już po pierwszym morderstwie ludzie mówili o karze boskiej; plotka mało wymyślna, często zgon możnych lub nielubianych przypisywano opatrzności Bożej, a Jansena, w przeciwieństwie do Tiniusa, nie darzono sympatią. Uchodził za dusigrosza i wyzyskiwacza, robotnicy w jego fabryce za psie pieniądze robili długo. Czas pracy zawsze był sprawą umowną w supraskich manufakturach, ale u Jansena wydłużał się nieustająco. Stąd niedawny strajk. Kazimierz Butkiewicz rzucił się na fabrykanta, chcąc pięściami wymusić wypłatę zaległego wynagrodzenia. Gdyby nie odciągnął go Witold Ulman, poważany przywódca supraskich robotników, może Jansen nabawiłby się kilku siniaków, za to później nie straciłby głowy. Jednakże to nie robotnicze niepokoje wywołały boską interwencję, bo przecież ihumenowi Kurhanowiczowi nikt z miejscowych złego nie życzył. A jednak, co ludzie w karczmach i jadłodajniach – na moment nadzwyczaj wypełnionych, zanim wilgotna mgła nie ogarnęła miasteczka, a plotka o młodzieńcu z długim nosem i ostrym mieczem nie dotarła do wszystkich domów – zgodnie powtarzali, obie śmierci były takie same i wywołała je jedna przyczyna. Bóg karał za występek, na który w Supraśli się zanosiło, twierdzili katolicy, Żydzi, ewangelicy, prawosławni i potajemni unici.
Stary Kimbar tak mówił, przypomniał garbarz, a reszta pokiwała głowami, jakby zakonnik był największym autorytetem w miasteczku. Kimbar był pomarszczony i posiwiały, co sugerowałoby wiekową wiarygodność, tej jednak zaprzeczało zachowanie. Niespełna rozumu, uważali życzliwi i na widok zakonnika przechodzili na drugą stronę ulicy. Nienormalny, śmiali się inni, a dzieciaki z radością pomieszaną ze strachem próbowały powtarzać słowa mamrotane przez mnicha w tempie, którego żaden z prześmiewców nie umiał odtworzyć. A jednak to Kimbar stał się źródłem plotki o karze Bożej i chociaż nikt – a już na pewno żaden z poważnych rzemieślników siedzących przy stole w karczmie – nie przyznałby się do tego, jego słowa od dwóch tygodni śledzono z uwagą wcześniej niespotykaną.
Kimbar przybiegł pod dom Jansena tuż po domownikach fabrykanta; głowa wciąż toczyła się po bruku, nieopatrznie kopnięta przez nocnego stróża. Gniew Pana, powiedział, gdy lampy naftowe wydobyły z ciemności korpus zabitego, a kiedy strażnik miejski opowiadał o młodzieńcu z mieczem, którego widzieć miał zmarły, mruknął jeszcze o aniele niebieskim. I to właściwie wystarczyło, bo chociaż Kimbar wyjątkowo głosu nie uniósł ani nie narzucił się potokiem zdań, to słowa zapadły w pamięć zgromadzonych. Gniew Pana, anioł niebieski, święty rycerz, mówił mnich, podczas gdy bliscy próbowali uspokoić zapłakaną wdowę. To samo powtarzał trzy dni później w celi ihumena Kurhanowicza.
Niektórzy przypomnieli sobie, że Kimbar przestrzegał przed gniewem Bożym od wielu dni, w cerkwi podczas nabożeństw, przed karczmą na Psiej Górce i pod robotniczymi spelunkami. Dotąd wyśmiewali jego ostrzeżenia o aniele niebieskim, który zstąpi, by chronić poświęconą ziemię, o zbliżającym się proroku i o świętych przemawiających ze ścian supraskiej cerkwi. Ale gdy Jansen i Kurhanowicz zginęli w tajemniczy sposób, ludzie przypomnieli sobie jego słowa o błogosławionym rycerzu, co miał nie dopuścić do zbezczeszczenia Świętego Hrudu – skarpy na brzegu Supraśli, którą bazyliańskim mnichom wskazał krzyż po tym, jak za Chodkiewicza w Gródku spuścili na rzekę krucyfiks i popłynęli niezmordowanie jego śladem przez czterdzieści wiorst.
A niedawno fabrykanci doszli do porozumienia z opatem upadającego klasztoru. Najpierw Zachert odkupił dawną siedzibę opatów i zamienił ją w swoją rezydencję; potem w południowym skrzydle urządził manufakturę szyjącą koce dla carskiej armii; teraz wspólnie z innymi przedsiębiorcami dogadywał zakup ziemi nad brzegiem rzeki, przy Świętym Hrudzie właśnie, bo zamierzał spiętrzyć tam Supraśl i postawić elektrownię wodną, która miała wprowadzić prąd do willi i fabryk przemysłowców. Opat chętnie wyprzedawał dobra, ponieważ monastyr przygniatały podatki; właściwie niezrozumiałe było, że budynki wciąż pozostawały w rękach unickich mnichów, skoro ich wiarę już zakazano w granicach imperium rosyjskiego.
Jeremiasz o Kimbarze czytał. Sprzeciwy mnicha wobec planów fabrykantów i opata nie umknęły uwadze białostockich śledczych, którzy przejęli dochodzenie w Supraśli. Trafił na czoło listy podejrzanych, obok Kazimierza Butkiewicza i Witolda Ulmana, podgrzewających strajkowe nastroje wśród miejscowych robotników, oraz anarchisty Gelinkera z białostockiej organizacji Czornoje Znamia, która realizowała ideę terroru nieumotywowanego, mordując przypadkowych przedstawicieli burżuazji. Jednakże policjanci uznali Kimbara za mało prawdopodobnego sprawcę. Po pierwsze, ani w jego celi, ani w innych pomieszczeniach nie znaleźli tasaka, topora bądź innej broni zdolnej dekapitować człowieka. Po drugie, stary Kimbar nie mógłby swobodnie operować ciężką siekierą, a łatwość była niezbędna, bo zamordowani zostali pozbawieni głów jednym czystym cięciem. Jansen cieszył się dobrą kondycją, podtrzymywaną przez regularne polowania w Puszczy Odelskiej, a przede wszystkim był postawnym i wysokim człowiekiem; zakonnik musiałby podskoczyć, żeby sięgnąć szyi. Po trzecie wreszcie, specjalista psychiatrii, który niedawno podjął praktykę w nowo otwartym szpitalu dla umysłowo chorych pod Białymstokiem, po całodniowej rozmowie z mnichem uznał, że ów owszem, był na wpół szalony, ale przy tym nadzwyczaj religijny. Kimbar sprzeciwiał się przemocy i histerycznie wręcz brzydził wszelką zbrodnią. Również schizofrenii, w której mógłby ukrywać się umysł zdolny do morderstwa, lekarz się nie dopatrzył.
Raporty trafiające na biurko grodzieńskiego oberpolicmajstra, a potem również do gabinetu Nikołaja Władimirowicza Mieziencowa, tajnego radcy III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości, dla którego pracował Jeremiasz, były obszerne. Niestety policjanci w sprawozdaniach nie napomknęli nawet o długonosym rycerzu z odstającymi uszami ani o ostrym mieczu, o którym mówiła odcięta głowa Jansena, nie napisali również o aniele niebieskim, co miał sprowadzić gniew Pański na bezbożników profanujących uświęconą ziemię w Supraśli.
Rzemieślnicy w karczmie na Psiej Górce podzielali zdanie innych mieszkańców: skoro wola boska wtrąciła się w sprawy, lepiej było się nie mieszać. Toteż niewielu ciekawskich było gotowych sprawdzać granice Bożego gniewu. Szczególnie że Christian Tinius cztery dni temu, gdy był żyw jeszcze, głośno mówił, że zabobonnych mnichów dawno należało przegnać z Supraśli, a cerkiew zaminować i wysadzić.
Nic dziwnego, że z grona rzemieślników jedynie sukiennik poszedł na pogrzeb, chociaż on również nie ryzykował nadmiernie. Od razu zastrzegł się, gdy koledzy spojrzeli na niego z przerażeniem, że zatrzymał się w cieniu lip na drodze białostockiej, zbyt daleko od cmentarza, aby ktokolwiek mógł go uznać za uczestnika ceremonii, jednak na tyle blisko, by policzyć żałobników. I zauważyć Kimbara, skulonego pod płotem cmentarza. Nie tylko on go dostrzegł. Adolf Buchholtz, który miał niemal siedem stóp wzrostu, też zobaczył mnicha stojącego przy parkanie. Zapomniał o ceremonii, mimo że pastor właśnie zaczynał mowę, odwrócił się plecami do grobu niedoszłego zięcia i rzucił w stronę zakonnika. Rozpędzony Buchholtz przypominał dzika, dziesięć pudów wagi zrobiło swoje, biegnąc, prawie połamał żelazne płotki stojące mu na drodze, a gdy dopadł skraju cmentarza, nawet sukiennik poczuł siłę, z którą uderzył w ogrodzenie. Fabrykant bez wahania sięgnął na drugą stronę, grube paluchy zacisnął na ramionach zaskoczonego mnicha i szarpnął go ku sobie. Krzyczał przy tym tak głośno, że sukiennik nie musiał wytężać słuchu, by nie uronić słów: wyzywał Kimbara od mordercy i czarnego kruka, co ludzi do zabójstw podjudzał. Zgromadzeni przy stole zgodnie skinęli głowami, mnich rzeczywiście przypominał ptaka, wiecznie przygarbiony, z ostrym nosem i w znoszonym habicie.
Sukiennik w swym opowiadaniu próbował nadążyć za tempem Buchholtza, który słowa wystrzeliwał z siebie niczym rewolwer kule. Nazwał Kimbara obłudnym bigotem i zagroził, że kara go nie minie, bo już nie tylko Białystok, lecz także Grodno i nawet Petersburg zawiadomił, i jeszcze, że Kimbar, ten oprawca podstępny, w piekle będzie się smażył, ale wcześniej na ziemi czyściec przeżyje. Krzyczał, że nie pozwoli, by kacap groził rodzinie śmiercią. Przy tym coraz mocniej potrząsał zakonnikiem, który latał w jego rękach jak słomiany chochoł. Kaptur opadł Kimbarowi na plecy i odsłonił głowę pokrytą resztkami siwych włosów. Buchholtza wiek mnicha nie obszedł, przyciągnął go do siebie, a że wciąż oddzielał ich parkan cmentarza, drewniane sztachety wbiły się zakonnikowi pod żebra, aż pobladł. Bliscy dobiegli do fabrykanta i próbowali oderwać go od ofiary, ten jednak trzymał tak mocno, że coś zatrzeszczało. Sukiennik słyszał ów dźwięk wyraźnie, nie był tylko pewien, czy to sztachety pękały, czy żebra Kimbara. A Buchholtz krzyczał jeszcze, że kazał zaminować cerkiew i jak tylko anioł niebiański albo inny męczennik z mieczem się pojawi, to ją wysadzi, ze wszystkimi ikonami, freskami i mnichami w środku. Twarz przysunął tak blisko, że bujnymi bokobrodami drapał skórę Kimbara. Wreszcie puścił zakonnika, który upadł, po czym poderwał się pospiesznie, podkasał poły habitu i uciekł w kierunku klasztoru. Żebra widocznie miał całe, to sztachety musiały trzeszczeć, bo gdy mijał sukiennika, łapał powietrze pełnymi płucami.
Tu opowiadający zamilkł, jakby przestraszył się tego, co czaiło się w słowach Buchholtza, a jego towarzysze, przed chwilą słuchający z ekscytacją, też pochylili się nad pustymi szklankami. Zaraz jednak unieśli głowy i omietli czujnym wzrokiem obcego rozłożonego przy palenisku – Jeremiasz odsunął talerz wyczyszczony z kołdunów, ponownie wyciągnął nogi do ognia i sączył podpiwek – oberżystę przysypiającego za kontuarem, coraz głębsze cienie kulące się w kątach i ciemność zaglądającą przez okna. Mrok nocy splątanej z szarą mgłą pobudził ich do działania. Podnieśli się, ławy zazgrzytały po podłodze, Jeremiasz się wzdrygnął. Mrukliwie pożegnali się z karczmarzem i już stłoczyli się w drzwiach; brązowe plamy kapot i kurtek zniknęły w mroku.
Jeremiasz również się zbierał. Odstawił pusty kubek, zdjął stopy z zydla, skarpety zdążyły podeschnąć, podobnie jak buty, chociaż wyczuł w środku wilgotne miejsca. Niechętnie wsunął je na nogi, sięgnął po torbę, surdut i płaszcz. Gospodarz z wyraźną niechęcią podał mu świecę; cienkie węże parafiny wiły się na blaszanym talerzyku.
Obudził się niewyspany. Męczył go sen, chociaż zazwyczaj mar nie miał. W młodości uznawał to za defekt, bo gdy koledzy z sejneńskiego gimnazjum opowiadali o swoich przy śniadaniach, on milczał. Nic więc dziwnego, że sen, który objawił mu się na wąskim łóżku w karczmie na Psiej Górce, wytrącił go z równowagi.
Jedno pytanie pojawiało się w nim wielokrotnie i również teraz, na jawie, nie dawało mu spokoju. „Co widzisz?”, pytał głos, a on widział okopcony kocioł wrzący, gigantyczny, który pomieściłby wołu. „Co widzisz?”, wciąż powtarzał ktoś, nie umiałby określić tembru głosu, z pewnością był głęboki, przepełniony powagą, która przeszywała uszy bólem. „Co widzisz?”, a kocioł wrzał od strony północnej. Jeremiasz był pewien tej orientacji, północ była szczególnie istotna, a równocześnie dziwna, bo płyn nie mógłby nieustannie wrzeć w jednym skraju garnka, skoro ogień pod nim płonął równo. „Co widzisz?”, nie ustawał głos. Widział jeszcze mury; oblegał je tłum, najgęstszy przed wrotami. „Co widzisz?”, a on nic za obwarowaniami rozpoznać nie mógł, bo dymy skrywały miasto. Pochodziły nie od ognia wznieconego przez oblegających, lecz od kadzidła; trudno było sobie wyobrazić, ile żywicy zapalono za murami, żeby wytworzyć tak gęsty dym. Zaraz jednak głos przywołał go do porządku: „Co widzisz?”, a on dostrzegł trony ustawione przed każdą bramą, na nich majestaty. Na każdym tronie zasiadał król z północy. Skąd północ wzięła się pod murami, tak jak we wrzącym kotle, nie miał pojęcia. Wiedział jedynie, że kiedy sen do niego powracał, a działo się to wielokrotnie, zawsze pokazywał to samo, w tym samym momencie się kończył, a głos niezmiennie pytał: „Co widzisz?”. Przeraziła go uporczywość tej wizji.
Dlatego z ochotą wyszedł na dwór, chociaż mgła i mżawka nie ustąpiły z Supraśli. Zostawił w karczmie konia, sakwę z ubraniami i bryczesy do konnej jazdy, z ulgą założył ulubione spodnie z miękkiej wełny; wziął torbę z dokumentami, a sen porzucił w pokoju. Tak przynajmniej mu się wydawało, chociaż kiedy wyszedł na drogę, nie mógł uwolnić się od wrażenia, że pytanie ze snu czaiło się za plecami.
Klasztorne gmachy, wieżyczki cerkwi i budynek bramny z zawieszoną nad nim dzwonnicą kiedyś lśniły bielą. Teraz kapuśniak skutecznie stłumił wszelkie barwy poza szarą, ale nawet w najlepszym słonecznym świetle odpadające tynki, brudne ściany i rozpełzające się liszaje nie wywarłyby lepszego wrażenia. Strach było przejść pod dzwonnicą w bramie, korniki przeżarły belkowanie, i nie myśleć o ciężkim spiżowym dzwonie, który kołysał się nad głową. Wierni nawiedzający monastyr skracali sobie drogę przez furtkę w ogrodzeniu, które łączyło dzwonnicę z prawym skrzydłem klasztoru.
Cerkiew zachowała majestat pomimo stert belek i desek pozostawionych pod murami po remoncie pałacu opatów, niedawno przeprowadzonym przez Wilhelma Zacherta. Ani wychylające się zza świątyni piętra dawnej rezydencji ihumenów, ani ograniczające przestrzeń skrzydła klasztornych zabudowań nie mogły z nią konkurować. Strzelała w górę murami z czerwonej cegły i wąskimi krągłymi wieżyczkami z okienkami. Wyżej fasadę i galerie wież pokrywał tynk, którego kolor już bardziej przypominał biel; brud upadku nie sięgał tak wysoko.
Uwagę Jeremiasza przyciągnęła jednak nie imponująca architektura, lecz drewniany domek, który przycupnął przy prawej wieży i pretendował do miana stróżówki. Pomimo swej rachityczności budka kryła moc większą niż wyniosłe ściany cerkwi. Przez uchylone drzwiczki wysuwały się z wnętrza grube sznury. Tuż za progiem rozwidlały się, połowa biegła w prawo, do pakunków ułożonych u stóp wieżyczki i dalej za róg, a reszta w lewo. Grube sploty pełzły przez kamienny próg wrót i znikały w środku, a pozostałe obiegały cerkiew za drugą wieżą. Adolf Buchholtz nie żartował, mury zostały zaminowane, a lontów strzegli strażnicy. Przy budce stało trzech mężczyzn: starszy człowiek, w którym Jeremiasz dopatrzył się miejskiego stróża, bo w każdym podlaszuckim miasteczku dozorca wyglądał podobnie, i dwóch parobków, niechybnie drabów Buchholtza, na co wskazywał żołnierski krój ubrań. Cała trójka mierzyła go wzrokiem. Zignorował ich, nie miał zamiaru rozmawiać ze stróżami min, chciał jedynie zobaczyć świętych, którzy ponoć mówili ze ścian.
W cerkwi było ciemno. Przez okna w bocznych ścianach wlewało się zamglone światło, okienka wysoko pod kopułą pozostawały wyblakłe. W mroku wychwycił refleks srebrnego świecznika ustawionego przed ikonostasem, lecz jego blask – blady, ponieważ zadłużonych zakonników nie było stać na świece – niewiele pomógł. Zadarł głowę, wzrokiem wspiął się po grubych, ośmiobocznych filarach, sięgnął do szerokiego na dziesięć kroków tamburu, dotarł aż do wklęsłości kopuły, która wydawała się mała tam, wysoko, dwadzieścia sążni nad podłogą. Mrok ukrywał freski, ale Jeremiasz widział je przed laty, kiedy w święto Zwiastowania kwietniowe słońce świeciło nadzwyczaj mocno. Z kopuły spoglądał Chrystus Wszechwładny otoczony aniołami, pod nim pochylali się prorocy, apostołowie i ich uczniowie, niżej na ścianach usadowili się biskupi, święci i męczennicy; podobno ponad setka postaci, do tego jeszcze żywot Chrystusa, a między nimi łuki, żagielki i inne detale wypełnione medalionami i ornamentami.
W dzieciństwie, niemal przed dwudziestu laty, Jeremiasz doświadczał niezwykłych uniesień w kościele w Berżnikach. Kiedy przychodził z matką na niedzielne msze, ona stawała tuż przy drzwiach. Wtulała się w surową drewnianą ścianę, jakby liczyła na to, że ukryje się w cieniu wąskiego balkonu chóru. Gdy próbował pociągnąć ją w głąb, ostrzyła twarz, napinała węzły pod skórą, chociaż zdawało się, że miała je naciągnięte do granic możliwości. Przestawał wówczas nalegać i odwracał się pospiesznie, by nie widzieć bladości narastającej w jej oczach; nie umiał powstrzymać strachu, kiedy wzrok matki stawał się papierowy. Sam przeciskał się między chłopami, nie zważając na niechętne spojrzenia gospodarzy, a potem ekonomów i urzędników, którzy stali bliżej ołtarza. Zazwyczaj skręcał w prawo i szedł wąską nawą. Tak boczne przejście nazywał proboszcz, chociaż każdy, kto widział bazylikę w Sejnach, wiedział, że berżnicki kościół naw nie miał, jedynie wąskie korytarze wciśnięte za rzędy rzadkich kolumn. Stawał przy ostatnim filarze przed ołtarzem. Bał się podchodzić bliżej, chociaż ciągnęło go do proboszcza w zdobnym ornacie, do pozłacanych kielichów, świec drżących w dymie, do Najświętszej Panienki unoszonej do nieba na obrazie nad ołtarzem i do ministrantów w białych rewerendach.
Chciał do nich dołączyć, ale matka się nie zgodziła; rzadko mówiła z podobną stanowczością jak wtedy, gdy pierwszy raz zapytał, czy mógłby zostać ministrantem. Później, bo parokrotnie pomysł poruszał, już nie podnosiła głosu ani nie marszczyła czoła, jedynie twarz jej tężała, a oczy blakły tak, że czym prędzej odchodził. Z czasem pragnienie służenia do mszy osłabło, ale wciąż pociągały go zapach kadzidła i promienie słońca wpadające do środka. Dlatego wybierał prawą nawę, światło biegło wtedy nad jego ramieniem i grzało w swych promieniach drobinki kurzu unoszące się nad głowami szlachty w pierwszych ławkach. Dziwne myśli przychodziły mu wówczas do głowy.
Nad ołtarzem mieszały się barwy, zapachy i słowa. Złoto ofiarnych kielichów, czerwień kołnierzy, biel komży i błękit w niebo wziętej Maryi. Kadzidło przemieszane z wonią potu i machorki, którą tchnął każdy chłop stojący za jego plecami. Przejrzystość słonecznych promieni i gęstość dymu unoszącego się nad świecami. Dziwnie taneczne, jakby wstrzymywane w pół kroku ruchy księży i ministrantów. Dźwięki dzwonów i pieśni wypełniające drewnianą świątynię tak, że nie mógł powstrzymać się przed spojrzeniem pod nogi, czy śpiew nie oderwał budynku ku niebu. Doznawał obecności Boga, tak mu się wówczas wydawało, chociaż na religii wstydził się o tym wspominać. A był pilnym uczniem, znał każdą modlitwę i przytaczał żywoty świętych bez zająknięcia.
Niezwykłe pomieszanie gościło wówczas w jego głowie. Z jednej strony doznawał widzeń, które napełniały go ekstazą; z drugiej bezrefleksyjnie klepał pacierze, powtarzał martwe biografie świętych, a kazań proboszcza, pomimo aureoli kadzidła nad jego głową, przestawał słuchać po drugim zdaniu. Doskonałe oceny z religii i skryte euforie nie uczyniły z niego gorliwego katolika. Kiedy poszedł do gimnazjum w Sejnach, stracił motywację do kościelnych praktyk. Wciąż uczęszczał na katechezę, ale jej nauki postrzegał jako naiwne i bigoteryjne. Miały w tym swój udział Wykłady o duszy ludzkiej i zwierzęcej, które odnalazł w szkolnej bibliotece.
Pochłaniał je w kącie czytelni, przy lampie naftowej przykręconej tak, by rzucała mdłe światło. Bał się, że ktoś podejdzie i dostrzeże, co przegląda. Zastanawiał się, jak z krakowskiej drukarni Dygasińskiego i Małui rozprawa trafiła w odległy kąt Podlasza, za mury szkoły przytulonej do bazyliki, gdzie z pewnością nie było miejsca na takie pozycje. Paradoksalnie to, że ktoś ją do szkoły przyniósł, a potem on na nią trafił, było cudem, chociaż nie katolickim, lecz racjonalnym, ateistycznym nawet; poznał to słowo w gimnazjum i nieustannie kosztował jego smak – bluźnierstwa, zakazanych emocji, mglistego cienia nienazwanego, dalekiego świata.
Już sam tytuł brzmiał ekscytująco, dusza ludzka i zwierzęca. Często otwierał ostatnie strony i przesuwał palcem po spisie treści, drżąc z podniecenia, jakby druk żył, a słowa nie tylko obiecywały, lecz także wprost niosły zapach niezwykłych przygód. „Myślenie”, „Dusza zwierzęca”, „Indukcja i dedukcja”, „Świadomość”. Wtedy, skulony w kącie czytelni, zdał sobie sprawę z własnego istnienia, jakby przy słabym świetle lampy doświadczył objawienia, nie religijnego, lecz naukowego. Musiał nadrobić stracony czas, bo dopiero czytając Wykłady, przechodził proces świadomego poznawania, który był częścią dorastania, ale jemu najwyraźniej umknął w Berżnikach, w domu pełnym suszu.
Wierzył Wundtowi, że inteligencja idzie w parze z wyobraźnią, więc ćwiczył imaginację, ale nie na modłę romantyków tonących w naiwnych sielankach. Śladem nowego mistrza uważał, że była zbiorem oddzielnych odczuć, określonych i zapamiętanych, a świadome poznanie następowało dopiero wtedy, gdy zostały one nazwane. Wundt pisał, że Szekspir używał piętnastu tysięcy słów, Milton ośmiu, a wykształcony Anglik trzech tysięcy, podczas gdy prostak ledwie trzystu. Tak, angielscy badacze musieli mieć rację, podlaszucki chłop na pewno więcej słów nie znał, co do tego Jeremiasz nie miał wątpliwości. Chciał poznać ich jak najwięcej, by poszerzać strumień wyobrażeń, który płynął ze skarbca nieświadomej duszy – bardzo mu się podobało to określenie. Dlatego tak chętnie uczył się języków; wierzył, że gdy to samo pojęcie nazwie w kilku obcych słowach, to jego wartość wzrośnie.
Nic więc dziwnego, że chociaż często gościł w murach sejneńskiej bazyliki z prawdziwymi nawami, to białe wnętrza nie wzbudziły w nim euforii, której doświadczał w drewnianym kościółku w Berżnikach. Chociaż nieprawdą byłoby powiedzieć, że w świątyni niczego nie przeżył.
W tamtą mroźną lutową niedzielę zagapił się. Myślami był już przy nartach, które czekały na niego w dormitorium, bo od kiedy przeniósł się do Sejn, w niemal wszystkie zimowe świąteczne dni tuż po porannej mszy uciekał na nich za miasto i biegał aż do zmierzchu. Światło wtargnęło znienacka przez wysokie okna po prawej stronie kościoła. Nie zalało blaskiem całej głównej nawy, lecz ekwilibrystycznie zagięło się nad lewym rzędem siedzeń, a dokładnie rzecz biorąc, nad drugą ławką, licząc od tej, w której siedział Jeremiasz. Ciemnobrązowe włosy opadały na plecy ciężkim warkoczem i kiedy poruszyła głową, splot rozbłysnął. To ten blask przyciągnął jego uwagę. Uniósł głowę w poszukiwaniu źródła iluminacji, a potem na próżno szukał fizycznego wyjaśnienia, chociaż od początku wiedział, że nie w optyce tkwiło rozwiązanie, ale w jego wnętrzu. W sercu, powiedziałby, gdyby nie czytał tak zaciekle psychologii Wundta, więc raczej w psyche, chociaż musiał przyznać, że słowo „serce” lepiej pasowało do tego, co poczuł.