Klopp. Mój romans z Liverpoolem - ebook
Klopp. Mój romans z Liverpoolem - ebook
Najnowsza i najciekawsza biografia najlepszego trenera 2019 i 2020 roku według FIFA!
Słynna pieśń "You'll Never Walk Alone" nigdzie nie brzmi tak potężnie jak na Anfield. Kibice Liverpoolu to wyjątkowe i bardzo wymagające plemię. Z kolei Jürgen Klopp bez wątpienia należy do najlepszych i najbardziej szanowanych współczesnych trenerów. Czym Niemiec przekonał do siebie trudnych do obłaskawienia fanów z Merseyside? Nie tylko zdobyciem mistrzostwa Anglii po 30 latach posuchy i triumfem w Lidze Mistrzów po 14 latach przerwy. Klopp jest po prostu równym gościem! Kochamy go za poczucie humoru i cięte riposty. Za piłkarską pasję, łagodne usposobienie i świadomość własnych wad. Za to, że jego drużyny grają piękny, ofensywny futbol. Za to, że dba o każdego pracownika klubu i każdego kibica. Klopp naprawdę mówi: nigdy nie będziesz szedł sam.
Nie zawsze jednak było tak pięknie. Książka Anthony'ego Quinna to opowieść także o chudych latach Liverpoolu, o tęsknocie za trofeami, a także o mającym długą tradycję uprzedzeniu Anglików do Niemców. Autor gorącą miłością kocha swój klub, futbol i popkulturę, od liczb i dat woli uczucia i wartką opowieść - tak umieją pisać tylko Anglicy. W tej książce Liverpool i Klopp są sobie przeznaczeni, pasują do siebie jak pytanie i odpowiedź.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3680-0 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pozostawione samemu sobie na dalekich przedmieściach Liverpoolu Huyton było niegdyś urokliwą pipidówką pełną zieleni, parków i kościołów. Historia miejscowej parafii sięga czasów anglosaskich. W połowie XIX stulecia kupcy i bogaci armatorzy uciekający z wielkiego miasta zaczęli tu wznosić swoje wielkie wille i tworzyć rozległe posiadłości. Nastał okres tyleż gwałtownej, co krótkotrwałej prosperity. Tak jak wiele podobnych miejsc, tutejsze zielone pola i łąki wkrótce zostały pochłonięte przez czarną paszczę niepohamowanego przemysłu. Działalność wydobywcza i górnicza stała się dla lokalnej gospodarki kluczowa, a kiedy poprowadzono tam linię kolejową, miejscowa ludność szybko się zwielokrotniła. W latach trzydziestych XX wieku wiejski charakter miejscowości był już tylko wspomnieniem. Podczas wojny założono tutaj dwa obozy dla internowanych – jeden dla „wrogich cudzoziemców”, czyli Niemców, Włochów i Austriaków mieszkających w Wielkiej Brytanii, i jeden dla jeńców wojennych.
Po wojnie reputacja Huyton stopniowo i coraz boleśniej podupadała, choć miasto pojawiało się niekiedy w wiadomościach jako parlamentarny okręg wyborczy Harolda Wilsona w okresie sprawowania przez niego urzędu premiera przez dwie kadencje (1964–1970 i 1974–1976). Również inne nazwiska przynosiły tej miejscowości krótkotrwały rozgłos. Urodził się tutaj malarz Christopher Wood (1901–1930), choć nie cierpiał tego miejsca i wyniósł się z niego tak szybko, jak tylko zdołał. Aktor Rex Harrison (1908–1990) mieszkał przy Tarbock Road, zanim jeszcze stał się gwiazdą angielskiej sceny i ekranu. Trudno dać wiarę, że człowiek, który w musicalu My Fair Lady wystąpił w roli jowialnego profesora Henry’ego Higginsa, dającego lekcje elokucji granej przez Audrey Hepburn Elizie Doolittle, mógł niegdyś mówić z liverpoolskim akcentem. Jeżeli kiedykolwiek tak było, to szybko się go wyzbył. Zastanawiam się, czy u szczytu popularności miał okazję posłuchać swojego krajana z Liverpoolu, czyli noszącego to samo nazwisko George’a Harrisona, który, jak przystało na kogoś z Wavertree, wymawiał samogłoski najbardziej płasko z całej czwórki The Beatles: „Clurr with the furr hurr”.
„Nie, George”, odrzekłby Rex na swój raźny Higginsowski sposób. „Spróbujmy raz jeszcze: Clare with the fair hair”.
Huytoniańczykiem, który pozostaje nieco bliższy współczesnej kulturze, jest nieuchwytny i tajemniczy Lee Mavers, frontman świetnego, nieaktywnego już zespołu muzycznego The La’s. Ich superhit There She Goes wciąż bywa często emitowany przez rozgłośnie radiowe – metaliczne akordy i proste harmonie tego utworu natychmiast przywołują wspomnienia rozczochranych lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Nie jest to jednak moja ulubiona piosenka tego zespołu. Jest nią raczej Son of a Gun, utwór otwierający ich pierwszy i jedyny album studyjny The La’s, płytę, której Mavers później się wyparł. Piosenka ta w zapadającej w pamięć i pięknej formie wydobywa istotę tego, co w mojej wyobraźni doskonale oddaje charakter liverpoolskiego wyrzutka:
If you want I’ll sell you a life story
‘Bout a man who’s at loggerheads with his past all the time
He’s alive and living in purgatory
All he’s doing is rooming in hotels
And scooping up lots of wine
Wróć tutaj, Lee Maversie, gdziekolwiek się teraz podziewasz.
Miasto słynie jednak przede wszystkim z tego, że produkuje piłkarzy. Występujący w Evertonie oraz w reprezentacji Anglii Peter Reid był chłopakiem z Huyton. Tak samo Joey Barton i Leon Osman. Największym uznaniem spośród synów Huyton, o ile mamy na myśli uznanie wśród kibiców LFC, cieszy się Steven Gerrard, przez wiele lat noszący w klubie tytuł Najbardziej Wartościowego Gracza (Most Valuable Player), kapitan, gwiazda przewodnia, a w przyszłości być może trener. W Google można znaleźć fotografię Ironside Road, okolicy, w której Gerrard dorastał. Sprawdziłem to miejsce również na mapie. Znajduje się dziesięć minut spacerem od Hurst Park Drive, po przeciwległej stronie Huyton Lane.
Czyli od miejsca, w którym ja dorastałem w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. W tamtych czasach poszerzanie się granic miasta i powiększanie przedmieść, co trwało od okresu międzywojennego, przybierało charakter coraz bardziej modernistyczny, postindustrialny, a krajobraz tych dzielnic był zdominowany przez wieżowce. Miejscy planiści – te złe duchy lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX stulecia – wyburzali urokliwe wiktoriańskie domostwa (i w ogóle niszczyli wszystko, co miało jakąkolwiek urodę i wartość), by w ich miejsce stawiać nowoczesne gmaszyska. Nowy wspaniały świat – tak uważali. My mieszkaliśmy w segmencie w środkowej części Hurst Park Drive, w niczym niewyróżniającym się domu przy niczym niewyróżniającej się ulicy, choć może było tam nieco wygodniej niż w wielopiętrowych mieszkalnych blokach, gdzie w tak szybkim tempie kwaterowano ludzi. Pamiętam, jak przeraźliwie bałem się dzieciaków mieszkających na osiedlu Hurst Park Close – nazywanym The Closies – nie tylko dlatego, że niektóre z nich jeździły po okolicy na psach. Kiedy wspominam o tym dzisiejszym znajomym, zwykle twierdzą, że zmyślam. Ale wcale nie zmyślam. Widywałem dzieciaki dosiadające na oklep wielkich psów. Nie przypominam sobie, żebym myślał, iż moja okolica była posępna czy brzydka, ponieważ niczego innego wówczas nie znałem. Mieszkaliśmy niedaleko terenów zielonych z boiskami sportowymi utworzonymi na pamiątkę króla Jerzego V – Georgy Fields, jak je wszyscy nazywali – na ich tyłach ogród, w którym graliśmy w piłkę.
Sądzę, że byłem raczej ekscentrycznym dzieckiem, choć przecież, jeśli przyjrzeć się bliżej, wszystkie dzieci wydają się ekscentryczne. Dzieciństwo samo w sobie to stan dziwaczny i pełen lęków: nie polecałbym go nikomu. Z pewnością musiałem wyglądać ekscentrycznie: byłem chudy, miałem patykowate nogi i nosiłem okulary z jednym szkłem zaklejonym po operacji mającej na celu korekcję zbieżności oczu. „Zez”, jak zwykło się określać tę przypadłość. Ponadto jako pięciolatek upierałem się, by – możecie się ze mnie śmiać – nosić kilt przyozdobiony niewielkim sporranem. Nie mam pojęcia, skąd mi się to wzięło. Nie posiadałem, o ile mi wiadomo, szkockich przodków, nie miałem również słabości do innych spódniczek. Może po prostu podobał mi się taki strój. To był taki sam impuls jak ten, który wyznaczył moją pierwszą fascynację klubem piłkarskim. I nie był nim wcale Liverpool. Pierwszą drużyną, którą pokochałem, był Celtic FC, ale wcale nie z powodu Kenny’ego Dalglisha ani Jimmy’ego Johnstone’a, ani Bobby’ego Lennoxa, ani Lisbon Lions z 1967 roku. To wszystko przyszło później. Tym, co w jednej chwili pokochałem i czego zapragnąłem, była ich koszulka w zielono-białe pasy. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w naszej nowej szkole podstawowej; grał w niej David Perez, nieźle się prezentujący chłopak w wieku mojego starszego brata. Zieleń tych pasów przypominała głęboką elektryczną zieleń sukna stołów do snookera albo aksamitną zieleń naszego pierwszego stołu do gry w piłkarzyki. Czerwono-czarne logo Umbro wyróżniało się niczym rubin na białych szortach. Mnie niestety brakowało seksapilu opalonego na złoto Davida Pereza. No i umiejętności piłkarskich.
Myślę, że po raz pierwszy założyłem koszulkę Celticu w kwietniu 1971 roku – był to prezent na moje siódme urodziny, wtedy piłka nożna w zasadzie rządziła już moim życiem. W maju przyjąłem moją Pierwszą Komunię Świętą – w tę sobotę, kiedy Arsenal pokonał Liverpool 2:1 w finale Pucharu Anglii. W tym samym czasie po raz pierwszy widziałem mecz na żywo w kolorze – nasze ciotki w Old Swan miały kolorowy telewizor wiele lat wcześniej niż my. Charlie George leżący w pozycji rozgwiazdy na murawie Wembley po zdobyciu zwycięskiej bramki w doliczonym czasie gry. Pamiętam powszechne przygnębienie panujące wtedy w pokoju – wszyscy członkowie mojej rodziny byli kibicami LFC – ale ja tego nie odczuwałam. Wiecie, byłem fanem Celticu, a poza tym moje ówczesne zainteresowanie piłką nożną było zbyt bezkrytyczne, zbyt wszechogarniające, by przygnębił mnie wynik jednego meczu. Żyłem futbolem pod wieloma postaciami. Kiedy nie kopałem piłki w Calderstones Park (w tym czasie się przeprowadziliśmy), kreśliłem schematy meczów w notesie z czerwoną spiralą albo ślęczałem nad czasopismem „Shoot!” i zapamiętywałem wyniki meczów drużyn ze wszystkich czterech poziomów ligowych. Po co? Bo byłem chłopcem, a to ten rodzaj bezużytecznych, pedantycznych zachowań, jakie są typowe dla chłopców. W tym okresie szczerze wierzyłem, że zawodowa drużyna piłkarska mieszka razem w szeregowcach, wszyscy obok siebie, każdy ulokowany w domu oznaczonym takim samym numerem jak ten na koszulce – i tak przy ulicy LFC pod numerem 2 mieszkałby Chris Lawler, pod numerem 6 Emlyn Hughes, pod numerem 9 Steve Heighway i tak dalej. Było to dla mnie szokiem, kiedy dowiedziałem się, że większość z nich mieszkała w skupionych wokół Formby dużych domach w stylu Tudorów.
Zakładałem wtedy, że wszystkie miasta są podobne do Liverpoolu, gdzie oddychało się piłką nożną, muzyką i religią. Dopiero z czasem uświadomiłem sobie, że Liverpool wcale nie był taki jak wszystkie miasta – raczej nie przypominał żadnego innego na świecie. Pod względem geograficznym niezwiązany z niczym, na skraju północnego zachodu, zwrócony plecami do reszty kraju. Nie miało to większego znaczenia, kiedy w szczytowym okresie rozwoju wiktoriańskiej Anglii Liverpool był prosperującym portem, drugim co do wielkości miastem imperium brytyjskiego, przez które przepływała większość imperialnego bogactwa. Do Liverpoolu nieprzerwanie przypływały statki z rozmaitymi dobrami – do czasu, aż prosperity się skończyło. Konteneryzacja zdominowała handel morski, ośrodek gospodarczy przesunął się z północy na południe, a liniowce zaczęły kursować z Southampton. Żadne inne miasto, wliczając w to biblijne Jerycho, nie doznało tak dramatycznego upadku. Gospodarczo zrujnowany Liverpool zyskał reputację miejsca „trudnego”, zorientowanego na własne cele. Popadł w głęboki kryzys w okresie rygorystycznego thatcheryzmu lat osiemdziesiątych XX wieku, a jeszcze większe szkody przynieśli mu niektórzy nieokrzesani politycy i inni szkodliwi sabotażyści. W ciągu pokolenia przeszliśmy od beatlemanii do Boys from the Blackstuff.
Nie każda krytyka tego miejsca była bezpodstawna. Wyostrzone poczucie krzywdy może uchodzić za marudzenie – jak to ujęła jedna z gazet, Liverpool to „miasto użalające się nad sobą” – choć może to być skutkiem nosowego akcentu, który sprawia, że niemal każde zdanie brzmi niczym narzekanie. Nasze podkreślanie dumy z własnego dialektu Scouse ktoś może uznać za zachowanie defensywne, co może być nużące dla nieliverpoolczyków. Ludzka serdeczność może być bardziej doceniana wówczas, gdy ludzie nie zapewniają cię nieustannie o tym, jak bardzo są serdeczni.
Niemniej jednak pod wieloma względami Liverpool rzeczywiście ucierpiał o wiele bardziej niż inne rejony kraju. Podczas II wojny światowej naziści rozumieli jego strategiczne znaczenie w bitwie o Atlantyk. W okresie intensywnych nalotów w maju 1941 roku, określanych terminem Blitz (z niem. „błyskawica”), niemieckie samoloty zrzuciły na miasto 870 ton bomb i 112 tysięcy ładunków zapalających. W trakcie tych bombardowań około 1700 liverpoolczyków poniosło śmierć, a 76 tysięcy pozostało bez dachu nad głową. I to zaledwie w ciągu jednego tygodnia. Od sierpnia 1940 roku do stycznia 1942 roku w wyniku nalotów bombowych zginęło około 4 tysięcy mieszkańców Liverpoolu, Bootle i Wirral, około 3,5 tysiąca zostało rannych, w gruzach legło 10 tysięcy domów. Inne miasta również przeżyły intensywne naloty i poniosły dotkliwe straty w ludności i dobytku, ale jeżeli chodzi o współczynnik śmiertelności w odniesieniu do całej populacji, to jedynie Londyn poniósł dotkliwsze straty niż Liverpool. Urodziłem się w 1964 roku, prawie dwadzieścia lat od zakończenia wojny, lecz blizny po tamtych bombardowaniach wciąż pozostawały przytłaczająco obecne. Wszędzie widać było rozległe opustoszałe przestrzenie, gruzowiska i składowiska żużlu, opuszczone budynki z oknami przypominającymi pozbawione życia oczy. Zupełnie normalnym widokiem był osamotniony pub lub kościół okolony nieużytkami. Brak, który odczuwało się jak wieczną obecność. Zbieranie informacji na temat tamtego okresu wywarło na mnie tak ogromny wpływ, że napisałem na ten temat moją pierwszą powieść.
Jeżeli ktoś chce poznać więcej świadectw, wystarczy obejrzeć Morning in the Streets, niezwykły dokument telewizji BBC z 1959 roku, który ukazuje miasto zanurzone w surowej powojennej posępności. Szeregowce i brukowane ulice mają surowy, wyniszczony wygląd, zupełnie jakby naloty bombowe miały miejsce przed kilkoma tygodniami, a nie przed laty. Jest to Liverpool, w którym w mieszaninie głosów daje się dosłyszeć ducha buntu i stoickiego humoru, stale też powracają obrazy dzieci wesoło bawiących się na ulicy bądź na szkolnym dziedzińcu. Lecz bodaj każdy oglądający potrafi niechybnie dostrzec, że życie tutaj było ciężkie i pozbawione wygód. O wojnie niewiele się wspomina – i nie trzeba, ponieważ wszyscy ci ludzie żyją w nekropolii pełnej lejów po bombach.
Przypisy
Nawiązanie do tytułu komicznego oratorium To nie żaden Mesjasz, tylko bardzo niegrzeczny chłopak powstałego na podstawie filmu Żywot Briana grupy Monthy Pythona .
The Kop – słynna trybuna za jedną z bramek na Anfield, istniejąca od 1906 roku. Jej nazwa wzięła się od wzgórza w Republice Południowej Afryki – Spion Kop – gdzie w 1900 roku w walkach w II wojnie burskiej zginęło wielu żołnierzy pochodzących z Liverpoolu .
Jest to nawiązanie do piosenki zespołu The Monkees I’m a Believer .
Jeśli chcecie, opowiem wam historię życia/ człowieka, który wciąż jest na bakier w przeszłością/ żyje i mieszka w czyśćcu/ spędzając czas na włóczędze po hotelach/ i opróżnianiu kolejnych flaszek wina.
Sporran – torebka ze skóry lub futra zawieszana na kilcie jako element tradycyjnego stroju szkockich górali, obecnie noszona przede wszystkim podczas uroczystości czy zawodów sportowych i tanecznych .
Boys from the Blackstuff – brytyjski serial telewizyjny z 1982 roku ukazujący dramatyczne realia życia niezamożnych mieszkańców Liverpoolu w okresie rządów Margaret Thatcher.