- W empik go
Karykatury - ebook
Karykatury - ebook
Satyra na obyczajowość mieszczaństwa. W galicyjskim miasteczku o wymownej nazwie Pipidówka ktoś puszcza plotkę, że niedługo zawita tam sam książę. Mieszkańcy w popłochu zaczynają wielkie przygotowania. Nawzajem prześcigają się w pomysłach, jak przypodobać się księciu i uświetnić jego wizytę.
Michał Bałucki wyśmiewa mieszczańską obyczajowość. Drwi ze snobizmu miastowych, oszustów pozujących na arystokratów i panny uganiające się za idealnym kandydatem na męża.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi. W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-4419-3 |
Rozmiar pliku: | 314 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(wyjątek z teki podróżnej)
W Galicji, w tej Galicji, która (gdyby nie trzydzieści kilka przeszkód) mogłaby nieledwie nazwać się Atenami polskimi, w której utwory literackie czytane bywają przez wszystkich niemal – literatów, a prawie w każdym dziesiątym dworze napotkasz jakie pismo, jakąś broszurkę, a przynajmniej jaki kalendarz; otóż w tej Galicji – czy uwierzycie państwo? – jest miasteczko chorujące na księgowstręt. Przechowało się tam po szafach i półkach kilka starych książek, których mieszkańcy do snu i poobiedniej drzemki używają, jest nawet kilka tłumaczonych romansów, na których panny dorastające uczą się języka miłości, pisania nieortograficznych listów i uczuć poetycznych, ale co z nowożytnych (sic) książek i pism, nic jeszcze nie wdarło się do tej ustroni nieświadomości. Utrzymują wprawdzie starsze panny, że przed laty prenumerowano tutaj dwa pisma, których jednak tytułów nie pamiętają – jedno z figurami (było to zapewne jakieś pismo ilustrowane), które dzieci pana burmistrza wystrzygały na parawan, i drugie jakieś arcymądre i arcynudne, piszące o życiu jakichś ludzi, których tu nikt nie znał – o jakimś Krasińskim czy Krasickim, czy Kraszewskim i Bóg wie jakie banialuki.
Pisma te oba jednak niedługo się tu utrzymały, a to głównie z tych powodów, że najprzód były za drogie, całoroczne bowiem zaprenumerowanie ich kosztowało prawie tyle, co para bucików; po wtóre, że między paniami, składającymi się na prenumeratę, powstawały częste swary, która z nich ma zatrzymać u siebie przeczytane papiery dla użytku domowego; po trzecie, że jedno z tych pism ośmieliło się szydzić z jakiejś niemłodej, mocno dekoltowanej damy, a ponieważ pani aptekarzowa ulegała właśnie w wysokim stopniu tej słabości i pozwalała sobie tej niewinnej przyjemności, przeto mieszkańcy miasta, uważając ten przytyk jako wprost wystosowany do pani aptekarzowej, osoby skądinąd powszechnie szanowanej dla swej skromności, uczuli się tym dotknięci, pisma tego więcej w mury swego miasta nie wpuścili, uczuli pogardę dla całej literatury i odtąd żadna z mieszczanek miasta Pipidówki żadnego pisma periodycznego na żadne oczy widzieć nie chciała.
Bo i po co? Czyż pismo przyczynia się choć w części do urzeczywistnienia tego, co nazywamy przeznaczeniem człowieka, tj. skojarzenia małżeństwa? A jeżeli nie, to, pytam się, czyż nie lepiej, zamiast się rujnować na literaturę, za te pieniądze ozdobić córkę ładnym trzewiczkiem i nadsztukować ją wysokim korkiem? Toteż panny po ukończeniu niezbędnych studiów czytania, kaligrafii, rozmówek francuskich i mitologii – co prędzej rzucały w kąt książki, kajeta, pióra i inne przybory Minerwy i skwapliwie poczynały na cześć Wenery i Hymenu przywdziewać wycięte suknie, bielić się, czernić, różować, sznurować, tańczyć itd. Słowem, w Pipidówce powtarzały się szczęśliwe chwile
Arkadii do tego stopnia, że nawet doktora tam nie znano i nie potrzebowano; bóle zębów, głowy leczyli wszyscy środkami wypróbowanymi przez stryjeczne siostry babki rodzonej ciotki, a do leczenia twardszych chorób był miejscowy weterynarz, który wystarczał równie bydłu, jak ludziom; mózgowych chorób Pipidówka nie znała. A, przepraszam! Mówiąc o dziennikach, zapomniałem; powiedzieć, że jeden „Czas” krakowski miał to szczęście być czytanym przez mieszkańców Pipidówki. Była to słabość, nałóg, szczególniej dlatego, że jedynie z tego pisma mogli się dowiedzieć o kierunku polityki w Chili, Paragwaj, wyspy Otahaiti, które to kraje były szczególniejszym przedmiotem rozmów polityków schodzących się w handelku _Pod Złotym Lisem._
– Tam – mówili oni – leży rdzeń zawikłań europejskich i „Czas” nie bez przyczyny śledzi ich czynności. Stamtąd nam wielkich rzeczy oczekiwać trzeba.
W oczekiwaniu na te wypadki, politycy sławnego miasta Pipidówki spędzali bezsenne noce w handelku, przewracając trony, zmieniając granice państw lub dla rozerwania się grając w domino i preferansa, a odchodząc późno do domu, każdy brał z kroniki „Czasu” jaką ciekawą wiadomość o otruciu, pożarze lub kradzieży dla ugłaskania tym złego humoru niecierpliwych połowic swoich.
Te i inne ciekawe szczegóły, posłyszane mimochodem, skłoniły mnie, żem postanowił kilka dni zatrzymać się w tym mieście, czego nie żałuję wcale, zbogaciłem bowiem moją tekę kilkoma szkicami, którymi z czytelnikami podzielić się muszę. Miały to być portrety, nie moja wina, że wypadły tylko karykatury.TEATR AMATORSKI
Właścicielka oberży, u której stanąłem, weszła pierwsza do mojej teki. Zacząłem ją szkicować od języka; była to bowiem jej specjalność, najgłówniejszy rys jej charakteru, wszystko inne, jak: trójkątne piwne oczy, kapturkowaty nosek, wiszący wysoko nad szeroką buzią, jak gniazdo jakie, brodawka z kępką włosów – były to tylko akcesoria niewiele znaczące wobec tej niezmordowanej machiny językowej, drukującej na pospiesznej prasie wszystkie plotki i skandaliki miasta, osobiste, prywatne i publiczne sprawy, słowem: język pani Trakotrekowiczowej był wszystkim, był młynkiem, mieczem, afiszem, gazetą, drzewem wiadomości dobrego i złego i Bóg wie czym.
Przy takich zdolnościach w takim usposobieniu pokój i kuchnia były za szczupłym miejscem popisu, toteż właścicielka owego języka zwyczajem starożytnych ludów większą część dnia przepędzała na miejscach publicznych, tj. przed domem, a w razie niepogody na kurytarzu, nie przepuszczając żadnego z przechodzących, komu by się nie wyspowiadała z tego, co ciężyło na jej języku.
Czasami język na chwilę brał urlop, a wtedy oczy i uszy pracowały, jak pszczoły, nad zebraniem nowych wiadomości, boć i Salomon z próżnego nie naleje – i widywano wtedy panią Trakotrekowiczową skradająca się pod drzwi i okna, jako najwygodniejsze punkta obserwacyjne. Każda dziurka, każda szparka były dla niej wygodną lornetką i trąbką akustyczną – a przysłowie: „Nie kładź nosa między drzwi” – nie było wcale żadnym hamulcem dla jej ciekawości. Utrzymują znający ją dawniej, że druga część tego przysłowia sprawdziła się raz rzeczywiście i z kształtnego, dorodnego nosa taka tylko odrobinka została, że ledwie na niej okulary zaczepić było można, co było dla niej niemałą przeszkodą do pozbycia się wdowieńskiego stanu, który od dwudziestu lat praktykowała z niemałą przykrością dla siebie, a stratą dla społeczeństwa. Była bowiem bezdzietną, a jedynym jak na teraz sukcesorem był jej synowiec Atanazy Wszędobylski, pierwszy tancerz, pierwszy elegant, duma pani Trakotrekowiczowej. Nie wyglądał on wcale na Apollina, ale miał więcej od niego szyku, uprzejmości i usłużności. Posiadał w wysokim stopniu talent zjawienia się na każdym miejscu, gdzie szło o jaką usługę. Niech kilka kropel deszczu upadnie, już pan Atanazy zjawiał się z parasolkami dla pań, gdzie szło o przeprowadzenie przez kładkę, płotek – tam jak spod ziemi wyrastał z wyciągniętą uprzejmie ręką – każda solenizantka była pewną bukietu, słodkiegp wiersza i uprzejmie uśmiechniętej twarzy pana Atanazego. On podrastające panny wprowadzał na bal, on prowadził za trumną zapłakane wdowy, on w bławatnych sklepach dodawał paniom gustu, dzieciom nosił cukierki, starym anegdotki; do tego miał 500 fl… pensji i sperandę sukcesji po najdłuższym życiu cioci dobrodziejki – i czyż to mało powodów, aby został ulubieńcem całego miasta? Toteż wszyscy rozrywali go sobie – pan Atanazy był w modzie, a cylinder jego i kamaszki nosiły widoczne ślady usług publicznych.
Pragnąłem poznać to bożyszcze. Niedługo czekałem na to. Jakoś w parę dni po moim przyjeździe do Pipidówki ktoś z rana zapukał do drzwi – równocześnie wsunęła się do pokoju figurka, coś z rodzaju koników polnych, skoczna, posuwista, uśmiechnięta.
– Jestem Atanazy…
– Wszędobylski – dokończyłem.
– Jak to? Panu dobrodziejowi wiadome?…
– Proszę siadać.
– Dziękuję ślicznie – całą noc siedziałem.
– Chciałeś pan powiedzieć: leżałem.
– O nie, panie, mówię bez przenośni. Miałem tyle zajęcia… Czy uwierzysz pan, że udało mi się tej nocy wynaleźć nową figurę w siedm par – w siedm par! czy pan uwierzysz? Ale może pan nie tańczący?
– Nie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.