Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Kiedy Nietzsche szlochał - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kiedy Nietzsche szlochał - ebook

Josef Breuer, jeden z ojców założycieli psychoanalizy, stoi u szczytu kariery. Friedrich Nietzsche, największy filozof Europy, jest na skraju samobójczej rozpaczy, nie mogąc znaleźć lekarstwa na bóle głowy i inne nękające go dolegliwości.

Gdy Breuer zgadza się poddać Nietzchego swojemu eksperymentalnemu leczeniu, terapii poprzez rozmowę, nie spodziewa się, że on także znajdzie ukojenie w ich sesjach. Tylko stawiając czoła własnym wewnętrznym demonom, utalentowany uzdrowiciel może zacząć pomagać swojemu pacjentowi.

W Kiedy Nietzsche szlochał Irvin Yalom łączy fakty i fikcję oraz tworzy atmosferę pełną napięcia, aby rozwinąć niezapomnianą opowieść o odkupieńczej sile przyjaźni.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-666-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Kurant z kościoła San Salva­tore wyrwał Josefa Breu­era z zamy­śle­nia. Z kie­szonki w kami­zelce dok­tor wyjął ciężki, złoty zega­rek. Punk­tu­al­nie dzie­wiąta. Jesz­cze raz prze­biegł wzro­kiem nie­wielki kar­to­nik ze srebr­nym obrze­żem. Otrzy­mał go wczo­raj.

_21 paź­dzier­nika 1882 roku_

_Dok­to­rze Breuer,_

_muszę się z Panem spo­tkać w nie­zwy­kle pil­nej spra­wie. Stawką jest przy­szłość nie­miec­kiej filo­zo­fii. Jutro o godzi­nie dzie­wią­tej w Café Sor­rento._

_Lou Salomé_

Co za imper­ty­nencki liścik! Od lat nikt nie zwró­cił się do niego aż tak obce­sowo. Nie znał żad­nej Lou Salomé. Na koper­cie bra­ko­wało adresu, nie mógł więc odpo­wie­dzieć tej oso­bie, że godzina dzie­wiąta nie wcho­dzi w grę, że dok­tor Breuer jest na waka­cjach, że frau Breuer nie będzie zado­wo­lona, jedząc śnia­da­nie sama, i że ta „nie­zwy­kle pilna sprawa” w ogóle go nie obcho­dzi – wręcz prze­ciw­nie, dok­tor Breuer przy­je­chał do Wene­cji po to, żeby uciec od wszel­kich pil­nych spraw.

A mimo to sie­dział o dzie­wią­tej rano w Café Sor­rento, przy­glą­da­jąc się twa­rzom wokół i zasta­na­wia­jąc się, która z nich należy do bez­czel­nej Lou Salomé.

– Życzy pan sobie jesz­cze jedną kawę?

Breuer ski­nął pota­ku­jąco głową kel­ne­rowi. Był to wła­ści­wie chło­pak, miał trzy­na­ście albo czter­na­ście lat i ciemne, gładko zacze­sane do tyłu włosy. Dok­tor spoj­rzał ponow­nie na zega­rek. Jak długo był pogrą­żony w marze­niach? Kolejne zmar­no­wane dzie­sięć minut życia. I to na co? Jak zwy­kle marzył o Ber­cie, pięk­nej Ber­cie, która przez ostat­nie dwa lata była jego pacjentką. Przy­po­mniał sobie jej pro­wo­ku­jący głos: „Dla­czego pan się mnie tak boi, dok­to­rze?”. I jej słowa, kiedy powie­dział, że już nie będzie jej leka­rzem: „Pocze­kam. Już zawsze będzie pan jedy­nym męż­czy­zną mojego życia”.

„Na miłość boską, dość tego!” – przy­wo­łał się w duchu do porządku „Dość tych myśli! Otwórz oczy! Patrz! Wpuść do sie­bie świat!”

Pod­niósł fili­żankę i wcią­gnął w noz­drza zapach moc­nej kawy wraz z powie­wem chłod­nego, paź­dzier­ni­ko­wego wenec­kiego powie­trza. Odwró­cił głowę, żeby się rozej­rzeć. Przy innych sto­li­kach Café Sor­rento goście jedli śnia­da­nie – pra­wie sami tury­ści i w więk­szo­ści dość sta­rzy. Nie­któ­rzy trzy­mali w jed­nej dłoni fili­żankę z kawą, a w dru­giej gazetę. A dalej, za sto­li­kami, uno­siły się chmury sta­lo­wo­nie­bie­skich gołębi. Spo­kój wód Canal Grande, z lśnią­cymi odbi­ciami wzno­szą­cych się na obu brze­gach pała­ców, zakłó­cały jedy­nie fale pozo­sta­wiane przez prze­pły­wa­jącą samotną gon­dolę. Inne gon­dole wciąż jesz­cze spały, zacu­mo­wane do krzywo wysta­ją­cych z wody tyczek, wyglą­da­ją­cych jak włócz­nie rzu­cone bez celu przez rękę olbrzyma.

– Jasne, roz­glą­daj się, roz­glą­daj, głup­cze – mruk­nął do sie­bie Bauer. – Ludzie z całego świata przy­jeż­dżają, żeby zoba­czyć Wene­cję, bo nie chcą umie­rać, dopóki nie zostaną pobło­go­sła­wieni pięk­nem tego mia­sta.

Ile życia stra­ci­łem, cią­gnął w myślach, nie patrząc na świat? Albo patrząc, ale nie widząc? Wczo­raj udał się na samotny spa­cer wokół wyspy Murano i gdy godzinna prze­chadzka dobie­gła końca, miał wra­że­nie, że nie zoba­czył niczego, niczego nie zapa­mię­tał. Żaden obraz nie prze­do­stał się z siat­kówki do kory mózgo­wej. Całą jego uwagę pochło­nęły myśli o Ber­cie: o jej znie­wa­la­ją­cym uśmie­chu, urze­ka­ją­cych oczach, o jej cie­płym, peł­nym ufno­ści ciele, o przy­spie­szo­nym odde­chu, gdy ją badał albo maso­wał. Te sceny miały wielką moc – swoje wła­sne życie. Wystar­czyło, że się zaga­pił, a od razu wle­wały się do jego umy­słu i przej­mo­wały wła­dzę nad wyobraź­nią. Zasta­na­wiał się cza­sem, czy tak już będzie zawsze. Czy los ska­zał go na wieczne przy­glą­da­nie się sce­nie, na któ­rej wspo­mnie­nia o Ber­cie wysta­wiały swoje kolejne spek­ta­kle?

Ktoś wstał od sąsied­niego sto­lika. Zgrzyt meta­lo­wego krze­sełka o chod­nik aż pode­rwał Beu­era; jesz­cze raz się rozej­rzał w poszu­ki­wa­niu Lou Salomé.

Tak, to ona! Kobieta weszła do kawiarni od strony Riva del Car­bon. Tylko ona mogła napi­sać taki liścik – piękna, szczu­pła, wysoka, w futrza­nej etoli, sta­now­czym kro­kiem prze­mie­rzała labi­rynt cia­sno pozaj­mo­wa­nych sto­li­ków. Gdy zna­la­zła się bli­żej, Beuer dostrzegł, że była młoda, nawet młod­sza od Ber­thy, może wręcz w wieku szkol­nym. Ale ten wład­czy wygląd – z czymś takim zaj­dzie daleko.

Lou Salomé bez waha­nia szła w jego kie­runku. Skąd wie­działa, że to wła­śnie on? Jego lewa dłoń szybko przy­gła­dziła rudawą brodę, na wypa­dek gdyby wciąż tkwiły na niej okru­chy bułki ze śnia­da­nia. Prawa – pocią­gnęła lekko połę czar­nego płasz­cza, żeby przy szyi nie two­rzył się garb. Gdy kobieta była o parę metrów od niego, zatrzy­mała się na chwilę i zuchwale spoj­rzała mu w oczy.

Nagle umysł Breu­era zaprze­stał swo­jej papla­niny. Patrze­nie nie wyma­gało już sku­pie­nia. Siat­kówka i kora mózgowa pod­jęły ide­alną współ­pracę, pozwa­la­jąc, by obraz Lou Salomé swo­bod­nie wlał się do jego umy­słu. Była kobietą nie­spo­ty­ka­nej urody: sta­now­cze czoło, mocno zary­so­wany pod­bró­dek, jasno­nie­bie­skie oczy, pełne, zmy­słowe wargi, blond włosy nie­dbale zebrane w wysoki kok odsła­nia­jący uszy i długą, smu­kłą szyję. Ze szcze­gólną przy­jem­no­ścią dok­tor zauwa­żył kosmyki wło­sów, któ­rym udało się uciec przed grze­bie­niem i teraz ster­czały swo­bod­nie w róż­nych kie­run­kach.

Po trzech kro­kach była już przy jego sto­liku.

– Nazy­wam się Lou Salomé. Pozwoli pan, dok­to­rze? – Wska­zała gestem na wolne krze­sełko. Usia­dła na nim tak szybko, że dok­tor Breuer nie zdą­żył się nawet odpo­wied­nio przy­wi­tać: wstać, ukło­nić, uca­ło­wać dłoń i pod­su­nąć krze­sło.

– Kel­ner! – Breuer strze­lił pal­cami. – Kawa dla pani. Może caffè latte? – Zer­k­nął na Fräulein Salomé. Ski­nęła głową i mimo chłodu zdjęła futrzaną etolę.

– Chęt­nie.

Breuer i jego gość sie­dzieli przez chwilę w mil­cze­niu. W końcu Lou Salomé ode­zwała się pierw­sza, patrząc mu pro­sto w oczy:

– Mój przy­ja­ciel jest w roz­pa­czy. Oba­wiam się, że już wkrótce może się zabić. Byłaby to dla mnie wielka strata i wielka oso­bi­sta tra­ge­dia, jako że jestem za to tro­chę odpo­wie­dzialna. Jed­nak umia­ła­bym sobie z tym pora­dzić. Ale – pochy­liła się w kie­runku dok­tora i zni­żyła głos – taka strata nie doty­czy­łaby tylko mnie. Śmierć tego czło­wieka mia­łaby donio­słe kon­se­kwen­cje także dla pana, dla euro­pej­skiej kul­tury, dla nas wszyst­kich. Pro­szę mi wie­rzyć.

Breuer już miał powie­dzieć: „Z pew­no­ścią pani prze­sa­dza, Fräulein”, ale nie mógł wydu­sić z sie­bie słowa. Coś, co w przy­padku każ­dej innej kobiety wyglą­da­łoby na mło­dzień­czą egzal­ta­cję, u niej wyma­gało poważ­nego zain­te­re­so­wa­nia. Jej szcze­rość, jej głę­bo­kie prze­ko­na­nie były nie do odpar­cia.

– Kim jest ten pani przy­ja­ciel? Znam go?

– Jesz­cze nie! Ale wkrótce wszy­scy będą go znali. Nazywa się Frie­drich Nie­tz­sche. Może ten list od Richarda Wagnera do pro­fe­sora Nie­tz­schego powie panu coś wię­cej. – Wyjęła z torebki kopertę, roz­ło­żyła i podała Breu­erowi. – Powin­nam pana uprze­dzić, Nie­tz­sche nie wie, że tu jestem i że mam ten list.

Ostat­nie zda­nie Fräulein Salomé kazało Breu­erowi się zawa­hać. Powi­nien prze­czy­tać list? Prze­cież ten pro­fe­sor Nie­tz­sche nie ma poję­cia, że ona mi go poka­zuje, a nawet, że jest w jego posia­da­niu! Jak go zdo­była? Poży­czyła? Ukra­dła?

Breuer był dumny z wielu swo­ich cech. Był lojalny i wspa­nia­ło­myślny. Jego dia­gno­styczna inwen­cja stała się wręcz legen­darna: został oso­bi­stym leka­rzem naj­więk­szych wie­deń­skich naukow­ców, arty­stów i filo­zo­fów, mię­dzy innymi Brahmsa, Brückego i Bren­tana. Mając czter­dzie­ści lat, był już znany w całej Euro­pie, naj­więk­sze oso­bi­sto­ści prze­by­wały daleką drogę, żeby się u niego zba­dać. Ale naj­bar­dziej był dumny ze swo­jej uczci­wo­ści – ani razu nie postą­pił hanieb­nie. No, chyba że miałby ponieść odpo­wie­dzial­ność za swoje ero­tyczne myśli o Ber­cie, myśli, któ­rych boha­terką powinna być jego żona Mathilde.

Dla­tego zawa­hał się, czy powi­nien wziąć list, który poda­wała mu Lou Salomé. Ale tylko przez chwilę. Wystar­czyło spoj­rze­nie jej przej­rzy­stych nie­bie­skich oczu, by otwo­rzył kopertę. List nosił datę 10 stycz­nia 1882 roku i zaczy­nał się od słów: „Frie­dri­chu, mój przy­ja­cielu”; kilka para­gra­fów zostało zakre­ślo­nych:

_Dał Pan światu dzieło, które nie ma sobie rów­nych. Pań­ska książka cechuje się dosko­nałą argu­men­ta­cją, co świad­czy o jej wiel­kiej ory­gi­nal­no­ści. Tylko tak mogło się urze­czy­wist­nić naj­go­ręt­sze pra­gnie­nie moje i mojej żony, by pew­nego dnia coś w pełni zawład­nęło naszym ser­cem i duszą! Oboje czy­ta­li­śmy pań­ską książkę dwu­krot­nie – raz w dzień, a potem na głos wie­czo­rem. Nie­omal wal­czy­li­śmy ze sobą o nasz jedyny egzem­plarz, żału­jąc, że ten drugi, obie­cany, jesz­cze nie przy­szedł._

_Podobno jest Pan chory! Ogar­nęło Pana aż tak wiel­kie znie­chę­ce­nie? Jeśli tak, to gotów jestem zro­bić wszystko, by ukoić Pań­ską melan­cho­lię! Jaki krok mam uczy­nić? Na począ­tek będę Pana chwa­lił wszę­dzie i przed wszyst­kimi._

_Pro­szę łaska­wie przy­jąć przy­naj­mniej to, w imię przy­jaźni, nawet jeśli to dla Pana za mało._

_Z ser­decz­nymi pozdro­wie­niami,_

_Richard Wagner_

Richard Wagner! Mimo całej swo­jej wie­deń­skiej ogłady, mimo bli­skich zna­jo­mo­ści z naj­więk­szymi oso­bi­sto­ściami Breuer był oszo­ło­miony. List, i to taki, napi­sany ręką mistrza! Szybko się jed­nak opa­no­wał.

– Bar­dzo inte­re­su­jące, droga Fräulein, ale pro­szę mi powie­dzieć dokład­nie, jak miał­bym pani pomóc.

Lou Salomé znów pochy­liła się do przodu i deli­kat­nie poło­żyła swoją dłoń w ręka­wiczce na dłoni Breu­era.

– Nie­tz­sche jest chory. I to bar­dzo. Potrze­buje pań­skiej pomocy.

– A cóż to za cho­roba? Jakie wystę­pują objawy? – Breuer, nieco wytrą­cony z rów­no­wagi doty­kiem jej dłoni, z ulgą wypły­nął na zna­jome wody.

– Bóle głowy. Przede wszyst­kim nie­zno­śne bóle głowy. Po któ­rych przy­cho­dzą ataki nud­no­ści. I nie­uchron­nie zbli­ża­jąca się śle­pota. Wzrok mu się stale pogar­sza. Do tego kło­poty z żołąd­kiem, cza­sem całymi dniami nie jest w sta­nie nic zjeść. Oraz bez­sen­ność, na którą nie poma­gają żadne leki, więc przyj­muje groźne dawki mor­finy. I jesz­cze zawroty głowy, cza­sem nawet na lądzie dopada go kil­ku­dniowa cho­roba mor­ska.

Taka długa lista obja­wów nie była dla Breu­era ani nowo­ścią, ani kuszącą per­spek­tywą, zazwy­czaj przyj­mo­wał nawet trzy­dzie­stu pacjen­tów dzien­nie i przy­je­chał do Wene­cji, żeby zna­leźć tro­chę wytchnie­nia. Jed­nak Lou Salomé była tak poru­szona, że musiał oka­zać jakieś zain­te­re­so­wa­nie.

– Oczy­wi­ście, droga pani, przyjmę pani przy­ja­ciela. To się rozu­mie samo przez się. W końcu jestem leka­rzem. Ale pozwoli pani, że teraz ja zadam pewne pyta­nie. Dla­czego pani i pani przy­ja­ciel nie zwró­ci­li­ście się do mnie nor­malną drogą? Dla­czego nie napi­sa­li­ście do mnie do Wied­nia, pro­sząc o umó­wie­nie wizyty? – Breuer rozej­rzał się, żeby popro­sić kel­nera o rachu­nek. Mathilde na pewno się ucie­szy z jego powrotu do hotelu.

Ale ta bez­czelna młoda kobieta nie dawała się tak łatwo znie­chę­cić.

– Dok­to­rze Breuer, jesz­cze kilka minut, pro­szę. Nie prze­sa­dzam, mówiąc, że stan Nie­tz­schego jest poważny. On jest na dnie roz­pa­czy.

– Nie wąt­pię. Ale zapy­tam jesz­cze raz, dla­czego Herr Nie­tz­sche nie przy­je­dzie do mnie do Wied­nia? Albo nie pój­dzie do leka­rza we Wło­szech? Gdzie on mieszka? Może mógł­bym skie­ro­wać go do jakie­goś spe­cja­li­sty bli­sko jego domu? I dla­czego aku­rat ja? I wła­ści­wie skąd pani wie­działa, że jestem w Wene­cji? Albo że jestem mece­na­sem opery i uwiel­biam Wagnera?

Lou Salomé zacho­wy­wała spo­kój, uśmie­chała się, gdy Breuer zasy­py­wał ją gra­dem pytań, a jej uśmiech sta­wał się z każ­dym pyta­niem coraz bar­dziej szel­mow­ski.

– Uśmie­cha się pani, jakby skry­wała jakąś tajem­nicę. Chyba jest pani młodą damą, która lubi różne sekrety.

– Całe mnó­stwo pytań, dok­to­rze Breuer. Nie­zwy­kłe, roz­ma­wiamy dopiero kilka minut, a już poru­szył pan tyle kło­po­tli­wych kwe­stii. Co zapo­wiada wiele roz­mów na przy­szłość. Opo­wiem panu coś wię­cej o naszym pacjen­cie.

O naszym pacjen­cie! Breu­era znów zadzi­wił jej tupet. Jed­nak Lou Salomé nie­zra­żona mówiła dalej:

– Nie­tz­sche wyczer­pał już wszyst­kie moż­li­wo­ści w Niem­czech, Szwaj­ca­rii i Wło­szech. Żaden lekarz nie umiał zro­zu­mieć jego dole­gli­wo­ści ani wyle­czyć symp­to­mów. Jak mi powie­dział, w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech mie­sięcy odwie­dził dwu­dzie­stu czte­rech naj­lep­szych leka­rzy w Euro­pie. Porzu­cił dom, porzu­cił przy­ja­ciół, zre­zy­gno­wał z pro­fe­sor­skiej posady na uni­wer­sy­te­cie. Został noma­dem szu­ka­ją­cym zno­śniej­szego kli­matu i cho­ciażby jed­no­dnio­wej ulgi od bólu.

Kobieta umil­kła i pod­nio­sła do ust fili­żankę z kawą, nie spusz­cza­jąc wzroku z Breu­era.

– Droga pani, w swo­jej prak­tyce czę­sto widuję pacjen­tów z dziw­nymi obja­wami. Ale powiem szcze­rze: nie dys­po­nuję żad­nymi cudow­nymi środ­kami. Mamy tu wiele symp­to­mów, śle­potę, bóle i zawroty głowy, nie­żyt żołądka, osła­bie­nie i bez­sen­ność, na które reme­dium nie zna­la­zło wielu zna­ko­mi­tych leka­rzy, więc należy się liczyć z tym, że w ciągu mie­siąca zostanę dwu­dzie­stym pią­tym leka­rzem, który oka­zał się bez­radny.

Breuer wycią­gnął się na swoim krze­śle, wyjął cygaro i zapa­lił. Wypu­ścił przej­rzy­sty obło­czek nie­bie­skiego dymu, pocze­kał, aż się roz­pły­nie, po czym mówił dalej:

– Mimo to pod­trzy­muję pro­po­zy­cję prze­ba­da­nia pro­fe­sora Nie­tz­schego u sie­bie w gabi­ne­cie. Może się jed­nak oka­zać, że wyle­cze­nie tak nie­ustę­pli­wych przy­pa­dło­ści jest poza zasię­giem wie­dzy medycz­nej z tysiąc osiem­set osiem­dzie­sią­tego dru­giego roku. Być może pani przy­ja­ciel uro­dził się o jedno poko­le­nie za wcze­śnie.

– Uro­dził się za wcze­śnie! – Zaśmiała się. – Pro­ro­cze słowa, dok­to­rze Breuer. Wie­lo­krot­nie sły­sza­łam je z ust Nie­tz­schego. Teraz jestem już pewna, że jest pan odpo­wied­nim leka­rzem dla niego.

Breuer wolałby się już poże­gnać, zwłasz­cza że przed oczami miał powra­ca­jący obraz Mathilde, ubra­nej do wyj­ścia i nie­cier­pli­wie prze­mie­rza­ją­cej w tę i z powro­tem hote­lowy pokój, jed­nak po tych sło­wach natych­miast oka­zał zain­te­re­so­wa­nie:

– Co to zna­czy?

– On czę­sto nazywa sie­bie „pośmiert­nym filo­zo­fem”, filo­zo­fem, na któ­rego przy­ję­cie świat nie jest jesz­cze gotowy. Książka, nad którą pra­cuje, zaczyna się od tego wła­śnie wątku: prze­peł­niony mądro­ścią pro­rok imie­niem Zara­tu­stra posta­na­wia oświe­cić ludz­kość. Ale nikt nie rozu­mie jego słów. Ludzie nie są jesz­cze na nie gotowi, więc pro­rok, widząc, że poja­wił się zbyt wcze­śnie, wraca do swo­jej samotni.

– Brzmi intry­gu­jąco. Sam pasjo­nuję się filo­zo­fią. Jed­nak mam dziś dość ogra­ni­czony czas, a wciąż nie usły­sza­łem odpo­wie­dzi na pyta­nie, dla­czego pani przy­ja­ciel nie może przy­je­chać do Wied­nia.

– Dok­to­rze Breuer. – Lou Salomé spoj­rzała mu pro­sto w oczy. – Pro­szę mi wyba­czyć, bo chyba wyra­żam się nie­pre­cy­zyj­nie. Może nie­po­trzeb­nie kom­pli­kuję pro­ste sprawy. Ni­gdy nie mogę się nasy­cić obec­no­ścią wiel­kich umy­słów, może dla­tego, że szu­kam przy­kła­dów dla wła­snego roz­woju, a może dla­tego, że lubię je kolek­cjo­no­wać. Ale wiem jedno: to wielki zaszczyt obco­wać z czło­wie­kiem o takiej głębi i takiej reno­mie jak pan.

Breuer poczuł, że się rumieni. Nie umiał wytrzy­mać jej spoj­rze­nia, więc odwró­cił wzrok, a ona mówiła dalej:

– Wła­ści­wie powin­nam chyba przy­znać, że mówię okręż­nie tylko po to, by spę­dzić z panem wię­cej czasu.

– Jesz­cze kawy, Fräulein? – Breuer ski­nął na kel­nera. – I popro­szę jesz­cze o te dziwne bułeczki śnia­da­niowe. Czy zasta­na­wiała się pani nad róż­ni­cami mię­dzy nie­miec­kim a wło­skim pie­kar­nic­twem? Mam swoją teo­rię na temat zgod­no­ści cha­rak­teru danego narodu z pie­czy­wem.

Dok­tor Breuer nie wró­cił pospiesz­nie do Mathilde. Zjadł leniwe śnia­da­nie w towa­rzy­stwie Lou Salomé, zasta­na­wia­jąc się nad para­dok­sem tej sytu­acji. Przy­je­chał do Wene­cji, żeby napra­wić szkody wyrzą­dzone przez jedną piękną kobietę, a teraz sie­dział _tête-à-tête_ z inną, do tego jesz­cze pięk­niej­szą! Zauwa­żył też, że pierw­szy raz od wielu mie­sięcy był wolny od obse­syj­nych myśli o Ber­cie.

Prze­mknęło mu przez głowę, że być może jest dla niego jakaś nadzieja. Może posłuży się tą nową zna­jomą, żeby usu­nąć Ber­thę ze sceny swo­jego umy­słu. A może udało mu się odkryć psy­cho­lo­giczny ekwi­wa­lent far­ma­ko­lo­gicz­nej tera­pii sub­sty­tu­cyj­nej? Skoro łagod­nym środ­kiem, takim jak wale­riana, można zastą­pić znacz­nie groź­niej­szą mor­finę, to może Lou Salomé zastąpi Ber­thę? Cóż za przy­jemna poprawa stanu zdro­wia! Poza tym ta kobieta jest dużo bar­dziej obyta w świe­cie, bar­dziej świa­doma sie­bie. Nato­miast Ber­tha jest – jak by to powie­dzieć? – jest w fazie pre­sek­su­al­nej, nie stała się w pełni kobietą, jest jak dziecko wier­cące się w kobie­cym ciele.

Jed­nak Breuer zda­wał sobie sprawę, że w Ber­cie pocią­gała go wła­śnie ta pre­sek­su­alna nie­win­ność. One obie go pod­nie­cały: na myśl o nich poczuł w lędź­wiach gorące wibra­cje. I obie go prze­ra­żały, każda sta­no­wiła zagro­że­nie na swój wła­sny spo­sób. W Lou Salomé prze­ra­żała go jej moc – to, co byłaby w sta­nie z nim zro­bić. A w Ber­cie prze­ra­żała go jej ule­głość – to, co on mógłby zro­bić z nią. Aż zadrżał, przy­po­mi­na­jąc sobie, ile ryzy­ko­wał z Ber­thą, jak daleko się posu­nął, omal nie naru­szył naj­bar­dziej pod­sta­wo­wej zasady lekar­skiej etyki, co by znisz­czyło jego, jego rodzinę, całe jego życie.

Tym­cza­sem tak go pochło­nęła roz­mowa, tak był ocza­ro­wany swoją towa­rzyszką, że w końcu to nie on, lecz ona wró­ciła do cho­roby swo­jego przy­ja­ciela, a kon­kret­nie do słów Breu­era o cudach w medy­cy­nie.

– Mam dwa­dzie­ścia jeden lat, dok­to­rze Breuer, i dawno prze­sta­łam wie­rzyć w cuda. Zdaję sobie sprawę, że bez­rad­ność dwu­dzie­stu czte­rech zna­ko­mi­tych leka­rzy może ozna­czać jedno: osią­gnę­li­śmy gra­nice współ­cze­snej wie­dzy medycz­nej. Ale pro­szę mnie dobrze zro­zu­mieć! Nie łudzę się, że pan wyle­czy Nie­tz­schego z jego cho­rób fizycz­nych. I nie dla­tego zwró­ci­łam się do pana o pomoc.

Breuer odsta­wił fili­żankę z kawą i otarł wąsy oraz brodę ser­wetką.

– Pro­szę mi wyba­czyć, Fräulein, ale nie bar­dzo rozu­miem. Prze­cież już na początku roz­mowy powie­działa pani, że jej przy­ja­ciel jest bar­dzo chory, nie­praw­daż?

– Nie, dok­to­rze Breuer, powie­dzia­łam, że mój przy­ja­ciel jest pogrą­żony w roz­pa­czy i że może ode­brać sobie życie. Pro­szę, żeby pan zajął się jego roz­pa­czą, a nie jego cia­łem.

– Ale skoro pani przy­ja­ciel wpadł w roz­pacz z powodu swo­jego stanu zdro­wia, a ja nie mam na to żad­nej medycz­nej tera­pii, to co nam pozo­staje? Cho­rej myśli nie umiem wyzdro­wić.

Breuer uznał ski­nię­cie głową Lou Salomé za potwier­dze­nie, że roz­po­znała słowa Mak­beta skie­ro­wane do jego leka­rza.

– Droga pani, nie ma lekar­stwa na roz­pacz, nie ma leka­rza dla duszy. Jedyne, co mogę zro­bić, to zare­ko­men­do­wać kilka zna­ko­mi­tych uzdro­wisk, w Austrii albo we Wło­szech. Może warto byłoby odbyć roz­mowę z księ­dzem albo innym ducho­wym doradcą, z człon­kiem rodziny albo bli­skim przy­ja­cie­lem.

– Wiem, że pan może znacz­nie wię­cej, dok­to­rze Breuer. Mam swo­jego szpiega. Mój brat, Jenia, stu­diuje medy­cynę i na początku roku odbył staż w pań­skiej kli­nice.

Jenia Salomé! Breuer pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie to nazwi­sko. Ale miał całe mnó­stwo stu­den­tów.

– To od niego dowie­dzia­łam się, że kocha pan Wagnera i że w tym tygo­dniu będzie pan urlo­po­wał w hotelu Amalfi w Wene­cji, no i jak mam pana roz­po­znać. Ale przede wszyst­kim wła­śnie od niego dowie­dzia­łam się, że rze­czy­wi­ście jest pan leka­rzem od roz­pa­czy. Latem zeszłego roku Jenia brał udział w nie­ofi­cjal­nej kon­fe­ren­cji, na któ­rej opi­sy­wał pan tera­pię zasto­so­waną wobec mło­dej kobiety, nazy­wa­nej Anną O. Ta kobieta też była w roz­pa­czy, a leczył ją pan nową metodą, tak zwaną lecz­ni­czą roz­mową. Metoda bazuje na rozu­mie, a polega na roz­plą­ty­wa­niu umy­sło­wych sko­ja­rzeń i powią­zań. Jenia mówi, że jest pan jedy­nym leka­rzem w Euro­pie, który może zaofe­ro­wać praw­dziwą tera­pię psy­cho­lo­giczną.

Anna O.! Breuer drgnął, sły­sząc to imię, a że aku­rat pod­no­sił do ust fili­żankę, roz­lał kilka kro­pli kawy. Wytarł pospiesz­nie dłoń ser­wetką, mając nadzieję, że Fräulein Salomé niczego nie zauwa­żyła. Anna O., Anna O.! Nie­wia­ry­godne! Gdzie­kol­wiek się odwró­cił, wszę­dzie napo­ty­kał Annę O., bo taki tajemny pseu­do­nim nadał Ber­cie Pap­pen­heim. Breuer skru­pu­lat­nie dotrzy­my­wał dys­kre­cji, w roz­mo­wach ze stu­den­tami ni­gdy nie uży­wał praw­dzi­wych nazwisk pacjen­tów. Two­rzył dla nich pseu­do­nimy, cofa­jąc ini­cjały pacjenta o jedną literę w alfa­be­cie. I tak B. P., czyli Ber­tha Pap­pen­heim, stała się A. O., Anną O.

– Jenia jest pod wiel­kim wra­że­niem pań­skiej osoby, dok­to­rze. Kiedy opi­sy­wał pań­ski wykład i lecze­nie Anny O., powie­dział, że miał szczę­ście stać w świe­tle geniu­sza. A Jenia nie ulega tak łatwo emo­cjom. Ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łam z jego ust takich słów. I wtedy posta­no­wi­łam, że muszę pana kie­dyś poznać, może nawet u pana stu­dio­wać. Tyle że owo „kie­dyś” stało się bar­dzo naglące, gdy w ciągu ostat­nich dwóch mie­sięcy stan Nie­tz­schego znacz­nie się pogor­szył.

Breuer rozej­rzał się dookoła. Wielu gości skoń­czyło już śnia­da­nie i wyszło, tym­cza­sem on, odda­liw­szy się od Ber­thy, roz­ma­wiał z zachwy­ca­jącą kobietą, którą ona sama wpro­wa­dziła do jego życia. Prze­biegł go lodo­waty dreszcz. A co, jeśli od Ber­thy nie ma ucieczki?

– Sza­nowna pani. – Breuer chrząk­nął i z tru­dem mówił dalej: – Przy­pa­dek, który opi­sał pani brat, był jed­nost­kowy, zasto­so­wa­łem w nim eks­pe­ry­men­talną metodę. Nie ma pew­no­ści, że metoda ta okaże się sku­teczna także w przy­padku pani przy­ja­ciela. Wręcz prze­ciw­nie, wszystko wska­zuje na to, że będzie ina­czej.

– A to czemu, dok­to­rze Breuer?

– Oba­wiam się, że brak czasu nie pozwoli mi na dłuż­szą odpo­wiedź. Mówiąc w skró­cie, pani przy­ja­ciela i Annę O. nękają zupeł­nie inne cho­roby. Ona cierpi na histe­rię, ma też pewne objawy powo­du­jące kalec­two, co pew­nie pani wie od swo­jego brata. Moje podej­ście pole­gało na sys­te­ma­tycz­nym usu­wa­niu kolej­nych symp­to­mów poprzez uła­twie­nie pacjentce przy­po­mi­na­nia sobie, także z pomocą hip­nozy, zapo­mnia­nych traum psy­chicz­nych, z któ­rych owe objawy wyra­stały. Symp­tom roz­pusz­czał się po ujaw­nie­niu jego źró­dła.

– A jeśli uznamy roz­pacz za symp­tom? Nie da się jej wów­czas wyle­czyć w ten sam spo­sób?

– Roz­pacz nie jest symp­to­mem w sen­sie medycz­nym. To poję­cie nie­ja­sne, nie­pre­cy­zyjne. Wszyst­kie symp­tomy Anny O. miały zwią­zek z jakąś czę­ścią ciała, przy­czyną każ­dego z nich było roz­ła­do­wa­nie wystę­pu­ją­cego w kre­so­mó­zgo­wiu pobu­dze­nia poprzez okre­ślone drogi ner­wowe. Nato­miast roz­pacz pani przy­ja­ciela, tak jak ją pani opi­sała, mie­ści się raczej w świe­cie idei. A na takie dole­gli­wo­ści nie ma lekar­stwa.

Po raz pierw­szy w tej roz­mo­wie Lou Salomé stra­ciła pew­ność sie­bie.

– Ale prze­cież gdy zaczął pan pra­co­wać z Anną O. – znów poło­żyła rękę na jego dłoni – nie znano psy­cho­lo­gicz­nej tera­pii na histe­rię. O ile wiem, leka­rze sto­so­wali jedy­nie kąpiele i te straszne wstrząsy elek­tryczne. Jestem pewna, że pan, i zapewne tylko pan, jest w sta­nie opra­co­wać nową metodę odpo­wied­nią dla Nie­tz­schego.

Nagle Breuer zorien­to­wał się, która godzina. Musiał wra­cać do Mathilde.

– Zro­bię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc pani przy­ja­cie­lowi, Fräulein. Pro­szę, oto moja wizy­tówka. Chęt­nie przyjmę pani przy­ja­ciela w Wied­niu.

Lou scho­wała wizy­tówkę do torebki, pra­wie na nią nie patrząc.

– Oba­wiam się, że to nie takie pro­ste, dok­to­rze Breuer. Nie­tz­sche nie jest, że tak powiem, pacjen­tem skłon­nym do współ­pracy. Lubi samot­ność, a do tego ma swoją god­ność i dumę. Ni­gdy nie przy­zna, że potrze­buje pomocy.

– Ale sama pani wspo­mniała, że otwar­cie mówi o samo­bój­stwie.

– W każ­dej roz­mo­wie, w każ­dym liście. Tyle że nie prosi o pomoc. Gdyby się dowie­dział o naszej roz­mo­wie, ni­gdy by mi tego nie wyba­czył i z pew­no­ścią nie chciałby zasię­gnąć u pana porady. Nawet gdyby udało mi się go prze­ko­nać do wizyty w pań­skim gabi­ne­cie, to zgo­dziłby się jedy­nie na bada­nie cie­le­snych dole­gli­wo­ści. Za nic w świe­cie nie popro­siłby pana o ule­cze­nie jego roz­pa­czy. Ma swoje prze­ko­na­nia na temat sła­bo­ści i mocy.

Breuer poczuł znie­chę­ce­nie i lekką iry­ta­cję.

– Widzę, Fräulein, że dra­mat się zagęsz­cza. Chce pani, żebym się spo­tkał z jakimś pro­fe­so­rem Nie­tz­schem, któ­rego uważa pani za wiel­kiego filo­zofa naszych cza­sów, i prze­ko­nał go, że życie, w każ­dym razie jego życie, jest coś warte. Co wię­cej, miał­bym tego doko­nać bez jego wie­dzy.

Lou Salomé ski­nęła głową, zro­biła głę­boki wydech i oparła się na swoim krze­śle.

– Ale czy to moż­liwe? – cią­gnął Breuer. – Już osią­gnię­cie głów­nego celu, wyle­cze­nie roz­pa­czy, jest poza zasię­giem współ­cze­snej medy­cyny. A ten drugi waru­nek, pota­jemne pro­wa­dze­nie kura­cji, prze­nosi nasze przed­się­wzię­cie w świat fan­ta­zji. Czy są jesz­cze inne prze­szkody, które dopiero mi pani wyjawi? Może pro­fe­sor Nie­tz­sche mówi tylko w san­skry­cie albo posta­no­wił nie opusz­czać swo­jej pustelni w Tybe­cie?

Breuer poczuł, że wpada w fry­wolny nastrój, ale widząc zmie­sza­nie na twa­rzy Lou Salomé, szybko się opa­no­wał.

– Mówiąc poważ­nie, Fräulein, jak miał­bym tego doko­nać?

– Sam pan widzi, dok­to­rze Breuer! Sam pan widzi, dla­czego zwró­ci­łam się o pomoc aku­rat do pana.

Kurant z kościoła San Salva­tore wybił pełną godzinę. Dzie­siąta. Mathilde na pewno się nie­po­koi. No cóż, ze względu na nią… Breuer ski­nął na kel­nera. Kiedy cze­kali na rachu­nek, Lou Salomé zło­żyła nie­zwy­kłą pro­po­zy­cję.

– Pozwoli pan zapro­sić się jutro na śnia­da­nie, dok­to­rze? Jak już wspo­mnia­łam, pono­szę pewną odpo­wie­dzial­ność za roz­pacz pro­fe­sora Nie­tz­schego. O tylu rze­czach muszę jesz­cze panu opo­wie­dzieć.

– Żałuję, ale jutro nie mogę. Nie co dzień się zda­rza, że piękna kobieta zapra­sza mnie na śnia­da­nie, nie­stety muszę odmó­wić. Ze względu na cha­rak­ter naszego, mojego i żony, pobytu w tym mie­ście, byłoby nie­wska­za­nym, gdy­bym znów zosta­wił ją samą.

– W takim razie mia­ła­bym inny plan. Obie­ca­łam bratu, że odwie­dzę go w tym mie­siącu. Wła­ści­wie do tej chwili zamie­rza­łam poje­chać tam z pro­fe­so­rem Nie­tz­schem. Pozwoli pan, że gdy będę w Wied­niu, przed­sta­wię panu wię­cej infor­ma­cji. A tym­cza­sem spró­buję prze­ko­nać Nie­tz­schego, żeby zgło­sił się do pana w spra­wie pogar­sza­ją­cego się stanu zdro­wia.

Wyszli razem z kawiarni, w któ­rej pozo­stało jedy­nie paru gości. Kel­ne­rzy sprzą­tali sto­liki. Breuer już chciał się poże­gnać, ale Lou Salomé wzięła go pod rękę i ruszyła obok niego.

– Ta godzina minęła bar­dzo szybko, dok­to­rze. Pra­gnę­ła­bym spę­dzić z panem wię­cej czasu. Mogę odpro­wa­dzić pana do hotelu?

Te słowa zabrzmiały dla Breu­era sta­now­czo, po męsku. Jed­nak w jej ustach były zupeł­nie na miej­scu, czyż nie tak ludzie powinni ze sobą roz­ma­wiać? Skoro kobie­cie spra­wia przy­jem­ność towa­rzy­stwo męż­czy­zny, to czy nie wolno jej wziąć go pod rękę i zapro­po­no­wać, że go odpro­wa­dzi? Ale czy jaka­kol­wiek inna znana mu kobieta potra­fi­łaby się na to zdo­być? Lou Salomé była zupeł­nie inna. Była kobietą wolną.

– Jesz­cze ni­gdy odmowa nie była dla mnie tak przy­kra – powie­dział Breuer, przy­ci­skają jej ramię do sie­bie. – Ale muszę już wra­cać, i do tego sam. Moja kocha­jąca, lecz zanie­po­ko­jona żona z pew­no­ścią wygląda przez okno, a moim obo­wiąz­kiem jest dba­łość o jej uczu­cia.

– Oczy­wi­ście. – Wysu­nęła rękę spod jego ramie­nia, sta­nęła twa­rzą do niego, pewna sie­bie, sta­now­cza jak męż­czy­zna. – Ale dla mnie samo słowo „obo­wią­zek” jest przy­tła­cza­jące i opre­syjne. Ogra­ni­czy­łam swoje obo­wiązki do jed­nego: zacho­wy­wa­nia swo­jej wol­no­ści. Mał­żeń­stwo wraz z towa­rzy­szą­cym mu poczu­ciem wła­sno­ści i zazdro­ścią krę­puje ducha. Ni­gdy temu nie ule­gnę. Przyj­dzie czas, dok­to­rze Breuer, że męż­czyźni i kobiety nie będą się nawza­jem tyra­ni­zo­wać swo­imi sła­bo­ściami, liczę na to. – Odwró­ciła się z taką samą pew­no­ścią jak przy powi­ta­niu. – _Auf Wie­der­se­hen_. Do zoba­cze­nia w Wied­niu.ROZDZIAŁ 3

Breuer odwró­cił się od okna i potrzą­snął głową, żeby wyrzu­cić z umy­słu postać Lou Salomé. Szarp­nął za sznu­rek wiszący nad biur­kiem, co było sygna­łem dla Frau Bec­ker, że może już wpu­ścić pacjenta. Do gabi­netu wszedł nie­śmiało Herr Per­l­roth, przy­gar­biony orto­dok­syjny żyd z długą brodą.

Jak się oka­zało, pięć­dzie­siąt lat temu Herr Per­l­roth prze­szedł trau­ma­tyczne wycię­cie mig­dał­ków – pamięć tam­tego zabiegu była tak bole­sna, że do dzi­siaj ani razu nie był u leka­rza. Nawet teraz zwle­kał z wizytą, jed­nak „pilne oko­licz­no­ści zdro­wotne”, jak to ujął, nie pozo­sta­wiły mu innego wyboru. Breuer od razu wyszedł ze swo­jej ofi­cjal­nej roli, wstał zza biurka i usiadł na fotelu obok pacjenta, tak jak przy Lou Salomé, żeby z nim swo­bod­niej poroz­ma­wiać. Gawę­dzili przez chwilę o ich wspól­nych korze­niach, o pogo­dzie, o nowej fali żydow­skich imi­gran­tów z Gali­cji, o anty­se­mi­ty­zmie Austriac­kiego Sto­wa­rzy­sze­nia Refor­ma­to­rów. Herr Per­l­roth, podob­nie jak nie­mal wszy­scy człon­ko­wie żydow­skiej gminy, znał i sza­no­wał ojca Breu­era, Leopolda, więc po chwili prze­niósł całą swoją ufność z ojca na syna.

– Czym więc mogę panu słu­żyć, Herr Per­l­roth? – spy­tał Breuer.

– Nie mogę oddać moczu, dok­to­rze. Przez cały dzień i przez całą noc cho­dzę do toa­lety, ale nic z tego nie wynika. Stoję i stoję, w końcu poja­wia się kilka kro­pli. A po dwu­dzie­stu minu­tach to samo. Znów idę do łazienki, ale…

Po kilku dodat­ko­wych pyta­niach Breuer był pewien, co jest przy­czyną dole­gli­wo­ści Herr Per­l­ro­tha. Gru­czoł kro­kowy zablo­ko­wał cewkę moczową. Pozo­sta­wała tylko jedna ważna kwe­stia: czy cho­dziło o łagodny prze­rost pro­staty, czy o nowo­twór. Breuer prze­pro­wa­dził bada­nie _per rec­tum_, ale nie wyczuł twar­dych jak kamień guz­ków rako­wych, a jedy­nie gąb­cza­ste obrzmie­nie.

Usły­szaw­szy dobrą wia­do­mość, Herr Per­l­roth uśmiech­nął się rado­śnie i aż poca­ło­wał Breu­era w rękę. Ale zaraz znowu spo­chmur­niał, gdy Breuer przed­sta­wił mu, jak zawsze w krze­piący i uspo­ka­ja­jący spo­sób, cze­ka­jące go nie­przy­jemne lecze­nie: do penisa będą wpro­wa­dzane coraz grub­sze meta­lowe pręty, tak zwane zgłęb­niki, co pozwoli posze­rzyć moczo­wody. Breuer nie wyko­ny­wał takich zabie­gów, więc skie­ro­wał pacjenta do swo­jego szwa­gra Maxa, który był uro­lo­giem.

Herr Per­l­roth wyszedł tuż po szó­stej. O tej porze Breuer odby­wał zwy­kle wie­czorne wizyty domowe. Spa­ko­wał nie­zbędne przy­rządy do swo­jej wiel­kiej torby lekar­skiej z czar­nej skóry, wło­żył pod­bite futrem palto, zało­żył cylin­der i wyszedł na ulicę, gdzie cze­kał już na niego dwu­konny powóz ze stan­gre­tem Fisch­man­nem na koźle. (Kiedy badał Per­l­rotha, Frau Bec­ker przy­wo­łała cze­ka­ją­cego na rogu ulicy Dien­st­manna – chło­paka na posyłki z czer­wo­nymi oczami i czer­wo­nym nosem. Mło­dzie­niec miał na sobie obszerną woj­skową kurtkę w kolo­rze khaki z epo­le­tami i przy­piętą ofi­cjalną pla­kietką oraz spi­cza­stą czapkę. Dała mu dzie­sięć kreu­ze­rów i kazała pobiec po Fisch­manna. Breuer, dużo bogat­szy niż więk­szość wie­deń­skich leka­rzy, wynaj­mo­wał fia­kra na cały rok).

Breuer jak zwy­kle podał Fisch­man­nowi kartkę z adre­sami pacjen­tów. Odby­wał domowe wizyty dwa razy dzien­nie. Wcze­śnie rano, zaraz po nie­wiel­kim śnia­da­niu zło­żo­nym z kawy i chru­pią­cej _Kaiser­sem­mel_, a potem po zakoń­cze­niu popo­łu­dnio­wych przy­jęć w gabi­ne­cie, tak jak teraz. Jak więk­szość wie­deń­skich inter­ni­stów odsy­łał pacjen­tów do szpi­tala tylko wów­czas, gdy nie było innego wyj­ścia. W domach ludzie nie tylko mieli lep­szą opiekę, ale także nie byli nara­żeni na roz­ma­ite cho­roby zakaźne, które czę­sto sza­lały w pań­stwo­wych szpi­talach.

W rezul­ta­cie Breuer czę­sto korzy­stał ze swo­jego powozu, który nie­mal zamie­nił się w ruchomy gabi­net, dobrze zaopa­trzony w naj­now­sze pisma medyczne i prace źró­dłowe. Kilka tygo­dni temu zapro­sił zaprzy­jaź­nio­nego mło­dego leka­rza, Sig­munda Freuda, by towa­rzy­szył mu przez cały dzień. I to był chyba błąd! Freud od jakie­goś czasu zasta­na­wiał się nad wybo­rem spe­cja­li­za­cji, a ten dzień mógł go sku­tecz­nie znie­chę­cić do interny. Bo, jak wyni­kało z jego obli­czeń, Breuer spę­dził w powo­zie całe sześć godzin!

Dziś jego dzień pracy skoń­czył się po wizy­tach u sied­miu pacjen­tów, z któ­rych trzech było poważ­nie cho­rych. Fisch­mann skrę­cił w kie­runku Café Grien­ste­idl. Breuer zazwy­czaj wypi­jał tam wie­czorną kawę w gro­nie leka­rzy i uczo­nych, któ­rzy od pięt­na­stu lat spo­ty­kali się przy tym samym sto­liku zare­zer­wo­wa­nym dla nich w naj­ład­niej­szej czę­ści sali.

Jed­nak dziś Breuer zmie­nił zda­nie.

– Fisch­mann, zawieź mnie do domu. Jestem zbyt zmę­czony i prze­mok­nięty na cho­dze­nie do kawiarni.

Oparł głowę na czar­nym skó­rza­nym sie­dze­niu i zamknął oczy. Ten męczący dzień źle się zaczął: Breuer wybu­dził się z jakie­goś kosz­maru o czwar­tej nad ranem i potem nie umiał już zasnąć. Ranek i przed­po­łu­dnie miał wypeł­nione zaję­ciami, naj­pierw dzie­sięć wizyt domo­wych, a potem dzie­wię­ciu zapi­sa­nych pacjen­tów. Po połu­dniu znów przyj­mo­wał cho­rych, a wresz­cie odbył intry­gu­jącą, choć wyczer­pu­jącą roz­mowę z Lou Salomé.

Nawet teraz jego umysł nie nale­żał do niego. Krą­żyły w nim pod­stępne, pozor­nie nie­winne fan­ta­zje o Ber­cie: Breuer trzyma ją za rękę, idą razem w cie­płym słońcu z dala od zale­ga­ją­cego Wie­deń sza­rego śnie­go­wego błota. Jed­nak zaraz potem wdarły się w to obrazy psu­jące siel­ski nastrój: zruj­no­wane mał­żeń­stwo i opusz­czone dzieci, cena za jego nowe życie z Ber­thą w Ame­ryce. Te myśli drę­czyły go bole­śnie. Nie­na­wi­dził ich, pozba­wiały go spo­koju ducha, były obce, nie­chciane, nie­zisz­czalne. A mimo to chęt­nie je przyj­mo­wał, bo cał­ko­wite wyru­go­wa­nie Ber­thy z umy­słu wyda­wało mu się nie do pomy­śle­nia.

Powóz prze­je­chał z hur­ko­tem po drew­nia­nym moście prze­rzu­co­nym nad rzeką Wien. Breuer patrzył na prze­chod­niów wra­ca­ją­cych pospiesz­nie z pracy, głów­nie męż­czyzn. Każdy z nich chro­nił się pod czar­nym para­so­lem i miał na sobie to samo co on: ciemne, pod­bite futrem palto, białe ręka­wiczki i czarny cylin­der. Zatrzy­mał wzrok na zna­jo­mej syl­wetce. Niski męż­czyzna bez nakry­cia głowy ze schlud­nie przy­cię­tym zaro­stem wyprze­dzał innych szyb­kim kro­kiem. Co za tempo! Roz­po­znałby ten chód wszę­dzie. Wiele razy pró­bo­wał nadą­żyć w pod­wie­deń­skich lasach za tymi sil­nymi nogami, które zatrzy­my­wały się jedy­nie wtedy, gdy widać było _Her­ren­pilze_ – rosnące pod jodłami duże, aro­ma­tyczne grzyby.

Breuer naka­zał Fisch­man­nowi zwol­nić i otwo­rzył okno.

– Dokąd tak pędzisz, Sig?! – zawo­łał.

Jego młody przy­ja­ciel, ubrany w pro­sty, ale porządny nie­bie­ski płaszcz, zło­żył para­sol, odwró­cił się w stronę powozu i roz­po­znaw­szy Breu­era, uśmiech­nął się sze­roko.

– Idę na Bäckerstrasse sie­dem – odparł. – Pewna cza­ru­jąca dama zapro­siła mnie na kola­cję.

– No to mam dla cie­bie przy­krą wia­do­mość. – Breuer zaśmiał się. – Jej cza­ru­jący mąż jest wła­śnie w dro­dze do domu. Wsia­daj, Sig, poje­dziemy razem. Skoń­czy­łem pracę na dziś, jestem za bar­dzo zmę­czony na kawę w Grien­ste­idl. Zdą­żymy poroz­ma­wiać przed kola­cją.

Freud otrze­pał para­sol z wody, strzep­nął z butów błoto i wsiadł do powozu. Było już ciemno, paląca się w środku świeczka rzu­cała wię­cej cieni, niż dawała świa­tła. Przez chwilę Freud przy­glą­dał się uważ­nie twa­rzy przy­ja­ciela.

– Wyglą­dasz na zmę­czo­nego, Jose­fie. Mia­łeś ciężki dzień?

– Bar­dzo. Zaczął się i zakoń­czył wizytą u Adolfa Fie­fera. Znasz go?

– Nie, ale czy­ta­łem kilka jego arty­ku­łów w „Neue Freie Presse”. Świetne pióro.

– Bawi­li­śmy się razem w dzie­ciń­stwie. Razem cho­dzi­li­śmy co dzień do szkoły. Jest moim pacjen­tem od samego początku mojej prak­tyki. Trzy mie­siące temu zdia­gno­zo­wa­łem u niego raka wątroby. Roz­prze­strze­niał się jak pożar, a teraz roz­wi­nęła się żół­taczka zapo­rowa. Wiesz, jakie będzie następne sta­dium?

– No cóż, jeśli doj­dzie do zastoju w prze­wo­dzie żół­cio­wym wspól­nym, to żółć będzie się prze­do­sta­wać do układu krwio­no­śnego, aż w końcu nastąpi zgon z powodu zatru­cia tok­sy­nami. Ale wcze­śniej pacjent zapad­nie w śpiączkę wątro­bową, prawda?

– Dokład­nie. To się może wyda­rzyć każ­dego dnia. Ale nie mogę mu tego powie­dzieć. Uśmie­cham się z nie­szczerą nadzieją, mimo że wolał­bym się z nim szcze­rze poże­gnać. Ni­gdy nie pogo­dzę się z tym, że moi pacjenci umie­rają.

– I oby żaden z nas nie umiał się z tym pogo­dzić– wes­tchnął Freud. – Nadzieja jest klu­czowa, a kto, jeśli nie my, miałby ją pod­trzy­my­wać? To jest naj­trud­niej­sze w byciu leka­rzem. Cza­sem mam obawy, czy podo­łam temu zada­niu. Śmierć jest potężna. A nasze moż­li­wo­ści dzia­ła­nia żało­sne, zwłasz­cza w neu­ro­lo­gii. Dzięki Bogu, ten przy­dział już mi się koń­czy. Ta ich obse­sja na punk­cie loka­li­za­cji cho­roby jest wprost obrzy­dliwa. Szkoda, że nie sły­sza­łeś dziś West­phala i Mey­era, jak spie­rali się co do pre­cy­zyj­nego umiej­sco­wie­nia nowo­tworu w mózgu, i to w obec­no­ści pacjenta! A prze­cież – zawie­sił na chwilę głos – nie mnie to mówić. Zale­d­wie pół roku temu, kiedy pra­co­wa­łem w labo­ra­to­rium neu­ro­pa­to­lo­gii, ucie­szy­łem się z dostar­cze­nia mózgu malut­kiego dziecka, bo mogłem wtedy try­um­fal­nie okre­ślić dokładne poło­że­nie pato­lo­gicz­nych zmian! Może robię się cyniczny, ale nabie­ram coraz więk­szego prze­ko­na­nia, że nasze dys­puty na temat loka­li­za­cji lezji mają prze­sło­nić prawdę: że nasi pacjenci umie­rają, a my, leka­rze, jeste­śmy bez­silni.

– Całe nie­szczę­ście polega na tym, że stu­denci takich leka­rzy jak West­phal ni­gdy się nie dowie­dzą, jak mogą ofia­ro­wać pocie­chę umie­ra­ją­cym.

Przez dłuż­szą chwilę jechali w mil­cze­niu, dorożka aż koły­sała się w gwał­tow­nych podmu­chach wia­tru. Deszcz przy­brał na sile i mocno walił w dach powozu. Breuer chciał udzie­lić swo­jemu mło­demu przy­ja­cie­lowi pew­nej rady, ale zna­jąc wraż­li­wość Freuda, zawa­hał się, pró­bu­jąc odpo­wied­nio dobrać słowa.

– Muszę ci coś powie­dzieć – zaczął. – Rozu­miem, że jesteś sfru­stro­wany koniecz­no­ścią roz­po­czę­cia prak­tyki lekar­skiej. Pew­nie uwa­żasz to za klę­skę, ska­za­nie na gor­szy los. Wczo­raj w kawiarni nie­chcący usły­sza­łem, jak kry­ty­ko­wa­łeś Brückego, że nie zgo­dził się na twój awans i pora­dził ci, byś porzu­cił ambi­cje zro­bie­nia uni­wer­sy­tec­kiej kariery. Ale nie miej do niego pre­ten­sji! Wiem, że on ma o tobie bar­dzo dobrą opi­nię. Na wła­sne uszy sły­sza­łem, jak powie­dział, że nie miał lep­szego stu­denta niż ty.

– Więc dla­czego nie chciał mnie awan­so­wać?

– Awan­so­wać na co? Na sta­no­wi­sko Exnera albo Fle­ischla, jeśli któ­ryś z nich je kie­dy­kol­wiek opu­ści? Za sto gul­de­nów rocz­nie? Brücke ma rację w kwe­stii pie­nię­dzy. Praca badaw­cza jest tylko dla boga­tych. Z takiego sty­pen­dium nie da się wyżyć. A jak miał­byś utrzy­mać swo­ich rodzi­ców? I musiał­byś na wiele lat zre­zy­gno­wać z mał­żeń­skich pla­nów. Może Brücke nie ujął tego tak­tow­nie, ale miał rację, mówiąc, że twoją jedyną szansą na pracę naukową jest żona z dużym posa­giem. Gdy pół roku temu oświad­czy­łeś się Mar­cie, wie­dzia­łeś, że ona nie wnie­sie żad­nego posagu. Ty sam przy­pie­czę­to­wa­łeś swój los, a nie Brücke.

Freud przy­mknął na chwilę oczy.

– Twoje słowa mnie ranią – powie­dział w końcu. – Od początku wie­dzia­łem, że nie lubisz Mar­thy.

Breuer zda­wał sobie sprawę, że Freu­dowi musi być trudno tak szcze­rze z nim roz­ma­wiać – z czło­wie­kiem o szes­na­ście lat star­szym, nie tylko przy­ja­cie­lem, ale także men­to­rem, ojcem, star­szym bra­tem. Dotknął lekko jego ramie­nia.

– To nie­prawda, Sig. Ja tylko uwa­żam, że stało się to w nie­wła­ści­wym cza­sie. Po pro­stu mając przed sobą aż tyle lat cięż­kiej nauki, nie powi­nie­neś był brać na sie­bie kolej­nego obo­wiązku, jakim jest mał­żeń­stwo. Ale mamy o Mar­cie takie samo zda­nie. Widzia­łem ją tylko raz, na przy­ję­ciu wyda­nym przed wyjaz­dem jej rodziny do Ham­burga, i od razu ją polu­bi­łem. Przy­po­mina mi Mathilde, kiedy była w tym samym wieku.

– Nic dziw­nego. – Głos Freuda zła­god­niał. – Twoja żona była dla mnie wzo­rem. Od kiedy ją pozna­łem, szu­ka­łem żony podob­nej do niej. Powiedz mi prawdę, Jose­fie, gdyby Mathilde była biedna, też byś się z nią oże­nił?

– Prawda jest taka, i pew­nie nie spodoba ci się moja odpo­wiedź, bo to było czter­na­ście lat temu, a świat się zmie­nił, ale wtedy zro­bił­bym to, co kazałby mi ojciec.

Freud wyjął w mil­cze­niu jedno ze swo­ich tanich cygar, poczę­sto­wał nim Breu­era, a ten jak zwy­kle odmó­wił.

– Dosko­nale wiem, co czu­jesz – cią­gnął Breuer, gdy Freud przy­pa­lił sobie cygaro. – Jesteś taki sam jak ja dzie­sięć, dwa­na­ście lat temu. Kiedy Oppol­zer, mój szef, zmarł nagle na tyfus, moja kariera naukowa zakoń­czyła się rów­nie gwał­tow­nie i bez­względ­nie jak twoja. Ja też uwa­ża­łem, że się świet­nie zapo­wia­dam. Liczy­łem, że zajmę jego miej­sce. Uwa­ża­łem, że tak powinno być. Wszy­scy to wie­dzieli. Ale zamiast mnie wybrano goja. I tak jak ty musia­łem się z tym pogo­dzić.

– W takim razie rozu­miesz, że czuję się prze­grany. To nie­spra­wie­dliwe! Pomyśl tylko, sze­fem kate­dry medy­cyny jest ten pro­stak Nor­th­na­gel. A Mey­nert, szef kate­dry psy­chia­trii? Czy ja jestem od nich gor­szy? Na pewno był­bym w sta­nie doko­nać wiel­kich odkryć!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: