- promocja
Kiedy Nietzsche szlochał - ebook
Kiedy Nietzsche szlochał - ebook
Josef Breuer, jeden z ojców założycieli psychoanalizy, stoi u szczytu kariery. Friedrich Nietzsche, największy filozof Europy, jest na skraju samobójczej rozpaczy, nie mogąc znaleźć lekarstwa na bóle głowy i inne nękające go dolegliwości.
Gdy Breuer zgadza się poddać Nietzchego swojemu eksperymentalnemu leczeniu, terapii poprzez rozmowę, nie spodziewa się, że on także znajdzie ukojenie w ich sesjach. Tylko stawiając czoła własnym wewnętrznym demonom, utalentowany uzdrowiciel może zacząć pomagać swojemu pacjentowi.
W Kiedy Nietzsche szlochał Irvin Yalom łączy fakty i fikcję oraz tworzy atmosferę pełną napięcia, aby rozwinąć niezapomnianą opowieść o odkupieńczej sile przyjaźni.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-666-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kurant z kościoła San Salvatore wyrwał Josefa Breuera z zamyślenia. Z kieszonki w kamizelce doktor wyjął ciężki, złoty zegarek. Punktualnie dziewiąta. Jeszcze raz przebiegł wzrokiem niewielki kartonik ze srebrnym obrzeżem. Otrzymał go wczoraj.
_21 października 1882 roku_
_Doktorze Breuer,_
_muszę się z Panem spotkać w niezwykle pilnej sprawie. Stawką jest przyszłość niemieckiej filozofii. Jutro o godzinie dziewiątej w Café Sorrento._
_Lou Salomé_
Co za impertynencki liścik! Od lat nikt nie zwrócił się do niego aż tak obcesowo. Nie znał żadnej Lou Salomé. Na kopercie brakowało adresu, nie mógł więc odpowiedzieć tej osobie, że godzina dziewiąta nie wchodzi w grę, że doktor Breuer jest na wakacjach, że frau Breuer nie będzie zadowolona, jedząc śniadanie sama, i że ta „niezwykle pilna sprawa” w ogóle go nie obchodzi – wręcz przeciwnie, doktor Breuer przyjechał do Wenecji po to, żeby uciec od wszelkich pilnych spraw.
A mimo to siedział o dziewiątej rano w Café Sorrento, przyglądając się twarzom wokół i zastanawiając się, która z nich należy do bezczelnej Lou Salomé.
– Życzy pan sobie jeszcze jedną kawę?
Breuer skinął potakująco głową kelnerowi. Był to właściwie chłopak, miał trzynaście albo czternaście lat i ciemne, gładko zaczesane do tyłu włosy. Doktor spojrzał ponownie na zegarek. Jak długo był pogrążony w marzeniach? Kolejne zmarnowane dziesięć minut życia. I to na co? Jak zwykle marzył o Bercie, pięknej Bercie, która przez ostatnie dwa lata była jego pacjentką. Przypomniał sobie jej prowokujący głos: „Dlaczego pan się mnie tak boi, doktorze?”. I jej słowa, kiedy powiedział, że już nie będzie jej lekarzem: „Poczekam. Już zawsze będzie pan jedynym mężczyzną mojego życia”.
„Na miłość boską, dość tego!” – przywołał się w duchu do porządku „Dość tych myśli! Otwórz oczy! Patrz! Wpuść do siebie świat!”
Podniósł filiżankę i wciągnął w nozdrza zapach mocnej kawy wraz z powiewem chłodnego, październikowego weneckiego powietrza. Odwrócił głowę, żeby się rozejrzeć. Przy innych stolikach Café Sorrento goście jedli śniadanie – prawie sami turyści i w większości dość starzy. Niektórzy trzymali w jednej dłoni filiżankę z kawą, a w drugiej gazetę. A dalej, za stolikami, unosiły się chmury stalowoniebieskich gołębi. Spokój wód Canal Grande, z lśniącymi odbiciami wznoszących się na obu brzegach pałaców, zakłócały jedynie fale pozostawiane przez przepływającą samotną gondolę. Inne gondole wciąż jeszcze spały, zacumowane do krzywo wystających z wody tyczek, wyglądających jak włócznie rzucone bez celu przez rękę olbrzyma.
– Jasne, rozglądaj się, rozglądaj, głupcze – mruknął do siebie Bauer. – Ludzie z całego świata przyjeżdżają, żeby zobaczyć Wenecję, bo nie chcą umierać, dopóki nie zostaną pobłogosławieni pięknem tego miasta.
Ile życia straciłem, ciągnął w myślach, nie patrząc na świat? Albo patrząc, ale nie widząc? Wczoraj udał się na samotny spacer wokół wyspy Murano i gdy godzinna przechadzka dobiegła końca, miał wrażenie, że nie zobaczył niczego, niczego nie zapamiętał. Żaden obraz nie przedostał się z siatkówki do kory mózgowej. Całą jego uwagę pochłonęły myśli o Bercie: o jej zniewalającym uśmiechu, urzekających oczach, o jej ciepłym, pełnym ufności ciele, o przyspieszonym oddechu, gdy ją badał albo masował. Te sceny miały wielką moc – swoje własne życie. Wystarczyło, że się zagapił, a od razu wlewały się do jego umysłu i przejmowały władzę nad wyobraźnią. Zastanawiał się czasem, czy tak już będzie zawsze. Czy los skazał go na wieczne przyglądanie się scenie, na której wspomnienia o Bercie wystawiały swoje kolejne spektakle?
Ktoś wstał od sąsiedniego stolika. Zgrzyt metalowego krzesełka o chodnik aż poderwał Beuera; jeszcze raz się rozejrzał w poszukiwaniu Lou Salomé.
Tak, to ona! Kobieta weszła do kawiarni od strony Riva del Carbon. Tylko ona mogła napisać taki liścik – piękna, szczupła, wysoka, w futrzanej etoli, stanowczym krokiem przemierzała labirynt ciasno pozajmowanych stolików. Gdy znalazła się bliżej, Beuer dostrzegł, że była młoda, nawet młodsza od Berthy, może wręcz w wieku szkolnym. Ale ten władczy wygląd – z czymś takim zajdzie daleko.
Lou Salomé bez wahania szła w jego kierunku. Skąd wiedziała, że to właśnie on? Jego lewa dłoń szybko przygładziła rudawą brodę, na wypadek gdyby wciąż tkwiły na niej okruchy bułki ze śniadania. Prawa – pociągnęła lekko połę czarnego płaszcza, żeby przy szyi nie tworzył się garb. Gdy kobieta była o parę metrów od niego, zatrzymała się na chwilę i zuchwale spojrzała mu w oczy.
Nagle umysł Breuera zaprzestał swojej paplaniny. Patrzenie nie wymagało już skupienia. Siatkówka i kora mózgowa podjęły idealną współpracę, pozwalając, by obraz Lou Salomé swobodnie wlał się do jego umysłu. Była kobietą niespotykanej urody: stanowcze czoło, mocno zarysowany podbródek, jasnoniebieskie oczy, pełne, zmysłowe wargi, blond włosy niedbale zebrane w wysoki kok odsłaniający uszy i długą, smukłą szyję. Ze szczególną przyjemnością doktor zauważył kosmyki włosów, którym udało się uciec przed grzebieniem i teraz sterczały swobodnie w różnych kierunkach.
Po trzech krokach była już przy jego stoliku.
– Nazywam się Lou Salomé. Pozwoli pan, doktorze? – Wskazała gestem na wolne krzesełko. Usiadła na nim tak szybko, że doktor Breuer nie zdążył się nawet odpowiednio przywitać: wstać, ukłonić, ucałować dłoń i podsunąć krzesło.
– Kelner! – Breuer strzelił palcami. – Kawa dla pani. Może caffè latte? – Zerknął na Fräulein Salomé. Skinęła głową i mimo chłodu zdjęła futrzaną etolę.
– Chętnie.
Breuer i jego gość siedzieli przez chwilę w milczeniu. W końcu Lou Salomé odezwała się pierwsza, patrząc mu prosto w oczy:
– Mój przyjaciel jest w rozpaczy. Obawiam się, że już wkrótce może się zabić. Byłaby to dla mnie wielka strata i wielka osobista tragedia, jako że jestem za to trochę odpowiedzialna. Jednak umiałabym sobie z tym poradzić. Ale – pochyliła się w kierunku doktora i zniżyła głos – taka strata nie dotyczyłaby tylko mnie. Śmierć tego człowieka miałaby doniosłe konsekwencje także dla pana, dla europejskiej kultury, dla nas wszystkich. Proszę mi wierzyć.
Breuer już miał powiedzieć: „Z pewnością pani przesadza, Fräulein”, ale nie mógł wydusić z siebie słowa. Coś, co w przypadku każdej innej kobiety wyglądałoby na młodzieńczą egzaltację, u niej wymagało poważnego zainteresowania. Jej szczerość, jej głębokie przekonanie były nie do odparcia.
– Kim jest ten pani przyjaciel? Znam go?
– Jeszcze nie! Ale wkrótce wszyscy będą go znali. Nazywa się Friedrich Nietzsche. Może ten list od Richarda Wagnera do profesora Nietzschego powie panu coś więcej. – Wyjęła z torebki kopertę, rozłożyła i podała Breuerowi. – Powinnam pana uprzedzić, Nietzsche nie wie, że tu jestem i że mam ten list.
Ostatnie zdanie Fräulein Salomé kazało Breuerowi się zawahać. Powinien przeczytać list? Przecież ten profesor Nietzsche nie ma pojęcia, że ona mi go pokazuje, a nawet, że jest w jego posiadaniu! Jak go zdobyła? Pożyczyła? Ukradła?
Breuer był dumny z wielu swoich cech. Był lojalny i wspaniałomyślny. Jego diagnostyczna inwencja stała się wręcz legendarna: został osobistym lekarzem największych wiedeńskich naukowców, artystów i filozofów, między innymi Brahmsa, Brückego i Brentana. Mając czterdzieści lat, był już znany w całej Europie, największe osobistości przebywały daleką drogę, żeby się u niego zbadać. Ale najbardziej był dumny ze swojej uczciwości – ani razu nie postąpił haniebnie. No, chyba że miałby ponieść odpowiedzialność za swoje erotyczne myśli o Bercie, myśli, których bohaterką powinna być jego żona Mathilde.
Dlatego zawahał się, czy powinien wziąć list, który podawała mu Lou Salomé. Ale tylko przez chwilę. Wystarczyło spojrzenie jej przejrzystych niebieskich oczu, by otworzył kopertę. List nosił datę 10 stycznia 1882 roku i zaczynał się od słów: „Friedrichu, mój przyjacielu”; kilka paragrafów zostało zakreślonych:
_Dał Pan światu dzieło, które nie ma sobie równych. Pańska książka cechuje się doskonałą argumentacją, co świadczy o jej wielkiej oryginalności. Tylko tak mogło się urzeczywistnić najgorętsze pragnienie moje i mojej żony, by pewnego dnia coś w pełni zawładnęło naszym sercem i duszą! Oboje czytaliśmy pańską książkę dwukrotnie – raz w dzień, a potem na głos wieczorem. Nieomal walczyliśmy ze sobą o nasz jedyny egzemplarz, żałując, że ten drugi, obiecany, jeszcze nie przyszedł._
_Podobno jest Pan chory! Ogarnęło Pana aż tak wielkie zniechęcenie? Jeśli tak, to gotów jestem zrobić wszystko, by ukoić Pańską melancholię! Jaki krok mam uczynić? Na początek będę Pana chwalił wszędzie i przed wszystkimi._
_Proszę łaskawie przyjąć przynajmniej to, w imię przyjaźni, nawet jeśli to dla Pana za mało._
_Z serdecznymi pozdrowieniami,_
_Richard Wagner_
Richard Wagner! Mimo całej swojej wiedeńskiej ogłady, mimo bliskich znajomości z największymi osobistościami Breuer był oszołomiony. List, i to taki, napisany ręką mistrza! Szybko się jednak opanował.
– Bardzo interesujące, droga Fräulein, ale proszę mi powiedzieć dokładnie, jak miałbym pani pomóc.
Lou Salomé znów pochyliła się do przodu i delikatnie położyła swoją dłoń w rękawiczce na dłoni Breuera.
– Nietzsche jest chory. I to bardzo. Potrzebuje pańskiej pomocy.
– A cóż to za choroba? Jakie występują objawy? – Breuer, nieco wytrącony z równowagi dotykiem jej dłoni, z ulgą wypłynął na znajome wody.
– Bóle głowy. Przede wszystkim nieznośne bóle głowy. Po których przychodzą ataki nudności. I nieuchronnie zbliżająca się ślepota. Wzrok mu się stale pogarsza. Do tego kłopoty z żołądkiem, czasem całymi dniami nie jest w stanie nic zjeść. Oraz bezsenność, na którą nie pomagają żadne leki, więc przyjmuje groźne dawki morfiny. I jeszcze zawroty głowy, czasem nawet na lądzie dopada go kilkudniowa choroba morska.
Taka długa lista objawów nie była dla Breuera ani nowością, ani kuszącą perspektywą, zazwyczaj przyjmował nawet trzydziestu pacjentów dziennie i przyjechał do Wenecji, żeby znaleźć trochę wytchnienia. Jednak Lou Salomé była tak poruszona, że musiał okazać jakieś zainteresowanie.
– Oczywiście, droga pani, przyjmę pani przyjaciela. To się rozumie samo przez się. W końcu jestem lekarzem. Ale pozwoli pani, że teraz ja zadam pewne pytanie. Dlaczego pani i pani przyjaciel nie zwróciliście się do mnie normalną drogą? Dlaczego nie napisaliście do mnie do Wiednia, prosząc o umówienie wizyty? – Breuer rozejrzał się, żeby poprosić kelnera o rachunek. Mathilde na pewno się ucieszy z jego powrotu do hotelu.
Ale ta bezczelna młoda kobieta nie dawała się tak łatwo zniechęcić.
– Doktorze Breuer, jeszcze kilka minut, proszę. Nie przesadzam, mówiąc, że stan Nietzschego jest poważny. On jest na dnie rozpaczy.
– Nie wątpię. Ale zapytam jeszcze raz, dlaczego Herr Nietzsche nie przyjedzie do mnie do Wiednia? Albo nie pójdzie do lekarza we Włoszech? Gdzie on mieszka? Może mógłbym skierować go do jakiegoś specjalisty blisko jego domu? I dlaczego akurat ja? I właściwie skąd pani wiedziała, że jestem w Wenecji? Albo że jestem mecenasem opery i uwielbiam Wagnera?
Lou Salomé zachowywała spokój, uśmiechała się, gdy Breuer zasypywał ją gradem pytań, a jej uśmiech stawał się z każdym pytaniem coraz bardziej szelmowski.
– Uśmiecha się pani, jakby skrywała jakąś tajemnicę. Chyba jest pani młodą damą, która lubi różne sekrety.
– Całe mnóstwo pytań, doktorze Breuer. Niezwykłe, rozmawiamy dopiero kilka minut, a już poruszył pan tyle kłopotliwych kwestii. Co zapowiada wiele rozmów na przyszłość. Opowiem panu coś więcej o naszym pacjencie.
O naszym pacjencie! Breuera znów zadziwił jej tupet. Jednak Lou Salomé niezrażona mówiła dalej:
– Nietzsche wyczerpał już wszystkie możliwości w Niemczech, Szwajcarii i Włoszech. Żaden lekarz nie umiał zrozumieć jego dolegliwości ani wyleczyć symptomów. Jak mi powiedział, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech miesięcy odwiedził dwudziestu czterech najlepszych lekarzy w Europie. Porzucił dom, porzucił przyjaciół, zrezygnował z profesorskiej posady na uniwersytecie. Został nomadem szukającym znośniejszego klimatu i chociażby jednodniowej ulgi od bólu.
Kobieta umilkła i podniosła do ust filiżankę z kawą, nie spuszczając wzroku z Breuera.
– Droga pani, w swojej praktyce często widuję pacjentów z dziwnymi objawami. Ale powiem szczerze: nie dysponuję żadnymi cudownymi środkami. Mamy tu wiele symptomów, ślepotę, bóle i zawroty głowy, nieżyt żołądka, osłabienie i bezsenność, na które remedium nie znalazło wielu znakomitych lekarzy, więc należy się liczyć z tym, że w ciągu miesiąca zostanę dwudziestym piątym lekarzem, który okazał się bezradny.
Breuer wyciągnął się na swoim krześle, wyjął cygaro i zapalił. Wypuścił przejrzysty obłoczek niebieskiego dymu, poczekał, aż się rozpłynie, po czym mówił dalej:
– Mimo to podtrzymuję propozycję przebadania profesora Nietzschego u siebie w gabinecie. Może się jednak okazać, że wyleczenie tak nieustępliwych przypadłości jest poza zasięgiem wiedzy medycznej z tysiąc osiemset osiemdziesiątego drugiego roku. Być może pani przyjaciel urodził się o jedno pokolenie za wcześnie.
– Urodził się za wcześnie! – Zaśmiała się. – Prorocze słowa, doktorze Breuer. Wielokrotnie słyszałam je z ust Nietzschego. Teraz jestem już pewna, że jest pan odpowiednim lekarzem dla niego.
Breuer wolałby się już pożegnać, zwłaszcza że przed oczami miał powracający obraz Mathilde, ubranej do wyjścia i niecierpliwie przemierzającej w tę i z powrotem hotelowy pokój, jednak po tych słowach natychmiast okazał zainteresowanie:
– Co to znaczy?
– On często nazywa siebie „pośmiertnym filozofem”, filozofem, na którego przyjęcie świat nie jest jeszcze gotowy. Książka, nad którą pracuje, zaczyna się od tego właśnie wątku: przepełniony mądrością prorok imieniem Zaratustra postanawia oświecić ludzkość. Ale nikt nie rozumie jego słów. Ludzie nie są jeszcze na nie gotowi, więc prorok, widząc, że pojawił się zbyt wcześnie, wraca do swojej samotni.
– Brzmi intrygująco. Sam pasjonuję się filozofią. Jednak mam dziś dość ograniczony czas, a wciąż nie usłyszałem odpowiedzi na pytanie, dlaczego pani przyjaciel nie może przyjechać do Wiednia.
– Doktorze Breuer. – Lou Salomé spojrzała mu prosto w oczy. – Proszę mi wybaczyć, bo chyba wyrażam się nieprecyzyjnie. Może niepotrzebnie komplikuję proste sprawy. Nigdy nie mogę się nasycić obecnością wielkich umysłów, może dlatego, że szukam przykładów dla własnego rozwoju, a może dlatego, że lubię je kolekcjonować. Ale wiem jedno: to wielki zaszczyt obcować z człowiekiem o takiej głębi i takiej renomie jak pan.
Breuer poczuł, że się rumieni. Nie umiał wytrzymać jej spojrzenia, więc odwrócił wzrok, a ona mówiła dalej:
– Właściwie powinnam chyba przyznać, że mówię okrężnie tylko po to, by spędzić z panem więcej czasu.
– Jeszcze kawy, Fräulein? – Breuer skinął na kelnera. – I poproszę jeszcze o te dziwne bułeczki śniadaniowe. Czy zastanawiała się pani nad różnicami między niemieckim a włoskim piekarnictwem? Mam swoją teorię na temat zgodności charakteru danego narodu z pieczywem.
Doktor Breuer nie wrócił pospiesznie do Mathilde. Zjadł leniwe śniadanie w towarzystwie Lou Salomé, zastanawiając się nad paradoksem tej sytuacji. Przyjechał do Wenecji, żeby naprawić szkody wyrządzone przez jedną piękną kobietę, a teraz siedział _tête-à-tête_ z inną, do tego jeszcze piękniejszą! Zauważył też, że pierwszy raz od wielu miesięcy był wolny od obsesyjnych myśli o Bercie.
Przemknęło mu przez głowę, że być może jest dla niego jakaś nadzieja. Może posłuży się tą nową znajomą, żeby usunąć Berthę ze sceny swojego umysłu. A może udało mu się odkryć psychologiczny ekwiwalent farmakologicznej terapii substytucyjnej? Skoro łagodnym środkiem, takim jak waleriana, można zastąpić znacznie groźniejszą morfinę, to może Lou Salomé zastąpi Berthę? Cóż za przyjemna poprawa stanu zdrowia! Poza tym ta kobieta jest dużo bardziej obyta w świecie, bardziej świadoma siebie. Natomiast Bertha jest – jak by to powiedzieć? – jest w fazie preseksualnej, nie stała się w pełni kobietą, jest jak dziecko wiercące się w kobiecym ciele.
Jednak Breuer zdawał sobie sprawę, że w Bercie pociągała go właśnie ta preseksualna niewinność. One obie go podniecały: na myśl o nich poczuł w lędźwiach gorące wibracje. I obie go przerażały, każda stanowiła zagrożenie na swój własny sposób. W Lou Salomé przerażała go jej moc – to, co byłaby w stanie z nim zrobić. A w Bercie przerażała go jej uległość – to, co on mógłby zrobić z nią. Aż zadrżał, przypominając sobie, ile ryzykował z Berthą, jak daleko się posunął, omal nie naruszył najbardziej podstawowej zasady lekarskiej etyki, co by zniszczyło jego, jego rodzinę, całe jego życie.
Tymczasem tak go pochłonęła rozmowa, tak był oczarowany swoją towarzyszką, że w końcu to nie on, lecz ona wróciła do choroby swojego przyjaciela, a konkretnie do słów Breuera o cudach w medycynie.
– Mam dwadzieścia jeden lat, doktorze Breuer, i dawno przestałam wierzyć w cuda. Zdaję sobie sprawę, że bezradność dwudziestu czterech znakomitych lekarzy może oznaczać jedno: osiągnęliśmy granice współczesnej wiedzy medycznej. Ale proszę mnie dobrze zrozumieć! Nie łudzę się, że pan wyleczy Nietzschego z jego chorób fizycznych. I nie dlatego zwróciłam się do pana o pomoc.
Breuer odstawił filiżankę z kawą i otarł wąsy oraz brodę serwetką.
– Proszę mi wybaczyć, Fräulein, ale nie bardzo rozumiem. Przecież już na początku rozmowy powiedziała pani, że jej przyjaciel jest bardzo chory, nieprawdaż?
– Nie, doktorze Breuer, powiedziałam, że mój przyjaciel jest pogrążony w rozpaczy i że może odebrać sobie życie. Proszę, żeby pan zajął się jego rozpaczą, a nie jego ciałem.
– Ale skoro pani przyjaciel wpadł w rozpacz z powodu swojego stanu zdrowia, a ja nie mam na to żadnej medycznej terapii, to co nam pozostaje? Chorej myśli nie umiem wyzdrowić.
Breuer uznał skinięcie głową Lou Salomé za potwierdzenie, że rozpoznała słowa Makbeta skierowane do jego lekarza.
– Droga pani, nie ma lekarstwa na rozpacz, nie ma lekarza dla duszy. Jedyne, co mogę zrobić, to zarekomendować kilka znakomitych uzdrowisk, w Austrii albo we Włoszech. Może warto byłoby odbyć rozmowę z księdzem albo innym duchowym doradcą, z członkiem rodziny albo bliskim przyjacielem.
– Wiem, że pan może znacznie więcej, doktorze Breuer. Mam swojego szpiega. Mój brat, Jenia, studiuje medycynę i na początku roku odbył staż w pańskiej klinice.
Jenia Salomé! Breuer próbował przypomnieć sobie to nazwisko. Ale miał całe mnóstwo studentów.
– To od niego dowiedziałam się, że kocha pan Wagnera i że w tym tygodniu będzie pan urlopował w hotelu Amalfi w Wenecji, no i jak mam pana rozpoznać. Ale przede wszystkim właśnie od niego dowiedziałam się, że rzeczywiście jest pan lekarzem od rozpaczy. Latem zeszłego roku Jenia brał udział w nieoficjalnej konferencji, na której opisywał pan terapię zastosowaną wobec młodej kobiety, nazywanej Anną O. Ta kobieta też była w rozpaczy, a leczył ją pan nową metodą, tak zwaną leczniczą rozmową. Metoda bazuje na rozumie, a polega na rozplątywaniu umysłowych skojarzeń i powiązań. Jenia mówi, że jest pan jedynym lekarzem w Europie, który może zaoferować prawdziwą terapię psychologiczną.
Anna O.! Breuer drgnął, słysząc to imię, a że akurat podnosił do ust filiżankę, rozlał kilka kropli kawy. Wytarł pospiesznie dłoń serwetką, mając nadzieję, że Fräulein Salomé niczego nie zauważyła. Anna O., Anna O.! Niewiarygodne! Gdziekolwiek się odwrócił, wszędzie napotykał Annę O., bo taki tajemny pseudonim nadał Bercie Pappenheim. Breuer skrupulatnie dotrzymywał dyskrecji, w rozmowach ze studentami nigdy nie używał prawdziwych nazwisk pacjentów. Tworzył dla nich pseudonimy, cofając inicjały pacjenta o jedną literę w alfabecie. I tak B. P., czyli Bertha Pappenheim, stała się A. O., Anną O.
– Jenia jest pod wielkim wrażeniem pańskiej osoby, doktorze. Kiedy opisywał pański wykład i leczenie Anny O., powiedział, że miał szczęście stać w świetle geniusza. A Jenia nie ulega tak łatwo emocjom. Nigdy wcześniej nie słyszałam z jego ust takich słów. I wtedy postanowiłam, że muszę pana kiedyś poznać, może nawet u pana studiować. Tyle że owo „kiedyś” stało się bardzo naglące, gdy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy stan Nietzschego znacznie się pogorszył.
Breuer rozejrzał się dookoła. Wielu gości skończyło już śniadanie i wyszło, tymczasem on, oddaliwszy się od Berthy, rozmawiał z zachwycającą kobietą, którą ona sama wprowadziła do jego życia. Przebiegł go lodowaty dreszcz. A co, jeśli od Berthy nie ma ucieczki?
– Szanowna pani. – Breuer chrząknął i z trudem mówił dalej: – Przypadek, który opisał pani brat, był jednostkowy, zastosowałem w nim eksperymentalną metodę. Nie ma pewności, że metoda ta okaże się skuteczna także w przypadku pani przyjaciela. Wręcz przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że będzie inaczej.
– A to czemu, doktorze Breuer?
– Obawiam się, że brak czasu nie pozwoli mi na dłuższą odpowiedź. Mówiąc w skrócie, pani przyjaciela i Annę O. nękają zupełnie inne choroby. Ona cierpi na histerię, ma też pewne objawy powodujące kalectwo, co pewnie pani wie od swojego brata. Moje podejście polegało na systematycznym usuwaniu kolejnych symptomów poprzez ułatwienie pacjentce przypominania sobie, także z pomocą hipnozy, zapomnianych traum psychicznych, z których owe objawy wyrastały. Symptom rozpuszczał się po ujawnieniu jego źródła.
– A jeśli uznamy rozpacz za symptom? Nie da się jej wówczas wyleczyć w ten sam sposób?
– Rozpacz nie jest symptomem w sensie medycznym. To pojęcie niejasne, nieprecyzyjne. Wszystkie symptomy Anny O. miały związek z jakąś częścią ciała, przyczyną każdego z nich było rozładowanie występującego w kresomózgowiu pobudzenia poprzez określone drogi nerwowe. Natomiast rozpacz pani przyjaciela, tak jak ją pani opisała, mieści się raczej w świecie idei. A na takie dolegliwości nie ma lekarstwa.
Po raz pierwszy w tej rozmowie Lou Salomé straciła pewność siebie.
– Ale przecież gdy zaczął pan pracować z Anną O. – znów położyła rękę na jego dłoni – nie znano psychologicznej terapii na histerię. O ile wiem, lekarze stosowali jedynie kąpiele i te straszne wstrząsy elektryczne. Jestem pewna, że pan, i zapewne tylko pan, jest w stanie opracować nową metodę odpowiednią dla Nietzschego.
Nagle Breuer zorientował się, która godzina. Musiał wracać do Mathilde.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc pani przyjacielowi, Fräulein. Proszę, oto moja wizytówka. Chętnie przyjmę pani przyjaciela w Wiedniu.
Lou schowała wizytówkę do torebki, prawie na nią nie patrząc.
– Obawiam się, że to nie takie proste, doktorze Breuer. Nietzsche nie jest, że tak powiem, pacjentem skłonnym do współpracy. Lubi samotność, a do tego ma swoją godność i dumę. Nigdy nie przyzna, że potrzebuje pomocy.
– Ale sama pani wspomniała, że otwarcie mówi o samobójstwie.
– W każdej rozmowie, w każdym liście. Tyle że nie prosi o pomoc. Gdyby się dowiedział o naszej rozmowie, nigdy by mi tego nie wybaczył i z pewnością nie chciałby zasięgnąć u pana porady. Nawet gdyby udało mi się go przekonać do wizyty w pańskim gabinecie, to zgodziłby się jedynie na badanie cielesnych dolegliwości. Za nic w świecie nie poprosiłby pana o uleczenie jego rozpaczy. Ma swoje przekonania na temat słabości i mocy.
Breuer poczuł zniechęcenie i lekką irytację.
– Widzę, Fräulein, że dramat się zagęszcza. Chce pani, żebym się spotkał z jakimś profesorem Nietzschem, którego uważa pani za wielkiego filozofa naszych czasów, i przekonał go, że życie, w każdym razie jego życie, jest coś warte. Co więcej, miałbym tego dokonać bez jego wiedzy.
Lou Salomé skinęła głową, zrobiła głęboki wydech i oparła się na swoim krześle.
– Ale czy to możliwe? – ciągnął Breuer. – Już osiągnięcie głównego celu, wyleczenie rozpaczy, jest poza zasięgiem współczesnej medycyny. A ten drugi warunek, potajemne prowadzenie kuracji, przenosi nasze przedsięwzięcie w świat fantazji. Czy są jeszcze inne przeszkody, które dopiero mi pani wyjawi? Może profesor Nietzsche mówi tylko w sanskrycie albo postanowił nie opuszczać swojej pustelni w Tybecie?
Breuer poczuł, że wpada w frywolny nastrój, ale widząc zmieszanie na twarzy Lou Salomé, szybko się opanował.
– Mówiąc poważnie, Fräulein, jak miałbym tego dokonać?
– Sam pan widzi, doktorze Breuer! Sam pan widzi, dlaczego zwróciłam się o pomoc akurat do pana.
Kurant z kościoła San Salvatore wybił pełną godzinę. Dziesiąta. Mathilde na pewno się niepokoi. No cóż, ze względu na nią… Breuer skinął na kelnera. Kiedy czekali na rachunek, Lou Salomé złożyła niezwykłą propozycję.
– Pozwoli pan zaprosić się jutro na śniadanie, doktorze? Jak już wspomniałam, ponoszę pewną odpowiedzialność za rozpacz profesora Nietzschego. O tylu rzeczach muszę jeszcze panu opowiedzieć.
– Żałuję, ale jutro nie mogę. Nie co dzień się zdarza, że piękna kobieta zaprasza mnie na śniadanie, niestety muszę odmówić. Ze względu na charakter naszego, mojego i żony, pobytu w tym mieście, byłoby niewskazanym, gdybym znów zostawił ją samą.
– W takim razie miałabym inny plan. Obiecałam bratu, że odwiedzę go w tym miesiącu. Właściwie do tej chwili zamierzałam pojechać tam z profesorem Nietzschem. Pozwoli pan, że gdy będę w Wiedniu, przedstawię panu więcej informacji. A tymczasem spróbuję przekonać Nietzschego, żeby zgłosił się do pana w sprawie pogarszającego się stanu zdrowia.
Wyszli razem z kawiarni, w której pozostało jedynie paru gości. Kelnerzy sprzątali stoliki. Breuer już chciał się pożegnać, ale Lou Salomé wzięła go pod rękę i ruszyła obok niego.
– Ta godzina minęła bardzo szybko, doktorze. Pragnęłabym spędzić z panem więcej czasu. Mogę odprowadzić pana do hotelu?
Te słowa zabrzmiały dla Breuera stanowczo, po męsku. Jednak w jej ustach były zupełnie na miejscu, czyż nie tak ludzie powinni ze sobą rozmawiać? Skoro kobiecie sprawia przyjemność towarzystwo mężczyzny, to czy nie wolno jej wziąć go pod rękę i zaproponować, że go odprowadzi? Ale czy jakakolwiek inna znana mu kobieta potrafiłaby się na to zdobyć? Lou Salomé była zupełnie inna. Była kobietą wolną.
– Jeszcze nigdy odmowa nie była dla mnie tak przykra – powiedział Breuer, przyciskają jej ramię do siebie. – Ale muszę już wracać, i do tego sam. Moja kochająca, lecz zaniepokojona żona z pewnością wygląda przez okno, a moim obowiązkiem jest dbałość o jej uczucia.
– Oczywiście. – Wysunęła rękę spod jego ramienia, stanęła twarzą do niego, pewna siebie, stanowcza jak mężczyzna. – Ale dla mnie samo słowo „obowiązek” jest przytłaczające i opresyjne. Ograniczyłam swoje obowiązki do jednego: zachowywania swojej wolności. Małżeństwo wraz z towarzyszącym mu poczuciem własności i zazdrością krępuje ducha. Nigdy temu nie ulegnę. Przyjdzie czas, doktorze Breuer, że mężczyźni i kobiety nie będą się nawzajem tyranizować swoimi słabościami, liczę na to. – Odwróciła się z taką samą pewnością jak przy powitaniu. – _Auf Wiedersehen_. Do zobaczenia w Wiedniu.ROZDZIAŁ 3
Breuer odwrócił się od okna i potrząsnął głową, żeby wyrzucić z umysłu postać Lou Salomé. Szarpnął za sznurek wiszący nad biurkiem, co było sygnałem dla Frau Becker, że może już wpuścić pacjenta. Do gabinetu wszedł nieśmiało Herr Perlroth, przygarbiony ortodoksyjny żyd z długą brodą.
Jak się okazało, pięćdziesiąt lat temu Herr Perlroth przeszedł traumatyczne wycięcie migdałków – pamięć tamtego zabiegu była tak bolesna, że do dzisiaj ani razu nie był u lekarza. Nawet teraz zwlekał z wizytą, jednak „pilne okoliczności zdrowotne”, jak to ujął, nie pozostawiły mu innego wyboru. Breuer od razu wyszedł ze swojej oficjalnej roli, wstał zza biurka i usiadł na fotelu obok pacjenta, tak jak przy Lou Salomé, żeby z nim swobodniej porozmawiać. Gawędzili przez chwilę o ich wspólnych korzeniach, o pogodzie, o nowej fali żydowskich imigrantów z Galicji, o antysemityzmie Austriackiego Stowarzyszenia Reformatorów. Herr Perlroth, podobnie jak niemal wszyscy członkowie żydowskiej gminy, znał i szanował ojca Breuera, Leopolda, więc po chwili przeniósł całą swoją ufność z ojca na syna.
– Czym więc mogę panu służyć, Herr Perlroth? – spytał Breuer.
– Nie mogę oddać moczu, doktorze. Przez cały dzień i przez całą noc chodzę do toalety, ale nic z tego nie wynika. Stoję i stoję, w końcu pojawia się kilka kropli. A po dwudziestu minutach to samo. Znów idę do łazienki, ale…
Po kilku dodatkowych pytaniach Breuer był pewien, co jest przyczyną dolegliwości Herr Perlrotha. Gruczoł krokowy zablokował cewkę moczową. Pozostawała tylko jedna ważna kwestia: czy chodziło o łagodny przerost prostaty, czy o nowotwór. Breuer przeprowadził badanie _per rectum_, ale nie wyczuł twardych jak kamień guzków rakowych, a jedynie gąbczaste obrzmienie.
Usłyszawszy dobrą wiadomość, Herr Perlroth uśmiechnął się radośnie i aż pocałował Breuera w rękę. Ale zaraz znowu spochmurniał, gdy Breuer przedstawił mu, jak zawsze w krzepiący i uspokajający sposób, czekające go nieprzyjemne leczenie: do penisa będą wprowadzane coraz grubsze metalowe pręty, tak zwane zgłębniki, co pozwoli poszerzyć moczowody. Breuer nie wykonywał takich zabiegów, więc skierował pacjenta do swojego szwagra Maxa, który był urologiem.
Herr Perlroth wyszedł tuż po szóstej. O tej porze Breuer odbywał zwykle wieczorne wizyty domowe. Spakował niezbędne przyrządy do swojej wielkiej torby lekarskiej z czarnej skóry, włożył podbite futrem palto, założył cylinder i wyszedł na ulicę, gdzie czekał już na niego dwukonny powóz ze stangretem Fischmannem na koźle. (Kiedy badał Perlrotha, Frau Becker przywołała czekającego na rogu ulicy Dienstmanna – chłopaka na posyłki z czerwonymi oczami i czerwonym nosem. Młodzieniec miał na sobie obszerną wojskową kurtkę w kolorze khaki z epoletami i przypiętą oficjalną plakietką oraz spiczastą czapkę. Dała mu dziesięć kreuzerów i kazała pobiec po Fischmanna. Breuer, dużo bogatszy niż większość wiedeńskich lekarzy, wynajmował fiakra na cały rok).
Breuer jak zwykle podał Fischmannowi kartkę z adresami pacjentów. Odbywał domowe wizyty dwa razy dziennie. Wcześnie rano, zaraz po niewielkim śniadaniu złożonym z kawy i chrupiącej _Kaisersemmel_, a potem po zakończeniu popołudniowych przyjęć w gabinecie, tak jak teraz. Jak większość wiedeńskich internistów odsyłał pacjentów do szpitala tylko wówczas, gdy nie było innego wyjścia. W domach ludzie nie tylko mieli lepszą opiekę, ale także nie byli narażeni na rozmaite choroby zakaźne, które często szalały w państwowych szpitalach.
W rezultacie Breuer często korzystał ze swojego powozu, który niemal zamienił się w ruchomy gabinet, dobrze zaopatrzony w najnowsze pisma medyczne i prace źródłowe. Kilka tygodni temu zaprosił zaprzyjaźnionego młodego lekarza, Sigmunda Freuda, by towarzyszył mu przez cały dzień. I to był chyba błąd! Freud od jakiegoś czasu zastanawiał się nad wyborem specjalizacji, a ten dzień mógł go skutecznie zniechęcić do interny. Bo, jak wynikało z jego obliczeń, Breuer spędził w powozie całe sześć godzin!
Dziś jego dzień pracy skończył się po wizytach u siedmiu pacjentów, z których trzech było poważnie chorych. Fischmann skręcił w kierunku Café Griensteidl. Breuer zazwyczaj wypijał tam wieczorną kawę w gronie lekarzy i uczonych, którzy od piętnastu lat spotykali się przy tym samym stoliku zarezerwowanym dla nich w najładniejszej części sali.
Jednak dziś Breuer zmienił zdanie.
– Fischmann, zawieź mnie do domu. Jestem zbyt zmęczony i przemoknięty na chodzenie do kawiarni.
Oparł głowę na czarnym skórzanym siedzeniu i zamknął oczy. Ten męczący dzień źle się zaczął: Breuer wybudził się z jakiegoś koszmaru o czwartej nad ranem i potem nie umiał już zasnąć. Ranek i przedpołudnie miał wypełnione zajęciami, najpierw dziesięć wizyt domowych, a potem dziewięciu zapisanych pacjentów. Po południu znów przyjmował chorych, a wreszcie odbył intrygującą, choć wyczerpującą rozmowę z Lou Salomé.
Nawet teraz jego umysł nie należał do niego. Krążyły w nim podstępne, pozornie niewinne fantazje o Bercie: Breuer trzyma ją za rękę, idą razem w ciepłym słońcu z dala od zalegającego Wiedeń szarego śniegowego błota. Jednak zaraz potem wdarły się w to obrazy psujące sielski nastrój: zrujnowane małżeństwo i opuszczone dzieci, cena za jego nowe życie z Berthą w Ameryce. Te myśli dręczyły go boleśnie. Nienawidził ich, pozbawiały go spokoju ducha, były obce, niechciane, nieziszczalne. A mimo to chętnie je przyjmował, bo całkowite wyrugowanie Berthy z umysłu wydawało mu się nie do pomyślenia.
Powóz przejechał z hurkotem po drewnianym moście przerzuconym nad rzeką Wien. Breuer patrzył na przechodniów wracających pospiesznie z pracy, głównie mężczyzn. Każdy z nich chronił się pod czarnym parasolem i miał na sobie to samo co on: ciemne, podbite futrem palto, białe rękawiczki i czarny cylinder. Zatrzymał wzrok na znajomej sylwetce. Niski mężczyzna bez nakrycia głowy ze schludnie przyciętym zarostem wyprzedzał innych szybkim krokiem. Co za tempo! Rozpoznałby ten chód wszędzie. Wiele razy próbował nadążyć w podwiedeńskich lasach za tymi silnymi nogami, które zatrzymywały się jedynie wtedy, gdy widać było _Herrenpilze_ – rosnące pod jodłami duże, aromatyczne grzyby.
Breuer nakazał Fischmannowi zwolnić i otworzył okno.
– Dokąd tak pędzisz, Sig?! – zawołał.
Jego młody przyjaciel, ubrany w prosty, ale porządny niebieski płaszcz, złożył parasol, odwrócił się w stronę powozu i rozpoznawszy Breuera, uśmiechnął się szeroko.
– Idę na Bäckerstrasse siedem – odparł. – Pewna czarująca dama zaprosiła mnie na kolację.
– No to mam dla ciebie przykrą wiadomość. – Breuer zaśmiał się. – Jej czarujący mąż jest właśnie w drodze do domu. Wsiadaj, Sig, pojedziemy razem. Skończyłem pracę na dziś, jestem za bardzo zmęczony na kawę w Griensteidl. Zdążymy porozmawiać przed kolacją.
Freud otrzepał parasol z wody, strzepnął z butów błoto i wsiadł do powozu. Było już ciemno, paląca się w środku świeczka rzucała więcej cieni, niż dawała światła. Przez chwilę Freud przyglądał się uważnie twarzy przyjaciela.
– Wyglądasz na zmęczonego, Josefie. Miałeś ciężki dzień?
– Bardzo. Zaczął się i zakończył wizytą u Adolfa Fiefera. Znasz go?
– Nie, ale czytałem kilka jego artykułów w „Neue Freie Presse”. Świetne pióro.
– Bawiliśmy się razem w dzieciństwie. Razem chodziliśmy co dzień do szkoły. Jest moim pacjentem od samego początku mojej praktyki. Trzy miesiące temu zdiagnozowałem u niego raka wątroby. Rozprzestrzeniał się jak pożar, a teraz rozwinęła się żółtaczka zaporowa. Wiesz, jakie będzie następne stadium?
– No cóż, jeśli dojdzie do zastoju w przewodzie żółciowym wspólnym, to żółć będzie się przedostawać do układu krwionośnego, aż w końcu nastąpi zgon z powodu zatrucia toksynami. Ale wcześniej pacjent zapadnie w śpiączkę wątrobową, prawda?
– Dokładnie. To się może wydarzyć każdego dnia. Ale nie mogę mu tego powiedzieć. Uśmiecham się z nieszczerą nadzieją, mimo że wolałbym się z nim szczerze pożegnać. Nigdy nie pogodzę się z tym, że moi pacjenci umierają.
– I oby żaden z nas nie umiał się z tym pogodzić– westchnął Freud. – Nadzieja jest kluczowa, a kto, jeśli nie my, miałby ją podtrzymywać? To jest najtrudniejsze w byciu lekarzem. Czasem mam obawy, czy podołam temu zadaniu. Śmierć jest potężna. A nasze możliwości działania żałosne, zwłaszcza w neurologii. Dzięki Bogu, ten przydział już mi się kończy. Ta ich obsesja na punkcie lokalizacji choroby jest wprost obrzydliwa. Szkoda, że nie słyszałeś dziś Westphala i Meyera, jak spierali się co do precyzyjnego umiejscowienia nowotworu w mózgu, i to w obecności pacjenta! A przecież – zawiesił na chwilę głos – nie mnie to mówić. Zaledwie pół roku temu, kiedy pracowałem w laboratorium neuropatologii, ucieszyłem się z dostarczenia mózgu malutkiego dziecka, bo mogłem wtedy tryumfalnie określić dokładne położenie patologicznych zmian! Może robię się cyniczny, ale nabieram coraz większego przekonania, że nasze dysputy na temat lokalizacji lezji mają przesłonić prawdę: że nasi pacjenci umierają, a my, lekarze, jesteśmy bezsilni.
– Całe nieszczęście polega na tym, że studenci takich lekarzy jak Westphal nigdy się nie dowiedzą, jak mogą ofiarować pociechę umierającym.
Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu, dorożka aż kołysała się w gwałtownych podmuchach wiatru. Deszcz przybrał na sile i mocno walił w dach powozu. Breuer chciał udzielić swojemu młodemu przyjacielowi pewnej rady, ale znając wrażliwość Freuda, zawahał się, próbując odpowiednio dobrać słowa.
– Muszę ci coś powiedzieć – zaczął. – Rozumiem, że jesteś sfrustrowany koniecznością rozpoczęcia praktyki lekarskiej. Pewnie uważasz to za klęskę, skazanie na gorszy los. Wczoraj w kawiarni niechcący usłyszałem, jak krytykowałeś Brückego, że nie zgodził się na twój awans i poradził ci, byś porzucił ambicje zrobienia uniwersyteckiej kariery. Ale nie miej do niego pretensji! Wiem, że on ma o tobie bardzo dobrą opinię. Na własne uszy słyszałem, jak powiedział, że nie miał lepszego studenta niż ty.
– Więc dlaczego nie chciał mnie awansować?
– Awansować na co? Na stanowisko Exnera albo Fleischla, jeśli któryś z nich je kiedykolwiek opuści? Za sto guldenów rocznie? Brücke ma rację w kwestii pieniędzy. Praca badawcza jest tylko dla bogatych. Z takiego stypendium nie da się wyżyć. A jak miałbyś utrzymać swoich rodziców? I musiałbyś na wiele lat zrezygnować z małżeńskich planów. Może Brücke nie ujął tego taktownie, ale miał rację, mówiąc, że twoją jedyną szansą na pracę naukową jest żona z dużym posagiem. Gdy pół roku temu oświadczyłeś się Marcie, wiedziałeś, że ona nie wniesie żadnego posagu. Ty sam przypieczętowałeś swój los, a nie Brücke.
Freud przymknął na chwilę oczy.
– Twoje słowa mnie ranią – powiedział w końcu. – Od początku wiedziałem, że nie lubisz Marthy.
Breuer zdawał sobie sprawę, że Freudowi musi być trudno tak szczerze z nim rozmawiać – z człowiekiem o szesnaście lat starszym, nie tylko przyjacielem, ale także mentorem, ojcem, starszym bratem. Dotknął lekko jego ramienia.
– To nieprawda, Sig. Ja tylko uważam, że stało się to w niewłaściwym czasie. Po prostu mając przed sobą aż tyle lat ciężkiej nauki, nie powinieneś był brać na siebie kolejnego obowiązku, jakim jest małżeństwo. Ale mamy o Marcie takie samo zdanie. Widziałem ją tylko raz, na przyjęciu wydanym przed wyjazdem jej rodziny do Hamburga, i od razu ją polubiłem. Przypomina mi Mathilde, kiedy była w tym samym wieku.
– Nic dziwnego. – Głos Freuda złagodniał. – Twoja żona była dla mnie wzorem. Od kiedy ją poznałem, szukałem żony podobnej do niej. Powiedz mi prawdę, Josefie, gdyby Mathilde była biedna, też byś się z nią ożenił?
– Prawda jest taka, i pewnie nie spodoba ci się moja odpowiedź, bo to było czternaście lat temu, a świat się zmienił, ale wtedy zrobiłbym to, co kazałby mi ojciec.
Freud wyjął w milczeniu jedno ze swoich tanich cygar, poczęstował nim Breuera, a ten jak zwykle odmówił.
– Doskonale wiem, co czujesz – ciągnął Breuer, gdy Freud przypalił sobie cygaro. – Jesteś taki sam jak ja dziesięć, dwanaście lat temu. Kiedy Oppolzer, mój szef, zmarł nagle na tyfus, moja kariera naukowa zakończyła się równie gwałtownie i bezwzględnie jak twoja. Ja też uważałem, że się świetnie zapowiadam. Liczyłem, że zajmę jego miejsce. Uważałem, że tak powinno być. Wszyscy to wiedzieli. Ale zamiast mnie wybrano goja. I tak jak ty musiałem się z tym pogodzić.
– W takim razie rozumiesz, że czuję się przegrany. To niesprawiedliwe! Pomyśl tylko, szefem katedry medycyny jest ten prostak Northnagel. A Meynert, szef katedry psychiatrii? Czy ja jestem od nich gorszy? Na pewno byłbym w stanie dokonać wielkich odkryć!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki