Katedra Marii Panny w Paryżu - ebook
Katedra Marii Panny w Paryżu - ebook
Akcja powieści Wiktora Hugo toczy się w średniowiecznym Paryżu. Najważniejszym tematem tej wielowątkowej prozy są dzieje miłości archidiakona Klaudiusza Frollo do młodej Cyganki Esmeraldy. Autor stworzył również słynną postać Quasimoda, dzwonnika Notre Dame. Powieść, którą Hugo nazwał "malowidłem Paryża w XV wieku", była wielokrotnie ekranizowana, na jej podstawie powstały także filmy rysunkowe wyprodukowane m.in. przez studio Walta Disneya.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-132-4 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed kilkoma laty, zwiedzając albo raczej plądrując po katedrze Najświętszej Panny Marii, autor tej książki, w ciemnym zakątku jednej z wież, znalazł na murze wyryty ten wyraz:
ΑΝ’ΑΓΚΗ
Te głoski greckie, sczerniałe ze starości i głęboko werznięte w kamień, noszące na sobie piętna kaligrafii gotyckiej i przypominające, że ręka ze średnich wieków je kreśliła, nade wszystko znaczenie ich złowróżbne i straszne, mocno uderzyły autora.
Pytał sam siebie, pragnąc odgadnąć, jakaż to dusza cierpiąca nie mogła opuścić świata, aby nie zaznaczyć zbrodni, albo nieszczęścia na czole starej świątyni?
Jak tylko zaczęto mazać i drapać mury, znikł napis. Albowiem tak postępują od dwustu lat z cudownymi średnich wieków kościołami. Zmiany ze wszech stron oblegają je, z wierzchu i wewnątrz – ksiądz je obiela, architekt odrapuje, a lud przychodzi i burzy.
Oprócz słabej pamiątki, jaką autor pozostawił w tej książce, nie ma śladu z owego ponurego napisu w katedrze Najświętszej Panny Maryi w Paryżu, równie jak ze smutnego przeznaczenia osoby, która treściwie los swój skreśliła. Człowiek, piszący na murze, zniknął od kilku wieków, wyraz nakreślony zniknął z kościelnego muru, a sam kościół wkrótce może zniknie z powierzchni ziemi.
Z tego wyrazu napisano książkę: „Katedra Najświętszej Panny Marii w Paryżu”.I. Wielka sala
I
Wielka sala
Trzysta czterdzieści osiem lat, sześć miesięcy i dziewiętnaście dni paryżanie obudzili się na dźwięk wszystkich dzwonów, bijących w potrójnym okręgu: Cité, Uniwersytetu i Miasta.
Nie jest to dzień pamiętny w historii 6 stycznia 1482 roku. Żaden znakomity wypadek nie poruszał od rana spiżów i paryżan – albowiem nie był to ani szturm Pikardyjczyków lub Burgundczyków, ani uroczyste polowanie, ani bunt studentów w winnicy Laas, ani wjazd groźnego i potężnego króla, ani nawet powieszenie łotrów i łotrzyc w sprawiedliwości paryskiej – nawet nie było to przybycie, tak częste w piętnastym wieku, nadętej i szumnej ambasady. Zaledwie dwa dni minęły od ostatniego wjazdu jednej z kalwakat tego rodzaju posłów flamandzkich, mających zawrzeć małżeństwo delfina z Małgorzatą Flamandzką, wjazdu, który znudził kardynała Bourbon, zmuszonego, dla podobania się królowi, uśmiechać do nieokrzesanych burmistrzów flamandzkich, przyjmować ich w swoim pałacu de Bourbon, pięknym moralnym dialogiem i wesołą krotochwilą w czasie, gdy ulewny deszcz moczył mu przed bramami prześliczne kobierce.
Szóstego stycznia, który poruszał całą ludność Paryża, jak mówi Jan de Troyes, podwójna była uroczystość, połączona od niepamiętnych czasów, to jest obiór króla migdałowego i Święto Błaznów.
Dnia tego miały być fajerwerki na placu de Gréve, umajenie w pałacu Braque i dialog w Pałacu Sprawiedliwości. Ogłoszono to przy dźwięku trąb po ulicach i placach przez dworzan prewota, ubranych w piękne fiolety z białymi krzyżami na piersiach.
Tłum mieszczan, zamknąwszy domy i sklepy, zdążał w jedno z tych trzech wspomnianych miejsc – każdy jakąś obrał sobie drogę: ten na fajerwerki, ten na umajenie, a ten na dialog. Trzeba przyznać na pochwałę gawronów ówczesnych, że większa ich część udała się na sztuczne ognie tak stosowne do pory roku, albo na dialog, mający się odbyć w wielkiej sali pałacu, dobrze osłoniętej i zamkniętej, i że ciekawi pozwolili swobodnie marznąć umajeniu pod niebem styczniowym, przy cmentarzu kaplicy de Braque.
Wszystkimi przystępami lud napływał do Pałacu Sprawiedliwości, albowiem wiedziano, że ambasadorowie flamandzcy, przybyli zaonegdaj, mieli być obecni na dialogu i na obraniu naczelnika błaznów, które również w wielkiej sali odbyć się miało.
Nie tak to łatwo było tego dnia dostać się do wielkiej sali, uważanej podówczas za największy budynek (prawda, że Sauval nie zmierzył jeszcze sali w zamku Montargis). Miejsce przed pałacem, napchane ludem, przedstawiało się z okien ciekawym jak morze, w które pięć albo sześć ulic, jak ujścia rzek, co moment wylewały potoki głów. Bałwany te, co chwila rosnące, potrącały się o węgły domów, postępowały tu i ówdzie z ulic, jakby z przylądków, i wpadały w zatokę nieforemną napchanego placu. W środku wysokiego, gotyckiego przodu pałacu, wielkie schody, na które ustawicznie tłumy wchodziły i zstępowały z nich, rozpryskiwały na dwie boczne strony brzemienne bałwany ludzi; schody te, mówię, tryskały ustawicznie na plac, jak fontanna w sadzawkę, krzyki, śmiechy, tupanie, mieszały się w gwar i hałas. Niekiedy ten hałas wzrastał nadzwyczaj, a tłumy jedne o drugie potrącały się, mieszały i burzyły. Były to chwile, kiedy jakiś łucznik albo sierżant konny chciał przywracać porządek użyciem władzy, którą prewotowie przekazali konetablom, konetable marszałkom, a marszałkowie dzisiejszej żandarmerii paryskiej.
W drzwiach, oknach, na dymnikach i dachach wiły się głowy poczciwych mieszczan, spokojne, dobre, spoglądając na pałac, na tłumy – i nie pragnąc nic więcej; bo lud paryski poprzestaje na widoku widzów i dla niego bardzo jest ciekawą rzeczą stać za murem, za którym krzyk się rozlega.
Gdyby nam było wolno, ludziom z roku 1830, pomieszać się myślą z paryżanami z piętnastego wieku i wyjść, jak oni, popychani, bici, deptani, w wielką salę pałacu 6 stycznia 1482 r., widok nie mniej miałby powabu i rzeczy nas otaczające zupełnie byłyby dawnym podobne.
Jeśli czytelnik pozwoli wyobrazić sobie wrażenie, jakiego by doznał, przekraczając z nami próg wielkiej sali, wśród tłumu w różnobarwnych strojach, poważymy się je przywołać.
A naprzód szum w uszach, oczy ślepną. Nad głowami podwójne sklepienie obite rzeźbami drewnianymi, pomalowanymi na niebiesko, wyzłoconymi w wielu miejscach; pod stopami posadzka z czarnego i białego marmuru. O kilka kroków od nas ogromna kolumna, następnie druga, dalej trzecia, a w całej sali aż siedem kolumn, podpierających sklepienie. Dookoła czterech pierwszych kolumn sklepy przekupniów, błyszczące szkłem i świecidłami, dookoła trzech innych ławki drewniane, wytarte od częstego siadania powodów i prokuratorów. Wokoło sali, wzdłuż wysokiego muru, w drzwiach, oknach, pomiędzy kolumnami, nieskończony szereg posągów królów francuskich, począwszy od Faramonda, królów drzemiączków z założonymi rękami i spuszczonymi oczyma, królów wojowniczych i mężnych z głową i rękami wzniesionymi do góry. Następnie w oknach sklepionych szyby różnokolorowe, a we wchodach bogato rżnięte drzwi i odrzwia; wszystko zaś – sklepienia, kolumny, ściany, obicia, drzwi, posągi – osłonięte z góry do dołu powłoką błękitną i złotą, która, choć nieco zapylona ówcześnie, znikła w roku łaski 1549, w którym Breuil podziwiał ją tylko z podania.
Wyobraźmy sobie teraz tę wielką podłużną salę, oświetloną bladym promieniem styczniowego dnia, nabitą wchodzącym tłumem, który kręci się dookoła kolumn wzdłuż ścian, a będziemy mieli choć niedokładne pojęcie obrazu, którego podać pragniemy szczegóły.
Rzecz niezawodna, że gdyby Ravaillac nie przyśpieszył zgonu Henryka IV, nie byłoby dowodów czynów złożonych w Pałacu Sprawiedliwości, następnie zaś nie byłoby powodu, aby wspomniane papiery znikły; stąd zaś wniosek, że nikt nie miałby przyczyny podpalać Pałacu Sprawiedliwości, dla zniszczenia papierów, i nie byłoby pożaru w roku 1618. Gdyby Pałac Sprawiedliwości stał jeszcze, a w nim i wielka sala, mógłbym powiedzieć czytelnikowi: Pójdź – zobacz ją! Tym zaś sposobem i od opisu byłbym wolny. Wniosek oczywisty, że wielkie wypadki mają nieobliczalne następstwa.
Rzecz podobna, że Ravaillac mógł nie mieć wspólników; następnie, jeśli ich nie miał, że oni nie przyczynili się do pożaru 1618 r. Jeszcze dwa punkty do wytłumaczenia: naprzód wielka, gorejąca gwiazda, szeroka na stopę, wysoka łokieć, która spadła, jak wiadomo, 7 marca po północy na pałac; po drugie, zwrotka Teofila:
_Zaiste szkoda nie lada!_
_Że sprawiedliwość w Paryżu,_
_Najadłszy się z pieprzem ryżu,_
_Ogień pod pałac podkłada._
Niech sobie kto, co chce myśli o tym potrójnym wytłumaczeniu pożaru Pałacu Sprawiedliwości w roku 1618 – fakt jest pewny, bo pałac zgorzał. Z przyczyny tego wypadku, następnie z licznych przebudowań tego, co ogień oszczędził, mało dziś pozostaje z tej pierwszej siedziby królów francuskich, z tego starszego brata Luwru, już i tak starego za Filipa Pięknego, że na próżno by szukano śladów wspaniałych budowli, wystawionych przez króla Roberta, a opisanych przez Helgaldusa. Co stało się z izbą kanclerską, gdzie Ludwik Święty brał ślub? Z ogrodem, w którym wymierzał sprawiedliwość, ubrany w kurtce wielbłądziej, w płaszczu bez rękawów i leżący na murawie z Joinvillém? Gdzie jest izba cesarza Zygmunta? Izba Karola IV, Jana bez Ziemi? Gdzie schody, z których Karol VI ogłosił edykt ułaskawienia? Kamień, na którym Marcel zamordował w obecności delfina, Roberta de Clermont i marszałka Champagne? Furtka, skąd ogłaszano bulle antypapieża Benedykta? I wielka sala ze złoceniami, lazurem, sklepieniami, posągami i ogromnymi kolumnami? I lew kamienny leżący przy drzwiach, z głową spuszczoną, ogonem między nogami, jak lwy Salomona w pozie pokory, tak przyzwoitej dla siły przed sprawiedliwością? I piękne drzwi i piękne okna? I ślusarskie prześliczne roboty Biscornetta i stolarka Hancy?… Co zrobił czas, co zrobili ludzie z tych cudów? Cóż nam dano za to wszystko, za całą historię Galii, za całą sztukę gotycką? – Ciężkie płaskorzeźby Brossego, tego niezgrabnego architekta przedsionku Saint-Gervais! Otóż, co nam dano za sztukę; co zaś do historii – bajeczne wspomnienia o wielkiej kolumnie, jeszcze głośne w sprzeczkach uczonych.
Mniejsza o to – powróćmy do sali dawnego pałacu.
Dwa krańce tego olbrzymiego równoległoboku były zajęte: jeden przez sławny stół marmurowy, z jednej sztuki tak długiej, tak szerokiej i grubej, jakiej nigdy nie widziano, według stylu Gargantua, który ją nazywa odłamem świata; drugi przez kaplicę, w której Ludwik XI kazał się wyrobić z kamienia, klęczący przed Najświętszą Panną, i gdzie kazał przenieść, nie troszcząc się, że rozerwie szereg posągów królewskich, statuy Karola Wielkiego i świętego Ludwika, dwóch władców, których być sadził potężnymi i w niebie. Kaplica ta, nowa jeszcze, bo zbudowana przed sześcioma laty, była w smaku delikatnej architektury, miała cudowne rzeźby, głębokie a cienkie inkrustacje, co oznacza koniec architektury gotyckiej i uwiecznia się w fantazyjnych odrodzenia dziełach. Mała rozeta przezroczysta nad drzwiami była arcydziełem delikatności i wdzięku, i rzec o niej można: była to koronkowa gwiazda.
W środku sali, wprost wielkich drzwi, było wzniesienie, okryte bogatą materią złotą i przysunięte do muru, z którego było wejście do pokoju złotego, a wystawione dla posłów flamandzkich i innych znakomitych osób, zaproszonych na dialog.
Na stole marmurowym, według zwyczaju, miał być przedstawiony dialog. Przygotowania poczyniono od rana, wielka marmurowa tablica, porysowana gwoździami obuwia, dźwigała drewnianą wyniosłą klatkę, której część wyższa, dostępna wszystkim spojrzeniom, miała służyć za scenę; wnętrze zaś, okryte obiciem, za garderobę dla osób grających. Nie było zapewne tak nieprzezornego człowieka, któryby, chcąc, nie mógł się tam dostać. Błogosławione dzieciństwo sztuki!
