- nowość
Kobiety - ebook
Kobiety - ebook
Pierwsza powieść Zofii Nałkowskiej. O narodzinach i umieraniu miłości, o dojrzewaniu do prawdziwej kobiecości.
Nie wiem, jak dorastają chłopcy. Ale dziewczęta, przynajmniej te myślące, samoświadome – właśnie tak, jak pisała Nałkowska. Nie wiem, czy wszystkie doświadczają tego samego. Ale ja rozpoznałam się w tej książce. Inne suknie i obyczaje, ale te same nadzieje, podbudowane wiarą we własną urodę, intelekt; te same skłonności do samoanalizy; te same wariacje na temat mężczyzn, ich spojrzeń, ich gestów, ich wyznań. Ta sama mieszanina wstydu i wyzywającej śmiałości.
Grażyna Borkowska
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8391-644-6 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kobiety to debiut książkowy Zofii Nałkowskiej (1884–1954) z 1906 roku. Należę do grona wielbicielek tej powieści. Cenię tę prozę za dyskretny autobiografizm, który życiowe doświadczenie autorki przepracowuje w dzieło sztuki. Prawie każdej z postaci można przyporządkować jakiś pierwowzór, jakąś część doświadczenia biograficznego młodej pisarki. Janka Dernowiczówna jest najbliższa samej Nałkowskiej, inteligentna, skłaniająca się ku artystycznej bohemie. Ciekawa świata, przejęta zmianą obyczajową, która pozwala kobietom uprawiać nowe wzory zachowań, dotąd niepraktykowane, zastrzeżone dla kokot; pobudzona erotycznie, a jednocześnie krępowana uwewnętrznionym pojęciem cnoty i wierności, które nie dają się przezwyciężyć. Marta, z okresu poprzedzającego małżeństwo z Imszańskim, nosi cechy zarówno Nałkowskiej, jak i jej przyjaciółki, Zofii Villaume, późniejszej Zahrtowej: gospodarna, zżyta z naturą, piękna i niekonwencjonalna. Rosławski, dawna miłość Janki, zimny, tajemniczy, niedostępny, przypomina Stanisława Mędrzeckiego, inżyniera-górnika, w którym młoda Nałkowska kochała się przez kilka pensjonarskich lat. Wreszcie Witold Imszański, urzekającej urody bon vivant, nasuwa na myśl postać Leona Rygiera, pierwszego męża pisarki, który przyniósł jej poczucie goryczy i rozczarowania. Nawet drugorzędna postać pani Wieloleskiej, kokoty zamienionej w sawantkę i przykładną żonę, nie została całkiem zmyślona; według Hanny Kirchner trochę dziwaczne małżeństwo Narbutów posłużyło autorce za inspirację.
Wiele można się też dowiedzieć o życiu intelektualnym przełomu XIX i XX wieku, o elitarnych lekturach, dyskusjach, obyczajach. Oczywiście, narracja prowadzona przez młodziutką dziewczynę oddaje jej horyzont zainteresowań. Ale to właśnie jest w Kobietach najciekawsze, najbardziej pociągające: co czytała dorastająca kobieta, co myślała o sobie i o swojej płci, o czym marzyła, w jakie dyskusje się włączała, co ją pociągało intelektualnie? Krąg lektur jest niezwykle szeroki: Kant, Nietzsche, Schopenhauer, Amiel, Garborg, Ibsen, a w tle także polskie feministki i emancypantki, bo zakładam, że rozważania o kobiecie „przejściowej” stanowią dalekie echo poglądów Żmichowskiej, a wygłoszone przez Martę zdanie: „Nie mogę zostawić Kłosowa”, jest parafrazą podobnej decyzji Seweryny z Ad astra Orzeszkowej.
Czego dowiadujemy się o Jance Dernowiczównie (a więc i o Zofii Nałkowskiej)? Że jest zafascynowana seksualnością, erotyzmem – własnym i cudzym. Wiele stronic poświęca autorka prostytucji rozpatrywanej nie jako fenomen społeczny, ale jako fenomen antropologiczny z pogranicza natury i kultury. Kiedy handluje się ciałem, kiedy kupuje się zaspokojenie nieskrywanego pożądania. Kiedy się mówi wprost bez osłonek: chcę, pragnę, daję, biorę. Dernowiczówna mówi wprost również o swoim pożądaniu („Wiosna idzie – Jezus Maria! Wiosna idzie! Słońce piecze – i wieje chłodny wiatr. Jestem taka szczęśliwa i rozszalała, jak zwierzę. Rzuciłabym się na szyję pierwszemu ładnemu mężczyźnie napotkanemu na ulicy”). Ale nie umie go równie prosto zaspokoić. Akt seksualny jest w jej oczach czynem doniosłym, przekroczeniem Rubikonu, złamaniem tabu, zdradą wobec wielkiej prawdziwej miłości, której się oczekuje. Dlatego pozostaje gra – przyciągania i odpychania, flirtu, uczuć skrywanych i odsłanianych, zbliżeń i ucieczek. Gra męcząca i w każdym wymiarze – jałowa, a jednak nieunikniona, powracająca jak fala.
Z pozoru Janka jest kobietą wyzwoloną: mieszka sama, zarabia na swoje utrzymanie, porusza się swobodnie po mieście, odwiedza restauracje, spotyka z mężczyznami. Ale jednak nie jest wolna. Jest podporządkowana nieredukowalnemu pragnieniu miłości, które nie znajduje zadośćuczynienia, które nie może liczyć na ten rodzaj sprawiedliwości, o jakim mówi Gina Wartosławska: „miłość za miłość – rozkosz za rozkosz – męka za mękę!...”. Cierpią z niedostatku miłości – tylko kobiety. To ich znak rozpoznawczy. To znak rozpoznawczy prozy Nałkowskiej.
Ale cenię tę powieść nie tylko za odwagę autobiograficznego odsłonięcia. W końcu na własnej biografii, odpowiednio przepracowanej, żerują prawie wszyscy pisarze. Nałkowska zdobyła się jednak na rzecz niezwykłą: pokazała światu swoją biografię in statu nascendi, swoją niedojrzałość, naiwność, narcyzm. Napisała o tym, o czym myśli młoda dziewczyna stojąca u progu życia. Dziewczyna bardzo inteligentna, ładna, oczytana, rozmarzona, oczarowana własną urodą i ledwo przeczuwanym powodzeniem, ale przecież trochę zarozumiała, trochę naiwna. Wczesna młodość to w przypadku kobiety czas, w którym myśli ona przede wszystkim o sobie, o własnej urodzie, o rodzących się potrzebach erotycznych, o sile pożądania, o mężczyznach, o powodzeniu. Wszystko inne jest wtórne, odbite od tego pierwotnego światła, którym jest nasze „ja”, nasza miłość własna, samouwielbienie, egocentryzm. Żeby potem po latach perspektywa ta mogła zmienić się na inną, bardziej „społeczną” i relacyjną, musimy – jak dzieci – przejść etap narcystycznego zakochania w sobie. Bez tego świat stanowiłby barierę nie do przebycia. Tamę nie do pokonania.
Nie wiem, jak dorastają chłopcy. Ale dziewczęta, przynajmniej te myślące, samoświadome – właśnie tak, jak pisała Nałkowska. Nie wiem, czy wszystkie doświadczają tego samego. Ale ja rozpoznałam się we frazach Lodowych pól. Inne suknie i obyczaje, ale te same nadzieje, podbudowane wiarą we własną urodę, intelekt; te same skłonności do samoanalizy; te same wariacje na temat mężczyzn, ich spojrzeń, ich gestów, ich wyznań. Ta sama mieszanina wstydu i wyzywającej śmiałości. Pragnienie pomieszane z lękiem. Ta sama skłonność do rozmów, wynurzeń, zwierzeń. Ta sama naiwna wiara, że możemy uprzedzić cios, wyniośle i skutecznie rozegrać swoją partię. Te same potknięcia, cierpienia i klęski. Taka sama kapitulacja, zawsze jednak tylko częściowa: skoro nie można uniknąć przegranej, trzeba ją ładnie przyjąć. W dobrym stylu. Elegancko. Z klasą.
Nałkowska mogła ukryć ten etap dojrzewania, przesłonić go „prawdziwą”, społeczną tendencją, wykraczającą poza feministyczne dyskusje i kobiece autoanalizy. Ale nie uczyniła tego. Nie przekłamała swego młodzieńczego (lepiej byłoby powiedzieć: dziewczęcego) doświadczenia. Dokonała bardzo ważnego gestu, którego wagi nie umieliśmy chyba dotąd docenić: pokazała, że nie ma doświadczeń nieistotnych. I że narodziny kobiecości, narodziny kobiecej dojrzałości, wydobywającej się z dziewczęcych pragnień i wyobrażeń – mogą być wielkim tematem literackim.
Czy w istocie stały się takim tematem w jej wykonaniu, pod jej piórem? Nie brakowało głosów krytycznych, zwracających uwagę, że narcyzm (naganny!) podtrzymywany jest przez młodopolską stylistykę (także naganną!). Ale te oceny nie wytrzymują próby czasu. Im więcej wiemy o Nałkowskiej, tym wyraźniej widzimy, że jej estetyzm jest formą etyki, sposobem wyrażania wolności wobec świata, ekspresją indywidualizmu, niezbędnego do ukształtowania silnej podmiotowości. Im więcej wiemy o modernizmie, tym bardziej dostrzegamy jego odkrywczość, także w obrębie estetyki, zacieranie granic między prozą a poezją, między narracją epicką a esejem, między rygorem intelektualnym a bogactwem opisu.
Te wszystkie granice zostają w Kobietach przekroczone. Nałkowska dzieli powieść na trzy relatywnie samodzielne części (Lodowe pola są pełne reminiscencji z przeszłości, rozdział W czerwonym ogrodzie stanowi formę narracji i dysputy o uczuciach, Pieśń miłości przynosi chwilowe wyzwolenie od udręki kochania), które dalej rozbija na epizody, dyskusje, obrazy, analizy, wspomnienia, pracę pamięci. Łączy je osoba narratorki i bohaterki, wrażliwej dziewczyny (porte-parole autorki), która po rozczarowaniach miłosnych szuka własnej drogi życiowej. To jej – Janki Dernowiczówny – oczyma patrzymy na świat, to jej inwencja językowa i mentalna decyduje o kształcie narracji. I choć rzeczywiście możemy mówić o bogactwie języka, mnogości metafor, epitetów, azjańskim stylu – to jednak nie sposób nie zauważyć pewnej precyzji, wynikającej nie z oszczędności słów, ale z ich nagromadzenia. Nałkowska poszukuje językowych ekwiwalentów dla subtelnych uczuć, które stają się udziałem bohaterki. I dla formuł intelektualnych, które byłby czymś więcej niż samym przeżyciem – analizą, przemyśleniem, konkluzją. Bo miłość, choć główna i dominująca, nie jest jednak wyosobniona i oddzielona od innych wrażeń i doznań. Miłość otwiera myślenie, kieruje je w różne strony – w stronę nieskończoności, trwania, nieistnienia. Wiąże życie i śmierć w jeden węzeł, ciasno oplatający doznające ciało. Młode i piękne, ale poprzez udział w trudnym doświadczeniu bolesnego dojrzewania, wystawione – jak bezbronne zwierzę – na zniszczenie, ból i trwogę. Naznaczone klęską, samozatraceniem. Lub inaczej, poprzez udział w tym, co nieuniknione – paradoksalnie wieczne, niezniszczalne. „Jestem wszechświat” – powie bohaterka.
Jest też Nałkowska mistrzynią opisu subtelnych stanów psychicznych, a również ułamkowych chwil, w których zmienia się postać rzeczy. Kiedy czujemy, że już kochamy. Lub przeciwnie, wiemy, że już nie. Że stało się. I że jest nieodwracalne: „I nagle poczułam w sobie jakąś niechęć. Zupełnie nagle i bez przygotowania. Zaczęły mi wracać do pamięci różne nie dostrzeżone szczegóły, niezbite dowody, tysiączne drobne fakty z naszej przeszłości”. I to jest koniec. Któż piękniej od niej opisywał stan miłosnej inicjacji, która nie wymaga słów: „Nie mówiliśmy nic o miłości. Wszystko oboje wiedzieliśmy od dawna. Ale przez mózg leciało mi tysiące myśli. Swą cudną, wytworną głowę tulił do mych kolan i cicho szeptał jakieś dziwne, czarowne, niedosłyszalne wyrazy! Był jak król, który dość silny jest na to, by móc się ukorzyć. A po tym znów płomień czerwony zapalał mi usta...”.
Nikt też tak jak ona nie umie opisywać ludzkiej urody – kobiecej i męskiej. Te opisy nie faworyzują żadnej z płci. Oddane są pięknu zaklętemu w ciało Narcyza lub hermafrodyty. O bohaterce seansu narkotycznego Nałkowska powie: „Od natury wzięła chyba tylko życie – poza tym musiała być arcydziełem malarstwa, rzeźby, poezji. Bo piękniejsza była od natury, od nieba, od łąki, od lasu, od nocy letniej była piękniejsza”. O ustach Imszańskiego, że pachną jak zwiędłe róże. Fascynacja pięknem prowadzi ku ekstatycznemu kultowi życia, które w swym najwyższym stadium przeradza się w rozkosz nieistnienia. „Najpiękniejsze jest to wszystko, czego nie ma – rzekła Emma. – O, jakże słodka jest tęsknota za miłością, której nie ma!...”.
W powieści Kobiety Nałkowska formułuje po raz pierwszy swą nietzscheańską, apollińsko-dionizyjską ideę piękna, które pozwala na niemożliwe – na uczestnictwo w życiu i – jednocześnie – na jego kontemplację. Na bycie w środku i ponad powierzchnią. Bohaterki Nałkowskiej nie umieją uniknąć cierpienia, bo nie potrafią wyrzec się miłości, ale dzięki pięknu, które je otacza, dzięki pięknu, które tworzą, mają swój udział w teatrze życia i przynależnym im losie. Rzecz nie polega na sublimacji uczuć, ale na wytrwałej reżyserii. Piękno, jak użyteczny rekwizyt, pozwala nabrać dystansu do otrzymanej od losu roli. Daje odwagę sądu i precyzję myśli, które Nałkowska nazywa „męką jasnowidzenia”. W czasie jednego z takich seansów odwagi Janka rozwiązuje swój związek z Witoldem Imszańskim. Koniec jest nieunikniony, ale to ona wybiera czas i formę zerwania.
W debiutanckim utworze Nałkowska patrzy na świat poprzez cierpienie kobiet. Ale ich niemożność osiągnięcia szczęścia, wynikająca – zdaniem pisarki – z innej konstytucji mężczyzn, którzy nie lubią i nie chcą zagłębiać się w meandry psychiki swoich wybranek, ceniąc przede wszystkim własną wygodę, nie zamyka drogi do przyjemności życia. Czytamy: „Jest pogodne popołudnie letnie, upał. Górą między sosnami idzie cichy szum – przeciągły, trochę smutny; wiotkie, delikatne brzozy lekko szeleszczą listkami. Ale samego wiatru nie czuć”. Czy cokolwiek lub ktokolwiek może zabrać nam rozkosz takiej chwili; jej bezdenny spokój, jej idealną zgodność z archetypiczną potrzebą bezpieczeństwa, zadomowienia w świecie, szczęścia? Czytamy dalej: „Lubię cmentarze, lubię patrzeć na tryumf życia nad śmiercią. I nie boję się już wtedy śmierci... Śmierć zabija jednostki tylko, przypadkowe przejawy życia – a samo życie trwa...Więc myślę wtedy, że jestem całą ludzkością, że to ja właśnie jestem życiem. Byłam zawsze i zawsze będę. A śmierć śpi cicho pod mymi nogami”. A zatem można spojrzeć na życie i śmierć także w taki sposób, po nietzscheańsku, dostrzegając relatywność obu zjawisk, ich Wieczny Powrót. I dalej: „Leżę w bruździe między grobami i wącham rosnące na kirkucie białe gwoździki leśne. Myślę o życiu, o niesłychanym, przepięknym cudzie życia”. Doskonałość, atrakcyjność prozy Nałkowskiej wynika także i z tego: pod powierzchnią zjawisk, mimo cierpienia, a również i dzięki niemu, dostrzega pisarka cud życia. Niczym uparty kwiat rosnący na cmentarzu.
Grażyna Borkowska
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI