Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Katedra Marii Panny w Paryżu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 czerwca 2023
Ebook
29,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Katedra Marii Panny w Paryżu - ebook

Akcja powieści Wiktora Hugo toczy się w średniowiecznym Paryżu. Najważniejszym tematem tej wielowątkowej prozy są dzieje miłości archidiakona Klaudiusza Frollo do młodej Cyganki Esmeraldy. Autor stworzył również słynną postać Quasimoda, dzwonnika Notre Dame. Powieść, którą Hugo nazwał "malowidłem Paryża w XV wieku", była wielokrotnie ekranizowana, na jej podstawie powstały także filmy rysunkowe wyprodukowane m.in. przez studio Walta Disneya.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-132-4
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

Przed kil­koma laty, zwie­dza­jąc albo raczej plą­dru­jąc po kate­drze Naj­święt­szej Panny Marii, autor tej książki, w ciem­nym zakątku jed­nej z wież, zna­lazł na murze wyryty ten wyraz:

ΑΝ’ΑΓΚΗ

Te gło­ski grec­kie, sczer­niałe ze sta­ro­ści i głę­boko werznięte w kamień, noszące na sobie piętna kali­gra­fii gotyc­kiej i przy­po­mi­na­jące, że ręka ze śred­nich wie­ków je kre­śliła, nade wszystko zna­cze­nie ich zło­wróżbne i straszne, mocno ude­rzyły autora.

Pytał sam sie­bie, pra­gnąc odgad­nąć, jakaż to dusza cier­piąca nie mogła opu­ścić świata, aby nie zazna­czyć zbrodni, albo nie­szczę­ścia na czole sta­rej świą­tyni?

Jak tylko zaczęto mazać i dra­pać mury, znikł napis. Albo­wiem tak postę­pują od dwu­stu lat z cudow­nymi śred­nich wie­ków kościo­łami. Zmiany ze wszech stron oble­gają je, z wierz­chu i wewnątrz – ksiądz je obiela, archi­tekt odra­puje, a lud przy­cho­dzi i burzy.

Oprócz sła­bej pamiątki, jaką autor pozo­sta­wił w tej książce, nie ma śladu z owego ponu­rego napisu w kate­drze Naj­święt­szej Panny Maryi w Paryżu, rów­nie jak ze smut­nego prze­zna­cze­nia osoby, która tre­ści­wie los swój skre­śliła. Czło­wiek, piszący na murze, znik­nął od kilku wie­ków, wyraz nakre­ślony znik­nął z kościel­nego muru, a sam kościół wkrótce może znik­nie z powierzchni ziemi.

Z tego wyrazu napi­sano książkę: „Kate­dra Naj­święt­szej Panny Marii w Paryżu”.I. Wielka sala

I

Wielka sala

Trzy­sta czter­dzie­ści osiem lat, sześć mie­sięcy i dzie­więt­na­ście dni pary­ża­nie obu­dzili się na dźwięk wszyst­kich dzwo­nów, biją­cych w potrój­nym okręgu: Cité, Uni­wer­sy­tetu i Mia­sta.

Nie jest to dzień pamiętny w histo­rii 6 stycz­nia 1482 roku. Żaden zna­ko­mity wypa­dek nie poru­szał od rana spi­żów i pary­żan – albo­wiem nie był to ani szturm Pikar­dyj­czy­ków lub Bur­gund­czy­ków, ani uro­czy­ste polo­wa­nie, ani bunt stu­den­tów w win­nicy Laas, ani wjazd groź­nego i potęż­nego króla, ani nawet powie­sze­nie łotrów i łotrzyc w spra­wie­dli­wo­ści pary­skiej – nawet nie było to przy­by­cie, tak czę­ste w pięt­na­stym wieku, nadę­tej i szum­nej amba­sady. Zale­d­wie dwa dni minęły od ostat­niego wjazdu jed­nej z kal­wa­kat tego rodzaju posłów fla­mandz­kich, mają­cych zawrzeć mał­żeń­stwo del­fina z Mał­go­rzatą Fla­mandzką, wjazdu, który znu­dził kar­dy­nała Bour­bon, zmu­szo­nego, dla podo­ba­nia się kró­lowi, uśmie­chać do nie­okrze­sa­nych bur­mi­strzów fla­mandz­kich, przyj­mo­wać ich w swoim pałacu de Bour­bon, pięk­nym moral­nym dia­lo­giem i wesołą kro­to­chwilą w cza­sie, gdy ulewny deszcz moczył mu przed bra­mami prze­śliczne kobierce.

Szó­stego stycz­nia, który poru­szał całą lud­ność Paryża, jak mówi Jan de Troyes, podwójna była uro­czy­stość, połą­czona od nie­pa­mięt­nych cza­sów, to jest obiór króla mig­da­ło­wego i Święto Bła­znów.

Dnia tego miały być fajer­werki na placu de Gréve, uma­je­nie w pałacu Bra­que i dia­log w Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści. Ogło­szono to przy dźwięku trąb po uli­cach i pla­cach przez dwo­rzan pre­wota, ubra­nych w piękne fio­lety z bia­łymi krzy­żami na pier­siach.

Tłum miesz­czan, zamknąw­szy domy i sklepy, zdą­żał w jedno z tych trzech wspo­mnia­nych miejsc – każdy jakąś obrał sobie drogę: ten na fajer­werki, ten na uma­je­nie, a ten na dia­log. Trzeba przy­znać na pochwałę gaw­ro­nów ówcze­snych, że więk­sza ich część udała się na sztuczne ognie tak sto­sowne do pory roku, albo na dia­log, mający się odbyć w wiel­kiej sali pałacu, dobrze osło­nię­tej i zamknię­tej, i że cie­kawi pozwo­lili swo­bod­nie mar­z­nąć uma­je­niu pod nie­bem stycz­nio­wym, przy cmen­ta­rzu kaplicy de Bra­que.

Wszyst­kimi przy­stę­pami lud napły­wał do Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści, albo­wiem wie­dziano, że amba­sa­do­ro­wie fla­mandzcy, przy­byli zaoneg­daj, mieli być obecni na dia­logu i na obra­niu naczel­nika bła­znów, które rów­nież w wiel­kiej sali odbyć się miało.

Nie tak to łatwo było tego dnia dostać się do wiel­kiej sali, uwa­ża­nej pod­ów­czas za naj­więk­szy budy­nek (prawda, że Sau­val nie zmie­rzył jesz­cze sali w zamku Mon­tar­gis). Miej­sce przed pała­cem, napchane ludem, przed­sta­wiało się z okien cie­ka­wym jak morze, w które pięć albo sześć ulic, jak ujścia rzek, co moment wyle­wały potoki głów. Bał­wany te, co chwila rosnące, potrą­cały się o węgły domów, postę­po­wały tu i ówdzie z ulic, jakby z przy­ląd­ków, i wpa­dały w zatokę nie­fo­remną napcha­nego placu. W środku wyso­kiego, gotyc­kiego przodu pałacu, wiel­kie schody, na które usta­wicz­nie tłumy wcho­dziły i zstę­po­wały z nich, roz­pry­ski­wały na dwie boczne strony brze­mienne bał­wany ludzi; schody te, mówię, try­skały usta­wicz­nie na plac, jak fon­tanna w sadzawkę, krzyki, śmie­chy, tupa­nie, mie­szały się w gwar i hałas. Nie­kiedy ten hałas wzra­stał nad­zwy­czaj, a tłumy jedne o dru­gie potrą­cały się, mie­szały i burzyły. Były to chwile, kiedy jakiś łucz­nik albo sier­żant konny chciał przy­wra­cać porzą­dek uży­ciem wła­dzy, którą pre­wo­to­wie prze­ka­zali kone­ta­blom, kone­ta­ble mar­szał­kom, a mar­szał­ko­wie dzi­siej­szej żan­dar­me­rii pary­skiej.

W drzwiach, oknach, na dym­ni­kach i dachach wiły się głowy poczci­wych miesz­czan, spo­kojne, dobre, spo­glą­da­jąc na pałac, na tłumy – i nie pra­gnąc nic wię­cej; bo lud pary­ski poprze­staje na widoku widzów i dla niego bar­dzo jest cie­kawą rze­czą stać za murem, za któ­rym krzyk się roz­lega.

Gdyby nam było wolno, ludziom z roku 1830, pomie­szać się myślą z pary­ża­nami z pięt­na­stego wieku i wyjść, jak oni, popy­chani, bici, dep­tani, w wielką salę pałacu 6 stycz­nia 1482 r., widok nie mniej miałby powabu i rze­czy nas ota­cza­jące zupeł­nie byłyby daw­nym podobne.

Jeśli czy­tel­nik pozwoli wyobra­zić sobie wra­że­nie, jakiego by doznał, prze­kra­cza­jąc z nami próg wiel­kiej sali, wśród tłumu w róż­no­barw­nych stro­jach, powa­żymy się je przy­wo­łać.

A naprzód szum w uszach, oczy ślepną. Nad gło­wami podwójne skle­pie­nie obite rzeź­bami drew­nia­nymi, poma­lo­wa­nymi na nie­bie­sko, wyzło­co­nymi w wielu miej­scach; pod sto­pami posadzka z czar­nego i bia­łego mar­muru. O kilka kro­ków od nas ogromna kolumna, następ­nie druga, dalej trze­cia, a w całej sali aż sie­dem kolumn, pod­pie­ra­ją­cych skle­pie­nie. Dookoła czte­rech pierw­szych kolumn sklepy prze­kup­niów, błysz­czące szkłem i świe­ci­dłami, dookoła trzech innych ławki drew­niane, wytarte od czę­stego sia­da­nia powo­dów i pro­ku­ra­to­rów. Wokoło sali, wzdłuż wyso­kiego muru, w drzwiach, oknach, pomię­dzy kolum­nami, nie­skoń­czony sze­reg posą­gów kró­lów fran­cu­skich, począw­szy od Fara­monda, kró­lów drze­miącz­ków z zało­żo­nymi rękami i spusz­czo­nymi oczyma, kró­lów wojow­ni­czych i męż­nych z głową i rękami wznie­sio­nymi do góry. Następ­nie w oknach skle­pio­nych szyby róż­no­ko­lo­rowe, a we wcho­dach bogato rżnięte drzwi i odrzwia; wszystko zaś – skle­pie­nia, kolumny, ściany, obi­cia, drzwi, posągi – osło­nięte z góry do dołu powłoką błę­kitną i złotą, która, choć nieco zapy­lona ówcze­śnie, zni­kła w roku łaski 1549, w któ­rym Breuil podzi­wiał ją tylko z poda­nia.

Wyobraźmy sobie teraz tę wielką podłużną salę, oświe­tloną bla­dym pro­mie­niem stycz­nio­wego dnia, nabitą wcho­dzą­cym tłu­mem, który kręci się dookoła kolumn wzdłuż ścian, a będziemy mieli choć nie­do­kładne poję­cie obrazu, któ­rego podać pra­gniemy szcze­góły.

Rzecz nie­za­wodna, że gdyby Rava­il­lac nie przy­śpie­szył zgonu Hen­ryka IV, nie byłoby dowo­dów czy­nów zło­żo­nych w Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści, następ­nie zaś nie byłoby powodu, aby wspo­mniane papiery zni­kły; stąd zaś wnio­sek, że nikt nie miałby przy­czyny pod­pa­lać Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści, dla znisz­cze­nia papie­rów, i nie byłoby pożaru w roku 1618. Gdyby Pałac Spra­wie­dli­wo­ści stał jesz­cze, a w nim i wielka sala, mógł­bym powie­dzieć czy­tel­ni­kowi: Pójdź – zobacz ją! Tym zaś spo­so­bem i od opisu był­bym wolny. Wnio­sek oczy­wi­sty, że wiel­kie wypadki mają nie­obli­czalne następ­stwa.

Rzecz podobna, że Rava­il­lac mógł nie mieć wspól­ni­ków; następ­nie, jeśli ich nie miał, że oni nie przy­czy­nili się do pożaru 1618 r. Jesz­cze dwa punkty do wytłu­ma­cze­nia: naprzód wielka, gore­jąca gwiazda, sze­roka na stopę, wysoka łokieć, która spa­dła, jak wia­domo, 7 marca po pół­nocy na pałac; po dru­gie, zwrotka Teo­fila:

_Zaiste szkoda nie lada!_

_Że spra­wie­dli­wość w Paryżu,_

_Najadł­szy się z pie­przem ryżu,_

_Ogień pod pałac pod­kłada._

Niech sobie kto, co chce myśli o tym potrój­nym wytłu­ma­cze­niu pożaru Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści w roku 1618 – fakt jest pewny, bo pałac zgo­rzał. Z przy­czyny tego wypadku, następ­nie z licz­nych prze­bu­do­wań tego, co ogień oszczę­dził, mało dziś pozo­staje z tej pierw­szej sie­dziby kró­lów fran­cu­skich, z tego star­szego brata Luwru, już i tak sta­rego za Filipa Pięk­nego, że na próżno by szu­kano śla­dów wspa­nia­łych budowli, wysta­wio­nych przez króla Roberta, a opi­sa­nych przez Hel­gal­dusa. Co stało się z izbą kanc­ler­ską, gdzie Ludwik Święty brał ślub? Z ogro­dem, w któ­rym wymie­rzał spra­wie­dli­wość, ubrany w kurtce wiel­błą­dziej, w płasz­czu bez ręka­wów i leżący na mura­wie z Joinvillém? Gdzie jest izba cesa­rza Zyg­munta? Izba Karola IV, Jana bez Ziemi? Gdzie schody, z któ­rych Karol VI ogło­sił edykt uła­ska­wie­nia? Kamień, na któ­rym Mar­cel zamor­do­wał w obec­no­ści del­fina, Roberta de Cler­mont i mar­szałka Cham­pa­gne? Furtka, skąd ogła­szano bulle anty­pa­pieża Bene­dykta? I wielka sala ze zło­ce­niami, lazu­rem, skle­pie­niami, posą­gami i ogrom­nymi kolum­nami? I lew kamienny leżący przy drzwiach, z głową spusz­czoną, ogo­nem mię­dzy nogami, jak lwy Salo­mona w pozie pokory, tak przy­zwo­itej dla siły przed spra­wie­dli­wo­ścią? I piękne drzwi i piękne okna? I ślu­sar­skie prze­śliczne roboty Biscor­netta i sto­larka Hancy?… Co zro­bił czas, co zro­bili ludzie z tych cudów? Cóż nam dano za to wszystko, za całą histo­rię Galii, za całą sztukę gotycką? – Cięż­kie pła­sko­rzeźby Bros­sego, tego nie­zgrab­nego archi­tekta przed­sionku Saint-Gervais! Otóż, co nam dano za sztukę; co zaś do histo­rii – bajeczne wspo­mnie­nia o wiel­kiej kolum­nie, jesz­cze gło­śne w sprzecz­kach uczo­nych.

Mniej­sza o to – powróćmy do sali daw­nego pałacu.

Dwa krańce tego olbrzy­miego rów­no­le­gło­boku były zajęte: jeden przez sławny stół mar­mu­rowy, z jed­nej sztuki tak dłu­giej, tak sze­ro­kiej i gru­bej, jakiej ni­gdy nie widziano, według stylu Gar­gan­tua, który ją nazywa odła­mem świata; drugi przez kaplicę, w któ­rej Ludwik XI kazał się wyro­bić z kamie­nia, klę­czący przed Naj­święt­szą Panną, i gdzie kazał prze­nieść, nie trosz­cząc się, że roze­rwie sze­reg posą­gów kró­lew­skich, sta­tuy Karola Wiel­kiego i świę­tego Ludwika, dwóch wład­ców, któ­rych być sadził potęż­nymi i w nie­bie. Kaplica ta, nowa jesz­cze, bo zbu­do­wana przed sze­ścioma laty, była w smaku deli­kat­nej archi­tek­tury, miała cudowne rzeźby, głę­bo­kie a cien­kie inkru­sta­cje, co ozna­cza koniec archi­tek­tury gotyc­kiej i uwiecz­nia się w fan­ta­zyj­nych odro­dze­nia dzie­łach. Mała rozeta prze­zro­czy­sta nad drzwiami była arcy­dzie­łem deli­kat­no­ści i wdzięku, i rzec o niej można: była to koron­kowa gwiazda.

W środku sali, wprost wiel­kich drzwi, było wznie­sie­nie, okryte bogatą mate­rią złotą i przy­su­nięte do muru, z któ­rego było wej­ście do pokoju zło­tego, a wysta­wione dla posłów fla­mandz­kich i innych zna­ko­mi­tych osób, zapro­szo­nych na dia­log.

Na stole mar­mu­ro­wym, według zwy­czaju, miał być przed­sta­wiony dia­log. Przy­go­to­wa­nia poczy­niono od rana, wielka mar­mu­rowa tablica, pory­so­wana gwoź­dziami obu­wia, dźwi­gała drew­nianą wynio­słą klatkę, któ­rej część wyż­sza, dostępna wszyst­kim spoj­rze­niom, miała słu­żyć za scenę; wnę­trze zaś, okryte obi­ciem, za gar­de­robę dla osób gra­ją­cych. Nie było zapewne tak nie­prze­zor­nego czło­wieka, któ­ryby, chcąc, nie mógł się tam dostać. Bło­go­sła­wione dzie­ciń­stwo sztuki!

Kilku sier­żan­tów komen­danta pałacu, zwy­czaj­nych stró­żów zabaw ludu w święta i w dni egze­ku­cji, stało w rogach mar­mu­ro­wego stołu.

Z ude­rze­niem dwu­na­stej godziny na zega­rze pałacu sztuka miała się zacząć. Była to godzina mniej sto­so­wana na teatralne przed­sta­wie­nia, ale do posłów nale­żało się zasto­so­wać.

Prócz tego tłumy cze­kały od samego rana; wielu bar­dzo poczci­wych cie­kaw­ców szczę­kało zębami od świtu przed pała­cem, a znaczna liczba i noc tam prze­pę­dziła, aby sobie miej­sca zapew­nić. Tłum rósł co chwila i jak rzeka wycho­dząca z koryta zaczął napeł­niać mury, obta­czać kolumny i w każ­dym roz­le­wać miej­scu. Utru­dze­nie, nie­cier­pli­wość, znu­dze­nie, sza­lona wol­ność, kłót­nie o udep­ta­nie butem albo trą­ce­nie łok­ciem, przed przy­by­ciem posłów, szcze­gól­nie cierpki nada­wały wyraz temu ludowi, ście­śnio­nemu, natło­czo­nemu, a zawsze cie­ka­wemu. Sły­chać było skargi i wyrze­ka­nia prze­ciwko Fla­mand­czy­kom, kar­dy­na­łowi de Bour­bon, ofi­ce­rowi pałacu, Mał­go­rza­cie Austriac­kiej, sier­żan­tom, zimnu, gorącu, bisku­powi pary­skiemu, naczel­ni­kowi bła­znów, posą­gom, kolum­nom, zamknię­tym drzwiom i otwar­tym oknom. Wszystko z wielką rado­ścią ulicz­ni­ków i lokai roz­sia­nych w tłu­mie, któ­rzy do nie­ukon­ten­to­wa­nia ogól­nego mie­szali swoje figle i kłuli, rzec można, roz­draż­nione nerwy.

Pomię­dzy innymi była grupa tych weso­łych sza­leń­ców, któ­rzy, usiadł­szy na porę­czach okien, stam­tąd rzu­cali spoj­rze­nia i żar­ciki wewnątrz i zewnątrz sali. Z weso­łych, a śmiesz­nych ruchów, z krzy­kli­wych gło­sów, któ­rymi się odzy­wali do swo­ich towa­rzy­szów, w innych będą­cych miej­scach, łatwo wnieść było można, że nie podzie­lają powszech­nego znu­dze­nia i że wybor­nie umieją korzy­stać z czasu i wycią­gnąć przy­jem­ność, gdzie ją tylko zna­leźć podobna.

– Na moją poczci­wość, to ty Joan­nes Frollo de Molen­dino! – zawo­łał jeden z nich, mały blon­dy­nek, z ładną, zło­śliwą twa­rzyczką, ucze­piony u kapi­tela kolumny. – Wła­ści­wie cie­bie nazy­wają Jehan de Moulin, bo twoje ręce i nogi wyglą­dają jak skrzy­dła od wia­traka. Jak dawno już tu jesteś?

– A niech dia­bli!… – odpo­wie­dział Joan­nes Frollo. – Wię­cej niż cztery godziny i myślę, że mi je na tam­tym świe­cie za czy­ściec poli­czą. Sły­sza­łem ośmiu śpie­wa­ków króla sycy­lij­skiego, któ­rzy o siód­mej godzi­nie śpie­wali na woty­wie w kaplicy.

– Piękni śpie­wacy! – odparł inny – Głosy ich wię­cej spi­cza­ste niż czapki. Zanim mszę zaku­piono do świę­tego Jana, trzeba się było dowie­dzieć, jak wygląda łacina w pro­wan­sal­skim dia­lek­cie.

– Masz słusz­ność, panie Idzi Lecornu, kuśnie­rzu kró­lew­ski – odrzekł ulicz­nik, sie­dzący na kapi­telu.

Ogólny śmiech powi­tał nazwi­sko kuśnie­rza kró­lew­skiego.

– Lecornu! Idzi Lecornu! – mówili jedni.

– _Cor­nu­tus et hir­su­tus_ – wołali dru­dzy.

– He! Zapewne – mówił mały dia­be­łek z kapi­tela – cóż tak śmiesz­nego? Zacny Idzi Lecornu, brat Jehana Lecornu, inten­denta kró­lew­skiego pałacu, syn Mahieta Lecornu, pierw­szego drwala z Vin­cen­nes: wszy­scy miesz­cza­nie pary­scy, wszy­scy żonaci – i ojciec, i syno­wie.

Śmiech powstał na nowo. Kuśnierz, nie odpo­wie­dziaw­szy słowa, chciał się ukryć przed wymie­rzo­nymi nań spoj­rze­niami, lecz tylko się pocił i sapał. Nie mogąc zna­leźć sto­sow­nego kąta, wle­pił w ramiona sąsia­dów swoją sze­roką i czer­woną twarz, która rychłą zapo­wia­dała apo­plek­sję. Na koniec jego­mość gruby, krótki i zacny jak on, przy­szedł mu na pomoc.

– A to co! Pano­wie nie­do­rostki zanadto sobie pozwa­lają; za moich cza­sów oćwi­czy­liby ich jak kotów.

Tłum mło­dzieży par­sk­nął śmie­chem.

– Hola! Hola! A to co za jeden?… A to śmia­łek! – wołali.

– Znam ja go! – ode­zwał się jeden. – To pan Andrzej Musnier.

– Hardy, bo jest jed­nym z czte­rech przy­się­głych księ­ga­rzy uni­wer­sy­tetu – rzekł inny.

– Wszyst­kiego po cztery w tym skle­pie – ode­zwał się trzeci – cztery narody, cztery święta, czte­rech pro­ku­ra­to­rów, czte­rech wybor­ców i czte­rech księ­ga­rzy.

– I cóż – odparł Jehan Frollo – niech ich wszyst­kich czte­rech!…

– Musnier, spa­limy twoje książki.

– Musnier, pobi­jemy two­jego lokaja.

– Musnier, obło­cimy twoją żonę.

– Poczciwa panna Oudarde.

– Tak świeża i wesoła, jakby była wdową.

– A niech was pio­run trza­śnie! – mówił przez zęby Andrzej Musnier.

– Panie Andrzeju! – zawo­łał Jehan zawsze sie­dzący na swoim kapi­telu – Milcz albo ci na łeb zlecę.

Pan Andrzej wzniósł oczy, zda­wał się mie­rzyć wyso­kość kolumny, cięż­kość figla­rza i, podwo­iw­szy kwa­drat z cięż­ko­ści przez wyso­kość, umilkł.

Jehan, pan placu, mówił z try­um­fem:

– Zoba­czysz, choć jestem bra­tem uczo­nego alche­mika.

– Pano­wie! To lud z uni­wer­sy­tetu!… Nie umieją nawet praw naszych sza­no­wać; w mie­ście jest uma­je­nie i fajer­werki, dia­log i amba­sa­do­ro­wie w Cité – w uni­wer­sy­te­cie zaś nic!

– Prze­cież plac Mau­bert jest dość obszerny – ode­zwał się jakiś mło­dzik uwie­szony na stole.

– Precz z ich zaba­wami! – krzy­czał Jan.

– Trzeba dziś wypra­wić fajer­werki na polu Gail­lard – ode­zwał się inny – i popa­lić książki pana Andrzeja.

– I stół jego pisa­rzy!

– I rózgi sier­żan­tów!

– I stoły prze­kup­niów.

– I ławki rek­tora.

– Precz z panem Andrze­jem, z księ­ga­rzami, pisa­rzami, teo­lo­gami, leka­rzami i uczo­nymi.

– A to koniec świata!… – szem­rał pan Andrzej, trąc uszy.

– Otóż jeden uczony… teraz wła­śnie przez plac prze­cho­dzi – zawo­łał jeden z ulicz­ni­ków w oknie sie­dzący.

I odwró­cił się do placu.

– Czy w rze­czy samej nasz zacny mistrz Thi­baud? – zapy­tał Jehan Frollo de Moulin, który, sie­dząc na kapi­telu kolumny, nie mógł widzieć, co się na placu dzieje.

– Tak, to on! To on! – odpo­wie­dzieli inni. – To on, mistrz Thi­baud.

W rze­czy samej, uczeni i wszy­scy dygni­ta­rze uni­wer­sy­tetu wyszli uro­czy­ście naprze­ciw posłom i w tej chwili prze­cho­dzili przez plac pałacu. Ulicz­nicy, cisnąc się w okna, przy­jęli ich okla­skami, któ­rych zna­cze­nie zapewne oni pojęli. Thi­baud, idący na czele, pierw­szy się zbli­żył i był powi­tany.

– Dzień dobry, panie Thi­baud! Hola, hej! Dzień dobry.

– Ach! I ty tutaj, stary szu­le­rze? Daw­noś kości porzu­cił?

– Patrz­cie, jak cwa­łuje na ośle!… Prawda, krót­sze ma uszy od niego.

– Hola! Dzień dobry, panie Thi­baud – _Tybalde ale­ator._

– Gdzie idziesz, Tybol­dzie?… _Tybalde ad dados_, zdą­żasz, jak widzimy, ku mia­stu.

– Zapewne idzie szu­kać miesz­ka­nia na ulicy Thibautodé! – krzy­czał Jehan de Moulin.

Cała cze­reda powtó­rzyła dow­ci­pek hucz­nie i z kla­ska­niem w ręce.

– Panie Thi­baud, idziesz szu­kać miesz­ka­nia na ulicy Thibautodé?

Kolej przy­szła na innych.

– Precz z uczo­nymi!…

– Powiedz nam Robin­so­nie Pous­se­pain, co to za jeden?

– To Guil­bert de Suilly, _Gil­ber­tus de Soliaco_, kanc­lerz kole­gium z Antun.

– Weź mój trze­wik, tobie lepiej, rzuć go mu na łeb.

– _Satur­na­li­tias mit­ti­mus ecce nuces._

– Precz i z tam­tymi w bia­łych suk­niach.

– Aha! Myśla­łem, że to sześć bia­łych gęsi, które mia­stu św. Geno­wefa poda­ro­wała.

– Precz z dok­to­rami!

– Precz dys­puty i kłót­nie kar­dy­nal­skie!

– Precz z kanc­le­rzem od św. Geno­wefy.

– He, he! Panie Joachi­mie de Lade­hors! Ho, he! Ludwiku Dahu­ille!… Ho, he! Lam­ber­cie Hoc­te­mart!

– Niech ich pio­run trza­śnie!

– I tam­tych z ich sza­rymi kapami; _cum tuni­cis gri­sis!_

– _Sen de pel­li­bus gri­sis fur­ra­lis!_

– Hola!… Pano­wie mistrzo­wie, w czar­nych i czer­wo­nych kape­lu­szach.

– Thi­baud z jakim ogo­nem!

– Wygląda jak doża wenecki, mający zaślu­biać morze.

– Czy to kano­nicy od św. Geno­wefy?

– Aha!

– Aha! Dok­tor Klau­dy­usz Cho­art!

– Czy idzie za Marią la Gif­farde?

– Ona na ulicy Gla­ti­gny.

– Uścieła łoże panu.

– I bie­rze cztery denary; _quatuor dena­rios_.

– _Aut unum bom­bum._

– Kole­dzy! Pan Szy­mon San­guin, wyborca z Pikar­dii, który z tyłu na koniu żonę wozi.

– _Post equ­iti­tem sedat atra cura._

– Śmiało, panie Szy­mo­nie.

– Dzień dobry, panie rek­to­rze!

– Dobra­noc, pani rek­to­rowo.

– Muszą być bar­dzo kon­tenci – mówił, wzdy­cha­jąc Joan­nes de Molen­dino, zawsze tkwiąc na swoim kapi­telu.

Tym­cza­sem przy­się­gły księ­garz uni­wer­sy­tetu, pan Andrzej Musnier, skło­nił ucho do kró­lew­skiego kuśnie­rza, pana Idziego Lecornu.

– Mówię ci, panie, że koniec świata. Ni­gdy nie widziano podob­nego roz­pusz­cze­nia dzie­cia­ków; to te prze­klęte wyna­lazki wszystko nisz­czą. Arty­le­ria, kule, bomby, a nade wszystko druk, och! To prze­klęta nie­miecka zaraza! To koniec świata, pano­wie.

– Wolał­bym, żeby lep­sze mate­rie wyra­biali – odpo­wie­dział kuśnierz.

W tej chwili dwu­na­sta ude­rzyła.

Mło­dzież umil­kła. Następ­nie powstał ruch okropny, poru­sze­nie głów i nóg, chrzą­ka­nie, kicha­nie i kaszel. Każdy umie­ścił się, wypro­sto­wał i wzniósł głowę. Po chwili mil­cze­nia szyje się wycią­gnęły, gęby roz­warły i choć nic widać nie było, wszyst­kie oczy zwró­ciły ku mar­mu­ro­wemu sto­łowi. Czte­rech sier­żan­tów stało wciąż nie­ru­cho­mych, jak cztery kamienne figury. Póź­niej oczy zwró­ciły się ku wznie­sie­niu, prze­zna­czo­nemu dla posłów fla­mandz­kich. Drzwi były wciąż zamknięte i wznie­sie­nie puste. Tłumy od rana na trzy rze­czy cze­kały: na połu­dnie, posłów i dia­log. Samo połu­dnie przy­szło o swo­jej porze.

Cze­kano dwie, trzy, pięć minut, kwa­drans i nikt nie przy­by­wał. Wznie­sie­nie było puste i scena cicha. Po znie­cier­pli­wie­niu nastą­pił gniew. Gniewne wyrazy zaczęły się tu i ówdzie wyry­wać i głowy szu­mieć. Burza, która zaczy­nała huczeć, wzno­siła się nad tłu­mem. Jehan de Moulin pierw­szy pod­ło­żył iskierkę.

– Dia­log! Dia­log! Precz z Fla­mand­czy­kami! – zawo­łał z całych piersi, krę­cąc się jak wąż na swoim kapi­telu.

Tłum kla­snął w ręce.

– Dia­log! Dia­log! – powtó­rzył. – A całą Flan­drię niech pio­run trza­śnie.

– Dia­log! Natych­miast – powtó­rzył ulicz­nik – bo ina­czej powie­simy rządcę pałacu zamiast kome­dii i morału.

– A to zuch! – krzy­czał lud. – Zacznijmy od sier­żan­tów.

Gło­śny nastą­pił okrzyk. Czte­rej sier­żanci spoj­rzeli na sie­bie i zadrżeli. Tłum ruszył się i lekka balu­strada, prze­dzie­la­jąca ich, ule­gła sile.

Poło­że­nie było kry­tyczne.

– Na powróz! Na powróz! – wołano ze wszech stron.

W tej chwili obi­cie gar­de­roby, wyżej przez nas opi­sane, pod­nio­sło się i dało przej­ście oso­bie, któ­rej uka­za­nie się samo zmie­niło gniew w cie­ka­wość.

– Mil­cze­nie! Mil­cze­nie!

Osoba ta, nie­pewna i drżąca, postą­piła aż na brzeg mar­mu­ro­wego stołu, kła­nia­jąc się tak nisko, jakby zgi­nała kolana.

– Pano­wie miesz­cza­nie – rze­cze – i panny miesz­czanki, będziemy mieli przy­jem­ność przed­sta­wić przed jego emi­nen­cją kar­dy­na­łem dia­log bar­dzo moralny pod tytu­łem: Sąd Naj­święt­szej Panny Marii. Ja w tej sztuce będę grał Jowi­sza. Jego emi­nen­cja towa­rzy­szy w tej chwili posłom księ­cia austriac­kiego i słu­cha mowy rek­tora uni­wer­sy­tetu przy bra­mie Bau­dets. Skoro jego emi­nen­cja przy­bę­dzie, zaczniemy.

Zaiste, wda­nia się Jowi­sza było potrzeba dla oca­le­nia czte­rech sier­żan­tów i rządcy pałacu. Jeżeli my byli­śmy tak szczę­śliwi, żeśmy wymy­ślili ten wypa­dek i mamy być zań odpo­wie­dzialni kry­tyce, nie można prze­ciw nam przy­wo­łać kla­sycz­nej prawdy: _Nec deus inter­sit_. Zresztą ubiór Jowi­sza był bar­dzo piękny i nie­mało przy­czy­nił się do uspo­ko­je­nia gniewu, zwra­ca­jąc na sie­bie uwagę. Jowisz był w spen­cerku z czar­nego aksa­mitu ze zło­tym haftem; na gło­wie miał kape­lusz dwu­rożny ze zło­tymi guzi­kami i wielką brodę, kry­jącą mu połowę twa­rzy; w rękach miał coś, co miało wyobra­żać pio­runy, a nogi okrę­cone tasiem­kami; zgoła wyglą­dał jak łucz­nik bre­toń­ski pana de Berry.II. Piotr Grintoire

II

Piotr Grin­to­ire

Gdy mówił, zado­wo­le­nie i podziw, obu­dzone stro­jem, zni­kły przed gło­sem; a kiedy przy­był do tego nie­zręcz­nego zakoń­cze­nia: „Skoro jego emi­nen­cja kar­dy­nał przy­bę­dzie, zaczniemy”, głos jego uto­nął w cha­osie krzyku.

– Zaczy­naj­cie natych­miast! Dyalog! Dyalog natych­miast! – wołał lud. I wśród mnó­stwa gło­sów odzna­czał się Joan­nes Molen­dino, prze­bi­ja­jący morze krzyku jak piku­lina. – Zaczy­naj­cie natych­miast! – wołał Jan.

– Precz z Jowi­szem i dyalo­giem! – wołali Robin Pous­se­pin i inni jego towa­rzy­sze, umiesz­czeni w oknie.

– Dyalog natych­miast! – powtó­rzył tłum. – Zaraz natych­miast! Powróz dla kome­dian­tów!

Biedny Jowisz, prze­stra­szony i blady pod swoim różem, o mało na posadzkę nie upu­ścił pio­runa, zdjął swój dwu­rożny kape­lusz, pokło­nił się nisko i z jąka­niem mówił:

– Jego emi­nen­cja… amba­sa­do­ro­wie… Mał­go­rzata Fla­mandzka… Nie wie­dział, co powie­dzieć, w duszy może się lękał.

Być powie­szo­nym przez lud, że czeka, być uka­ra­nym przez kar­dy­nała za nie­cze­ka­nie, z oby­dwu stron prze­paść, a każda okropna.

Na szczę­ście ktoś wywiódł go z amba­rasu.

Jakiś jego­mość, sto­jący przy prze­gro­dze­niu sceny, któ­rego dotąd nie widziano, albo­wiem cień kolumny zupeł­nie go osła­niał, ten jego­mość, mówimy schy­lony, blon­dyn, ze zmarszcz­kami na licach i czole, z oczami iskrzą­cymi i ustami śmie­ją­cymi się, odziany w czarną kurtkę, poła­taną i błysz­czącą z wytar­cia, zbli­żył się do stołu i dał znak bied­nemu akto­rowi, który nie zwa­żał nań prze­cież.

Jego­mość ten krok jesz­cze dalej postą­pił.

– Jowi­szu – rze­cze – mój drogi Jowi­szu!

Aktor jesz­cze nie sły­szał.

Na koniec, znu­dzony i znie­cier­pli­wiony, krzyk­nął na całe gar­dło:

– Michale Giborne!

– Kto na mnie woła? – zapy­tał Jowisz, jakby prze­bu­dzony ze snu.

– Ja – odpo­wie­działa osoba, czarno ubrana.

– Ach! – rzekł Jowisz.

– Zaczy­naj­cie – mówił ów jego­mość. – Trzeba zaspo­koić publicz­ność, ja biorę na sie­bie uspo­koić rządcę pałacu, a on kar­dy­nała.

Jowisz ode­tchnął.

– Pano­wie miesz­cza­nie – zawo­łał z całych piersi do tłumu huczą­cego – zaczniemy zaraz.

– _Evoe, Jupi­ter! Plau­dite, cives!_ – zawo­łali ulicz­nicy.

– Zaraz, zaraz! – wołał lud.

Pokla­ski i krzyki roz­le­gały się wokoło, gdy Jowisz ukrył się za obi­ciem.

Nie­zna­jomy, który tak cudow­nie burzę w pogodę zmie­nił, jak mówi stary i zacny Cor­ne­ille, wci­snąw­szy się w cień kolumny, byłby tam długo nie­wi­dziany, niemy i nie­ru­chomy pozo­stał, gdyby go nie pocią­gnęły dwie młode kobiety, będące w pierw­szym rzę­dzie widzów, które widziały jego roz­mowę z Jowi­szem.

– Panie – mówiła jedna z nich, dając mu znak, aby się zbli­żył.

– Była­byś ciszej, moja droga Lie­nardo – mówiła jej sąsiadka, ładna, świeża i dumna ze świą­tecz­nego stroju – to nie duchowny, ale świecki, i nie trzeba mówić… – Tym­cza­sem nie­zna­jomy zbli­żył się do balu­strady.

– Czego panny ode mnie żąda­cie? – zapy­tał z pośpie­chem.

– Och! Nic, nic, panie – mówiła pomie­szana Lie­narda – moja sąsiadka Gisqu­etta la Gen­cienne chce z panem mówić.

– I ja nie – odparła Gisqu­etta, rumie­niąc się – to Lie­narda do cie­bie, panie, mówiła.

Oby­dwie panny spu­ściły oczy. Inna, która chciała tylko zawią­zać roz­mowę, patrzyła z uśmie­chem.

– A więc nic nie macie mi panny do powie­dze­nia?

– By­naj­mniej – odpo­wie­działa Gisqu­etta.

– Nic, a nic – dodała Lie­narda.

Nie­zna­jomy chciał się odda­lić; lecz dwie cie­kaw­skie puścić go nie miały ochoty.

– Panie – rze­kła z żywo­ścią Gisqu­etta – wszak znasz tego żoł­nie­rza, który w dyalogu ma grać rolę dzie­wicy.

– Chcesz pani powie­dzieć zapewne, rolę Jowi­sza?

– Tak, tak – odrze­kła Lie­narda – ach! Jaka ona nie­do­rzeczna! Czy pan znasz Jowi­sza?

– Michała Giborne’a – odrzekł obcy. – Tak, pani.

– Piękną ma brodę – mówiła Lie­narda.

– Czy to piękne, co będą mówili? – zapy­tała bojaź­li­wie Gisqu­etta.

– Bar­dzo piękne – odrzekł bez waha­nia nie­zna­jomy.

– A co to będzie takiego? – zapy­tała Lie­narda.

– _Sąd Naj­święt­szej Panny._ Dyalog bar­dzo moralny.

– Aha! To co innego – odparła Lie­narda.

Nastą­piło krót­kie mil­cze­nie, które nie­zna­jomy prze­rwał.

– To jest dyalog zupeł­nie nowy, pierw­szy raz grany.

– A więc to nie ten – mówiła Gisqu­etta – co grali przed dwoma laty, w dzień przy­by­cia legata, w któ­rym trzy piękne wystę­po­wały dzie­wice.

– Syreny – mówiła Lie­narda.

– Zupeł­nie nagie – dodał męż­czy­zna.

Lie­narda ze wsty­dem spu­ściła oczy, Gisqu­etta spoj­rzała na nią, uczy­niła to samo, mówiła prze­cież z uśmie­chem:

– A to było pocieszne. Dzi­siej­szy dyalog jest napi­sany umyśl­nie dla Mał­go­rzaty Fla­mandz­kiej.

– Czy będą śpie­wać sie­lanki? – zapy­tała Gisqu­etta.

– Broń Boże! – rzekł nie­zna­jomy. – W dyalogu nie trzeba mie­szać rodza­jów. Żeby to była kome­dia.

– Szkoda – odparła Gisqu­etta. – Wtedy przy fon­tan­nie Pon­ceau męż­czyźni i kobiety dzi­kie wal­czyli mię­dzy sobą i śpie­wali sie­lanki.

– To, co przy­stoi lega­towi, nie wolno księż­niczce.

– I przy nich – dodała Lie­narda – grali na wielu instru­men­tach.

– A dla ochło­dze­nia prze­cho­dzą­cych – mówiła Gisqu­etta – fon­tanna trzema otwo­rami wyrzu­cała wino, mleko i hypo­kras, które pił każdy, kto chciał.

– Nad Pon­ceau zaś – mówiła dalej Lie­narda – pod Trójcą Świętą, przed­sta­wiano Pasję z osób mil­czą­cych.

– Ach! Pamię­tam, pamię­tam! – zawo­łała Gisqu­etta. – Bóg na krzyżu pomię­dzy dwoma łotrami po lewej i po pra­wej.

Tutaj oby­dwie zna­jome, przy­po­mi­na­jąc sobie wjazd legata, zaczęły mówić razem.

– A dalej pod _porte aux pein­tres_ były inne osoby bar­dzo bogato ubrane.

– Pod źró­dłem świę­tego Ino­cen­tego strze­lec ści­gał łanię z psami i przy odgło­sie trą­bek.

– A w jat­kach pary­skich rusz­to­wa­nie, przed­sta­wia­jące basty­lię w Dieppe.

– A kiedy legat prze­cho­dził, pamię­tasz Gisqu­etto, dano znak do szturmu i wszyst­kim Angli­kom popo­drzy­nano gar­dła.

– I przy bra­mie Châtelet bar­dzo piękne były osoby.

– A na moście Zamiany, który cały był przy­kryty.

– I kiedy legat prze­cho­dził, wypusz­czono na most wię­cej niż dwie­ście gatun­ków roz­ma­itych pta­ków; ach! To było śliczne, Lie­nardo.

– Dziś będzie jesz­cze pięk­niej – odparł nie­zna­jomy, zda­jący się słu­chać ich cier­pli­wie.

– Pan nam przy­rze­kasz, że dyalog będzie bar­dzo piękny?

– Bez wąt­pie­nia – odpo­wie­dział; następ­nie dodał z nadę­to­ścią:

– Moje panny, ja jestem jego auto­rem.

– Czy tak? – zapy­tały, wytrzesz­czyw­szy oczy.

– W rze­czy samej! – odpo­wie­dział poeta, nieco się nady­ma­jąc:

– Dwóch nas szcze­rze pra­co­wało: Jehan Mar­chand, który cio­sał deski i sta­wiał teatr, i ja, który sztukę pisa­łem. Nazy­wam się Piotr Grin­to­ire.

Autor _Cyda_ mniej miałby dumy.

Czy­tel­nicy mogli zauwa­żyć, że pewien czas już upły­nął od chwili, kiedy Jowisz wszedł pod obi­cie, a autor dyalogu naiw­nie obja­wił swoje nazwi­sko Gisqu­et­cie i Lie­nar­dzie. Rzecz szcze­gólna, tłum, przed kilku minu­tami tak nie­spo­kojny i groźny, na słowo kome­dianta cze­kał cier­pli­wie; to prze­ko­nać nas powinno, że naj­lep­szy śro­dek uspo­ko­je­nia cze­ka­ją­cej publicz­no­ści jest oświad­czyć jej, że zaraz się zacznie.

Jed­nak Jan nie zaspał gru­szek w popiele.

– Hola, he! – wołał, prze­ry­wa­jąc spo­kojne ocze­ki­wa­nie – Jowi­szu, dia­bel­scy kugla­rze, prę­dzej, prę­dzej sztukę zaczy­nać albo my zaczniemy.

Nie trzeba było wię­cej.

Muzyka z dętych i rznię­tych instru­men­tów zło­żona dała się sły­szeć wewnątrz rusz­to­wa­nia; obi­cie pod­nio­sło się i wyszły cztery osoby, które prze­czoł­gały się po sce­nie, sta­nęły rzę­dem przed publicz­no­ścią, pokło­niły się i sym­fo­nia umil­kła.

Po otrzy­ma­niu hoj­nych za ukłony okla­sków, cztery osoby wyszły wpo­śród reli­gij­nego mil­cze­nia i zaczęły pro­log, który wyobraźni czy­tel­ni­ków pozo­sta­wiamy. Zresztą, co się i dzi­siaj przy­tra­fia, publicz­ność wię­cej się zaj­mo­wała ubio­rami niż rze­czą. Wszyst­kie cztery osoby były ubrane w suk­nie pół-białe, pół-żółte, róż­niące się tylko gatun­kiem mate­rii – pierw­szej była z lamy srebr­nej i zło­tej, dru­giej jedwabna, trze­ciej weł­niana, a czwar­tej płó­cienna. Pierw­sza z osób miała w pra­wej ręce miecz, druga klucz złoty, trze­cia ważki, czwarta zaś rydel; dla dokład­niej­szego zro­zu­mie­nia ale­go­rii, wyha­fto­wano na suk­niach czar­nym jedwa­biem: na sukni lamo­wej – _szla­chet­ność_; na sukni jedwab­nej – _ducho­wień­stwo_; na sukni weł­nia­nej – _han­del_; na sukni płó­cien­nej – _uprawa roli_. Płeć dwóch ale­go­rii męskich można było poznać po krót­szych sukien­kach i po ubio­rze na gło­wie.

Trudno było nie pojąć mimo ciem­no­ści ale­go­rii, że Uprawa roli była zaślu­biona Han­dlowi, a Ducho­wień­stwo Szla­chet­no­ści i że oby­dwie pary posia­dały zło­tego del­fina, który miał być przy­są­dzony naj­pięk­niej­szej. Szli więc po sze­ro­kim świe­cie, szu­ka­jąc tej pięk­no­ści i odrzu­ciw­szy kró­lową Gol­kondy, księż­niczkę Tre­bi­sondy, córkę chana Tata­rów itd. Uprawa roli i Ducho­wień­stwo, Szla­chet­ność i Han­del przy­szli go zło­żyć na mar­mu­ro­wym stole w Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści, tyle pra­wiąc mora­łów i mak­sym, że wszyst­kich licen­cja­tów można było od egza­mi­nów uwol­nić.

Wszystko to było prze­śliczne.

W tym tłu­mie, na który ale­go­rie wyle­wały się poto­kiem, nie było uważ­niej­szego ucha, serca moc­niej biją­cego, oka wię­cej wle­pio­nego, szyi wię­cej wycią­gnię­tej, jak oko, ucho, szyja, serce aktora-poety, poczci­wego Pio­tra Grin­to­ire’a, który przed chwilą nie mógł się wstrzy­mać od obja­wie­nia swego nazwi­ska dwóm mło­dym pan­nom. Odda­lił się od nich o kilka kro­ków, sta­nął za kolumną, słu­chał, patrzał i sma­ko­wał. Przy­chylne okla­ski, któ­rymi przy­jęto pro­log, brzmiały mu wciąż w uszach i wnętrz­no­ściach, a był cały zato­piony w unie­sie­niu, w jakim autor spo­gląda na pły­nące swe myśli z ust aktora. Poczciwy Piotr Grin­to­ire!

Przy­kro nam mówić, lecz prędko był roz­cza­ro­wany. Zale­d­wie zbli­żył usta do cza­ro­dziej­skiej czary try­umfu i rado­ści, w napój gorzka wmie­szała się kro­pla.

Obdarty żebrak, nie­do­strze­żony w tłu­mie i nie­mo­gący zwró­cić na sie­bie uwagi, szuka miej­sca, z któ­rego by lepiej był widziany i hojne zyskał jał­mużny; w cza­sie pierw­szych wier­szy pro­logu, pod­su­nął się aż do samego stołu i tam, usiadł­szy, bła­gał o litość, poka­zu­jąc swoje łach­many i ranę na pra­wej ręce. Zresztą nie wyrzekł ani słowa.

Mil­cze­nie, które zacho­wał, pozwa­lało odma­wiać bez prze­szkody pro­log i żaden nie byłby prze­rwał go wypa­dek, gdyby Jan ze szczytu kolumny nie wska­zał żebraka. Pło­chy śmiech opa­no­wał sza­leńca, bez względu, że prze­rwie wido­wi­sko i zakłóci uwagę, wołał wesoło:

– Patrz­cie, żebrak czeka na jał­mużnę!

Kto­kol­wiek rzu­cił kamień w kupę żab albo wystrze­lił w stado pta­ków, pojąć zdoła, jaki sku­tek spra­wiły te wyrazy pośród powszech­nej uwagi. Grin­to­ire zadrżał, jakby go iskra elek­tryczna prze­nik­nęła. Pro­log został zawie­szony i wszyst­kie głowy zwró­ciły się tłum­nie do żebraka, który nie­zmie­szany, widział w tym wypadku żniwo dla sie­bie i zaczął mówić tonem ubo­le­wa­nia, zamy­ka­jąc wpół oczy:

– Lito­ści! Lito­ści!

– Na moją poczci­wość – znowu mówił Jan – to Clo­pin Tro­uille-fou. Hola, przy­ja­cielu, widać rana doku­czała ci na nodze, sko­roś ją prze­niósł na rękę.

To mówiąc, ze zręcz­no­ścią małpy w kawałku bibuły rzu­cił drobną monetę, po którą żebrak chorą wycią­gnął rękę. Przy­jął jał­mużnę i szy­der­stwo i tonem żało­snym wołał znowu: lito­ści! lito­ści!

Ten epi­zod zupeł­nie prze­rwał uwagę słu­cha­czy; wielu z nich – Robin Pous­se­pain i wielu świec­kich dali żebra­kowi pokla­ski.

Grin­to­ire bar­dzo był nie­kon­tent. Przy­szedł­szy do sie­bie, zawo­łał na cztery osoby, będące na sce­nie:

– Graj­cie! Co tam u dia­bła? Graj­cie! – I nie spoj­rzał nawet na prze­ry­wa­ją­cych sztukę.

W tej chwili poczuł, jak go coś cią­gnie za suk­nię; odwró­cił się nieco zły i, cho­ciaż nie­chęt­nie, ale się uśmiech­nął.

Była to piękna rączka Gisqu­etty la Gen­cienne, która, pod­su­nąw­szy się do balu­strady, tym spo­so­bem zwra­cała autora uwagę.

– Panie – rze­cze młoda dzie­wica – czy będą dalej grali?

– Bez wąt­pie­nia – odrzekł nie­chęt­nie autor.

– Kiedy tak, bądź pan łaskaw wytłu­ma­czyć mi…

– To, co mają mówić? – prze­rwał Grin­to­ire. – Więc pani uwa­żaj!

– Nie, ja to chcę, co już mówili.

Grin­to­ire wzdry­gnął się jak ten, kogo w ranę dotknięto.

– Czy licho nadało tę głu­pią gęś! – mówił przez zęby.

Od tej chwili Gisqu­etta wiele stra­ciła w jego poję­ciu.

Akto­rzy usłu­chali napo­mi­na­nia i publicz­ność, chcąc nie chcąc, musiała słu­chać; stra­ciła prze­cież wiele pięk­no­ści sztuki, nie mogąc zwią­zać dwóch prze­cię­tych jej czę­ści. Dobrze to roz­wa­żał Grin­to­ire. Powró­ciła prze­cież spo­koj­ność; mło­dzik umilkł, żebrak liczył jał­mużnę i sztuka szła dalej.

W rze­czy samej było to bar­dzo piękne dzieło, które i dzi­siaj przy nie­ja­kich zmia­nach podo­bać by się mogło. Wstęp, cho­ciaż przy­długi i czczy, był bar­dzo pro­sty i Grin­to­ire naj­wię­cej go podzi­wiał. Jak domy­śleć się snadno, cztery ale­go­ryczne osoby, zwie­dziw­szy trzy czę­ści świata i nie mogąc się pozbyć del­fina zło­tego, musiały być nie­po­śled­nio stru­dzone. Następ­nie pochwała cudow­nej ryby z bar­dzo deli­kat­nymi apo­stro­fami do Mał­go­rzaty Fla­mandz­kiej, która smut­nie sie­działa w Ambo­ise i nie spo­dzie­wała się, że Rol­nic­two i Han­del, Ducho­wień­stwo i Szla­chet­ność tak wielką dla niej drogę odbyli. Wspo­mniany del­fin, młody, piękny, silny (nade wszystko wzór cnót panu­ją­cych), był synem lwa Fran­cji. Przy­znać trzeba, że ta meta­fora jest bar­dzo śmiała i że histo­ria natu­ralna teatru nie obraża się wcale, aby del­fin był synem lwa. Cudowne, pin­da­ryczne mie­sza­niny czę­sto wiel­kie robią wra­że­nia. Prze­cież, dla lep­szego obja­śnie­nia poeta winien to był przy­naj­mniej we dwu­stu wier­szach wyło­żyć.

Pro­log miał trwać od połu­dnia aż do czwar­tej godziny, według roz­kazu pre­wota, i musiano coś mówić – przy tym słu­chano cier­pli­wie.

Nagle wśród sprzeczki pomię­dzy Han­dlem i Szla­chet­no­ścią, w chwili, gdy Uprawa roli mówiła: _Nie widać w naszych borach szla­chet­nego zwie­rza_!, drzwi wznie­sie­nia aż dotąd zamknięte, otwo­rzyły się, i dono­śny głos odźwier­nego oznaj­mił:

– Jego emi­nen­cja kar­dy­nał de Bour­bon.III. Kardynał

III

Kar­dy­nał

Biedny Grin­to­ire! Huk wszyst­kich petard u świę­tego Jana, wystrzał dwu­dzie­stu kul, pęk­nię­cie kamie­nia w wieży de Billy, w cza­sie oblę­że­nia 29 wrze­śnia 1465 r., który zabił sied­miu Bur­gund­czy­ków od razu, eks­plo­zja pro­chu zamknię­tego w Tem­ple, mniej by mu słuch naru­szyły w tej chwili uro­czy­sto­ści dra­ma­tycz­nej, niż te wyrazy odźwier­nego: „Jego emi­nen­cja kar­dy­nał de Bour­bon”.

Piotr Grin­to­ire ani się lękał kar­dy­nała, ani go lek­ce­wa­żył. Nie był sła­bym, ani tak zuchwa­łym. Praw­dziwy kato­lik, jakby powie­dziano dzi­siaj, Grin­to­ire miał ducha moc­nego, wznio­słego, umie­ją­cego śro­dek zacho­wać (_stare in dimi­dio rerum_), który godzi filo­zo­fię z potrzebą i wszystko znieść umie. Nie­osza­co­wany skarb podobny umysł, który jakby za pomocą kłębka Ariadny umie się wyco­fać z labi­ryntu namięt­no­ści ludz­kich. Zawsze go można napo­tkać, wszę­dzie tym samym, to jest według czasu i potrzeby. Nie licząc Pio­tra Grin­to­ire’a, który był godny repre­zen­to­wać podobne umy­sły w pięt­na­stym wieku, podobny duch zapewne oży­wiał ojca de Breul, kiedy pisał w szes­na­stym wieku słowa godne każ­dego czasu: „Jestem pary­ża­ni­nem z rodu i z mowy, bo _par­r­hi­sia_ z grec­kiego zna­czy wol­ność mówie­nia, któ­rej ja uży­wa­łem w mowach do kar­dy­na­łów, wuja i brata księ­cia de Conty, ile­kroć mogłem nie obra­zić nikogo”.

Widoczne więc, że ani bojaźń kar­dy­nała, ani jego nie­na­wiść nie zro­biła nie­przy­jem­nego wra­że­nia na Pio­trze Grin­to­irze. Prze­ciw­nie, nasz poeta zanadto miał zdro­wego roz­sądku i suk­nię zanadto poła­taną, aby nie przy­wią­zy­wał war­to­ści, żeby jego pro­log, a mia­no­wi­cie wysła­wie­nie del­fina, syna lwa Fran­cji nie było wysłu­chane przez jego emi­nen­cję. Lecz nie zawsze inte­res prze­maga w szla­chet­nych skłon­no­ściach poetów. My sądzimy, że całość poety można wyobra­zić przez dzie­sięć; zro­biw­szy roz­biór che­miczny tej liczby, jak mówi Rabe­lais, znaj­dzie się jedna część inte­resu, a dzie­więć miło­ści wła­snej. Prócz tego, w chwili gdy drzwi otwarto dla kar­dy­nała, dzie­więć czę­ści miło­ści wła­snej poety Grin­to­ire’a tak nagle wzro­sły, że czą­steczka dzie­siąta pozo­stała nie­wi­dzialną, a nawet roz­pierz­chła się zupeł­nie. Grin­to­ire pra­gnął widzieć, jak publicz­ność czuje, widzi, dotyka jego dzieło, a cho­ciaż to publicz­ność Bóg wie jaka, mniej­sza o to. Sądzimy, że uwiel­biał swoją pracę i na prze­kór La Fon­ta­inowi, który na przed­sta­wie­niu _Flo­ren­tyny_ zapy­tał: _czyja to rap­so­dia?_ gotów był zagad­nąć sąsiada: _czyje to arcy­dzieło?_ Z tego wnieść można, jakie na poecie zro­biło wra­że­nie przy­by­cie kar­dy­nała.

Czego się było lękać potrzeba, ziściło się. Wej­ście jego emi­nen­cji pomie­szało słu­cha­czy. Wszyst­kie głowy zwró­ciły się ku wznie­sie­niu. Kar­dy­nał! Kar­dy­nał! – wszyst­kie powta­rzały usta i nie­szczę­śliwy pro­log drugi raz był prze­rwany.

Kar­dy­nał zatrzy­mał się przez chwilę na progu wznie­sie­nia. Kiedy wiódł wzro­kiem po słu­cha­czach, pomie­sza­nie wzra­stało. Każdy chciał lepiej go widzieć, każdy pra­gnął wznieść głowę nad innych.

Była to zaiste ważna osoba i widok jej wart kome­dii. Karol, kar­dy­nał de Bour­bon, arcy­bi­skup i hra­bia lioń­ski, pry­mas Galii, był spo­krew­niony z Ludwi­kiem XI przez brata, Pio­tra, posia­da­cza de Beau­jeu, który zaślu­bił star­szą córkę kró­lew­ską, i powi­no­wa­tym Karola Lek­ko­myśl­nego (_Teme­ra­ire_) z matki, Agnieszki Bur­gundz­kiej.

Naj­wy­dat­niej­szym cha­rak­te­rem pry­masa Galii był duch dwor­ski i posza­no­wa­nie wła­dzy. Można z tego wno­sić, ile mu przy­kro­ści spra­wiało to podwójne pokre­wień­stwo i ile sta­wiało nie­bez­piecz­nych skał, pomię­dzy któ­rymi musiał kie­ro­wać łódź swo­jego inte­resu, aby nie trą­cić ani Ludwika, ani Karola, aby ujść Scylli i Cha­ryb­dzie, które pochło­nęły księ­cia de Nemo­urs i kone­ta­bla de Saint-Pol. Dzięki opatrz­no­ści tak uni­kał jed­nej i dru­giej, że bez szwanku przy­był do Rzymu. Ale jak­kol­wiek był już u portu, a nawet i w por­cie, ni­gdy spo­koj­nie nie mógł sobie wspo­mnieć przy­gód życia poli­tycz­nego, tak kło­po­tli­wego i nie­bez­piecz­nego nie­gdyś. Dla­tego zwykł był mawiać, że rok 1476 był dla niego czar­nym i bia­łym, co miało zna­czyć, że w tym roku stra­cił matkę, księż­niczkę z domu Bour­bon i krew­nego, księ­cia bur­gundz­kiego, i że żałobą pocie­szył się po żało­bie.

Zresztą był to dobry czło­wiek – wiódł życie wesołe jak kar­dy­nał, bawił się dobrze, nie nie­na­wi­dził nikogo i dawał jał­mużny, chęt­niej mło­dym niż sta­rym, za co Paryż bar­dzo go lubił. Ile­kroć wycho­dził, był oto­czony dwo­rem bisku­pów i opa­tów stroj­nych, grzecz­nych i jak on sam uprzej­mych; wie­czo­rem można było sły­szeć przed jego pała­cem wesołe głosy, te same, które śpie­wały rano psalmy.

Zapewne temu postę­po­wa­niu przy­pi­sać należy, że przy wej­ściu nie powi­tał go jaki uci­nek ze strony ludu, nie­cier­pli­wią­cego się i uspo­so­bio­nego do nie­usza­no­wa­nia. Przy tym pary­ża­nie nie są zawzięci i, kiedy popiesz­czą się wła­dzą, sami ją potem oddają.

Kar­dy­nał de Bour­bon był pięk­nym męż­czy­zną, miał na sobie piękną czer­woną suk­nię, dobrze leżącą – i tym spo­so­bem połowa słu­cha­czy już była za nim. Nawet byłoby nie­grzecz­nie syczeć na kar­dy­nała, który jest przy­stoj­nym i który piękną ma suk­nię czer­woną.

Wszedł­szy, powi­tał obec­nych uśmie­chem, który odzie­dzi­czył po przod­kach, a który tak się podoba ludowi; wolno postą­pił do krze­sła czer­wo­nym obi­tego aksa­mi­tem i usiadł, myśląc zupeł­nie o czym innym a nie o sztuce. Jego orszak, zło­żony z bisku­pów i opa­tów, wszedł za nim, powięk­sza­jąc zamie­sza­nie i cie­ka­wość pomię­dzy słu­cha­czami. W orszaku tym byli: biskup Mar­sy­lii Alau­det, opat z St. Denis, Robert Lespi­nasse, opat z St. Ger­main des-Prés, brat kochanki Ludwika XI.

Po wej­ściu ich roz­legł się gło­śny śmiech. Bo to dzień uro­czy­sto­ści ulicz­ni­ków, bła­znów, ludu; jed­nym sło­wem satur­na­lia, w które wszystko wolno i wszystko ucho­dzi. W tłu­mie słu­cha­czy były i kobiety znane z mniej porząd­nego życia, np. Szy­mona Quatre­li­vres, Agnieszka Gadine, Robina Pie­de­bou i inne. W takiej mie­sza­ni­nie ludu wszyst­kiego się można spo­dzie­wać, i Ludwik Święty nie bar­dzo byłby kon­tent, że w jego Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści podobne odby­wają się sceny.

Przy­to­czyć roz­mów i ich szcze­gó­łów nie możemy, bo one nikły w ogól­nym hała­sie, a cho­ciaż wolne słowa wów­czas były w modzie, powta­rzać je nie uwa­żamy za sto­sowne.

Kar­dy­nał, cho­ciaż lubił weso­łość, był smutny, bo widać pie­kiel­nie mu cią­żyła amba­sada fla­mandzka.

Nie dla­tego, aby był głę­bo­kim poli­ty­kiem i aby obli­czał następ­stwa z oże­nie­nia swego kuzyna z Mał­go­rzatą Bur­gundzką, żeby go obcho­dziło, jak długo potrwa pozorna zgoda Fran­cji z arcy­księ­ciem austriac­kim, lub jak król angiel­ski przyj­mie pogardę swej córki, lecz innego wcale rodzaju miał nie­przy­jem­ność. Powie­dzie­li­śmy na wstę­pie, że ów Karol de Bour­bon, kar­dy­nał, arcy­bi­skup, pry­mas Galii musiał przyj­mo­wać amba­sadę fla­mandzką, zło­żoną z ludzi nie­okrze­sa­nych, lubią­cych piwo i fajki, a musiał ich przyj­mo­wać publicz­nie. Była to zapewne przy­krość, a musiał ją pod­jąć dla króla.

Kiedy odźwierny dono­śnym zawo­łał gło­sem: „Pano­wie, posły arcy­księ­cia austriac­kiego”, obró­cił się ku drzwiom jak tylko mógł naj­wdzięcz­niej, a zby­teczne mówić, że cała sala to samo uczy­niła.

Weszli po dwóch z powagą, która szcze­gólną two­rzyła sprzecz­ność z weso­łym orsza­kiem Karola de Bour­bon; byli w licz­bie czter­dzie­stu ośmiu posłów Mak­sy­mi­liana Austriac­kiego, a na ich czele czci­godny ojciec w Bogu, Jehan, opat z St. Ber­tin, kanc­lerz zło­tego runa i Jakób de Goy, pan Dauby, pre­zy­dent z Gand. W zgro­ma­dze­niu zro­biło się wiel­kie mil­cze­nie, prze­ry­wane stłu­mio­nymi śmie­chami, ile­kroć odźwierny wyrzu­cał ze swo­ich ust imiona, nazwi­ska i tytuły każ­dego z posłów, po przy­zwo­itym ich ska­le­cze­niu. W izbie posłów byli: Loys Roelof, zawia­du­jący poli­cją w Louvain, Clays, Etu­elde, taki sam z Bruk­seli, Paweł de Baeust, Voir­mi­zelle, pre­zy­dent Flan­drii, Jehan Cole­ghens, bur­mistrz z Antwer­pii, Jerzy Moere, zawia­du­jący poli­cją z Gand, Ghel­dolf van der Hage, Bier­bo­cque, Jehan Pin­nock, Jehan Dyma­erzelle itd., pre­zy­denci, bur­mistrze, poli­cjanci, wszy­scy nie­zgrabni, ubrani w aksa­mity i ada­maszki, dobre fla­mandz­kie głowy, pocho­dzące z tej rodziny, któ­rej głowy Rem­brandt na ciem­nym tle malo­wał, wszy­scy mający wypi­sane to na czole, co Mak­sy­mi­lian w swoim mani­fe­ście wyra­żał, że się „powie­rza ich doświad­cze­niu, wier­no­ści, przy­chyl­no­ści i zna­jo­mo­ści ludzi”.

Jeden z nich był nie­ja­kim wyjąt­kiem. Była to twarz szczu­pła, prze­ni­kliwa, prze­bie­gła, przed którą kar­dy­nał zro­bił trzy niskie ukłony; poseł ten nazy­wał się Wil­helm Rym, radca i pen­sy­onarz mia­sta Gand.

Dwie tylko osoby wie­działy, kim jest Wil­helm Rym. Rzadki geniusz, który w cza­sie zabu­rzeń wypły­nął na wierzch wypad­ków; lecz w pięt­na­stym wieku, skut­kiem pie­kiel­nych intryg, był zmu­szony „osiąść na bło­tach”, jak mówi ksiądz de St. Simon. Zresztą był wysoko ceniony przez Ludwika XI, z któ­rym nie­raz radził i któ­rego taj­nym zara­dzał potrze­bom. Wszystko to, co zmu­szało kar­dy­nała do nad­zwy­czaj­nej grzecz­no­ści, było obcym dla ludu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: