Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Kiedy ciało mówi nie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kiedy ciało mówi nie - ebook

Czy można dosłownie umrzeć z samotności? Czy istnieje połączenie między zdolnością wyrażania emocji a chorobą Alzheimera? Czy można zdefiniować „osobowość nowotworową”?

Opierając się na dogłębnych badaniach naukowych, doktor Gabor Maté udziela odpowiedzi na pytania dotyczące połączenia umysł–ciało. Przedstawia dowody naukowe na to, jaką rolę odgrywają stres i emocje w występowaniu szeregu powszechnych chorób takich jak zapalenie stawów, nowotwory, cukrzyca, choroby serca, zespół jelita drażliwego czy stwardnienie rozsiane.

Na podstawie dziesiątek studiów przypadków i historii takich osób jak Ronald Reagan (alzheimer) czy Lance Armstrong (rak jąder) Gabor Maté ujawnia Siedem zasad zdrowienia, czyli reguł pomagających uchronić się przed ukrytym stresem.

Kiedy ciało mówi nie to międzynarodowy bestseller przetłumaczony na piętnaście języków, propagujący uczenie się i leczenie poprzez dostarczanie transformującego wglądu w to, w jaki sposób choroba może być sposobem na odrzucenie przez organizm tego, czego umysł nie może lub nie chce uznać.

Ludzie zawsze intuicyjnie czuli, że ciało i umysł są niepodzielne. Współcześnie doszło jednak do niefortunnego rozłamu między tym, co podpowiada nam organizm, a tym, co umysł uważa za prawdę. Ku własnej zgubie, zwykle kierujemy się drugim z tych dwóch źródeł informacji.

Dlatego za przyjemność i przywilej uważam przedstawienie Czytelnikowi odkryć nowoczesnej nauki, potwierdzających intuicję odwiecznej mądrości. Stanowiło to mój nadrzędny cel podczas pisania tej książki. Innym było odsłonięcie zwierciadła, w którym przegląda się nasze napędzane stresem społeczeństwo – w odbiciu tym widzimy, jak na niezliczone mimowolne sposoby pomagamy powstawać nękającym nas chorobom.

Gabor Maté

Dr Gabor Maté jest emerytowanym lekarzem, który przez 20 lat najpierw pracował w przychodni rodzinnej, a potem na oddziale opieki paliatywnej. Następnie przez ponad dekadę zajmował się osobami uzależnionymi od narkotyków i chorymi psychicznie w dzielnicy Downtown Eastside w Vancouver. Napisał cztery książki wydane w 25 językach. Jest również popularnym mówcą cenionym ze względu na swoją wiedzę na temat uzależnień, traumy, rozwoju dzieci oraz powiązań między stresem a chorobami.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8382-218-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NOTA DO CZYTELNIKA

Ludzie zawsze intu­icyj­nie czuli, że ciało i umysł są nie­po­dzielne. Współ­cze­śnie doszło jed­nak do nie­for­tun­nego roz­łamu mię­dzy tym, co pod­po­wiada nam orga­nizm, a tym, co umysł uważa za prawdę. Ku wła­snej zgu­bie zwy­kle kie­ru­jemy się dru­gim z tych dwóch źró­deł infor­ma­cji.

Dla­tego za przy­jem­ność i przy­wi­lej uwa­żam przed­sta­wie­nie Czy­tel­ni­kowi odkryć nowo­cze­snej nauki, potwier­dza­ją­cych intu­icję odwiecz­nej mądro­ści. Sta­no­wiło to mój nad­rzędny cel pod­czas pisa­nia tej książki. Innym było odsło­nię­cie zwier­cia­dła, w któ­rym prze­gląda się nasze napę­dzane stre­sem spo­łe­czeń­stwo – w odbi­ciu tym widzimy, jak na nie­zli­czone mimo­wolne spo­soby poma­gamy powsta­wać nęka­ją­cym nas cho­ro­bom.

Nie jest to księga recep­tur, lecz mam nadzieję, że posłuży Czy­tel­ni­kom za kata­li­za­tor oso­bi­stych prze­mian. Recepty pocho­dzą z zewnątrz, prze­miana zacho­dzi wewnątrz. Każ­dego roku uka­zuje się wiele ksią­żek z pro­stymi zale­ce­niami doty­czą­cymi róż­nych aspek­tów naszej egzy­sten­cji – fizycz­nych, emo­cjo­nal­nych czy też ducho­wych. Nie zamie­rza­łem pisać kolej­nej. Recepty wypi­suje się z zamia­rem wyle­cze­nia kon­kret­nej dole­gli­wo­ści; wewnętrzna prze­miana zaś jest drogą do zdro­wie­nia – osią­gnię­cia har­mo­nii i zdro­wia – ist­nie­ją­cej cało­ści. Nie prze­czę, że porady i zale­ce­nia mogą być przy­datne, ale jesz­cze cen­niej­szy jest wgląd w samego sie­bie, w dzia­ła­nie umy­słu i ciała. Ów inspi­ro­wany poszu­ki­wa­niem prawdy wgląd może sprzy­jać wewnętrz­nej prze­mianie. Ci, któ­rzy szu­kają uzdro­wie­nia, znajdą wła­ściwy prze­kaz już na samym początku, w pierw­szym stu­dium przy­padku. Jak suge­ro­wał wybitny fizjo­log Wal­ter Can­non, mądrość tkwi w naszych cia­łach. Mam nadzieję, że _Kiedy ciało mówi nie_ pomoże Czy­tel­ni­kom wsłu­chać się w mądrość, którą wszy­scy posia­damy.

Nie­które z przed­sta­wio­nych w tej książce przy­pad­ków pocho­dzą z opu­bli­ko­wa­nych bio­gra­fii lub autobio­gra­fii zna­nych osób. Więk­szość zaczerp­ną­łem jed­nak z wła­snej prak­tyki kli­nicz­nej bądź zare­je­stro­wa­nych roz­mów z oso­bami, które zgo­dziły się na udzie­le­nie wywiadu i przy­to­cze­nie ich medycz­nej oraz oso­bi­stej histo­rii. Ze względu na ochronę pry­wat­no­ści imiona (a w nie­któ­rych sytu­acjach także inne oko­licz­no­ści) zostały zmie­nione.

Aby unik­nąć nazbyt aka­de­mic­kiego cha­rak­teru tej pracy, utrud­nia­ją­cego jej odbiór laikowi, ogra­ni­czy­łem liczbę adno­ta­cji. Przy­pisy do każ­dego roz­działu zostały zamiesz­czone na końcu książki.

Wyróż­nie­nia w tek­ście, o ile nie zazna­czono ina­czej, pocho­dzą ode mnie.

Pro­szę o prze­sy­ła­nie wszel­kich uwag i komen­ta­rzy na adres [email protected], zapo­znam się z nimi z przy­jem­no­ścią.Roz­dział 1

TRÓJKĄT BERMUDZKI

Mary była fili­gra­nową kobietą o indiań­skich korze­niach, tuż po czter­dzie­stce. Ta łagodna osoba o peł­nym sza­cunku spo­so­bie bycia leczyła się u mnie od ośmiu lat, wraz z mężem i trójką dzieci. W jej uśmie­chu prze­ja­wiała się nie­śmia­łość z domieszką ule­gło­ści. Lubiła się śmiać. Gdy jej mło­dzień­czo wyglą­da­jąca twarz roz­pro­mie­niała się, trudno było nie odpo­wie­dzieć tym samym. Na wspo­mnie­nie Mary moje serce wciąż rośnie, a zara­zem ści­ska się z żalu.

Nie roz­ma­wia­li­śmy wiele, dopóki nie poja­wiły się u niej pierw­sze oznaki cho­roby, która miała poło­żyć kres jej życiu. Zaczęło się bar­dzo nie­win­nie: ranka po ukłu­ciu igłą w opuszkę palca przez kilka mie­sięcy nie chciała się zagoić. Stwier­dzono, że pro­blem zwią­zany jest ze zwę­że­niem małych tęt­nic, które zaopa­trują palce w krew. Zja­wi­sko to, nazy­wane obja­wem Ray­nauda, skut­kuje nie­do­tle­nie­niem tka­nek i może pro­wa­dzić do powsta­nia zgo­rzeli, do czego, nie­stety, doszło w przy­padku Mary. Pomimo kilku hospi­ta­li­za­cji i zabie­gów chi­rur­gicz­nych ból palca stał się tak nie­zno­śny, że po roku wręcz bła­gała o ampu­ta­cję. Nim speł­niono tę prośbę, cho­roba posu­nęła się do tego stop­nia, że usta­wicz­nego cier­pie­nia nie uśmie­rzały nawet silne nar­ko­tyczne środki prze­ciw­bó­lowe.

Objaw Ray­nauda może wystą­pić nie­za­leż­nie lub wsku­tek innych zabu­rzeń. W gru­pie pod­wyż­szo­nego ryzyka znaj­dują się pala­cze, a Mary już jako nasto­latka wpa­dła w szpony nałogu. Liczy­łem na to, że kiedy zerwie z uza­leż­nie­niem, do jej pal­ców powróci pra­wi­dłowy prze­pływ krwi. Po wielu nawro­tach wresz­cie jej się to udało. Nie­stety, objaw Ray­nauda oka­zał się zwia­stu­nem znacz­nie cięż­szej przy­pa­dło­ści: u Mary zdia­gno­zo­wano twar­dzinę ukła­dową, cho­robę immu­no­lo­giczną tego samego rodzaju, do któ­rego należą reu­ma­to­idalne zapa­le­nie sta­wów, wrzo­dzie­jące zapa­le­nie jelita gru­bego, toczeń rumie­nio­waty ukła­dowy (TRU) i wiele innych scho­rzeń – takich jak cukrzyca, stward­nie­nie roz­siane i praw­do­po­dob­nie nawet cho­roba Alzhe­imera. Za ich genezę nie zawsze uznaje się zabu­rze­nia auto­im­mu­no­lo­giczne, ich wspólną cechą są jed­nak ata­ko­wa­nie orga­ni­zmu przez jego wła­sny układ odpor­no­ściowy i wywo­łane tym uszko­dze­nia sta­wów, tkanki łącz­nej i wła­ści­wie wszyst­kich narzą­dów – oczu, ner­wów, skóry, jelit, wątroby i mózgu. W prze­biegu twar­dziny ukła­do­wej (jej inna nazwa to skle­ro­der­mia, pocho­dząca od grec­kich słów ozna­cza­ją­cych stward­niałą skórę) samo­bój­czy atak układu odpor­no­ścio­wego skut­kuje usztyw­nie­niem skóry, prze­łyku, serca, tka­nek płuc­nych i wielu innych obsza­rów ciała.

Co przy­czy­nia się do roz­pę­ta­nia w ciele wojny domo­wej?

Sta­no­wi­sko domi­nu­jące w pod­ręcz­ni­kach medycz­nych wska­zuje na stricte bio­lo­giczny cha­rak­ter zja­wi­ska. W kilku odosob­nio­nych przy­pad­kach za czyn­niki spraw­cze uznaje się tok­syny, lecz na ogół zakłada się, że za cho­roby auto­im­mu­no­lo­giczne odpo­wia­dają w dużej mie­rze pre­dys­po­zy­cje gene­tyczne. To ści­śle fizyczne, wąskie podej­ście odzwier­cie­dla prak­tyka medyczna. Żad­nemu spe­cja­li­ście – ani mnie, jako jej leka­rzowi rodzin­nemu – nie przy­szło na myśl, by roz­wa­żyć inne przy­czyny cho­roby Mary, takie, które wyni­ka­łyby z jej indy­wi­du­al­nych doświad­czeń. Nikt z nas nie zain­te­re­so­wał się jej sta­nem psy­chicz­nym przed zacho­ro­wa­niem ani jego wpły­wem na prze­bieg cho­roby i jej osta­teczny rezul­tat. Sku­pia­li­śmy się na lecze­niu poszcze­gól­nych symp­to­mów fizycz­nych w miarę ich poja­wia­nia się: prze­pi­sy­wa­li­śmy leki prze­ciw­za­palne i prze­ciw­bó­lowe; wyko­ny­wa­li­śmy zabiegi popra­wia­jące ukrwie­nie i ope­ra­cje usu­wa­nia ognisk zgo­rzeli; sto­so­wa­li­śmy fizjo­te­ra­pię mającą na celu przy­wró­ce­nie spraw­no­ści moto­rycz­nej.

Pew­nego dnia w odpo­wie­dzi na pod­szept intu­icji naka­zu­jący wysłu­cha­nie Mary nie­mal odru­chowo zapro­si­łem ją na godzinne spo­tka­nie, by opo­wie­działa mi o sobie i swoim życiu. Jej zwie­rze­nia stały się dla mnie obja­wie­niem. Pod maską łagod­no­ści i nie­śmia­ło­ści kryły się potężne złoża tłu­mio­nych od dawna emo­cji. Mary była dziec­kiem mal­tre­to­wa­nym, wie­lo­krot­nie porzu­ca­nym i prze­no­szo­nym z jed­nego domu zastęp­czego do dru­giego. Wspo­mi­nała, jak w wieku sied­miu lat kuliła się na stry­chu, tuląc w ramio­nach młod­sze sio­stry, pod­czas gdy pię­tro niżej jej przy­brani rodzice kłó­cili się i bili pod wpły­wem alko­holu. „Bez prze­rwy strasz­li­wie się bałam, lecz jako sied­mio­latka musia­łam chro­nić sio­stry. Ale mnie nikt nie chro­nił” – wyznała. Ni­gdy wcze­śniej nie wyja­wiła tych traum, nawet swemu mężowi, choć żyła z nim od dwu­dzie­stu lat. Nauczyła się nie zdra­dzać uczuć przed nikim; także przed sobą. Uze­wnętrz­nia­nie się, oka­zy­wa­nie wraż­li­wo­ści i kwe­stio­no­wa­nie cze­go­kol­wiek – każde z tych dzia­łań w dzie­ciń­stwie mogło sta­no­wić dla niej zagro­że­nie. Jej bez­pie­czeń­stwo opie­rało się na uwzględ­nia­niu uczuć innych ludzi, ni­gdy wła­snych. W doro­słym życiu wciąż była uwię­ziona w roli narzu­co­nej jej jako dziecku, nie­świa­doma, że sama ma prawo do opieki, bycia wysłu­chaną i braną pod uwagę.

Mary opi­sy­wała sie­bie jako osobę nie­zdolną do wyra­ża­nia odmowy, w kom­pul­sywny spo­sób przej­mu­jącą odpo­wie­dzial­ność za zaspo­ka­ja­nie potrzeb innych ludzi. Nawet gdy jej cho­roba czy­niła zastra­sza­jące postępy, ona mar­twiła się głów­nie o męża i pra­wie doro­słe już dzieci. Czy jej ciało wyko­rzy­stało twar­dzinę ukła­dową jako metodę na osta­teczne zerwa­nie z tą wszech­ogar­nia­jącą obo­wiąz­ko­wo­ścią?

Być może ciało Mary robiło to, do czego jej umysł nie był zdolny: odrzu­cało bez­względne ocze­ki­wa­nia sta­wia­nia potrzeb innych ponad wła­snymi, któ­rymi naj­pierw obar­czono ją w dzie­ciń­stwie, a które potem – tym razem już sama – nało­żyła na sie­bie jako doj­rzała kobieta. Zasu­ge­ro­wa­łem to, gdy w 1993 roku opi­sa­łem przy­pa­dek Mary w swoim pierw­szym felie­to­nie medycz­nym dla „The Globe and Mail”. „Jeśli oto­cze­nie unie­moż­li­wiło nam naucze­nie się mówie­nia »nie«, nasze ciała mogą powie­dzieć to za nas” – stwier­dzi­łem. Powo­ła­łem się przy tym na lite­ra­turę medyczną, przy­ta­cza­jąc przy­kłady nega­tyw­nego wpływu stresu na układ odpor­no­ściowy.

Kon­cep­cja, zgod­nie z którą forma radze­nia sobie z emo­cjami może być czyn­ni­kiem istot­nym dla roz­woju twar­dziny ukła­do­wej bądź innych cho­rób prze­wle­kłych, jest przez część leka­rzy postrze­gana jako here­zja. Pewna reu­ma­to­lożka, spe­cja­listka z dużego kana­dyj­skiego szpi­tala, wysłała do redak­cji zja­dliwy list, w któ­rym potę­piła nie tylko mój arty­kuł, lecz także gazetę za opu­bli­ko­wa­nie go. Zarzu­ciła mi brak doświad­cze­nia i nie­prze­pro­wa­dze­nie badań.

Zane­go­wa­nie przez spe­cja­li­stę faktu ist­nie­nia związku pomię­dzy umy­słem a cia­łem nie sta­no­wiło dla mnie zasko­cze­nia. Dualizm – roz­sz­cze­pia­nie na dwoje tego, co sta­nowi jed­ność – rzu­tuje na wszyst­kie nasze prze­ko­na­nia doty­czące zdro­wia i cho­roby. Sta­ramy się pojąć ciało w ode­rwa­niu od umy­słu. Pró­bu­jemy opi­sy­wać istoty ludz­kie – zdrowe czy nie – tak, jakby funk­cjo­no­wały nie­za­leż­nie od śro­do­wi­ska, w któ­rym się roz­wi­jają, żyją, pra­cują, bawią się, kochają i umie­rają. Tego rodzaju typowe, ukryte uprze­dze­nia wyni­kają z medycz­nej orto­dok­sji, a więk­szość leka­rzy przy­swaja je w pro­ce­sie kształ­ce­nia, by potem kie­ro­wać się nimi w prak­tyce.

W odróż­nie­niu od wielu innych nauk medy­cyna nie przy­swo­iła jesz­cze waż­nej lek­cji, jaka pły­nie z teo­rii względ­no­ści Ein­ste­ina: poło­że­nie obser­wa­tora wpływa na obser­wo­wane zja­wi­sko i na wyniki obser­wa­cji. Węgier­sko-kana­dyj­ski pio­nier w dzie­dzi­nie bada­nia stresu Hans Selye zwró­cił uwagę, że nie­spraw­dzone zało­że­nia naukowca w rów­nym stop­niu deter­mi­nują, co ogra­ni­czają jego odkry­cia. „Wydaje mi się, że więk­szość ludzi nie uświa­da­mia sobie w pełni, do jakiego stop­nia bada­nia naukowe i wnio­ski z nich wysnu­wane zależą od oso­bi­stych poglą­dów bada­cza – napi­sał w książce _Stress życia_. – Jestem prze­ko­nany, że obec­nie, w wieku tak bar­dzo uza­leż­nio­nym od nauki i naukow­ców, ta zasad­ni­cza sprawa zasłu­guje na szcze­gólną uwagę”q1. W tej szcze­rej opi­nii – będą­cej jed­no­cze­śnie samo­oceną – Selye, który sam był leka­rzem, wyra­ził prawdę rzadko poj­mo­waną nawet teraz, wiele lat póź­niej.

Im bar­dziej wyspe­cja­li­zo­wani stają się leka­rze, tym wię­cej wie­dzą o kon­kret­nej czę­ści ciała lub narzą­dzie, a zara­zem tym mniej rozu­mieją istotę ludzką, w któ­rej ciele znaj­duje się przed­miot ich zain­te­re­so­wa­nia. Pacjenci, z któ­rymi prze­pro­wa­dzi­łem wywiady na potrzeby niniej­szej publi­ka­cji, nie­mal jed­no­gło­śnie twier­dzili, że ani opie­ku­jący się nimi spe­cja­li­ści, ani leka­rze rodzinni nie zachę­cali ich do wyja­wie­nia oso­bi­stej i subiek­tyw­nej natury ich życia. W więk­szo­ści swych kon­tak­tów ze śro­do­wi­skiem medycz­nym odno­sili raczej wra­że­nie, że dia­log tego rodzaju uwa­żany jest za zbędny. Roz­ma­wia­jąc z moimi kole­gami spe­cja­li­stami na temat tych samych pacjen­tów, dosze­dłem do wnio­sku, że nawet po wielu latach opieki i tera­pii lekarz może pra­wie nie znać szcze­gó­łów życia cho­rego ani jego doświad­czeń wykra­cza­ją­cych poza wąskie gra­nice leczo­nej przy­pa­dło­ści.

W książce tej posta­no­wi­łem przed­sta­wić kwe­stię wpływu stresu na zdro­wie czło­wieka. Rzecz doty­czy zwłasz­cza stresu ukry­tego, poja­wia­ją­cego się u wszyst­kich ludzi na sku­tek wcze­snych uwa­run­ko­wań i sta­no­wią­cego wzo­rzec tak głę­boki, a zara­zem tak sub­telny, że zdaje się być czę­ścią nas samych. Odwo­łuję się do tylu dowo­dów nauko­wych, ile uzna­łem za roz­sądne wska­zać w pracy prze­zna­czo­nej dla laików, lecz sedno książki – przy­naj­mniej z mojego punktu widze­nia – two­rzą indy­wi­du­alne histo­rie, któ­rymi dzielę się na jej łamach z czy­tel­ni­kami. Tak się przy tym składa, że rela­cje te będą zapewne postrze­gane za naj­mniej prze­ko­nu­jące przez tych, któ­rzy uznają tego rodzaju prze­słanki za „nie­po­twier­dzone”.

Tylko inte­lek­tu­alny lud­dy­sta mógłby zaprze­czyć ogrom­nym korzy­ściom, jakie przy­nio­sło ludz­ko­ści skru­pu­latne sto­so­wa­nie metod nauko­wych. Nie każdą cenną infor­ma­cję da się jed­nak potwier­dzić labo­ra­to­ryj­nie lub przy uży­ciu narzę­dzi sta­ty­stycz­nych, tak jak nie każdy aspekt cho­roby można spro­wa­dzić do fak­tów zwe­ry­fi­ko­wa­nych w podwój­nie śle­pych pró­bach czy z wyko­rzy­sta­niem nawet naj­bar­dziej rygo­ry­stycz­nych pro­ce­dur. Iwan Iljicz w książce _Limits to Medi­cine_ (Gra­nice medy­cyny) napi­sał: „Medy­cyna mówi nam tyle samo o isto­cie uzdra­wia­nia, cier­pie­nia i umie­ra­nia, co ana­liza che­miczna o este­tycz­nej war­to­ści cera­miki”. Wyrzu­ca­jąc poza nawias uzna­nego dorobku wie­dzy wkład ludz­kiego doświad­cze­nia i wglądu, ogra­ni­czamy się w isto­cie do bar­dzo wąskiej sfery.

Coś utra­ci­li­śmy. W 1892 roku Kana­dyj­czyk Wil­liam Osler, jeden z naj­wy­bit­niej­szych leka­rzy wszech cza­sów, wyra­ził przy­pusz­cze­nie, że reu­ma­to­idalne zapa­le­nie sta­wów – scho­rze­nie o etio­lo­gii zbli­żo­nej do twar­dziny ukła­do­wej – może być powią­zane ze stre­sem. Dzi­siej­sza reu­ma­to­lo­gia na dobrą sprawę igno­ruje ten aspekt pomimo prze­ma­wia­ją­cych za nim dowo­dów nauko­wych, które gro­ma­dzono przez ponad sto lat, a więc od chwili, gdy Osler opu­bli­ko­wał swoje spo­strze­że­nia. Wła­śnie do tego spro­wa­dziło prak­tykę medyczną wąskie podej­ście naukowe. Pod­no­sząc współ­cze­sną naukę do rangi osta­tecz­nego arbi­tra naszych cier­pień, nazbyt pochop­nie odrzu­ci­li­śmy mądrość minio­nych epok.

Jak zauwa­żył ame­ry­kań­ski psy­cho­log Ross Buck, do czasu poja­wie­nia się nowo­cze­snej tech­no­lo­gii medycz­nej i far­ma­ko­lo­gii nauko­wej leka­rze musieli pole­gać na efek­cie pla­cebo. Koniecz­no­ścią było wzbu­dze­nie w każ­dym pacjen­cie prze­ko­na­nia o jego wła­snej, wewnętrz­nej zdol­no­ści zdro­wie­nia. Chcąc być sku­tecz­nym, lekarz musiał wysłu­chać pacjenta, nawią­zać z nim kon­takt i zaufać swo­jej intu­icji. Wydaje się, iż leka­rze zarzu­cili tego rodzaju dzia­ła­nia, odkąd zaczę­li­śmy bazo­wać nie­mal wyłącz­nie na „obiek­tyw­nych” pomia­rach, opar­tych na tech­no­lo­gii meto­dach dia­gno­stycz­nych oraz „nauko­wych” tera­piach.

Kry­tyka ze strony wspo­mnia­nej wcze­śniej reu­ma­to­lożki nie sta­no­wiła zatem nie­spo­dzianki. Znacz­nie więk­szą oka­zał się kolejny list – tym razem ze sło­wami popar­cia – który przy­szedł do redak­cji kilka dni póź­niej. Jego autor, Noel B. Her­sh­field, pro­fe­sor medy­cyny kli­nicz­nej na Uni­wer­sy­te­cie w Cal­gary, napi­sał: „Nowa dys­cy­plina wie­dzy, psy­cho­neu­ro­im­mu­no­lo­gia, doj­rzała do punktu, w któ­rym poja­wiły się zebrane przez naukow­ców z róż­nych dzie­dzin prze­ko­nu­jące dowody na ist­nie­nie bli­skich związ­ków mię­dzy mózgiem a ukła­dem odpor­no­ścio­wym (…). Kon­struk­cja emo­cjo­nalna jed­nostki oraz jej reak­cja na cią­gły stres rze­czy­wi­ście mogą sta­no­wić przy­czynę wielu cho­rób, które medy­cyna leczy, nie zna­jąc jed­nak jesz­cze ich etio­lo­gii – takich jak twar­dzina ukła­dowa, ogromna więk­szość cho­rób reu­ma­tycz­nych, nie­swo­iste zapa­le­nie jelit, cukrzyca, stward­nie­nie roz­siane i wiele innych scho­rzeń, zna­nych każ­dej medycz­nej spe­cja­li­za­cji (…)”.

Zasko­cze­nie w owym liście sta­no­wiła dla mnie wzmianka o ist­nie­niu nowej gałęzi medy­cyny. Czym jest psy­cho­neu­ro­im­mu­no­lo­gia? Dowie­dzia­łem się, iż jest to nic innego, jak nauka o zależ­no­ściach mię­dzy umy­słem a cia­łem; nie­ro­ze­rwal­nej jed­no­ści emo­cji i fizjo­lo­gii czło­wieka w pro­ce­sie roz­woju trwa­ją­cym całe jego życie – rów­nież w okre­sach cho­roby. To znie­chę­ca­jąco skom­pli­ko­wane słowo ozna­cza po pro­stu, że dys­cy­plina ta bada spo­soby, jakimi psy­chika – umysł i jego treść emo­cjo­nalna – głę­boko oddzia­łuje na układ ner­wowy orga­ni­zmu oraz jak funk­cjo­no­wa­nie ich obu ści­śle wiąże się z dzia­ła­niem naszego układu odpor­no­ścio­wego. Nie­któ­rzy nazy­wają tę nową dzie­dzinę psy­cho­neu­ro­im­mu­no­en­do­kry­no­lo­gią, chcąc pod­kre­ślić rolę apa­ratu endo­kryn­nego, czy też hor­mo­nal­nego, w pro­ce­sach prze­bie­ga­ją­cych w całym orga­ni­zmie. Inno­wa­cyjne bada­nia pozwa­lają ana­li­zo­wać te zależ­no­ści aż do poziomu komór­ko­wego. Pozna­jemy naukowe pod­stawy tego, co wie­dzie­li­śmy już wcze­śniej, lecz – z wielką stratą dla nas samych – zapo­mnie­li­śmy.

W ciągu dzie­jów wielu leka­rzy rozu­miało, że emo­cje mają ogromny wpływ zarówno na powsta­wa­nie cho­rób, jak i powrót pacjenta do zdro­wia. Pro­wa­dzili w związku z tym bada­nia, pisali książki i kwe­stio­no­wali panu­jącą dok­trynę medyczną, lecz ich kon­cep­cje, eks­pe­ry­menty i spo­strze­że­nia po wie­le­kroć ginęły w czymś w rodzaju medycz­nego trój­kąta ber­mudz­kiego. Wie­dza o zależ­no­ściach mię­dzy umy­słem a cia­łem, zdo­by­wana przez poprzed­nie poko­le­nia leka­rzy i naukow­ców, zni­kała bez śladu, jakby ni­gdy nie ist­niała.

W arty­kule wstęp­nym sierp­nio­wego wyda­nia cza­so­pi­sma „New England Jour­nal of Medi­cine” z 1985 roku zade­kla­ro­wano buń­czucz­nie, iż „nad­szedł czas, by w dużej mie­rze wło­żyć mię­dzy bajki wiarę w cho­robę jako bez­po­śred­nie odzwier­cie­dle­nie stanu men­tal­nego”q2.

Takiego podej­ścia nie spo­sób dłu­żej bro­nić. Psy­cho­neu­ro­im­mu­no­lo­gia, nowa gałąź wie­dzy wspo­mniana przez dr. Her­sh­fielda w liście do „The Globe and Mail”, okrze­pła, nawet jeśli jej odkry­cia nie zako­rze­niły się jesz­cze w świe­cie prak­tyki medycz­nej.

Wystar­czy pobieżny prze­gląd mate­ria­łów zgro­ma­dzo­nych w biblio­te­kach medycz­nych lub na spe­cja­li­stycz­nych stro­nach inter­ne­to­wych, by dostrzec rosnącą falę popu­lar­no­ści publi­ka­cji nauko­wych, arty­ku­łów i pod­ręcz­ni­ków przed­sta­wia­ją­cych wie­dzę z tej nowej dzie­dziny. Upo­wszech­nia się ona stop­niowo także za pośred­nic­twem maga­zy­nów i ksią­żek popularnonauko­wych. Laiccy odbiorcy, któ­rzy pod wie­loma wzglę­dami wyprze­dzają spe­cja­li­stów i nie są tak mocno przy­wią­zani do orto­dok­syj­nych teo­rii, mniej oba­wiają się odstą­pie­nia od pro­stych podzia­łów doty­czą­cych ludz­kiego orga­ni­zmu czy zaak­cep­to­wa­nia, że jego cudowna całość jest czymś wię­cej niż zale­d­wie sumą czę­ści.

Aktyw­ność ludz­kiego układu odpor­no­ścio­wego nie jest ode­rwana od naszych codzien­nych doświad­czeń. Wyka­zano na przy­kład, że mecha­ni­zmy obronne, które u zdro­wych mło­dych ludzi dzia­łają spraw­nie w zwy­kłych oko­licz­no­ściach, słabną w wyniku pre­sji, jaka poja­wia się w cza­sie sesji egza­mi­na­cyj­nych. Stwier­dzono, że jesz­cze więk­szy wpływ na przy­szłe zdro­wie i dobro­stan wywiera samot­ność – u naj­bar­dziej wyalie­no­wa­nych stu­den­tów naj­więk­szego uszczerbku doznała spraw­ność układu immu­no­lo­gicz­nego. Na podob­nej zasa­dzie izo­la­cja została sko­ja­rzona ze zmniej­szoną aktyw­no­ścią tego układu u pacjen­tów hospi­ta­li­zo­wa­nych ze wzglę­dów psy­chia­trycz­nych. Fakty te nale­ża­łoby wziąć pod uwagę, nawet gdyby nie ist­niały żadne inne dowody naukowe na dłu­go­ter­mi­nowe skutki chro­nicz­nego stresu – choć jest ich wiele. Pre­sja towa­rzy­sząca egza­mi­nom jest oczy­wi­sta i krót­ko­trwała, jed­nak wielu ludzi nie­świa­do­mie pro­wa­dzi życie w taki spo­sób, jakby nie­ustan­nie znaj­do­wali się pod okiem potęż­nego, osą­dza­ją­cego ich egza­mi­na­tora, któ­rego należy za wszelką cenę zado­wo­lić. Wielu z nas, nawet jeśli nie doświad­cza samot­no­ści, trwa w emo­cjo­nal­nie dys­funk­cyj­nych związ­kach, w któ­rych nasze naj­waż­niej­sze potrzeby nie są dostrze­gane lub sza­no­wane. Wyob­co­wa­nie i stres rzu­tują także na dobro­stan osób prze­ko­na­nych, że ich życie jest cał­ko­wi­cie satys­fak­cjo­nu­jące.

Jak stres może się prze­obra­zić w cho­robę? Stres sta­nowi skom­pli­ko­waną kaskadę fizycz­nych i bio­che­micz­nych reak­cji na silne bodźce emo­cjo­nalne. W uję­ciu fizjo­lo­gicz­nym emo­cje mają cha­rak­ter impul­sów elek­trycz­nych, che­micz­nych i hor­mo­nal­nych w ukła­dzie ner­wo­wym czło­wieka. Wpły­wają one – przy czym zależ­ność ta jest dwu­kie­run­kowa – na funk­cjo­no­wa­nie głów­nych orga­nów, spój­ność układu odpor­no­ścio­wego oraz dzia­ła­nie wielu krą­żą­cych w orga­ni­zmie sub­stan­cji bio­lo­gicz­nych, odgry­wa­ją­cych istotne role w regu­lo­wa­niu jego stanu fizycz­nego. Tłu­mie­nie emo­cji – jak musiała to robić Mary, gdy jako dziecko poszu­ki­wała bez­pie­czeń­stwa – skut­kuje roz­bro­je­niem mecha­ni­zmów chro­nią­cych orga­nizm przed cho­robą. Wypar­cie – oddzie­le­nie emo­cji od świa­do­mo­ści i zepchnię­cie ich do sfery nieświa­do­mo­ści – dez­or­ga­ni­zuje i dez­orien­tuje fizjo­lo­giczne mecha­ni­zmy obronne do tego stop­nia, że u nie­któ­rych osób zaczy­nają one szwan­ko­wać i zamiast stać na straży zdro­wia, stają się jego nisz­czy­cie­lami.

Pra­cu­jąc przez sie­dem lat na sta­no­wi­sku koor­dy­na­tora medycz­nego Oddziału Opieki Palia­tyw­nej w szpi­talu w Van­co­uver, pozna­łem wielu cier­pią­cych na cho­roby prze­wle­kłe ludzi, któ­rych emo­cjo­nalna prze­szłość przy­po­mi­nała doświad­cze­nia życiowe Mary. Podobne mecha­ni­zmy i spo­soby radze­nia sobie ze stre­sem prze­ja­wiali rów­nież przy­jeż­dża­jący do nas na zabiegi palia­tywne pacjenci z nowo­two­rami lub bory­ka­jący się z pro­ce­sami zwy­rod­nie­nio­wymi, takimi jak stward­nie­nie zani­kowe boczne (zwane w Ame­ryce Pół­noc­nej cho­robą Lou Geh­riga, od nazwi­ska wybit­nego ame­ry­kań­skiego base­bal­li­sty, który zmarł w jej wyniku; w Wiel­kiej Bry­ta­nii z kolei jest ono okre­ślane cho­robą neu­ronu rucho­wego). W mojej prak­tyce leka­rza rodzin­nego obser­wo­wa­łem te same wzorce zacho­wań u osób zma­ga­ją­cych się ze stward­nie­niem roz­sia­nym, z dole­gli­wo­ściami zapal­nymi jelit – jak wrzo­dzie­jące zapa­le­nie jelita gru­bego czy cho­roba Leśniow­skiego-Crohna – zespo­łem prze­wle­kłego zmę­cze­nia, zabu­rze­niami auto­im­mu­no­lo­gicz­nymi, fibro­mial­gią, migreną, cho­robami skóry, endo­me­triozą i wie­loma innymi scho­rze­niami. Pra­wie żaden z moich ciężko cho­rych pacjen­tów nie potra­fił odma­wiać w kwe­stiach doty­czą­cych waż­nych sfer życia. Nawet jeśli oso­bo­wo­ści niektó­rych ludzi oraz ich sytu­acje życiowe były na pierw­szy rzut oka inne niż w przy­padku Mary, zawsze kryły się za nimi te same emo­cjo­nalne mecha­ni­zmy wypar­cia.

Wśród moich nie­ule­czal­nie cho­rych pacjen­tów znaj­do­wał się męż­czy­zna w śred­nim wieku, będący dyrek­to­rem gene­ral­nym firmy, która sprze­da­wała chrząstkę rekina jako spe­cy­fik prze­ciw­ra­kowy. Nim został przy­jęty na nasz oddział, jego nie­wiele wcze­śniej zdia­gno­zo­wany nowo­twór zdą­żył się roz­prze­strze­nić po całym orga­ni­zmie. Nie­mal do ostat­niego dnia życia czło­wiek ten jadł chrząstkę rekina, choć już nie dla­tego, że wie­rzył w jej sku­tecz­ność. Cuch­nęła paskud­nie – odra­ża­jący smród wyczu­wało się z daleka – i mogłem sobie jedy­nie wyobra­żać, jak sma­kuje. „Nie­na­wi­dzę tego jeść – wyznał mi – ale mój part­ner biz­ne­sowy byłby bar­dzo roz­cza­ro­wany, gdy­bym prze­stał”. Prze­ko­na­łem go, że ma pełne prawo dożyć swo­ich dni bez poczu­cia odpo­wie­dzial­no­ści za czy­jeś roz­cza­ro­wa­nie.

Posta­wie­nie hipo­tezy, zgod­nie z którą spo­sób przy­sto­so­wa­nia czło­wieka do życia mógłby sta­no­wić czyn­nik cho­ro­bo­twór­czy, wymaga deli­kat­no­ści. Kore­la­cje mię­dzy postę­po­wa­niem a póź­niej­szym zacho­ro­wa­niem w przy­padku, dajmy na to, pale­nia tyto­niu i raka płuc są oczy­wi­ste dla wszyst­kich – może z wyjąt­kiem poten­ta­tów prze­my­słu tyto­nio­wego. Jed­nak powią­za­nia mię­dzy emo­cjami a poja­wie­niem się stward­nie­nia roz­sia­nego, raka piersi czy zapale­nia sta­wów są już trud­niej­sze do udo­wod­nie­nia. Pacjent nie tylko cierpi w wyniku cho­roby, lecz także odnosi wra­że­nie, że jest obwi­niany o bycie takim, a nie innym czło­wie­kiem. „Po co piszesz taką książkę? – zapy­tała mnie pięć­dzie­się­cio­dwu­let­nia pro­fe­sorka uni­wer­sy­tetu, zma­ga­jąca się z nowo­two­rem piersi. – Zacho­ro­wa­łam na raka ze względu na uwa­run­ko­wa­nia gene­tyczne, a nie dla­tego, że coś zro­bi­łam” – powie­działa gniew­nie.

„Trak­to­wa­nie cho­roby i śmierci jako oso­bi­stej porażki jest wyjąt­kowo nie­for­tunną formą obar­cza­nia winą ofiary – oskar­żał wstęp­niak w cza­so­pi­śmie »New England Jour­nal of Medi­cine« z 1985 roku. – Gdy pacjent jest już obcią­żony cho­robą, nie należy dodat­kowo pognę­biać go ocze­ki­wa­niem, że weź­mie na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za jej wystą­pie­nie”.

Do draż­li­wej kwe­stii domnie­ma­nej winy jesz­cze wrócę, tym­cza­sem zazna­czę jedy­nie, że nie cho­dzi tu o winę ani porażkę. Takie okre­śle­nia zaciem­niają obraz sytu­acji. Jak posta­ram się wkrótce wyka­zać, obwi­nia­nie cier­pią­cego – poza tym, że jest nie­etyczne – z nauko­wego punktu widze­nia nie ma żad­nych pod­staw.

W arty­kule zamiesz­czo­nym w „NEJM” winę prze­mie­szano z odpo­wie­dzial­no­ścią. Choć wszy­scy oba­wiamy się obcią­że­nia odpo­wie­dzial­no­ścią, każdy z nas zapewne życzyłby sobie czę­ściej być odpo­wie­dzial­nym za wyda­rze­nia we wła­snym życiu, a więc świa­do­mie nimi kie­ro­wać, a nie tylko reago­wać w spo­sób odru­chowy. Chcemy roz­po­rzą­dzać swoim życiem; być odpo­wie­dzial­nymi i zdol­nymi do podej­mo­wa­nia wła­snych decy­zji wpły­wa­ją­cych na sprawy dla nas istotne. Praw­dziwa odpo­wie­dzial­ność nie ist­nieje jed­nak w ode­rwa­niu od świa­do­mo­ści. Jedną ze sła­bo­ści zachod­niego podej­ścia do medy­cyny jest uczy­nie­nie z leka­rza jedy­nego auto­ry­tetu, z pacjenta zaś – najczę­ściej pasyw­nego obiektu tera­pii lub odbiorcy leku. Ludzie zostali pozba­wieni moż­li­wo­ści bycia praw­dzi­wie odpo­wie­dzial­nymi. Nikt nie powi­nien być obar­czany winą za wła­sną cho­robę bądź śmierć. Mogą one przy­paść w udziale każ­demu, w dowol­nej chwili, ale im wię­cej wiemy na swój temat, tym łatwiej unik­niemy sta­wa­nia się bier­nymi ofia­rami swo­ich przy­pa­dło­ści.

Rela­cje mię­dzy umy­słem a cia­łem należy dostrze­gać w celu zro­zu­mie­nia nie tylko cho­roby, lecz także zdro­wia. Dok­tor Robert Maun­der z wydziału psy­chia­trii na Uni­wer­sy­te­cie w Toronto pisał o roli komu­ni­ka­cji umysł–ciało w cza­sie cho­roby. „Próba zro­zu­mie­nia i roz­wią­za­nia pro­blemu stresu daje więk­sze szanse na zdro­wie niż igno­ro­wa­nie go” – powie­dział mi w wywia­dzie. W prze­biegu tera­pii każda infor­ma­cja, każda cząstka prawdy mogą mieć nie­ba­ga­telne zna­cze­nie. Jeśli ist­nieje zwią­zek mię­dzy emo­cjami a fizjo­lo­gią, prze­mil­cze­nie tego faktu pozba­wia pacjenta potęż­nej broni do walki z cho­robą.

W tym miej­scu docie­ramy do pro­blemu nie­ade­kwat­no­ści języka. Samo roz­pra­wia­nie o powią­za­niach mię­dzy umy­słem a cia­łem każe sądzić, że są to dwa odrębne, jedy­nie w jakimś zakre­sie współ­pra­cu­jące byty. W rze­czy­wi­sto­ści takie roz­gra­ni­cze­nie nie ist­nieje; nie ma ciała, które nie byłoby umy­słem, i nie ma umy­słu, który nie byłby cia­łem. Nie­któ­rzy suge­rują wpro­wa­dze­nie ter­minu _mind­body_ (umysł–ciało), który lepiej oddaje praw­dziwy stan rze­czy.

Nawet w kra­jach Zachodu myśle­nie o związ­kach umysł–ciało nie jest zupeł­nie nowe. W jed­nym z _Dia­lo­gów_ Pla­tona Sokra­tes przy­ta­cza kry­tykę, jaką tracki lekarz wygło­sił pod adre­sem swych grec­kich kole­gów: „Wła­śnie dla­tego leka­rzom u Hel­le­nów wymyka się tak wiele cho­rób, że nie znają tej cało­ści, o którą tro­skli­wie dbać potrzeba (…). Teraz wła­śnie, mówi, to jest ten błąd roz­po­wszech­niony mię­dzy ludźmi, że bez jed­nego i bez dru­giego¹ nie­je­den pró­buje być leka­rzem”q3. Umy­słu od ciała oddzie­lić nie spo­sób – Sokra­tes wie­dział to nie­mal dwa i pół tysiąc­le­cia przed poja­wie­niem się psy­cho­neu­ro­im­mu­no­en­do­kry­no­lo­gii!

Pisa­nie książki _Kiedy ciało mówi nie_ zaowo­co­wało nie tylko potwier­dze­niem nie­któ­rych spo­strze­żeń, które po raz pierw­szy wyra­zi­łem w arty­kule doty­czą­cym przy­padku twar­dziny ukła­do­wej u Mary. Przy oka­zji wiele się nauczy­łem i głę­boko doce­ni­łem pracę setek leka­rzy, naukow­ców, psy­cho­lo­gów i bada­czy, któ­rzy nakre­ślili zarysy nie­zna­nej wcze­śniej dzie­dziny rela­cji umysł–ciało. Praca nad tą książką stała się dla mnie przy tym wewnętrzną eks­plo­ra­cją spo­so­bów, na jakie sam tłu­mi­łem emo­cje. Do odby­cia tej oso­bi­stej podróży skło­niło mnie pyta­nie, które usły­sza­łem od psy­cho­te­ra­peuty z Bri­tish Colum­bia Can­cer Agency, dokąd uda­łem się w celu zba­da­nia roli wypie­ra­nia emo­cji w roz­woju raka. Jak się wydaje, wiele osób ze zdia­gno­zo­waną cho­robą nowo­two­rową odru­chowo tłumi cier­pie­nie psy­chiczne i fizyczne, a także nie­przy­jemne emo­cje, takie jak gniew, smu­tek czy poczu­cie odrzu­ce­nia. „Jaki jest twój oso­bi­sty zwią­zek z tym pro­ble­mem? – zapy­tał mnie tera­peuta. – Co cię przy­ciąga do tego kon­kret­nego tematu?”.

Pyta­nie to wydo­było z mojej pamięci wspo­mnie­nie wyda­rze­nia sprzed sied­miu lat. Pew­nego wie­czoru poje­cha­łem do domu opieki, w któ­rym prze­by­wała moja sie­dem­dzie­się­cio­sze­ścio­let­nia wów­czas matka. Cier­piała na postę­pu­jącą dys­tro­fię mię­śniową, dzie­dziczną cho­robę powo­du­jącą zanik mię­śni, która wystę­puje w naszej rodzi­nie. Ponie­waż scho­rze­nie wynisz­czyło jej ciało do tego stop­nia, że nie mogła już nawet usiąść bez pomocy, nie była w sta­nie samo­dziel­nie funk­cjo­no­wać we wła­snym domu. Ja i moi dwaj bra­cia odwie­dza­li­śmy ją wraz z rodzi­nami aż do jej śmierci, która cza­sowo zbie­gła się z roz­po­czę­ciem przeze mnie pracy nad niniej­szą publi­ka­cją.

Idąc kory­ta­rzem domu opieki, lekko uty­ka­łem. Tego samego ranka prze­sze­dłem ope­ra­cję uszko­dzo­nej chrząstki kola­no­wej, któ­rej musia­łem się pod­dać na sku­tek igno­ro­wa­nia licz­nych sygna­łów, jakie moje ciało wysy­łało mi języ­kiem bólu za każ­dym razem, gdy bie­ga­łem po beto­nie. Gdy tylko otwo­rzy­łem drzwi do pokoju mamy i ruszy­łem się z nią przy­wi­tać, odru­chowo nada­łem swoim kro­kom zwy­kłą non­sza­lan­cję. Impuls do ukry­cia kuś­ty­ka­nia nie był świa­domy – posłu­cha­łem go, nim zda­łem sobie z tego sprawę. Dopiero póź­niej zaczą­łem się zasta­na­wiać, co skło­niło mnie do pod­ję­cia tak – nomen omen – zbęd­nych kro­ków. Zbęd­nych, ponie­waż moja matka z pew­no­ścią cał­ko­wi­cie spo­koj­nie przy­ję­łaby infor­ma­cję, że jej ponad­pięć­dzie­się­cio­letni syn kuleje nie­spełna dwa­na­ście godzin po ope­ra­cji kolana.

Co zatem mną powo­do­wało? Odruch, by ochro­nić matkę przed smut­kiem, nawet w tak nie­win­nej sytu­acji, był głę­boko wdru­ko­wany i wyni­kał z instynktu, który miał nie­wiele wspól­nego z naszymi obec­nymi potrze­bami. Był oparty na wspo­mnie­niach – sta­no­wił rekon­struk­cję reak­cji wyry­tej w moim roz­wi­ja­ją­cym się mózgu, zanim zyska­łem jej świa­do­mość.

Oca­la­łem z nazi­stow­skiej apo­ka­lipsy, lecz w jakimś stop­niu jestem także jej dziec­kiem – więk­szość pierw­szego roku swego życia spę­dzi­łem w Buda­pesz­cie pod nie­miecką oku­pa­cją. Moich dziad­ków ze strony matki zgła­dzono w Auschwitz, kiedy mia­łem pięć mie­sięcy; ciotka rów­nież została depor­to­wana i słuch po niej zagi­nął. Ojciec tra­fił do bata­lionu prac przy­mu­so­wych w służ­bie armii nie­miec­kiej i węgier­skiej. Wraz z matką ledwo prze­ży­li­śmy mie­siące spę­dzone w buda­pesz­teń­skim get­cie. Na kilka tygo­dni musiała się nawet ze mną roz­stać, sta­no­wiło to bowiem jedyny spo­sób na ura­to­wa­nie mnie przed śmier­cią gło­dową albo cho­robą. Nie trzeba wiel­kiej wyobraźni, by zro­zu­mieć, że w jej sta­nie umy­słu i pod nie­ludzką pre­sją stre­sów, jakie towa­rzy­szyły jej każ­dego dnia, matka rzadko zdo­by­wała się na czuły uśmiech i nie­po­dzielną uwagę, nie­zbędne do utrwa­le­nia poczu­cia bez­pie­czeń­stwa i bez­wa­run­ko­wej miło­ści u roz­wi­ja­ją­cego się nie­mow­lę­cia. Opo­wia­dała mi zresztą o wielu sytu­acjach, w któ­rych prze­peł­niała ją roz­pacz tak wielka, że jedyną moty­wa­cją do wsta­nia z łóżka była koniecz­ność opieki nade mną. Wcze­śnie nauczy­łem się, że muszę zasłu­żyć na jej uwagę i stać się dla niej jak naj­mniej­szym cię­ża­rem, a wła­sne lęki i cier­pie­nia naj­le­piej stłu­mić.

W zdro­wych rela­cjach tro­ska matki nie wymaga od nie­mow­lę­cia zapra­co­wy­wa­nia na to, co otrzy­muje. Moja matka nie potra­fiła zapew­nić mi tej bez­wa­run­ko­wej opieki – a ponie­waż nie była ani święta, ani dosko­nała, nie­wy­klu­czone, że nie uda­łoby się jej to w pełni nawet bez kosz­maru, jakiego doświad­czyła nasza rodzina.

W takich oko­licz­no­ściach sta­łem się obrońcą swo­jej matki – chro­ni­łem ją przede wszyst­kim przed świa­do­mo­ścią mojego cier­pie­nia. Obronny odruch, który wykształ­cił się u nie­mow­lę­cia, wkrótce prze­isto­czył się w utrwa­lony wzo­rzec oso­bo­wo­ści, po pięć­dzie­się­ciu jeden latach wciąż skła­nia­jący mnie do ukry­wa­nia przed nią nawet naj­mniej­szego fizycz­nego dys­kom­fortu.

Nie roz­wa­ża­łem pisa­nia książki _Kiedy ciało mówi nie_ w takich kate­go­riach. Trak­to­wa­łem ją raczej jak inte­lek­tu­alną podróż; bada­nie inte­re­su­ją­cej teo­rii, która pomo­głaby rzu­cić świa­tło na kwe­stie ludz­kiego orga­ni­zmu w sta­nie zdro­wia i cho­roby. Ścieżkę tę przedep­tali przede mną inni, ale zawsze prze­cież zostaje coś do odkry­cia. Pyta­nie tera­peuty skło­niło mnie do zmie­rze­nia się z pro­ble­mem wypar­cia emo­cjo­nal­nego we wła­snym życiu. Dzięki temu uświa­do­mi­łem sobie, że masko­wa­nie uty­ka­nia jest jedy­nie małym jego przy­kła­dem.

Z tego wła­śnie powodu chcę podzie­lić się nie tylko wie­dzą czer­paną od innych czy z facho­wych cza­so­pism, lecz także obser­wa­cjami z wła­snego życia. Mecha­nizm wypar­cia działa u każ­dego z nas. Wszy­scy do pew­nego stop­nia coś negu­jemy i oszu­ku­jemy sami sie­bie, na ogół w spo­sób, któ­rego nie jeste­śmy świa­domi bar­dziej niż ja, gdy „posta­no­wi­łem” zama­sko­wać swoje uty­ka­nie. O zdro­wiu czy cho­ro­bie decy­duje jedy­nie kwe­stia skali tych zja­wisk bądź obec­no­ści albo braku innych czyn­ni­ków – takich jak dzie­dzicz­ność czy zagro­że­nia śro­do­wi­skowe – które sprzy­jają wystę­po­wa­niu okre­ślo­nych scho­rzeń. Poka­zu­jąc, że wypar­cie sta­nowi główną przy­czynę stresu i jest istot­nym czyn­ni­kiem cho­ro­bo­twór­czym, nie wyty­kam nikogo pal­cem za „roz­cho­ro­wa­nie się na wła­sną prośbę”. Celem tej książki są sze­rze­nie wie­dzy i roz­po­wszech­nia­nie infor­ma­cji o moż­li­wo­ściach lecze­nia, a nie przy­spa­rza­nie winy i wstydu, które w naszej kul­tu­rze pano­szą się aż zanadto. Być może jestem nad­mier­nie wyczu­lony na kwe­stię poczu­cia winy, lecz nie róż­nię się pod tym wzglę­dem od więk­szo­ści ludzi. Wstyd jest naj­głęb­szą z „nega­tyw­nych emo­cji” – zro­bimy nie­mal wszystko, by go unik­nąć. Nie­stety, usta­wiczny strach przed wsty­dem zabu­rza naszą zdol­ność trzeź­wej oceny rze­czy­wi­sto­ści.

Pomimo usil­nych sta­rań wielu leka­rzy po ośmiu latach od uzy­ska­nia dia­gnozy Mary zmarła w szpi­talu w Van­co­uver na sku­tek powi­kłań zwią­za­nych z twar­dziną ukła­dową. Do końca zacho­wała łagodny uśmiech, choć jej serce było słabe, a oddech stał się ciężki. Raz na jakiś czas pro­siła mnie o długą pry­watną wizytę – nawet w szpi­talu, w ostat­nich dniach życia. Chciała po pro­stu poroz­ma­wiać o spra­wach poważ­nych i bła­hych. „Jesteś jedy­nym czło­wie­kiem, który mnie kie­dy­kol­wiek słu­chał” – wyznała kie­dyś.

Cza­sami zasta­na­wiam się, jak mogłoby się uło­żyć życie Mary, gdyby ktoś ją dostrzegł, wysłu­chał i zro­zu­miał, kiedy była małą dziew­czynką – mal­tre­to­waną, wystra­szoną i ugi­na­jącą się pod pre­sją odpo­wie­dzial­no­ści za młod­sze sio­stry. Być może gdyby miała wów­czas przy sobie kogoś, na kim nie­za­wod­nie mogłaby się oprzeć, nauczy­łaby się cenić sie­bie, wyra­żać swoje uczu­cia i oka­zy­wać gniew w razie naru­sze­nia jej fizycz­nych i emo­cjo­nal­nych gra­nic. Czy żyłaby na­dal, jeśli tak poto­czy­łyby się jej losy?

1.

Cho­dzi o głowę i resztę ciała (przyp. tłum.).Roz­dział 3

STRES I KOMPETENCJA EMOCJONALNA

Od zara­nia życia w pre­hi­sto­rycz­nych oce­anach toczył się nie­ustanny pro­ces wza­jem­nego oddzia­ły­wa­nia mię­dzy żywą mate­rią a jej nie­oży­wio­nym oto­cze­niem, mię­dzy jedną a drugą żywą istotą” – zauwa­żył Hans Selye w książce _Stress życia_q16. Inte­rak­cje z innymi ludźmi – zwłasz­cza na pozio­mie emo­cjo­nal­nym – nie­mal w każ­dym momen­cie życia rzu­tują na nasze bio­lo­giczne funk­cjo­no­wa­nie na nie­zli­czone sub­telne spo­soby. Jak zosta­nie poka­zane w niniej­szej publi­ka­cji, są one waż­nymi wyznacz­ni­kami zdro­wia. Zro­zu­mie­nie deli­kat­nej rów­no­wagi wza­jem­nych rela­cji mię­dzy dyna­miką psy­chiki, śro­do­wi­skiem emo­cjo­nal­nym a fizjo­lo­gią ma ogromne zna­cze­nie dla naszego dobro­stanu. „Na pierw­szy rzut oka wydaje się to dziwne – pisał Selye – można bowiem odnieść wra­że­nie, iż mię­dzy zacho­wa­niem się naszych komó­rek (np. w cza­sie zapa­le­nia) a naszym postę­po­wa­niem w życiu codzien­nym nie ma żad­nej prze­ko­nu­ją­cej zależ­no­ści. Nie zga­dzam się z tym”q17.

Pomimo pro­wa­dze­nia badań nauko­wych przez ponad sześć dekad, jakie upły­nęły od uka­za­nia się prze­ło­mo­wej pracy Sely­ego, wpływ emo­cji na fizjo­lo­gię wciąż nie został w pełni doce­niony. Medyczne podej­ście do zdro­wia i cho­roby na­dal opiera się na zało­że­niu, że ciało i umysł można oddzie­lić zarówno od sie­bie nawza­jem, jak i od śro­do­wi­ska, w któ­rym funk­cjo­nują. Owe błędne zało­że­nia poparte są ponadto nazbyt wąską i uprosz­czoną defi­ni­cją stresu.

Z czy­sto medycz­nej per­spek­tywy stres postrze­gany jest zwy­kle jako zja­wi­sko bar­dzo nie­po­ko­jące, lecz odizo­lo­wane; wiąże się na przy­kład z nagłą utratą pracy, roz­pa­dem mał­żeń­stwa czy ze śmier­cią kogoś bli­skiego. Te poważne wypadki istot­nie sta­no­wią dla wielu osób źró­dło sil­nego stresu, życie jed­nak obfi­tuje też w codzienne chro­niczne napię­cia – bar­dziej pod­stępne i szko­dliw­sze pod wzglę­dem dłu­go­fa­lo­wych następstw bio­lo­gicz­nych. Wewnętrzne napię­cia odbi­jają się na zdro­wiu, mimo iż wydają się czymś zwy­czaj­nym.

U osób od wcze­snego dzie­ciń­stwa przy­wy­kłych do wyso­kiego poziomu stresu jego brak wywo­łuje nie­po­kój, nudę i poczu­cie bez­sensu. Hans Selye zauwa­żył, że ludzie mogą się uza­leż­nić od wła­snych hor­mo­nów stresu – adre­na­liny i kor­ty­zolu. Dla takich osób stres staje się czymś pożą­da­nym, a jego braku sta­rają się uni­kać.

Ludzie uwa­ża­jący się za zestre­so­wa­nych zwy­kle mają na myśli ner­wowe pobu­dze­nie, jakiego doświad­czają pod wpły­wem nad­mier­nej pre­sji zewnętrz­nej, poja­wia­ją­cej się naj­czę­ściej w pracy zawo­do­wej, rela­cjach z bli­skimi, sfe­rze finan­sów lub zdro­wia. Jed­nak napię­cie ner­wowe ani nie okre­śla stresu, ani też – ści­śle rzecz ujmu­jąc – nie w każ­dym przy­padku jest odczu­wane przez osoby zestre­so­wane. Stres, zgod­nie z tym, jak go defi­niu­jemy, nie jest kwe­stią subiek­tyw­nych odczuć, lecz sta­nowi zbiór mie­rzal­nych, obiek­tyw­nych zja­wisk fizjo­lo­gicz­nych, jakie zacho­dzą w orga­ni­zmie – mię­dzy innymi w mózgu, ukła­dzie hor­mo­nal­nym, odpor­no­ścio­wym i wielu innych narzą­dach. Zarówno zwie­rzęta, jak i ludzie mogą doświad­czać skut­ków stresu w spo­sób zupeł­nie nie­świa­domy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Hans Selye, _Stress życia_, tłum. Jan W. Guzek i Roman Rem­biesa, Pań­stwowy Zakład Wydaw­nictw Lekar­skich, War­szawa 1960, s. 6.

2.

M. Angell, _Dise­ase as a Reflec­tion of the Psy­che_, „New England Jour­nal of Medi­cine” 13 czerwca 1985.

3.

Pla­ton, _Char­mi­des_, tłum. Wła­dy­sław Witwicki, War­szaw­skie Towa­rzy­stwo Filo­zo­ficzne, War­szawa 1937.

4.

G.M. Fran­klin, _Stress and Its Rela­tion­ship to Acute Exa­cer­ba­tions in Mul­ti­ple Scle­ro­sis_, „Jour­nal of Neu­ro­lo­gi­cal Reha­bi­li­ta­tion” 1988, nr 2 (1).

5.

I. Grant, _Psy­cho­so­ma­tic-Soma­top­sy­chic Aspects of Mul­ti­ple Scle­ro­sis_, U. Hal­brie­cha (red.), _Mul­ti­ple Scle­ro­sis: A Neu­rop­sy­chia­tric Disor­der_, nr 37, seria „Pro­gress in Psy­chia­try”, Ame­ri­can Psy­chia­tric Press, Washing­ton/Lon­don.

6.

V. Mei-Tal, _The Role of Psy­cho­lo­gi­cal Pro­cess in a Soma­tic Disor­der: Mul­ti­ple Scle­ro­sis_, „Psy­cho­so­ma­tic Medi­cine” 1970, nr 32 (1), s. 68.

7.

G.S. Phi­lip­po­po­ulous, _The Etio­lo­gic Signi­fi­cance of Emo­tio­nal Fac­tors in Onset and Exa­cer­ba­tions of Mul­ti­ple Scle­ro­sis_, „Psy­cho­so­ma­tic Medi­cine” 1958, nr 20, s. 458–474.

8.

Mei-Tal, _The Role of Psy­cho­lo­gi­cal Pro­cess…_, s. 73.

9.

I. Grant, _Seve­rely Thre­ate­ning Events and Mar­ked Life Dif­fi­cul­ties Pre­ce­ding Onset or Exa­cer­ba­tion of Mul­ti­ple Scle­ro­sis_, „Jour­nal of Neu­ro­logy, Neu­ro­sur­gery and Psy­chia­try” 1989, nr 52, s. 8–13. Sie­dem­dzie­siąt sie­dem pro­cent pacjen­tów cho­rych na stward­nie­nie roz­siane – i tylko 35 pro­cent osób z grupy kon­tro­l­nej – doświad­czyło poważ­nych prze­ciw­no­ści życio­wych w roku poprze­dza­ją­cym wystą­pie­nie cho­roby. „Prze­si­le­nie życio­wych stre­sów uwi­dacz­niało się naj­bar­dziej w ciągu sze­ściu mie­sięcy przed zacho­ro­wa­niem (…). O bar­dzo poważ­nych wyda­rze­niach mówiło 24 spo­śród 39 pacjen­tów ze stward­nie­niem roz­sia­nym (62 pro­cent), w porów­na­niu z 6 oso­bami z 40-oso­bo­wej grupy kon­tro­l­nej (15 pro­cent) (…). Zna­cząco więk­sza liczba cho­rych niż osób z grupy kon­tro­l­nej prze­cho­dziła kry­zysy w mał­żeń­stwie (49 pro­cent ver­sus 10 pro­cent) (…). U 18 pacjen­tów spo­śród 23, u któ­rych cho­roba wystą­piła po raz pierw­szy, oraz u 12 pacjen­tów spo­śród 16, u któ­rych doszło do nawrotu, mówiło się o zna­czą­cych życio­wych nie­po­wo­dze­niach”.

10.

J.D. Wil­son (red.), _Har­ri­son’s Prin­ci­ples of Inter­nal Medi­cine_, 12th ed., McGraw-Hill, New York 1999, s. 2039.

11.

L.J. Rosner, _Mul­ti­ple Scle­ro­sis: New Hope and Prac­ti­cal Advice for People with MS and Their Fami­lies_, Fire­side Publi­shers, New York 1992, s. 15.

12.

E. Chel­micka-Schorr i B.G. Arna­son, _Nervous Sys­tem–Immune Sys­tem Inte­rac­tions and Their Role in Mul­ti­ple Scle­ro­sis_, „Annals of Neu­ro­logy” 1994, suple­ment do tomu 36, s. 29–32.

13.

Eli­za­beth Wil­son, _Jacqu­eline du Pré,_ Faber and Faber, Lon­don 1999, s. 160.

14.

Hilary du Pré i Piers du Pré, _A Genius in the Family: An Inti­mate Memoir of Jacqu­eline du Pré_, Vin­tage, New York 1998.

15.

Wil­son, _Jacqu­eline du Pré_.

16.

Selye, _Stress życia_, s. ix.

17.

Ibid., s. 345.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: