Jesienne liście - ebook
Jesienne liście - ebook
Saga rodzinna „Jesienne liście” to historia miłości trojga bohaterów, rozgrywająca się w Karkoszce, jednej ze śląskich wsi. Urodzili się tego samego roku, zaprzyjaźnili się i razem dorastali, ale burza hormonów zmieniła wszystko. Zosia od zawsze kochała Łukasza i marzyła, że kiedyś wyjdzie za niego za mąż. Łukasz nie potrafił poradzić sobie z emocjami, które wyzwalał w nim Janek. Uznał, że Zosia może być remedium na to zakazane uczucie. Janek nie widział świata poza Łukaszem, ale kiedy przyjaciel podjął decyzję, aby pójść do seminarium, przeżył głębokie rozczarowanie. Powieść rozpoczyna się w 1960 roku i trwa przeszło czterdzieści lat. Na tle niektórych wydarzeń historycznych poznajemy losy bohaterów, tych fikcyjnych, ale także i tych prawdziwych. Ta historia odarta jest z cukierkowej nostalgii i z wyidealizowanych wspomnień. „Jesienne liście” to saga o ludziach pełnych pasji i namiętności, o ich wyborach, i tych dobrych, i tych złych, o konsekwencjach tychże decyzji. To po prostu opowieść o prawdziwym życiu. „Jesienne liście” A. Paczkowskiego można zakwalifikować do bardzo obszernej kategorii powieści obyczajowych. Ta historia to opowieść o biedzie i szczęściu, miłości i nienawiści, tolerancji i ksenofobii, a przede wszystkim o wyborach, które w nieuchronny sposób wpływają zarówno na losy nasze, jak i naszych najbliższych. Polecam. – Barbara Mikulska (autorka powieści obyczajowych, fantasy, horrorów oraz książek dla dzieci).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8290-255-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część pierwsza
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Część druga
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Część trzecia
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
Rozdział 79
Rozdział 80
Rozdział 81
EpilogRozdział 1
Janek
Janek narodzinami sprawił rodzicom wielkie problemy. Otóż nikt się nie spodziewał i nie planował jego pojawienia na świecie. Matka Agata należała do kobiet niezwykle otyłych, ciężko pracowała od rana do nocy, niekiedy nie miała nawet czasu, by powiedzieć mężowi dobranoc, ponieważ jeszcze zanim przyłożyła głowę do poduszki, już zasypiała. Jeżeli między małżonkami dochodziło do zbliżeń, to jedynie w czasie głuchych, ciemnych nocy, pod pierzyną, kiedy nawet oni, zmęczeni po całym dniu harówki, nie wiedzieli w sennym otępieniu, co się między nimi dzieje. Zresztą nie czuli już do siebie pociągu, łoże jednak dzielili, bo tak przywykli przez te wszystkie lata. Andrzej, jej mąż, był człowiekiem szczupłym, więc różnili się od siebie jak noc i dzień. Ona tak gruba, że ledwo mogła podnieść się z materaca, aczkolwiek z wielką siłą i zaparciem, nigdy się nie poddawała, on zaś chudy jak szczapa, wysoki, z wystającymi wszędzie kośćmi, ale o oczach skrywających równie wielki hart ducha i pewnego rodzaju srogość. Gdyby nie mieli w sobie tej zażartej potrzeby ciężkiej pracy, dawno skończyliby marnie. Oboje urodzili się jeszcze przed wojną, a czasy, które nastały po niej, były ciężkie. Rodzina się rozdzieliła, ojciec Agaty zginął na polu bitwy, zaś ojciec Andrzeja, mocno schorowany, też prędko udał się do Boga.
Agata wyszła za mąż za Andrzeja Wilczyńskiego i z tego związku urodziło się pięcioro dzieci. Ostatnim, w roku 1960, był właśnie Janek, dosłownie urodzony w kapuście. Zbierali ją w pocie czoła na wyjątkowo wtedy zalanym słońcem polu, gdy na Agatę przyszły silne bóle: zgięła się w pół, wody płodowe rozlały się po udach, tworząc kałużę na czarnej ziemi, a potem coś ścisnęło ją w podbrzuszu, krótki ból i nagle było po wszystkim. Dziecko przyszło na świat. Agata była równie zdziwiona, jak kobiety pracujące obok niej na polu. Andrzej nie rozumiał, jak mogła nie wiedzieć, że jest w ciąży. Ona sama tego nie rozumiała. Dziecko nie ruszało się w niej, nie kopało, nie miała żadnych niestrawności albo tego po prostu nie zauważyła, nic. A to że przez wiele miesięcy nie miała okresu… Cóż, o tym naprawdę nie myślała, a miesiące uciekają tak szybko…
Ich posiadłość znajdowała się w wiosce Karkoszka, niedaleko Wodzisławia Śląskiego. Nie był to oczywiście wielki majątek, zwykły niski dom z obejściem, pięć hektarów pola i to wszystko. W oborze dwie świnie, jedna krowa i jeden koń, kury ze złośliwym i zadziornym kogutem, kaczki, gęsi. Pies uwiązany przy budzie, czasami szczekający od rana do nocy. Kot, który nieustannie chodził swoimi drogami.
Matka Agaty, Maria, kobieta schorowana, bardziej uprzykrzała wszystkim życie, niż pomagała. Nie interesowały jej też dzieci, więc kiedy się urodziły wnuki, nie można było na nią liczyć. Między nią a Agatą nieustannie dochodziło do kłótni, bo kiedy człowiek jest zmęczony i chory, to prędko zapala się w nim gniew, aczkolwiek potem gorzko żałuje wylanych w złości słów. Jej matka zmieniła się po śmierci męża. Wiele kobiet we wsi przeżyło to samo, a na wiadomość o śmierci mężów czy synów rwały włosy z głów, siwiały z dnia na dzień lub zwyczajnie zamykały się w sobie. Maria zdziwaczała i pojawiła się w niej jakaś złość i zaciętość.
– Twoja matka tak patrzy na mnie – mówił Andrzej – jakby mnie chciała zabić albo jakbym jej coś zrobił złego.
– Nie przejmuj się nią – tłumaczyła Agata, choć nie podobało jej się to, bo Andrzej nie zasłużył sobie na złe traktowanie ze strony matki. – Po śmierci taty po prostu zwariowała.
Czasami Maria patrzyła też złym wzrokiem na własną córkę i wtedy przebiegały Agatę dreszcze. Może dlatego, że ona ocalała, a w wojnie straciło życie trzech jej braci. Wszyscy byli młodzi i mieli całe życie przed sobą. Biedaczyska, a matka nawet ich grobów odwiedzić nie mogła. Gdyby chociaż tu ich pochowali, na cmentarzu wedle brzozowego lasku, człowiek mógłby pójؐść, złożyć kwiaty, pomodlić się. A tak, zostali gdzieś w świecie, nie wiadomo gdzie, nawet nie było kogo spytać, czy ksiądz wodą święconą mogiły pokropił czy jak te padłe bydlęta do dołu wrzucili i ziemię szpadlem uklepali. Bóg tylko może jedyny wie, gdzie ci jej syneczkowie spoczęli. Ale Bóg niczego nigdy nie zdradzi.
Agata na początku obdarzyła Andrzeja silnym uczuciem, bo zawsze w domu odsuwano ją na bok. Liczyli się bracia, a ona zwyczajnie została pozbawiona rodzicielskiej miłości. Ojciec ją kochał, to oczywiste, ale matka oczy tylko na synów zwracała. Byli jej skarbami i nic tego nie mogło zmienić. Wiedziała też, że na nikogo innego liczyć nie mogła. Wieś po wojnie sparaliżowała niemoc. Brakowało męskich rąk do pracy i każdy chłop był na wagę złota. Dlatego przyjęła jego oświadczyny nie tylko ze zdziwieniem, ale też z ulgą. Mógł wziąć każdą, szczuplejszą i ładniejszą, ale to na nią padło. Powiedział jej też dlaczego, bo miłość z początku między nimi nie istniała. Dziewucha krzepka i silna, do pracy rzucała się jak narowisty koń i niewielu wyzwaniom nie dałaby rady sprostać. Robotna kobieta, silna i wytrzymała, dawała gwarancję i zabezpieczenie na przyszłość, dobrze rokowała. Zresztą taka silna kobieta jak ona to pewnie i synów urodzi dziarskich.
Andrzej wszystko to dobrze przekalkulował, aczkolwiek dla żony dobry i nocami bywało nawet czuły, nie należał do ludzi uległych, słabych i kochliwych. Miał prostą duszę, wiarę w Boga i przykazania, a jak postanowił, tak być musiało i nawet Agata nigdy nie zdołała go do niczego przekonać. Był po prostu twardy już od urodzenia. Jakaś mroczna siła w nim drzemała.
Miał czterdzieści lat, kiedy ożenił się z Agatą, ale gdyby nie wojna, pewnie zostałby kawalerem i samotnikiem. I jemu dwóch braci Niemcy zabili, a ojciec, schorowany i stary, zszedł z tego świata zaraz po nich. Andrzej ostał się sam jeden, z siwą matką, która raz dwa do grobu poszła, kiedy męża zabrakło. Potrzebował żony, a że majątek mieli niewielki, sprzedał, co miał i po ślubie zamieszkał w domu Agaty. Obejście jakby nie było większe, ale pieniądze, choć śmieszne w tych czasach, pomogły im jako tako stanąć na nogi. Po Ruskich, co przyszli po Niemcach, nie zostało właściwie nic. Byli jak zaraza, plądrowali, gwałcili i palili, zabijali na potęgę. Zło ich takie cechowało, że nie sposób sobie wyobrazić. Zachowywali się, jakby wszystko im było wolno, jakby byli panami na włościach. W jakiś sposób była to prawda, ponieważ wiele razy decydowali o czyimś życiu. Prawdą jest, niestety, że człowiek zły i głupi, jak tylko otrzyma chociażby odrobinę władzy, zaczyna czuć się kimś lepszym i innych drogo to kosztuje.
Andrzej był więc człowiekiem z zasadami, samotnikiem właściwie o duszy skrywającej mrok, niewiele się odzywał i często chodził zamyślony. Należał jednak do ludzi pracowitych, a co za tym idzie gospodarstwo w ciągu lat się rozwijało, choć wiadomo, że zdarzały się lata, kiedy im bieda w oczy zaglądała.
Niestety, cierniem w oku Andrzeja było jedno jedyne dziecko, Helena. Tak naprawdę nie znalazła miejsca w jego świecie i sercu, aczkolwiek mówi się, że ojciec zawsze wspólny język i porozumienie znajdzie z córką. Chciał mieć synów, bo pracy w obejściu i na polu przybywało, a dziewczyna do roboty niezdatna przecież. Trzeba jej tylko nieustannie pilnować i odganiać chłopaków od spódnicy.
Ogólnie Andrzej uważał kobiety za słabe i mniej wartościowe. Tego jednak nie mówił na głos i Agata nie miała o tym pojęcia. Dlatego właśnie ją wziął za żonę, ponieważ ciężką pracą pokazywała wszystkim, że zniesie więcej niż niejeden mężczyzna. Ale ona była wyjątkiem.
W domu Andrzeja najważniejsza była wiara, a dziesięć przykazań boskich stanowiło nienaruszalne zasady postępowania całej rodziny.
– Bez Boga ani do proga – mawiała jego matka.
Głowił się, co począć z córką, aby mu nie uprzykrzała życia. Zresztą było jeszcze tamto zdarzenie, które mu nie dawało spokoju…
Kiedy zaś w 1960 urodził się Janek, okazało się, że dziecko jest słabego zdrowia, aczkolwiek płuca musiał mieć rozwinięte bardzo dobrze, ponieważ tak wrzeszczał, że obudziłby nawet umarłego.
Pomiędzy nim a żoną często dochodziło do kłótni o syna. Andrzej czuł potrzebę włączenia się w wychowanie chłopaka od najmłodszych lat, a to oznaczało bicie i robienie wszystkiego, by stał się twardym mężczyzną, jakim był on sam.
Niestety, Janek jakoś w ojca się nie wdał i coraz bardziej tracił w jego oczach. Starsi bracia byli nieokiełznani, dokuczliwi i nieznośni, ale byli to przecież synowie i mogli sobie na to pozwolić. Janek zaś lepiej rozumiał się ze swoją starszą o rok siostrą i to z nią spędzał najwięcej czasu.
Helena bowiem, podobnie jak on, była z natury spokojna i cicha. Dlatego nawiązała się między nimi nić wyjątkowego porozumienia i stronili od pozostałej trójki rodzeństwa.
Najstarszego Dawida nazywali żywym srebrem. Wszędzie go było pełno i wkładał palce nawet tam, gdzie nie powinien, bo wszystko go interesowało. Często więc ciekawość kończyła się złamaniami, oparzeniami i chyba najczęściej z całej rodziny trzeba go było ratować z opresji. Do pracy się nie garnął, więc wiadomo było, że będą z nim wielkie problemy. Nie dało się go utemperować, aczkolwiek Andrzej bił go najczęściej z całej piątki, zaraz po Janku, na chłopaka nie było siły. Był po prostu ciekawy świata i choć najdzikszy z dzieci i najmniej zdyscyplinowany, to jednak zdrowy i bystry.
Helmut był spokojniejszy od starszego brata. Dokładnie obserwował sytuację i działał tylko wtedy, kiedy wyczuł, że nie będzie się musiał napracować. Zadziorny i pamiętliwy, jak tylko któryś z braci mu coś zrobił, nie zapominał i czekał, dopóki nie nadarzyła się okazja, by się zemścić i odpłacić za doznaną krzywdę. A mściwy był już od małego, więc nie wróżyło to niczego dobrego na przyszłość. Potrafił odgrywać się nawet na matce, kiedy mu się wydało, że dała mu mniej jedzenia na talerzu niż jego braciom. Zawsze po takiej sytuacji dochodziło w kuchni czy w domu do dziwnych incydentów. To pękła poszwa na poduszkę i pierze zaczęło z niej wylatywać. To na podłodze leżał rozbity talerz, znikały ścierki albo zupa okazywała się przesolona.
Trzeci był Gienek. I ten był chyba z żywej trójki najgorszy, ponieważ lubił eksperymentować. Najbardziej mu się podobało przeprowadzanie różnych doświadczeń na kurach i kaczkach, a szczególnie na pisklętach, jeśli się wykluły. Zawsze wszystko, co robił, robił w utajeniu, by nikt go nie zobaczył i tak raz za razem zastawiał pułapki na biedne małe kaczęta czy kurczęta, które oczywiście ulegały wypadkom i były uśmiercane na miejscu. Gienek wyglądał na spokojnego chłopaka, ale był najbardziej bystry i starał się, by nikt go nigdy nie złapał na gorącym uczynku. Miał w sobie również pogardę dla zwierząt, były kruche i słabe, nie potrafiły się obronić i umierały. Kopał kury i trzodę. Lubił się na nich z niewiadomego powodu wyżywać, dokuczać, maltretować. Spuszczał więc kaczki w wiadrze do studni, zamykał w piwnicy, podrzucał psu przy budzie. Patykiem odsuwał Szarikowi jedzenie, aby nie mógł go dosięgnąć, strzelał z procy do ptactwa, a kiedy jakieś inne zwierzę lub dzieciak mu dokuczyło, zawsze dostało nauczkę.
Helena często pomagała mamie w kuchni, a kiedy trzeba było, to oczywiście nie wzbraniała się od pracy na polu do późnej nocy. Wiedziała, jak ważne jest, aby zebrać plony, które pomogą im przeżyć zimę. Zresztą nie tylko im, ale również zwierzętom. Najbardziej kochała uprawę kwiatów w ogrodzie. To ona od najmłodszych lat najwięcej czasu spędzała wśród rabat, podlewając i odplewiając piękne rośliny, by spokojnie rosły. W domu pod wszystkimi oknami rosły maciejki, które tak niesamowicie pachniały nocami. Jak tu więc ich nie kochać.
Janek zaś robił, co mu kazano. Był jakiś inny, różnił się od wszystkich rozmarzonym spojrzeniem.
Kiedy jego brat Dawid szedł przez życie jak burza, on raczej starał się iść spokojnie. Nie wyciągał po wszystko ręki, jakby mu się należało. Nie skarżył się, kiedy dostało mu się mniej jedzenia. Nie buntował się, jeśli chodziło o pracę, ale czasami zdarzało się, że zwyczajnie się zamyślał, patrząc na chmury, czy widoczny jeszcze po nocy blady księżyc stojący jakby nieruchomo. Zastanawiał się, jak to wszystko możliwe, że te chmury płyną po niebie, a księżyc i słońce pojawiają się i każdego dnia przechodzą tę samą drogę, a potem znikają? Jako małe dziecko wiele takich spraw zaprzątało mu głowę i właśnie w takich momentach Andrzej najczęściej go przyłapywał, więc ściągał pas i bił na oślep. Bracia się śmiali lub nie robiło to na nich wrażenia, oni też nieraz przecież dostawali lanie, więc lepiej, że teraz nie padło na nich. Jak tylko jednak w pobliżu była Helenka, biegła w stronę ojca z płaczem:
– Ojczulku, nie bij go, proszę, on przecie nic nie zrobił…
Więc i jej się czasem dostawało. Kiedy ojciec znikał z widoku, Janek biegł za siostrą i ramionami obejmował płaczącą.
– Nie płacz, głuptasku. Następnym razem po prostu siedź cicho, to ci nic nie zrobi.
– Kiedy ja nie mogę patrzeć, jak cię biją!
– To potem nie możesz się mazać, jak też dostaniesz.
– Jak ty to lepiej, że ja też.
Janek popatrzył na zapłakaną twarz siostry i pogładził ją po policzku.
– Następnym razem uciekaj i nie patrz.
Znowu zaczęła płakać.
– Kiedy mnie tak tu boli – przyłożyła sobie rękę do piersi – kiedy tobie krzywda się dzieje.
Janek patrzył na nią z miłością, jak to dzieci na siebie patrzą i choć był młodszy od niej o rok, czuł potrzebę chronić siostrę, podobnie jak ona jego.
– Lepiej mnie niż tobie. Następnym razem obiecaj, że już nie przyjdziesz mi na pomoc.
– Kiedy ja nie mogę.
– Obiecaj!
– Ale…
– Jeśli mnie kochasz, to mi obiecasz.
– Obiecuję.
Ale jak to się mówi: obiecanki cacanki, bo kiedy doszło do kolejnego starcia ojca z synem, pierwsza znowu biegła Helenka i z płaczem błagała tatę o litość. I kończyło się łzami, bo inaczej się to skończyć nie mogło.
Mimo różnic w zachowaniach młodzi Wilczyńscy potrafili się jednak czasami dobrze bawić razem i porozumieć się bez krzyków. We wsi było wiele dzieci, które, niestety, podobnie jak i oni musiały pracować, więc dopiero późnymi wieczorami mogli się na chwilę spotkać. Noc na wsi jednak zjawia się szybko i choć w lecie dłużej bywa jasno, to w końcu nadchodzi ciemność, ale taka prawdziwa, że człowiek to by się mógł nawet zgubić, kiedy chmury przesłaniły księżyc. Wtedy to na niebie pojawiały się gwiazdy i świeciły tak zachęcająco, że mały Janek zanim poszedł spać, już umyty w zimnej wodzie i przebrany w rozdartą piżamę, wchodził na krzesło i wychylał głowę przez okno. Patrzył na migające gwiazdki i zastanawiał się, co się tam w tym wszechświecie znajduje i czy te światełka nie są czasem tymi, którzy kiedyś żyli na ziemi. Mama mu często opowiadała, że człowiek po śmierci zamienia się w gwiazdy i tam, z nieba, patrzy na tych, których tu zostawił.
Czasami na krzesełko wdrapywała się również Helenka.
– Patrzysz na gwiazdy? – pytała szeptem, by nie zbudzić braci, którzy spali już głębokim snem i pewnie i tak by ich nie usłyszeli.
– Tak.
– Gdyby cię teraz tato widział… – mówiła, równocześnie wychylając się bardziej za okno, by uważniej przyjrzeć się niebu.
– Ale nie widzi – odpowiadał Janek.
I siedzieli tak w oknie i oboje patrzyli w niebo. Czasami jedno z nich zasypiało, a wtedy drugie budziło go i szeptem poganiało do łóżka.
Janek nie garnął się do spania, ponieważ mieli tu tylko jedno wielkie łóżko i wszystkie dzieci musiały się w nim zmieścić. Często po nocach kopali się lub budzili, kiedy jednemu z nich się coś przyśniło, i zawsze ktoś komuś ściągał pierzynę. Nieustanny bój o kawałek ciepła. W lecie oczywiście nie było tak źle, gorzej w zimie.
Do szkoły mieli sześć kilometrów i zawsze musieli wcześnie wstać, by zdążyć na wyznaczoną godzinę. Chodzili pieszo w swoich mundurkach i wszyscy wyglądali niemalże tak samo. Lubili szkołę, bo tam przynajmniej nie musieli pracować, a mogli spędzać czas ze swoimi kolegami. Czasami jednak zdarzało się, że rodzice zabraniali im pójść na nauki. Powód był prosty: w gospodarstwie trzeba było wykonać jakąś robotę, jak nie wykopki, to koszenie zboża albo milion innych rzeczy, do których każda para rąk, nawet całkiem małych, okazywała się przydatna.