Kilku sierżantów komendanta pałacu, zwyczajnych stróżów zabaw ludu w święta i w dni egzekucji, stało w rogach marmurowego stołu.
Z uderzeniem dwunastej godziny na zegarze pałacu sztuka miała się zacząć. Była to godzina mniej stosowana na teatralne przedstawienia, ale do posłów należało się zastosować.
Prócz tego tłumy czekały od samego rana; wielu bardzo poczciwych ciekawców szczękało zębami od świtu przed pałacem, a znaczna liczba i noc tam przepędziła, aby sobie miejsca zapewnić. Tłum rósł co chwila i jak rzeka wychodząca z koryta zaczął napełniać mury, obtaczać kolumny i w każdym rozlewać miejscu. Utrudzenie, niecierpliwość, znudzenie, szalona wolność, kłótnie o udeptanie butem albo trącenie łokciem, przed przybyciem posłów, szczególnie cierpki nadawały wyraz temu ludowi, ścieśnionemu, natłoczonemu, a zawsze ciekawemu. Słychać było skargi i wyrzekania przeciwko Flamandczykom, kardynałowi de Bourbon, oficerowi pałacu, Małgorzacie Austriackiej, sierżantom, zimnu, gorącu, biskupowi paryskiemu, naczelnikowi błaznów, posągom, kolumnom, zamkniętym drzwiom i otwartym oknom. Wszystko z wielką radością uliczników i lokai rozsianych w tłumie, którzy do nieukontentowania ogólnego mieszali swoje figle i kłuli, rzec można, rozdrażnione nerwy.
Pomiędzy innymi była grupa tych wesołych szaleńców, którzy, usiadłszy na poręczach okien, stamtąd rzucali spojrzenia i żarciki wewnątrz i zewnątrz sali. Z wesołych, a śmiesznych ruchów, z krzykliwych głosów, którymi się odzywali do swoich towarzyszów, w innych będących miejscach, łatwo wnieść było można, że nie podzielają powszechnego znudzenia i że wybornie umieją korzystać z czasu i wyciągnąć przyjemność, gdzie ją tylko znaleźć podobna.
– Na moją poczciwość, to ty Joannes Frollo de Molendino! – zawołał jeden z nich, mały blondynek, z ładną, złośliwą twarzyczką, uczepiony u kapitela kolumny. – Właściwie ciebie nazywają Jehan de Moulin, bo twoje ręce i nogi wyglądają jak skrzydła od wiatraka. Jak dawno już tu jesteś?
– A niech diabli!… – odpowiedział Joannes Frollo. – Więcej niż cztery godziny i myślę, że mi je na tamtym świecie za czyściec policzą. Słyszałem ośmiu śpiewaków króla sycylijskiego, którzy o siódmej godzinie śpiewali na wotywie w kaplicy.
– Piękni śpiewacy! – odparł inny – Głosy ich więcej spiczaste niż czapki. Zanim mszę zakupiono do świętego Jana, trzeba się było dowiedzieć, jak wygląda łacina w prowansalskim dialekcie.
– Masz słuszność, panie Idzi Lecornu, kuśnierzu królewski – odrzekł ulicznik, siedzący na kapitelu.
Ogólny śmiech powitał nazwisko kuśnierza królewskiego.
– Lecornu! Idzi Lecornu! – mówili jedni.
– _Cornutus et hirsutus_ – wołali drudzy.
– He! Zapewne – mówił mały diabełek z kapitela – cóż tak śmiesznego? Zacny Idzi Lecornu, brat Jehana Lecornu, intendenta królewskiego pałacu, syn Mahieta Lecornu, pierwszego drwala z Vincennes: wszyscy mieszczanie paryscy, wszyscy żonaci – i ojciec, i synowie.
Śmiech powstał na nowo. Kuśnierz, nie odpowiedziawszy słowa, chciał się ukryć przed wymierzonymi nań spojrzeniami, lecz tylko się pocił i sapał. Nie mogąc znaleźć stosownego kąta, wlepił w ramiona sąsiadów swoją szeroką i czerwoną twarz, która rychłą zapowiadała apopleksję. Na koniec jegomość gruby, krótki i zacny jak on, przyszedł mu na pomoc.
– A to co! Panowie niedorostki zanadto sobie pozwalają; za moich czasów oćwiczyliby ich jak kotów.
Tłum młodzieży parsknął śmiechem.
– Hola! Hola! A to co za jeden?… A to śmiałek! – wołali.
– Znam ja go! – odezwał się jeden. – To pan Andrzej Musnier.
– Hardy, bo jest jednym z czterech przysięgłych księgarzy uniwersytetu – rzekł inny.
– Wszystkiego po cztery w tym sklepie – odezwał się trzeci – cztery narody, cztery święta, czterech prokuratorów, czterech wyborców i czterech księgarzy.
– I cóż – odparł Jehan Frollo – niech ich wszystkich czterech!…
– Musnier, spalimy twoje książki.
– Musnier, pobijemy twojego lokaja.
– Musnier, obłocimy twoją żonę.
– Poczciwa panna Oudarde.
– Tak świeża i wesoła, jakby była wdową.
– A niech was piorun trzaśnie! – mówił przez zęby Andrzej Musnier.
– Panie Andrzeju! – zawołał Jehan zawsze siedzący na swoim kapitelu – Milcz albo ci na łeb zlecę.
Pan Andrzej wzniósł oczy, zdawał się mierzyć wysokość kolumny, ciężkość figlarza i, podwoiwszy kwadrat z ciężkości przez wysokość, umilkł.
Jehan, pan placu, mówił z tryumfem:
– Zobaczysz, choć jestem bratem uczonego alchemika.
– Panowie! To lud z uniwersytetu!… Nie umieją nawet praw naszych szanować; w mieście jest umajenie i fajerwerki, dialog i ambasadorowie w Cité – w uniwersytecie zaś nic!
– Przecież plac Maubert jest dość obszerny – odezwał się jakiś młodzik uwieszony na stole.
– Precz z ich zabawami! – krzyczał Jan.
– Trzeba dziś wyprawić fajerwerki na polu Gaillard – odezwał się inny – i popalić książki pana Andrzeja.
– I stół jego pisarzy!
– I rózgi sierżantów!
– I stoły przekupniów.
– I ławki rektora.
– Precz z panem Andrzejem, z księgarzami, pisarzami, teologami, lekarzami i uczonymi.
– A to koniec świata!… – szemrał pan Andrzej, trąc uszy.
– Otóż jeden uczony… teraz właśnie przez plac przechodzi – zawołał jeden z uliczników w oknie siedzący.
I odwrócił się do placu.
– Czy w rzeczy samej nasz zacny mistrz Thibaud? – zapytał Jehan Frollo de Moulin, który, siedząc na kapitelu kolumny, nie mógł widzieć, co się na placu dzieje.
– Tak, to on! To on! – odpowiedzieli inni. – To on, mistrz Thibaud.
W rzeczy samej, uczeni i wszyscy dygnitarze uniwersytetu wyszli uroczyście naprzeciw posłom i w tej chwili przechodzili przez plac pałacu. Ulicznicy, cisnąc się w okna, przyjęli ich oklaskami, których znaczenie zapewne oni pojęli. Thibaud, idący na czele, pierwszy się zbliżył i był powitany.
– Dzień dobry, panie Thibaud! Hola, hej! Dzień dobry.
– Ach! I ty tutaj, stary szulerze? Dawnoś kości porzucił?
– Patrzcie, jak cwałuje na ośle!… Prawda, krótsze ma uszy od niego.
– Hola! Dzień dobry, panie Thibaud – _Tybalde aleator._
– Gdzie idziesz, Tyboldzie?… _Tybalde ad dados_, zdążasz, jak widzimy, ku miastu.
– Zapewne idzie szukać mieszkania na ulicy Thibautodé! – krzyczał Jehan de Moulin.
Cała czereda powtórzyła dowcipek hucznie i z klaskaniem w ręce.
– Panie Thibaud, idziesz szukać mieszkania na ulicy Thibautodé?
Kolej przyszła na innych.
– Precz z uczonymi!…
– Powiedz nam Robinsonie Poussepain, co to za jeden?
– To Guilbert de Suilly, _Gilbertus de Soliaco_, kanclerz kolegium z Antun.
– Weź mój trzewik, tobie lepiej, rzuć go mu na łeb.
– _Saturnalitias mittimus ecce nuces._
– Precz i z tamtymi w białych sukniach.
– Aha! Myślałem, że to sześć białych gęsi, które miastu św. Genowefa podarowała.
– Precz z doktorami!
– Precz dysputy i kłótnie kardynalskie!
– Precz z kanclerzem od św. Genowefy.
– He, he! Panie Joachimie de Ladehors! Ho, he! Ludwiku Dahuille!… Ho, he! Lambercie Hoctemart!
– Niech ich piorun trzaśnie!
– I tamtych z ich szarymi kapami; _cum tunicis grisis!_
– _Sen de pellibus grisis furralis!_
– Hola!… Panowie mistrzowie, w czarnych i czerwonych kapeluszach.
– Thibaud z jakim ogonem!
– Wygląda jak doża wenecki, mający zaślubiać morze.
– Czy to kanonicy od św. Genowefy?
– Aha!
– Aha! Doktor Klaudyusz Choart!
– Czy idzie za Marią la Giffarde?
– Ona na ulicy Glatigny.
– Uścieła łoże panu.
– I bierze cztery denary; _quatuor denarios_.
– _Aut unum bombum._
– Koledzy! Pan Szymon Sanguin, wyborca z Pikardii, który z tyłu na koniu żonę wozi.
– _Post equititem sedat atra cura._
– Śmiało, panie Szymonie.
– Dzień dobry, panie rektorze!
– Dobranoc, pani rektorowo.
– Muszą być bardzo kontenci – mówił, wzdychając Joannes de Molendino, zawsze tkwiąc na swoim kapitelu.
Tymczasem przysięgły księgarz uniwersytetu, pan Andrzej Musnier, skłonił ucho do królewskiego kuśnierza, pana Idziego Lecornu.
– Mówię ci, panie, że koniec świata. Nigdy nie widziano podobnego rozpuszczenia dzieciaków; to te przeklęte wynalazki wszystko niszczą. Artyleria, kule, bomby, a nade wszystko druk, och! To przeklęta niemiecka zaraza! To koniec świata, panowie.
– Wolałbym, żeby lepsze materie wyrabiali – odpowiedział kuśnierz.
W tej chwili dwunasta uderzyła.
Młodzież umilkła. Następnie powstał ruch okropny, poruszenie głów i nóg, chrząkanie, kichanie i kaszel. Każdy umieścił się, wyprostował i wzniósł głowę. Po chwili milczenia szyje się wyciągnęły, gęby rozwarły i choć nic widać nie było, wszystkie oczy zwróciły ku marmurowemu stołowi. Czterech sierżantów stało wciąż nieruchomych, jak cztery kamienne figury. Później oczy zwróciły się ku wzniesieniu, przeznaczonemu dla posłów flamandzkich. Drzwi były wciąż zamknięte i wzniesienie puste. Tłumy od rana na trzy rzeczy czekały: na południe, posłów i dialog. Samo południe przyszło o swojej porze.
Czekano dwie, trzy, pięć minut, kwadrans i nikt nie przybywał. Wzniesienie było puste i scena cicha. Po zniecierpliwieniu nastąpił gniew. Gniewne wyrazy zaczęły się tu i ówdzie wyrywać i głowy szumieć. Burza, która zaczynała huczeć, wznosiła się nad tłumem. Jehan de Moulin pierwszy podłożył iskierkę.
– Dialog! Dialog! Precz z Flamandczykami! – zawołał z całych piersi, kręcąc się jak wąż na swoim kapitelu.
Tłum klasnął w ręce.
– Dialog! Dialog! – powtórzył. – A całą Flandrię niech piorun trzaśnie.
– Dialog! Natychmiast – powtórzył ulicznik – bo inaczej powiesimy rządcę pałacu zamiast komedii i morału.
– A to zuch! – krzyczał lud. – Zacznijmy od sierżantów.
Głośny nastąpił okrzyk. Czterej sierżanci spojrzeli na siebie i zadrżeli. Tłum ruszył się i lekka balustrada, przedzielająca ich, uległa sile.
Położenie było krytyczne.
– Na powróz! Na powróz! – wołano ze wszech stron.
W tej chwili obicie garderoby, wyżej przez nas opisane, podniosło się i dało przejście osobie, której ukazanie się samo zmieniło gniew w ciekawość.
– Milczenie! Milczenie!
Osoba ta, niepewna i drżąca, postąpiła aż na brzeg marmurowego stołu, kłaniając się tak nisko, jakby zginała kolana.
– Panowie mieszczanie – rzecze – i panny mieszczanki, będziemy mieli przyjemność przedstawić przed jego eminencją kardynałem dialog bardzo moralny pod tytułem: Sąd Najświętszej Panny Marii. Ja w tej sztuce będę grał Jowisza. Jego eminencja towarzyszy w tej chwili posłom księcia austriackiego i słucha mowy rektora uniwersytetu przy bramie Baudets. Skoro jego eminencja przybędzie, zaczniemy.
Zaiste, wdania się Jowisza było potrzeba dla ocalenia czterech sierżantów i rządcy pałacu. Jeżeli my byliśmy tak szczęśliwi, żeśmy wymyślili ten wypadek i mamy być zań odpowiedzialni krytyce, nie można przeciw nam przywołać klasycznej prawdy: _Nec deus intersit_. Zresztą ubiór Jowisza był bardzo piękny i niemało przyczynił się do uspokojenia gniewu, zwracając na siebie uwagę. Jowisz był w spencerku z czarnego aksamitu ze złotym haftem; na głowie miał kapelusz dwurożny ze złotymi guzikami i wielką brodę, kryjącą mu połowę twarzy; w rękach miał coś, co miało wyobrażać pioruny, a nogi okręcone tasiemkami; zgoła wyglądał jak łucznik bretoński pana de Berry.II. Piotr Grintoire
II
Piotr Grintoire
Gdy mówił, zadowolenie i podziw, obudzone strojem, znikły przed głosem; a kiedy przybył do tego niezręcznego zakończenia: „Skoro jego eminencja kardynał przybędzie, zaczniemy”, głos jego utonął w chaosie krzyku.
– Zaczynajcie natychmiast! Dyalog! Dyalog natychmiast! – wołał lud. I wśród mnóstwa głosów odznaczał się Joannes Molendino, przebijający morze krzyku jak pikulina. – Zaczynajcie natychmiast! – wołał Jan.
– Precz z Jowiszem i dyalogiem! – wołali Robin Poussepin i inni jego towarzysze, umieszczeni w oknie.
– Dyalog natychmiast! – powtórzył tłum. – Zaraz natychmiast! Powróz dla komediantów!
Biedny Jowisz, przestraszony i blady pod swoim różem, o mało na posadzkę nie upuścił pioruna, zdjął swój dwurożny kapelusz, pokłonił się nisko i z jąkaniem mówił:
– Jego eminencja… ambasadorowie… Małgorzata Flamandzka… Nie wiedział, co powiedzieć, w duszy może się lękał.
Być powieszonym przez lud, że czeka, być ukaranym przez kardynała za nieczekanie, z obydwu stron przepaść, a każda okropna.
Na szczęście ktoś wywiódł go z ambarasu.
Jakiś jegomość, stojący przy przegrodzeniu sceny, którego dotąd nie widziano, albowiem cień kolumny zupełnie go osłaniał, ten jegomość, mówimy schylony, blondyn, ze zmarszczkami na licach i czole, z oczami iskrzącymi i ustami śmiejącymi się, odziany w czarną kurtkę, połataną i błyszczącą z wytarcia, zbliżył się do stołu i dał znak biednemu aktorowi, który nie zważał nań przecież.
Jegomość ten krok jeszcze dalej postąpił.
– Jowiszu – rzecze – mój drogi Jowiszu!
Aktor jeszcze nie słyszał.
Na koniec, znudzony i zniecierpliwiony, krzyknął na całe gardło:
– Michale Giborne!
– Kto na mnie woła? – zapytał Jowisz, jakby przebudzony ze snu.
– Ja – odpowiedziała osoba, czarno ubrana.
– Ach! – rzekł Jowisz.
– Zaczynajcie – mówił ów jegomość. – Trzeba zaspokoić publiczność, ja biorę na siebie uspokoić rządcę pałacu, a on kardynała.
Jowisz odetchnął.
– Panowie mieszczanie – zawołał z całych piersi do tłumu huczącego – zaczniemy zaraz.
– _Evoe, Jupiter! Plaudite, cives!_ – zawołali ulicznicy.
– Zaraz, zaraz! – wołał lud.
Poklaski i krzyki rozlegały się wokoło, gdy Jowisz ukrył się za obiciem.
Nieznajomy, który tak cudownie burzę w pogodę zmienił, jak mówi stary i zacny Corneille, wcisnąwszy się w cień kolumny, byłby tam długo niewidziany, niemy i nieruchomy pozostał, gdyby go nie pociągnęły dwie młode kobiety, będące w pierwszym rzędzie widzów, które widziały jego rozmowę z Jowiszem.
– Panie – mówiła jedna z nich, dając mu znak, aby się zbliżył.
– Byłabyś ciszej, moja droga Lienardo – mówiła jej sąsiadka, ładna, świeża i dumna ze świątecznego stroju – to nie duchowny, ale świecki, i nie trzeba mówić… – Tymczasem nieznajomy zbliżył się do balustrady.
– Czego panny ode mnie żądacie? – zapytał z pośpiechem.
– Och! Nic, nic, panie – mówiła pomieszana Lienarda – moja sąsiadka Gisquetta la Gencienne chce z panem mówić.
– I ja nie – odparła Gisquetta, rumieniąc się – to Lienarda do ciebie, panie, mówiła.
Obydwie panny spuściły oczy. Inna, która chciała tylko zawiązać rozmowę, patrzyła z uśmiechem.
– A więc nic nie macie mi panny do powiedzenia?
– Bynajmniej – odpowiedziała Gisquetta.
– Nic, a nic – dodała Lienarda.
Nieznajomy chciał się oddalić; lecz dwie ciekawskie puścić go nie miały ochoty.
– Panie – rzekła z żywością Gisquetta – wszak znasz tego żołnierza, który w dyalogu ma grać rolę dziewicy.
– Chcesz pani powiedzieć zapewne, rolę Jowisza?
– Tak, tak – odrzekła Lienarda – ach! Jaka ona niedorzeczna! Czy pan znasz Jowisza?
– Michała Giborne’a – odrzekł obcy. – Tak, pani.
– Piękną ma brodę – mówiła Lienarda.
– Czy to piękne, co będą mówili? – zapytała bojaźliwie Gisquetta.
– Bardzo piękne – odrzekł bez wahania nieznajomy.
– A co to będzie takiego? – zapytała Lienarda.
– _Sąd Najświętszej Panny._ Dyalog bardzo moralny.
– Aha! To co innego – odparła Lienarda.
Nastąpiło krótkie milczenie, które nieznajomy przerwał.
– To jest dyalog zupełnie nowy, pierwszy raz grany.
– A więc to nie ten – mówiła Gisquetta – co grali przed dwoma laty, w dzień przybycia legata, w którym trzy piękne występowały dziewice.
– Syreny – mówiła Lienarda.
– Zupełnie nagie – dodał mężczyzna.
Lienarda ze wstydem spuściła oczy, Gisquetta spojrzała na nią, uczyniła to samo, mówiła przecież z uśmiechem:
– A to było pocieszne. Dzisiejszy dyalog jest napisany umyślnie dla Małgorzaty Flamandzkiej.
– Czy będą śpiewać sielanki? – zapytała Gisquetta.
– Broń Boże! – rzekł nieznajomy. – W dyalogu nie trzeba mieszać rodzajów. Żeby to była komedia.
– Szkoda – odparła Gisquetta. – Wtedy przy fontannie Ponceau mężczyźni i kobiety dzikie walczyli między sobą i śpiewali sielanki.
– To, co przystoi legatowi, nie wolno księżniczce.
– I przy nich – dodała Lienarda – grali na wielu instrumentach.
– A dla ochłodzenia przechodzących – mówiła Gisquetta – fontanna trzema otworami wyrzucała wino, mleko i hypokras, które pił każdy, kto chciał.
– Nad Ponceau zaś – mówiła dalej Lienarda – pod Trójcą Świętą, przedstawiano Pasję z osób milczących.
– Ach! Pamiętam, pamiętam! – zawołała Gisquetta. – Bóg na krzyżu pomiędzy dwoma łotrami po lewej i po prawej.
Tutaj obydwie znajome, przypominając sobie wjazd legata, zaczęły mówić razem.
– A dalej pod _porte aux peintres_ były inne osoby bardzo bogato ubrane.
– Pod źródłem świętego Inocentego strzelec ścigał łanię z psami i przy odgłosie trąbek.
– A w jatkach paryskich rusztowanie, przedstawiające bastylię w Dieppe.
– A kiedy legat przechodził, pamiętasz Gisquetto, dano znak do szturmu i wszystkim Anglikom popodrzynano gardła.
– I przy bramie Châtelet bardzo piękne były osoby.
– A na moście Zamiany, który cały był przykryty.
– I kiedy legat przechodził, wypuszczono na most więcej niż dwieście gatunków rozmaitych ptaków; ach! To było śliczne, Lienardo.
– Dziś będzie jeszcze piękniej – odparł nieznajomy, zdający się słuchać ich cierpliwie.
– Pan nam przyrzekasz, że dyalog będzie bardzo piękny?
– Bez wątpienia – odpowiedział; następnie dodał z nadętością:
– Moje panny, ja jestem jego autorem.
– Czy tak? – zapytały, wytrzeszczywszy oczy.
– W rzeczy samej! – odpowiedział poeta, nieco się nadymając:
– Dwóch nas szczerze pracowało: Jehan Marchand, który ciosał deski i stawiał teatr, i ja, który sztukę pisałem. Nazywam się Piotr Grintoire.
Autor _Cyda_ mniej miałby dumy.
Czytelnicy mogli zauważyć, że pewien czas już upłynął od chwili, kiedy Jowisz wszedł pod obicie, a autor dyalogu naiwnie objawił swoje nazwisko Gisquetcie i Lienardzie. Rzecz szczególna, tłum, przed kilku minutami tak niespokojny i groźny, na słowo komedianta czekał cierpliwie; to przekonać nas powinno, że najlepszy środek uspokojenia czekającej publiczności jest oświadczyć jej, że zaraz się zacznie.
Jednak Jan nie zaspał gruszek w popiele.
– Hola, he! – wołał, przerywając spokojne oczekiwanie – Jowiszu, diabelscy kuglarze, prędzej, prędzej sztukę zaczynać albo my zaczniemy.
Nie trzeba było więcej.
Muzyka z dętych i rzniętych instrumentów złożona dała się słyszeć wewnątrz rusztowania; obicie podniosło się i wyszły cztery osoby, które przeczołgały się po scenie, stanęły rzędem przed publicznością, pokłoniły się i symfonia umilkła.
Po otrzymaniu hojnych za ukłony oklasków, cztery osoby wyszły wpośród religijnego milczenia i zaczęły prolog, który wyobraźni czytelników pozostawiamy. Zresztą, co się i dzisiaj przytrafia, publiczność więcej się zajmowała ubiorami niż rzeczą. Wszystkie cztery osoby były ubrane w suknie pół-białe, pół-żółte, różniące się tylko gatunkiem materii – pierwszej była z lamy srebrnej i złotej, drugiej jedwabna, trzeciej wełniana, a czwartej płócienna. Pierwsza z osób miała w prawej ręce miecz, druga klucz złoty, trzecia ważki, czwarta zaś rydel; dla dokładniejszego zrozumienia alegorii, wyhaftowano na sukniach czarnym jedwabiem: na sukni lamowej – _szlachetność_; na sukni jedwabnej – _duchowieństwo_; na sukni wełnianej – _handel_; na sukni płóciennej – _uprawa roli_. Płeć dwóch alegorii męskich można było poznać po krótszych sukienkach i po ubiorze na głowie.
Trudno było nie pojąć mimo ciemności alegorii, że Uprawa roli była zaślubiona Handlowi, a Duchowieństwo Szlachetności i że obydwie pary posiadały złotego delfina, który miał być przysądzony najpiękniejszej. Szli więc po szerokim świecie, szukając tej piękności i odrzuciwszy królową Golkondy, księżniczkę Trebisondy, córkę chana Tatarów itd. Uprawa roli i Duchowieństwo, Szlachetność i Handel przyszli go złożyć na marmurowym stole w Pałacu Sprawiedliwości, tyle prawiąc morałów i maksym, że wszystkich licencjatów można było od egzaminów uwolnić.
Wszystko to było prześliczne.
W tym tłumie, na który alegorie wylewały się potokiem, nie było uważniejszego ucha, serca mocniej bijącego, oka więcej wlepionego, szyi więcej wyciągniętej, jak oko, ucho, szyja, serce aktora-poety, poczciwego Piotra Grintoire’a, który przed chwilą nie mógł się wstrzymać od objawienia swego nazwiska dwóm młodym pannom. Oddalił się od nich o kilka kroków, stanął za kolumną, słuchał, patrzał i smakował. Przychylne oklaski, którymi przyjęto prolog, brzmiały mu wciąż w uszach i wnętrznościach, a był cały zatopiony w uniesieniu, w jakim autor spogląda na płynące swe myśli z ust aktora. Poczciwy Piotr Grintoire!
Przykro nam mówić, lecz prędko był rozczarowany. Zaledwie zbliżył usta do czarodziejskiej czary tryumfu i radości, w napój gorzka wmieszała się kropla.
Obdarty żebrak, niedostrzeżony w tłumie i niemogący zwrócić na siebie uwagi, szuka miejsca, z którego by lepiej był widziany i hojne zyskał jałmużny; w czasie pierwszych wierszy prologu, podsunął się aż do samego stołu i tam, usiadłszy, błagał o litość, pokazując swoje łachmany i ranę na prawej ręce. Zresztą nie wyrzekł ani słowa.
Milczenie, które zachował, pozwalało odmawiać bez przeszkody prolog i żaden nie byłby przerwał go wypadek, gdyby Jan ze szczytu kolumny nie wskazał żebraka. Płochy śmiech opanował szaleńca, bez względu, że przerwie widowisko i zakłóci uwagę, wołał wesoło:
– Patrzcie, żebrak czeka na jałmużnę!
Ktokolwiek rzucił kamień w kupę żab albo wystrzelił w stado ptaków, pojąć zdoła, jaki skutek sprawiły te wyrazy pośród powszechnej uwagi. Grintoire zadrżał, jakby go iskra elektryczna przeniknęła. Prolog został zawieszony i wszystkie głowy zwróciły się tłumnie do żebraka, który niezmieszany, widział w tym wypadku żniwo dla siebie i zaczął mówić tonem ubolewania, zamykając wpół oczy:
– Litości! Litości!
– Na moją poczciwość – znowu mówił Jan – to Clopin Trouille-fou. Hola, przyjacielu, widać rana dokuczała ci na nodze, skoroś ją przeniósł na rękę.
To mówiąc, ze zręcznością małpy w kawałku bibuły rzucił drobną monetę, po którą żebrak chorą wyciągnął rękę. Przyjął jałmużnę i szyderstwo i tonem żałosnym wołał znowu: litości! litości!
Ten epizod zupełnie przerwał uwagę słuchaczy; wielu z nich – Robin Poussepain i wielu świeckich dali żebrakowi poklaski.
Grintoire bardzo był niekontent. Przyszedłszy do siebie, zawołał na cztery osoby, będące na scenie:
– Grajcie! Co tam u diabła? Grajcie! – I nie spojrzał nawet na przerywających sztukę.
W tej chwili poczuł, jak go coś ciągnie za suknię; odwrócił się nieco zły i, chociaż niechętnie, ale się uśmiechnął.
Była to piękna rączka Gisquetty la Gencienne, która, podsunąwszy się do balustrady, tym sposobem zwracała autora uwagę.
– Panie – rzecze młoda dziewica – czy będą dalej grali?
– Bez wątpienia – odrzekł niechętnie autor.
– Kiedy tak, bądź pan łaskaw wytłumaczyć mi…
– To, co mają mówić? – przerwał Grintoire. – Więc pani uważaj!
– Nie, ja to chcę, co już mówili.
Grintoire wzdrygnął się jak ten, kogo w ranę dotknięto.
– Czy licho nadało tę głupią gęś! – mówił przez zęby.
Od tej chwili Gisquetta wiele straciła w jego pojęciu.
Aktorzy usłuchali napominania i publiczność, chcąc nie chcąc, musiała słuchać; straciła przecież wiele piękności sztuki, nie mogąc związać dwóch przeciętych jej części. Dobrze to rozważał Grintoire. Powróciła przecież spokojność; młodzik umilkł, żebrak liczył jałmużnę i sztuka szła dalej.
W rzeczy samej było to bardzo piękne dzieło, które i dzisiaj przy niejakich zmianach podobać by się mogło. Wstęp, chociaż przydługi i czczy, był bardzo prosty i Grintoire najwięcej go podziwiał. Jak domyśleć się snadno, cztery alegoryczne osoby, zwiedziwszy trzy części świata i nie mogąc się pozbyć delfina złotego, musiały być niepoślednio strudzone. Następnie pochwała cudownej ryby z bardzo delikatnymi apostrofami do Małgorzaty Flamandzkiej, która smutnie siedziała w Amboise i nie spodziewała się, że Rolnictwo i Handel, Duchowieństwo i Szlachetność tak wielką dla niej drogę odbyli. Wspomniany delfin, młody, piękny, silny (nade wszystko wzór cnót panujących), był synem lwa Francji. Przyznać trzeba, że ta metafora jest bardzo śmiała i że historia naturalna teatru nie obraża się wcale, aby delfin był synem lwa. Cudowne, pindaryczne mieszaniny często wielkie robią wrażenia. Przecież, dla lepszego objaśnienia poeta winien to był przynajmniej we dwustu wierszach wyłożyć.
Prolog miał trwać od południa aż do czwartej godziny, według rozkazu prewota, i musiano coś mówić – przy tym słuchano cierpliwie.
Nagle wśród sprzeczki pomiędzy Handlem i Szlachetnością, w chwili, gdy Uprawa roli mówiła: _Nie widać w naszych borach szlachetnego zwierza_!, drzwi wzniesienia aż dotąd zamknięte, otworzyły się, i donośny głos odźwiernego oznajmił:
– Jego eminencja kardynał de Bourbon.III. Kardynał
III
Kardynał
Biedny Grintoire! Huk wszystkich petard u świętego Jana, wystrzał dwudziestu kul, pęknięcie kamienia w wieży de Billy, w czasie oblężenia 29 września 1465 r., który zabił siedmiu Burgundczyków od razu, eksplozja prochu zamkniętego w Temple, mniej by mu słuch naruszyły w tej chwili uroczystości dramatycznej, niż te wyrazy odźwiernego: „Jego eminencja kardynał de Bourbon”.
Piotr Grintoire ani się lękał kardynała, ani go lekceważył. Nie był słabym, ani tak zuchwałym. Prawdziwy katolik, jakby powiedziano dzisiaj, Grintoire miał ducha mocnego, wzniosłego, umiejącego środek zachować (_stare in dimidio rerum_), który godzi filozofię z potrzebą i wszystko znieść umie. Nieoszacowany skarb podobny umysł, który jakby za pomocą kłębka Ariadny umie się wycofać z labiryntu namiętności ludzkich. Zawsze go można napotkać, wszędzie tym samym, to jest według czasu i potrzeby. Nie licząc Piotra Grintoire’a, który był godny reprezentować podobne umysły w piętnastym wieku, podobny duch zapewne ożywiał ojca de Breul, kiedy pisał w szesnastym wieku słowa godne każdego czasu: „Jestem paryżaninem z rodu i z mowy, bo _parrhisia_ z greckiego znaczy wolność mówienia, której ja używałem w mowach do kardynałów, wuja i brata księcia de Conty, ilekroć mogłem nie obrazić nikogo”.
Widoczne więc, że ani bojaźń kardynała, ani jego nienawiść nie zrobiła nieprzyjemnego wrażenia na Piotrze Grintoirze. Przeciwnie, nasz poeta zanadto miał zdrowego rozsądku i suknię zanadto połataną, aby nie przywiązywał wartości, żeby jego prolog, a mianowicie wysławienie delfina, syna lwa Francji nie było wysłuchane przez jego eminencję. Lecz nie zawsze interes przemaga w szlachetnych skłonnościach poetów. My sądzimy, że całość poety można wyobrazić przez dziesięć; zrobiwszy rozbiór chemiczny tej liczby, jak mówi Rabelais, znajdzie się jedna część interesu, a dziewięć miłości własnej. Prócz tego, w chwili gdy drzwi otwarto dla kardynała, dziewięć części miłości własnej poety Grintoire’a tak nagle wzrosły, że cząsteczka dziesiąta pozostała niewidzialną, a nawet rozpierzchła się zupełnie. Grintoire pragnął widzieć, jak publiczność czuje, widzi, dotyka jego dzieło, a chociaż to publiczność Bóg wie jaka, mniejsza o to. Sądzimy, że uwielbiał swoją pracę i na przekór La Fontainowi, który na przedstawieniu _Florentyny_ zapytał: _czyja to rapsodia?_ gotów był zagadnąć sąsiada: _czyje to arcydzieło?_ Z tego wnieść można, jakie na poecie zrobiło wrażenie przybycie kardynała.
Czego się było lękać potrzeba, ziściło się. Wejście jego eminencji pomieszało słuchaczy. Wszystkie głowy zwróciły się ku wzniesieniu. Kardynał! Kardynał! – wszystkie powtarzały usta i nieszczęśliwy prolog drugi raz był przerwany.
Kardynał zatrzymał się przez chwilę na progu wzniesienia. Kiedy wiódł wzrokiem po słuchaczach, pomieszanie wzrastało. Każdy chciał lepiej go widzieć, każdy pragnął wznieść głowę nad innych.
Była to zaiste ważna osoba i widok jej wart komedii. Karol, kardynał de Bourbon, arcybiskup i hrabia lioński, prymas Galii, był spokrewniony z Ludwikiem XI przez brata, Piotra, posiadacza de Beaujeu, który zaślubił starszą córkę królewską, i powinowatym Karola Lekkomyślnego (_Temeraire_) z matki, Agnieszki Burgundzkiej.
Najwydatniejszym charakterem prymasa Galii był duch dworski i poszanowanie władzy. Można z tego wnosić, ile mu przykrości sprawiało to podwójne pokrewieństwo i ile stawiało niebezpiecznych skał, pomiędzy którymi musiał kierować łódź swojego interesu, aby nie trącić ani Ludwika, ani Karola, aby ujść Scylli i Charybdzie, które pochłonęły księcia de Nemours i konetabla de Saint-Pol. Dzięki opatrzności tak unikał jednej i drugiej, że bez szwanku przybył do Rzymu. Ale jakkolwiek był już u portu, a nawet i w porcie, nigdy spokojnie nie mógł sobie wspomnieć przygód życia politycznego, tak kłopotliwego i niebezpiecznego niegdyś. Dlatego zwykł był mawiać, że rok 1476 był dla niego czarnym i białym, co miało znaczyć, że w tym roku stracił matkę, księżniczkę z domu Bourbon i krewnego, księcia burgundzkiego, i że żałobą pocieszył się po żałobie.
Zresztą był to dobry człowiek – wiódł życie wesołe jak kardynał, bawił się dobrze, nie nienawidził nikogo i dawał jałmużny, chętniej młodym niż starym, za co Paryż bardzo go lubił. Ilekroć wychodził, był otoczony dworem biskupów i opatów strojnych, grzecznych i jak on sam uprzejmych; wieczorem można było słyszeć przed jego pałacem wesołe głosy, te same, które śpiewały rano psalmy.
Zapewne temu postępowaniu przypisać należy, że przy wejściu nie powitał go jaki ucinek ze strony ludu, niecierpliwiącego się i usposobionego do nieuszanowania. Przy tym paryżanie nie są zawzięci i, kiedy popieszczą się władzą, sami ją potem oddają.
Kardynał de Bourbon był pięknym mężczyzną, miał na sobie piękną czerwoną suknię, dobrze leżącą – i tym sposobem połowa słuchaczy już była za nim. Nawet byłoby niegrzecznie syczeć na kardynała, który jest przystojnym i który piękną ma suknię czerwoną.
Wszedłszy, powitał obecnych uśmiechem, który odziedziczył po przodkach, a który tak się podoba ludowi; wolno postąpił do krzesła czerwonym obitego aksamitem i usiadł, myśląc zupełnie o czym innym a nie o sztuce. Jego orszak, złożony z biskupów i opatów, wszedł za nim, powiększając zamieszanie i ciekawość pomiędzy słuchaczami. W orszaku tym byli: biskup Marsylii Alaudet, opat z St. Denis, Robert Lespinasse, opat z St. Germain des-Prés, brat kochanki Ludwika XI.
Po wejściu ich rozległ się głośny śmiech. Bo to dzień uroczystości uliczników, błaznów, ludu; jednym słowem saturnalia, w które wszystko wolno i wszystko uchodzi. W tłumie słuchaczy były i kobiety znane z mniej porządnego życia, np. Szymona Quatrelivres, Agnieszka Gadine, Robina Piedebou i inne. W takiej mieszaninie ludu wszystkiego się można spodziewać, i Ludwik Święty nie bardzo byłby kontent, że w jego Pałacu Sprawiedliwości podobne odbywają się sceny.
Przytoczyć rozmów i ich szczegółów nie możemy, bo one nikły w ogólnym hałasie, a chociaż wolne słowa wówczas były w modzie, powtarzać je nie uważamy za stosowne.
Kardynał, chociaż lubił wesołość, był smutny, bo widać piekielnie mu ciążyła ambasada flamandzka.
Nie dlatego, aby był głębokim politykiem i aby obliczał następstwa z ożenienia swego kuzyna z Małgorzatą Burgundzką, żeby go obchodziło, jak długo potrwa pozorna zgoda Francji z arcyksięciem austriackim, lub jak król angielski przyjmie pogardę swej córki, lecz innego wcale rodzaju miał nieprzyjemność. Powiedzieliśmy na wstępie, że ów Karol de Bourbon, kardynał, arcybiskup, prymas Galii musiał przyjmować ambasadę flamandzką, złożoną z ludzi nieokrzesanych, lubiących piwo i fajki, a musiał ich przyjmować publicznie. Była to zapewne przykrość, a musiał ją podjąć dla króla.
Kiedy odźwierny donośnym zawołał głosem: „Panowie, posły arcyksięcia austriackiego”, obrócił się ku drzwiom jak tylko mógł najwdzięczniej, a zbyteczne mówić, że cała sala to samo uczyniła.
Weszli po dwóch z powagą, która szczególną tworzyła sprzeczność z wesołym orszakiem Karola de Bourbon; byli w liczbie czterdziestu ośmiu posłów Maksymiliana Austriackiego, a na ich czele czcigodny ojciec w Bogu, Jehan, opat z St. Bertin, kanclerz złotego runa i Jakób de Goy, pan Dauby, prezydent z Gand. W zgromadzeniu zrobiło się wielkie milczenie, przerywane stłumionymi śmiechami, ilekroć odźwierny wyrzucał ze swoich ust imiona, nazwiska i tytuły każdego z posłów, po przyzwoitym ich skaleczeniu. W izbie posłów byli: Loys Roelof, zawiadujący policją w Louvain, Clays, Etuelde, taki sam z Brukseli, Paweł de Baeust, Voirmizelle, prezydent Flandrii, Jehan Coleghens, burmistrz z Antwerpii, Jerzy Moere, zawiadujący policją z Gand, Gheldolf van der Hage, Bierbocque, Jehan Pinnock, Jehan Dymaerzelle itd., prezydenci, burmistrze, policjanci, wszyscy niezgrabni, ubrani w aksamity i adamaszki, dobre flamandzkie głowy, pochodzące z tej rodziny, której głowy Rembrandt na ciemnym tle malował, wszyscy mający wypisane to na czole, co Maksymilian w swoim manifeście wyrażał, że się „powierza ich doświadczeniu, wierności, przychylności i znajomości ludzi”.
Jeden z nich był niejakim wyjątkiem. Była to twarz szczupła, przenikliwa, przebiegła, przed którą kardynał zrobił trzy niskie ukłony; poseł ten nazywał się Wilhelm Rym, radca i pensyonarz miasta Gand.
Dwie tylko osoby wiedziały, kim jest Wilhelm Rym. Rzadki geniusz, który w czasie zaburzeń wypłynął na wierzch wypadków; lecz w piętnastym wieku, skutkiem piekielnych intryg, był zmuszony „osiąść na błotach”, jak mówi ksiądz de St. Simon. Zresztą był wysoko ceniony przez Ludwika XI, z którym nieraz radził i którego tajnym zaradzał potrzebom. Wszystko to, co zmuszało kardynała do nadzwyczajnej grzeczności, było obcym dla ludu.